Winlandia - George Mackay Brown - ebook

Winlandia ebook

George Mackay Brown

0,0
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść, którą czyta się jak północną sagę
– życiowa wędrówka wikinga z XI-wiecznych Orkadów

Urodzony na Orkadach Ranald Sigmundson, zmuszony przez ojca do udziału w rejsie kupieckim na Grenlandię, po drodze ucieka i przyłącza się do płynącej na zachód załogi Leifa Erikssona. Jest to początek niezwykłej przygody – Ranaldowi przyjdzie nie tylko odkryć wraz z nowym kapitanem nieznany kontynent na zachodzie, Winlandię (dziś zwaną Ameryką Północną), lecz również gościć na dworze króla Norwegii Olafa czy wziąć udział w bitwie pod Clontarf w Irlandii. Gdy wreszcie Ranald postanawia założyć na Orkadach rodzinę, rozpoczyna się nowa, wewnętrzna podróż. Jednak czy w targanym przez spiski, podstępy i zabójstwa świecie ludzi północy Ranald będzie w stanie spokojnie uprawiać ziemię i nie zbrukać sobie rąk krwią? Czy jako „wolny gospodarz” nie pozwoli się wciągnąć w politykę podległych norweskiemu królowi jarlów, których metody walki o władzę z powodzeniem mogłyby służyć za pierwowzór poczynań bohaterów „Gry o tron”? Wreszcie – czy uda mu się spełnić marzenie o ponownym wyjściu w morze i powrocie do Winlandii?

Winlandia” to nie tylko wielka podróż w czasie i przestrzeni oraz czerpiący wprost z „Sagi o Orkadach” czy „Sagi o Grenlandczykach” przebogaty portret życia, myśli i kultury średniowiecznych ludzi północy. To przede wszystkim najwyższej próby literatura o niezwykłej filozoficznej głębi. George Mackay Brown (1921–1996), wybitny szkocki poeta, dramatopisarz i prozaik, który na Orkadach spędził całe życie, wypełnił powieść poetyckimi obrazami i symbolami o ogromnej sile. „Winlandia” to niezwykle uniwersalna, skłaniająca do refleksji wędrówka przez zmienne koleje ludzkiego losu – od pełnej przygód młodości, poprzez wymagające niejednego poświęcenia życie rodzinne, aż po starość, stopniowo odrywającą człowieka od ziemskich spraw i otwierającą nowe, duchowe perspektywy.

Precyzyjne, poetyckie, olśniewające pisarstwo
– „Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 407

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Vinland

First published in 1992 by John Murray (Publishers) Ltd.

Copyright © George Mackay Brown 1992

Copyright © for the Polish translation by Michał Alenowicz, 2017

Redakcja

Jarosław Kurek

KorektaMałgorzata Matysek

Projekt okładki i stron tytułowychMichał Alenowicz

Fotografia na okładceMagdalena Alenowicz

Serdecznie dziękujemy załodze Freyi II za udział w sesji.

Obraz na stronie przedtytułowej

Christian KrohgLeif Eriksson odkrywa Amerykę(domena publiczna)

Wydanie II poprawione

ebook: ISBN 978-83-955602-9-3

Wydawnictwo Wiatr od Morza Michał Alenowicz

ul. Królewskie Wzgórze 11/22

80-283 Gdańsk

www.wiatrodmorza.com

www.facebook.com/wiatrodmorza

Winlandia

1

Był pewien chłopiec, który mieszkał na Orkadach, w osadzie zwanej Hamnavoe. Chłopiec miał na imię Ranald. Ojcem Ranalda był Sigmund Płomiennousty, właściciel niedużego statku zwanego Śnieżną Gęsią. Sigmund Płomiennousty nie lubił lądu ani niczego, co z nim związane, jak pługów, koni czy stodół. Szczęśliwy był tylko na morzu, gdy ustawiał żagiel na wiatr, pływając od portu do portu z towarem, a czasem i z pasażerami.

Ojca Ranalda nazywano Płomiennoustym ze względu na ognisty język, którego używał, gdy ktokolwiek lub cokolwiek pomieszało mu szyki albo wprawiło go w niezadowolenie. Zapalał się wtedy nagłym gniewem, krzyczał i bił pięścią w stół. Nawet jego żona, Thora, bała się wymówić przy nim niewłaściwe słowo.

Chłopiec bielał na twarzy i drżał, kiedy ojciec był w podłym nastroju – na przykład wtedy, gdy towar czekał już ułożony w łodzi, ale przeciwny wiatr nie pozwalał wyjść w morze.

Czasami Śnieżna Gęś zawijała do szkockich portów, takich jak Leith czy Berwick, z ładunkiem solonych ryb lub wędzonego ptactwa. Raz nawet popłynęła aż do Grimsby.

W większość rejsów pływała jednak na wschód, do Norwegii i Danii, skąd wracała z ogromną ilością drewna, brakło go bowiem na prawie bezdrzewnych Orkadach. Mieszkańcy wysp woleli wznosić sobie domy z drewna, nie z kamienia.

Pewnego dnia, wczesnym latem, Sigmund Płomiennousty wrócił z zatoki, w której jego łódź stała na kotwicy. Był bardzo rad. Załadunek przebiegł pomyślnie, załodze śpieszno było iść w morze. Wiatr wiał dogodny.

– Wychodzimy z najbliższym odpływem – powiedział do żony. – Płyniemy do miejsca, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Na Grenlandię, z ładunkiem ziarna i szkockiego drewna.

– Grenlandia – powtórzyła matka Ranalda. – Brzmi to jak nazwa ładnego miejsca.

– Nazywa się Grenlandia – oznajmił Sigmund – bo to najżyźniejsza i najrozkoszniejsza kraina na świecie. Dopiero niedawno ją zasiedlono. Ludzie ściągają tam całymi rodzinami z wszystkich północnych krain. Zwłaszcza Islandczycy. Nic w tym zresztą dziwnego, bo Islandczycy żyją pośród smaganych wichrami lodowców. Uśmiecha mi się ta grenlandzka wyprawa1.

– Jeśli ten kraj jest taki żyzny i zielony – zaczęła Thora – to po co im ładunek zboża i drewna?

Sigmund poczerwieniał na twarzy i grzmotnął pięścią w ławę. – A co ty tam wiesz, kobieto? – wrzasnął. – Pilnuj swoich spraw!

Jego gniew szybko zelżał, jak zawsze. Kiedy dojadał miskę owsianki i dopijał piwo, znów był łagodnie usposobiony.

Podszedłszy do drzwi, polizał palec i wytknął go w górę. Tak, wciąż dmuchał lekki południowy wietrzyk. Po chmurach Sigmund widział, że powiewy niebawem przybiorą na sile. Bardzo możliwe, że dogodny wiatr, z domieszką wschodniego, poniesie ich aż do samej Grenlandii.

Do syna rzekł: – Ile ty już masz lat, chłopcze?

– Prawie dwanaście – odparł Ranald.

– A więc niedługo będziesz musiał zdecydować, co dalej robić. Nie możesz po wsze czasy przesiadywać z dzieciakami w ławie u mnichów, ucząc się czytania i pisania.

Ranald nic nie odpowiedział. Bał się otworzyć usta. Nie lubił morza. Nawet w małej łódce wiosłowej czuł się nieswojo i robiło mu się słabo.

Matka wyrabiała ciasto na stole. Na kolację mieli zjeść świeży chleb. Kobieta przerwała pracę i patrzyła niespokojnie to na ojca, to na syna.

Sigmund ciągnął dalej: – Oczywiście umiejętność czytania, pisania i rachowania przyda ci się bardzo, kiedy już obejmiesz dowodzenie na Śnieżnej Gęsi. Ja nie będę żył wiecznie. Zeszłej zimy okrutnie łamało mnie w kościach po całym tym pływaniu w ulewach i wichurach. Za trzy, może cztery lata przejmiesz ster, chłopcze.

– Co to, to nie – powiedziała jego żona cicho, układając porcję ciasta na blasze.

– Mówiłaś coś, kobieto? – spytał kapitan. – A może to szept torfu spopielającego się w palenisku?

– Ranald nie popłynie w morze – oznajmiła Thora. – Nasz syn, Ranald, następnej wiosny, gdy nadejdzie czas orki, pójdzie pracować w gospodarstwie swojego dziadka, który nie ma syna, tylko pięć córek. Najstarszą zaś spośród nich jestem ja. Starzec oczekuje, że Ranald będzie po nim uprawiał ziemię w Breckness. Cały majątek będzie kiedyś należał do niego. Tak więc właśnie tam uda się chłopak, gdy tylko wołom założone zostaną jarzma. W ten sposób, poczynając od orki, pozna wszystkie etapy życia gospodarstwa, przez cały rok, aż po żniwa i święto plonów.

Zazwyczaj Thora była cichą kobietą. Tym razem wyrzuciła z siebie potok słów, wiedząc, że muszą one paść, i to szybko, zanim rozpęta się nawałnica.

A jednak Sigmund szyper, kiedy wreszcie się odezwał, przemówił cicho:

– Chłopcze, szykuj się, rano wypływamy…

2

Pierwszego dnia rejsu, pomiędzy Fair Isle a Sumburgh na Szetlandach, Ranalda powaliła choroba morska.

Później jednak, za Unst, poczuł, że podoba mu się na statku i na morzu.

Cała piątka żeglarzy uważała, że dobrze mieć chłopca na łodzi.

Sigmund, jego ojciec, nic nie mówił. Siedział przy sterze, czy to w słońcu, czy to w deszczu, co jakiś czas ocieniając oczy dłonią i spoglądając ku północy.

Nocą wszyscy układali się do snu pod płóciennym namiotem, poza czuwającą zawsze dwuosobową wachtą, zmieniającą się co jakiś czas.

Upłynęły trzy dni i trzy noce szarego morza i pustego widnokręgu.

Pewnego ranka dostrzegli zalegający na zachodzie gęsty kożuch mgły, tu i ówdzie przebity obłymi szczytami.

– To Wyspy Owcze – powiedział Lund żeglarz, oprawiając kilka złowionych ryb i płucząc je w fali bijącej o kadłub chłodem i zielenią. Lund rozwiesił ryby na rożnie nad niedużym ogniskiem pośrodku statku.

Woń pieczonej makreli sprawiła, że Ranald bardzo zgłodniał. Prawie nic nie miał w ustach, odkąd Śnieżna Gęś wyszła w morze.

Teraz jadł chętnie razem z całą załogą.

Przy posiłku Sigmund szyper oskarżył jednego z załogantów, że zasnął na wachcie. Zanim żeglarz Krak zdążył odrzec choć słowo, Sigmund wymierzył mu wściekłe uderzenie w twarz. Z nosa Kraka trysnęła krew.

Posiłek dokończyli w milczeniu.

Zdawało się, że Sigmund jest w podłym nastroju, ponieważ silny południowy wiatr zepchnął ich nieco z kursu.

Potem Sigmund powiedział synowi: – Co do ciebie, chłopcze, próżnowałeś już dosyć długo. Widzę, że masz siłę zjeść swoją porcję ryby. Jutro popracujesz: nałowisz ryb na linkę albo pomożesz Grigorowi przy żaglu.

Krak zdołał objeść ości do czysta, choć krew wciąż ciekła mu z nosa.

Tej nocy Krak pełnił wachtę z drugim żeglarzem, imieniem Hwal, który zasiadł przy sterze.

Ranald, już na granicy snu, usłyszał, jak Krak mówi: – Mógłbym zabić szypra za to, że uderzył mnie bez powodu.

– To sprowadziłoby nieszczęście na statek i załogę – odparł Hwal. – Sigmund to hardy człowiek, ale dobry kapitan.

– Zabiłbym go z przyjemnością – ciągnął Krak – ale ten jego syn, Ranald, to wielka radość dla nas wszystkich. Chyba mam złamany nos.

– Rzeczywiście, wydaje się bardziej krzywy niż dotąd – przyznał Hwal.

Wtedy Ranald zasnął.

Obudził go okrzyk Hwala.

– Ląd przed dziobem! Śnieżna góra! Islandia!

3

Większość dnia spędzili, wyładowując część towaru w porcie zwanym Reykjavik.

Miejscowi kupcy zeszli nad wodę, by targować się z Sigmundem. Wykłócali się długo i zawzięcie. W końcu Ranald zmęczył się patrzeniem na ich przymrużone, wyrachowane oczy oraz palce dotykające worków i sakiewek, ruszył więc przed siebie, mijając rozszczekane psy, jedną czy dwie gromadki wścibskich kobiet oraz dzieci drwiąco wytykające go palcami.

Szedł dalej, zadziwiony widokiem góry ognistej oraz góry skutej lodem, pól pozbawionych zboża. Islandia była zupełnie inna niż zielone, niskie Orkady.

Na brzegu zatoki dostrzegł całkiem duży statek przygotowywany do wyjścia w morze. Żeglarzami dyrygował wysoki, przystojny mężczyzna, który, w przeciwieństwie do ojca chłopaka, nie musiał krzyczeć, by zrobiono to, czego żądał. Załoganci układający na łodzi żagle i prowiant oddawali się swoim pracom z wielką wesołością. Kilku z nich nawet śpiewało.

Statek nazywał się Poszukiwacz Zachodu.

Kapitan zauważył chłopca stojącego na brzegu i powitał go serdecznie.

– Nie jesteś stąd – stwierdził. – Witaj, chłopcze. Jestem Leif Eriksson z Grenlandii. Kupiliśmy ten wielki statek tutaj, na Islandii. Pragniemy popłynąć na zachód, tak daleko, jak tylko się da. Wychodzimy w morze o świcie.

Ranald powiedział, że jego ojciec, Sigmund Płomiennousty, również ma statek, którym płyną na Grenlandię, lecz wiatr zepchnął ich nieco z kursu, więc tutaj, na Islandii, ojciec właśnie kupuje, sprzedaje i wymienia towary. Śnieżna Gęś i jej załoga odpoczną dzień lub dwa, po czym popłyną na zachód.

– Zobaczymy, który statek osiągnie Grenlandię pierwszy – oznajmił Leif Eriksson. – Śnieżna Gęś czy Poszukiwacz Zachodu.

Żeglarze z Poszukiwacza wnosili właśnie na statek beczki piwa, skrzynie solonego wielorybiego mięsa oraz jeszcze ciepłe, dopiero co wyjęte z pieców bochny chleba.

Ranald usłyszał okrzyk z oddali. Rozpoznał głos ojca. Pobiegł z powrotem na nabrzeże.

Twarz ojca przywodziła na myśl rozżarzony gniewem piec. Islandzcy kupcy już obwieszali nabytymi towarami małe, kudłate konie. Załoganci Śnieżnej Gęsi stali na rufie, odwracając wzrok. Twarze mieli blade.

Ranald podszedł do ojca.

Ojciec go uderzył. Bił raz po raz, to z jednej strony głowy, to z drugiej, aż w czaszce chłopaka zawrzało i zakotłowało się jak w płonącym ulu. Bił jednak otwartą dłonią, nie zaciśniętą pięścią, która złamała nos Kraka.

– Kto ci pozwolił schodzić mi z oczu?! – krzyczał Sigmund. – Nie wiesz, że na tej wyspie roi się od złodziei i łotrów? Co ja bym powiedział twojej matce po powrocie na Orkady, gdyby Islandczycy zrobili ci krzywdę? No, gadaj! Chciałem, żebyś stał tutaj, na kei, i nauczył się, jak wyglądają targi między właścicielem statku a kupcem. A może też po to, abyś, tak jak dzisiaj, zobaczył na własne oczy, jakie łotry z niektórych kupców…

Odtrącił chłopca od siebie. Odwrócił się w stronę statku. – Co tak stoicie, próżniaki?! – wrzasnął. – Znieść mi wszystkie worki z ziarnem z powrotem na łódź. Natychmiast wypływamy ku Grenlandii.

Grupka stojąca na rufie rozpierzchła się. W ciszy powoli pakowali ładunki. Warczeli coś tylko między sobą. To jeden, to drugi odwracał się co jakiś czas, by zerknąć ukradkowo na zapamiętałego w gniewie szypra, stojącego samotnie z drżącymi pięściami na końcu kei.

Słońce zaszło. Pierwsza gwiazda błysnęła na niebie.

Żeglarze ze Śnieżnej Gęsi wpełźli pod swoje koce, jeden po drugim. Tej nocy nie było słychać przekomarzań ani śpiewu.

*

Poszukiwacz Zachodu Leifa Erikssona wyszedł w morze o pierwszym brzasku.

Gdy tylko Islandia zniknęła w dali, Leif zwołał załogę na śniadanie.

Przechylając beczułkę piwa, by napełnić kubek, kucharz Wolf posłyszał jakiś szmer i chrząknięcie. Wtedy pomiędzy beczkami znalazł nieproszonego pasażera, chłopca posiniałego na twarzy i drżącego z zimna – Ranalda Sigmundsona.

4

Leif Eriksson poczytał za dobry omen, że na jego statku znalazł się mały chłopiec.

– Wszyscy mamy brody: czarne, rude lub złote, lecz ani się obejrzymy, staną się siwe i przerzedzone, a wtedy śmierć będzie już nieopodal. To chłopię z Orkadów stanowi znak, że naszą wyprawę zwieńczą chwile szczęśliwe i beztroskie.

Leif powitał Ranalda w swojej załodze, a jej członkowie, którym chłopiec bardzo przypadł do serca, dbali, by nie brakło mu jedzenia ani wygód.

Ranald uznał, że Poszukiwacz Zachodu jest statkiem szczęśliwszym od Śnieżnej Gęsi. Mężczyźni lubili i szanowali Leifa Erikssona. Przychodzili do niego, gdy coś ich poróżniło – czy to spór przy kościach, czy dysputa o nazwie przelatującego ptaka lub o dokładnym rodowodzie królów Norwegii – i zawsze przyjmowali werdykt kapitana.

Wieczorami, zjadłszy kolację, śpiewali, siedząc przy ogniu. Każdej nocy przed snem dyskutowali o tym, co znajdą na krańcu świata, dalej na zachodzie, niż dopłynął dotąd jakikolwiek statek.

– Sądzę – powiedział Trod cieśla – że wpłyniemy w bok morskiego żmija Stoora, a ten wpadnie w gniew, przypuści atak i połknie nas za jednym razem.

Słysząc to, żeglarze wybuchnęli śmiechem, co rozzłościło Troda.

– Nie będziecie tak głośno rżeć, gdy już razem z całym statkiem utkwicie w gardle żmija Stoora.

– Cóż to za żmij Stoor? – spytał Ranald.

Trod wytłumaczył Ranaldowi poważnie, lecz szeptem – gdyż inni żeglarze grali już w kości, a jeden, nieco pijany, śpiewał głośno – że Stoor to potężny smok, obejmujący swoim cielskiem cały świat i utrzymujący razem lądy oraz morza.

Leif, który siedział przy sterze, nie odezwał się ani słowem.

Nazajutrz rano wpłynęli na niespokojne wody, przemoczeni siekącym deszczem i niesioną przez wiatr pianą. Wtedy Ranald odkrył, że podobają mu się ogromne fale, że czuje się dobrze, miotany z burty na burtę z czerpakiem w dłoni, gdy próbuje wylewać morze z powrotem do morza.

Po południu sztorm zelżał, a kucharz Wolf rozpalił ogień i przyrządził posiłek, załoga skarżyła się jednak, że rosół i mięso są przesolone, zaś człowiek imieniem Swale, którego zadaniem było dbać o żagle i olinowanie, był tak niezadowolony, że cisnął w Wolfa na wpół ogryzioną kością.

Z głębi gardła kucharza dobył się warkot. Już był gotów rzucić się na Swale’a.

Leif oznajmił jednak, że jedzenie stało się zbyt słone wskutek rozbryzgów wody, które spadły na statek z grzyw ogromnych bałwanów.

Tego wieczora znowu zaczęli rozprawiać o tym, co spotka ich na końcu podróży.

– Oto, co nas czeka… – zaczął Fiord, leciwy Norweg. – Wpłyniemy w potężny rwący strumień, jedną wielką kataraktę, którą ocean wylewa się bezustannie; ten wodospad końca świata porwie Poszukiwacza Zachodu i rzuci nas w wieczność.

Trod wybałuszył oczy i rozchylił usta.

– Nie ma się czego lękać – stwierdził Fiord. – Nie masz powodu, by tak szarzeć na twarzy, Trod. Lepsze to niż zwiędnąć w łóżku jako bezzębny starzec. Jak myślicie, dlaczego pisałem się na tę wyprawę?

Swale żaglomistrz zaśmiał się z przekąsem. – Jeśli tak… Jeżeli ocean bezustannie przelewa się wzburzonymi falami i wielkim strumieniem poza najdalsze krawędzie świata, to dlaczego morze nie jest jeszcze puste? Skąd się bierze cała ta woda?

Na to pytanie Fiord nie znalazł odpowiedzi. Z początku zdawał się zmieszany, później starał się sprawiać wrażenie cierpliwego mędrca, aż w końcu pokręcił swoją przetykaną pasmami srebra brodą i zamilkł.

Był na statku żeglarz, którego zabrano na wyprawę nie tyle ze względu na jego doświadczenie na morzach, lecz dlatego, że był dobrym śpiewakiem i recytatorem prastarych poematów. Na imię miał Ard. Prawie każdego wieczora upijał się przy kolacji, choć ogólnie rzecz biorąc, wychylał mniej rogów piwa niż inni żeglarze.

Teraz lekko już podpity Ard zaimprowizował pieśń o tajemnicy wody, która przybiera tak wiele pięknych kształtów: kropli, stawu, strumienia, studni, rzeki, jeziora, więźnia zaklętego w płatek śniegu, rosy, mokradła, oceanu…

W tym miejscu Ardowi poecie język stanął kołkiem, a róg z brzękiem wypadł mu z ręki. Ard runął do przodu i zanurkowałby nosem prosto w palenisko, gdyby inni żeglarze nie wywlekli go z kręgu i nie ułożyli pod kocem.

Leif Eriksson stwierdził, że nie wie, cóż takiego mogą znaleźć na końcu podróży.

– Najpierw natomiast – oznajmił – musimy zawinąć na Grenlandię z naszym ładunkiem norweskiego drewna i smoły oraz odwiedzić gospodarstwo mojego ojca. Mieszkańcom Grenlandii bardzo brakuje drewna do budowy łodzi i domów. Moi krewni sprawią nam tam serdeczne powitanie.

Ranald pomyślał, że to dziwne. Czyż jego rodzony ojciec nie mówił mu, że Grenlandia jest ziemią żyzną i zalesioną?

Potem przyszedł czas, by cała załoga, nie licząc sternika i oka, ułożyła się do snu.

O świcie Ranalda obudził krzyk Swale’a, żeglarza mającego tej nocy wachtę. Jeden po drugim żeglarze zaczynali wiercić się, ziewać i strząsać z siebie koce.

W pierwszym blasku poranka dostrzegli deski unoszące się na wodzie, do tego maszt oplątany żaglem, beczkę i złamane wiosło.

– Wygląda na to, że smutny koniec spotkał któryś ze statków idących ku Grenlandii poprzez sztorm.

Wypowiadając te słowa, Leif nie patrzył na Ranalda.

Przepłynął koło nich złamany fragment zakrzywionej belki, na którym Ranald dostrzegł wyrzeźbioną śnieżną gęś. Była to część dziobu statku.

Mężczyźni z Poszukiwacza Zachodu pozbierali kawałki drewna z rozbitej łodzi, rzeźbionemu odłamkowi pozwolili jednak odpłynąć.

Wtedy Ranald zrozumiał, że jego ojciec i wszyscy żeglarze ze Śnieżnej Gęsi potonęli.

Gdzieś w głębi duszy poczuł tak silne drgnienie źródła rozpaczy, że aż zatrzęsły mu się usta i dłonie.

– Powinieneś zapłakać – poradził Ard poeta. – Poczujesz się lepiej. Czasami płacz to dobra rzecz.

– Nie – oznajmił Ranald. – Płaczą tylko kobiety i dzieci. Teraz jestem mężczyzną. Morskim podróżnikiem.

5

Załatwiwszy wszystkie sprawy na Grenlandii, wydawszy dyspozycje dotyczące łodzi rybackich i gospodarstwa oraz wypełniwszy statek najdoskonalszymi zapasami, Leif Eriksson pożegnał się z rodziną i przyjaciółmi.

Grenlandczycy wręczyli Ranaldowi wiele podarków. Byli oczarowani jego wschodnią mową. Wielu było zdania, że takie młode chłopię nie powinno wypuszczać się tak daleko w nieznane.

Ranald chętnie zostałby z tymi dobrymi ludźmi, Leif rzekł jednak: – Teraz, gdy ma już sól we krwi, nie zazna spokoju.

I tak, po karenażu i smołowaniu, Poszukiwacz Zachodu wyszedł w morze. Na dogodnym południowo-wschodnim wietrze statek rozwinął skrzydła niosące go ku zachodowi.

Pewnej nocy żeglarz pełniący wachtę usłyszał potężny trzask i łomot. – Skały! – krzyknął.

Cała załoga zerwała się na nogi. Łoskot wzmagał się gdzieś przed nimi: chaos wzburzonej wody.

Stary Norweg Fiord oznajmił, że oto zbliżają się do rwącego strumienia na końcu świata.

Trod cieśla trząsł się tak mocno, że aż dzwonił zębami. – Żmij Stoor szykuje się, by pożreć nas na śniadanie!

Niebawem jednak morskie grzmoty zaczęły cichnąć. Leif Eriksson wyjaśnił, że nie ma się czego bać; to tylko wieloryby wędrujące na północ dotrzymywały im towarzystwa.

W istocie, o brzasku, spojrzawszy ku północy, dostrzegli nikłe słupy wody na widnokręgu. Wieloryby szukały pastwisk pośród tafli lodu.

Wiatr zmienił kierunek i przez trzy dni dął z zachodu, statek posuwał się więc naprzód bardzo powoli.

– Teraz zobaczymy – rzekł Leif – czy kruk okaże się pomocny.

Na Poszukiwaczu Zachodu trzymali w wiklinowej klatce kruka, którego prawie wcale nie karmiono. Ptak piorunował ich wzrokiem zza krat swojego więzienia.

Teraz Leif otworzył drzwi klatki, a kruk, spróbowawszy najpierw odgryźć kapitanowi palec, wyrwał się w górę i wzleciał ponad maszt. Wspinał się coraz wyżej i wyżej, co jakiś czas zatrzymując się, by omieść wzrokiem stale rosnący widnokrąg, po czym znowu dawał krok na kolejny szary stopień przestworzy. Gdy był już tak wysoko, że Ranald widział wyłącznie migotliwy punkcik, zdawało się, że zrobił sobie dłuższą przerwę. Nagle puścił się na zachód niczym strzała i po chwili zginął w obłokach.

– Oto dobry znak – zawyrokował Leif Eriksson. – Ptak zwęszył robaki i borówki na zachodzie.

Pokrzepiło to serca żeglarzy.

Wiatr zelżał, a statek zatrzymał się na bezmiarze cichego, błękitnego morza.

Mężczyźni wysunęli wiosła, zasiedli na ławach i z zapałem popłynęli ku zachodowi, nachylając się i szarpiąc miarowo z pieśnią na ustach.

– Wrony śpiewałyby piękniej – skwitował Ard poeta. – A zresztą marna to ballada. Na dalekich brzegach, o ile do nich dotrzemy, ułożę prawdziwy poemat, który będzie można śmiało wyrecytować na królewskim dworze w Bergen.

Wolf kucharz ugotował zupę w żelaznym kociołku zawieszonym nad paleniskiem. Co jakiś czas dwaj spośród wioślarzy składali wiosła i spożywali przy ogniu miskę rybnego wywaru.

Cisza wciąż rozciągała się nad morzem, jakby północny lód zaczarował cały wszechświat.

Nigdy jeszcze nie widzieli na gwiezdnym firmamencie jasności takiej jak w te bezwietrzne noce.

Pewnego ranka, o samym wschodzie słońca, kiedy żeglarze, zaspani i zrzędliwi, wysuwali wiosła za burty, Leif Eriksson nakazał: – Uciszcie się wszyscy! Słuchajcie!

Cały statek zamarł. Nie słyszeli nic poza lekkim pluskiem wody uderzającej o kadłub.

Potem, jak to się często zdarza o poranku, przyszedł jeden czy drugi podmuch wiatru, lecz zaraz morze i powietrze znowu się uspokoiły.

– Przed nami jest ląd – oznajmił kapitan.

Głowy załogantów zwróciły się na zachód. Horyzont był pusty.

Teraz wioślarze zaczęli utyskiwać. Ramiona ich bolą! Mają skurcze w łydkach! Są wolnymi wędrowcami mórz, za pan brat z żaglami i wiatrem, a nie jakimiś brańcami skazanymi na mitrężenie żywota w takim solnym kieracie!

Lecz stary Fiord z Norwegii powiedział im, żeby nie zachowywali się jak głupcy. Leif Eriksson ma słuch ostry jak wilk.

Tego samego ranka Ranald, siedzący na ławie na rufie, dostrzegł przed dziobem chmarę ptaków kotłujących się nad niewidoczną ławicą. Potem, gdy poruszenie ustało, posłyszał jakby westchnienia – cienką, postrzępioną, mrukliwą nić dźwięku, wysnuwającą się gdzieś daleko, na zachodzie.

Godzinę później, w południe, Leif Eriksson przeszedł nagle na rufę ze swojego miejsca na dziobie statku. Przejął wiosło sterowe z ospałej ręki Troda, który miał sterować na tej wachcie. Palcem wolnej dłoni wskazał im coś w oddali.

Zachmurzeni wioślarze ponownie zwrócili swe głowy ku zachodowi.

Tam, na horyzoncie, majaczył niski przylądek.

Mężczyźni wznieśli okrzyk radości. Szarpnęli za wiosła tak, jakby morze było ogromną harfą. Poszukiwacz Zachodu ruszył naprzód gwałtownym zrywem.

Późnym popołudniem kil dotknął piaszczystego dna. Leif Eriksson wyskoczył na brzeg jako pierwszy. Padł na kolana i ucałował nową ziemię.

Wtedy, jeden po drugim, roześmiani żeglarze zeszli na brzeg, brodząc w wodzie.

Ranald zszedł ostatni.

Najpierw zabezpieczyli statek. Później rozpalili pośród skał wielki ogień, a Wolf kucharz rozwiesił na rożnie płaty wielorybiego mięsa i wrzucił do żelaznego kotła solonego królika oraz baraninę na zupę.

Nie trudząc się wbijaniem kurka do beczki z piwem, Swale zdarł z niej pokrywę spragnionymi palcami. – Ponieważ – wyjaśniał – wydaje mi się, że przez jakiś miesiąc nie piłem nic poza słoną wodą.

Tak więc żeglarze jedli i pili z apetytem, siedząc na kępach trawy ponad piaszczystą plażą, a już niebawem większość była pijana.

– A teraz – obwieścił Wolf – nadszedł czas, by Ard wyrecytował poemat o naszej podróży.

Ard leżał już jednak odurzony na skraju piasku wygładzonego wodą. Jakaś foka przyglądała mu się z powagą.

– Wyciągnijcie poetę wyżej – poradził Fiord – zanim fala przypływu zamknie mu usta na wieki…

Leif Eriksson nie jadł ani nie pił dużo. Siedział oparty o wielką skałę i sporządzał mapę wybrzeża, kreśląc węglem znaki na kawałku pergaminu.

Od czasu do czasu wstawał i wdrapywał się na niewysoki pagórek, wtedy zaś jego oko sunęło powoli po krajobrazie.

Ranald, który bał się pijanych ludzi, trzymał się blisko kapitana.

– Dobrze – stwierdził Leif. – Są tu źródła, z których bije słodka woda. Wielkie knieje. Nie zabraknie nam ryb, ptactwa ni zwierzyny. Zaś tam… i tam… i tam… możemy wznieść domy.

Później dodał: – Ci głupcy na niewiele się zdadzą jutro rano.

Rzekł do Ranalda: – Wiosną musimy popłynąć z powrotem na Grenlandię. Nie możemy założyć tu osady bez kobiet, koni i owiec… Odnoszę wrażenie, że ta nowo odkryta ziemia jest miejscem dużo bardziej obiecującym niż Grenlandia… Sądzę, że nasi ludzie będą tu żyć dostatnio przez wiele pokoleń.

Następnie wrócił do ogniska i kazał mężczyznom ułożyć się do snu na Poszukiwaczu.

– Nie wydaje mi się – powiedział – żeby żyli tutaj jacyś ludzie. Nikogo nie widziałem. Możliwe jednak, że mieszkają w lesie. Lepiej będzie nocować na statku, dopóki się nie upewnimy.

Żeglarze narzekali, ale jeden po drugim dźwignęli się na nogi, chwiejnym krokiem zeszli po piasku, zaczęli brodzić w płytkim morzu, aż wreszcie przeróżnymi sposobami wdrapali się – lub zostali wciągnięci – na burty.

Dwaj z nich zawlekli na statek Arda poetę.

– No, chłopcze – zwrócił się Leif do Ranalda – pora spać.

Ranald długo leżał bezsennie. Raz po raz przeżywał na nowo wszystkie wrażenia tego dnia. Jak nazwą tę krainę? Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy Orkady? Czy kruk im przebaczy i przyleci z powrotem?

Nie był w stanie zasnąć. Było mu gorąco w skórzanym śpiworze. Wszędzie wokół rozlegało się pijackie pochrapywanie. Leif Eriksson spał, wyciągnięty na ławie sternika.

Tej nocy Ranald był jedynym wartownikiem.

Przeszedł na dziób i popatrzył na ciemniejący brzeg. Słońce zaszło przed godziną.

Ranald dostrzegł jakiś ruch na skraju wody. Czy to zwierzę? Jego oczy szybko przywykły do ciemności. Sylwetka była zbyt wysoka jak na psa czy dziką świnię. To drugi chłopiec!

Tamten długo stał w miejscu, przyglądając się statkowi.

Możliwe, że dostrzegł sylwetkę Ranalda odcinającą się na tle światła gwiazd.

Wzniósł rękę, zwracając otwartą dłoń ku łodzi – powitanie.

W odpowiedzi Ranald uniósł obie ręce, aby powitać chłopca poprzez wąski pas morskiej wody.

Wtedy tamten zatrzepotał ręką niczym ptak, odwrócił się i zniknął pośród skał i wydm.

6

Następnego ranka po przebudzeniu Ranald zobaczył, że cała załoga wychyla się przez burtę Poszukiwacza Zachodu, spoglądając w stronę brzegu.

Wstał, by również popatrzeć.

Na brzegu stało około dwudziestu mężczyzn, a wśród nich i chłopiec, który powitał go w nocy.

Na statku toczyła się rozwlekła dyskusja o tym, jak się to wszystko skończy.

Niektórzy spośród ludzi stojących na plaży byli uzbrojeni w dzidy i łuki.

Mieli ciemne, proste włosy, oczy jak czarne kamienie oraz – w większości – twarze pomalowane na żółto, czerwono i biało. Mężczyzna wyglądający na ich wodza miał we włosach pióra.

– Babka tego człowieka musiała być ptakiem – stwierdził Wolf.

Nikt się nie zaśmiał.

Swale twierdził, że żeglarze powinni zejść na ląd z bronią w ręku i z okrzykiem na ustach.

– Ponieważ – zaczął – nasze topory i miecze są potężniejsze od ich drewnianego oręża. Szybko byśmy się z nimi uporali.

Leif Eriksson powiedział jednak, że powinni jeszcze poczekać. Cóż dobrego by z tego przyszło, gdyby wymordowali tych ludzi? Dodał, że w lasach muszą kryć się ludzkie osiedla, więc zasłużyliby sobie tylko na wrogość tych leśnych plemion.

Krótko po tym, jak Leif wypowiedział te słowa, wódz mieszkańców wybrzeża skinął na swoich ludzi, na co ci spośród nich, którzy mieli dzidy i strzały, odłożyli je pośród skał.

– Uważam to za dobry znak – zawyrokował Leif.

Następnie wódz odrzucił głowę do tyłu i wydał długi, zawodzący zaśpiew, niczym wielki morski ptak. Wołanie odbijało się echem między wydmami a morzem.

– W dźwięku tym kryło się wielkie piękno – powiedział Ard.

– Wezwał swoich zbójów, żeby rzucili się na nas z nożami – uznał Wolf. – Miejcie broń w pogotowiu.

Po chwili inni mężczyźni z pomalowanymi twarzami, o jastrzębich nosach i oczach czarnych jak węgiel, pojawili się na brzegu, niosąc wyładowane kosze.

Leif, który miał bystry wzrok, zobaczył, że w koszach leżą łososie, sarnie udźce i kiście małych owoców.

– Teraz wszystko jasne – rzekł. – Chcą wręczyć nam dary na znak pokoju. Zejdziemy na ląd. Cóż im damy? Weźcie kilka rogów do picia; dla wodza ten z rzeźbioną w srebrze krawędzią. Wyjmijcie kilka bukłaków piwa i jeden, może dwa kozie sery.

Powiedziawszy to, Leif zsunął się do morza i ruszył ku brzegowi. Inni poszli w jego ślady. Ranald zszedł ostatni.

Ard poeta nie chciał opuścić statku.

– Nie pozwólcie naszym darom zamoknąć – upomniał ich Leif. Dwóch żeglarzy niosło bukłaki, kozie sery i rogi.

– Nie wypuścimy z rąk naszych toporów – odrzekł Wolf. – To jest istotniejsze.

Leif Eriksson i wódz pomalowanych ludzi spotkali się na krawędzi mokrego piasku obmywanego przez fale. Powitali się z wielką powagą. Wódz złożył ręce przed swoją twarzą i ukłonił się.

Potem dał znak młodzieńcom niosącym kosze, aby ułożyli je u stóp Leifa.

Następnie Leif dał sygnał załogantom niosącym dary. Bez większych ceremonii zrzucili rogi, bukłaki i sery pod nogi wodza.

Wódz podniósł nabrzmiały od piwa skórzany worek i nim potrząsnął. Nie miał pojęcia, co miałby z tym zrobić.

Leif pokazał mu, jak należy otworzyć usta, odchylić głowę i nacisnąć odkorkowany bukłak, aby cienki, bystry strumień wytrysnął z worka i uderzył w podniebienie.

Wódz wyjął korek i przycisnął bukłak. Z początku na jego twarzy ukazał się grymas obrzydzenia, zaraz jednak uśmiechnął się, a po chwili nawet wybuchnął śmiechem, który zabrzmiał jak chlupot małego, rwącego potoku spływającego po skałach.

Potem przekazał bukłak młodzieńcowi stojącemu u jego boku, a tamten również napił się i roześmiał, i tak skórzany worek krążył od ust do ust, dopóki nie został opróżniony.

Wtedy wódz gestami dał do zrozumienia, że Leif ze swoimi ludźmi powinni przyjąć jego podarki.

Leif zerwał jeden z małych owoców i włożył go do ust. Rozgryzł go, a owoc okazał się słodki. – Winne grona – stwierdził.

Norweg Fiord oznajmił jednak, że to niemożliwe – nie sposób wyhodować winorośli tak daleko na północy.

Leśni ludzie otwierali już czwarty i piąty bukłak; zaczęli pić lekkomyślnie.

Jeden z młodzieńców zaczął dokazywać na piasku.

– Wydaje mi się – zauważył Leif – że piwo to dla nich nowość.

Wszyscy leśni ludzie zanosili się śmiechem, a niektórym kiwały się głowy.

Nawet chłopiec, którego Ranald powitał poprzedniej nocy, miał usta mokre od piwa. Podszedł do Ranalda stojącego na skraju wody. Nabrał nieco morza w dłonie, po czym, śmiejąc się, ochlapał go.

Ranald kopnął w wodę, opryskując kroplami twarz chłopca.

Śmiali się serdecznie, krążąc jeden wokół drugiego, rozbryzgując wodę.

Wyżej, na plaży, jeden z leśnych ludzi sięgnął po swoją dzidę i zaczął nią potrząsać, a z jego gardła popłynęła długa, falująca powoli, ptasia pieśń. Potem drugi wziął łuk, wzniósł go ku słońcu i zaczął pokrzykiwać.

– Myślę, że nie powinni więcej pić – stwierdził Ulm, pierwszy wioślarz.

– Robi się niebezpiecznie – uznał Wolf. – Patrzcie, jak mi zbielały palce na trzonku topora.

– Odtańczą teraz taniec wojenny – wyjaśnił Leif. – Chcą nam w ten sposób uczynić zaszczyt.

Leśni ludzie ustawili się w rzędzie i zaczęli wzburzać nogami piasek, chodząc w tę i we w tę, tańcząc.

Co jakiś czas odrzucali głowy do tyłu i krzyczeli.

Jeden z wirujących dziko wojowników, obróciwszy się, stanął naprzeciwko Wolfa. Wzniósł dzidę i gwałtownie przysunął pomalowane oblicze do twarzy kucharza.

Słońce błysnęło na stalowym ostrzu. Dało się słyszeć gruchot kości oraz głuchy odgłos padającego na ziemię ciała. Struga krwi spłynęła na piasek z głowy leżącego tancerza.

Taniec ustał.

Leif rzekł: – Sądzę, że czas wracać na statek.

Podczas gdy żeglarze gramolili się przez burty, rozśpiewane strzały spadały między nimi i wbijały się, drżąc, w maszt i kadłub.

Jedna ze strzał drasnęła ramię żaglomistrza. Z rany spłynęło dziewięć kropel krwi.

Ranalda kamień trafił w kark. Odwrócił się. Kamieniem cisnął chłopiec, z którym niecałą godzinę temu śmiali się i bawili.

– Wolf – zaczął Leif, gdy już ustawili na burcie szaniec z tarcz, by nie nabawić się kolejnych ran i sińców. – Nie mam pojęcia, co z tobą począć. Wiem, na co zasługujesz: powinno się ciebie związać, obciążyć kamieniem i wyrzucić za burtę. Wtedy jednak musielibyśmy sami uwarzyć sobie obiad, a przy kotle nikt ci nie dorówna.

– Przecież oni zamierzali zrobić sobie obiad z nas – bronił się Wolf. – Powinniście mi dziękować, że was uratowałem.

– To właśnie przez jakiegoś wielkiego głupca, podobnego tobie, Wolf, nastąpi kiedyś koniec tego świata – rzekł Leif.

Gdy już objedli ostatnią kość przy palenisku i oblizali pięści z tłuszczu, Leif wyjrzał za osłonę z tarcz. Brzeg opustoszał.

Księżyc oświetlał srebrną krawędź rogu porzuconego na piasku oraz rozsypane słodkie jagody rośliny uznanej przez Leifa za winorośl.

– Sądzę – powiedział dowódca – że nie założymy naszej osady tutaj, lecz dalej na południe, za następnym przylądkiem, a może jeszcze za następnym.

Później, kiedy załoga szykowała się do snu, rzekł: – Winogrona rosnące na tej ziemi są pyszne i myślę, że byłoby z nich dobre wino, dlatego nazwę tę krainę Winlandią.

7

Popłynąwszy dalej na południe, za dwa kolejne przylądki, żeglarze zaczęli ścinać drzewa, by postawić trzy domy z bali.

Nie znaleźli tam śladu po leśnych ludziach, a ziemia w tym miejscu była żyźniejsza niż tam, gdzie po raz pierwszy przybili do brzegu.

– Napędziliśmy tym skraelingom takiego stracha, że nie ośmielą się nas znowu zaatakować – powtarzali żeglarze. (Nazwali leśnych ludzi skraelingami, to znaczy dzikusami).

Niektórzy z nich uważali jednak, że na razie, dopóki domy nie będą gotowe, roztropniej będzie spać na statku.

Przez następnych kilka tygodni dobrze im się wiodło. W morzu było pod dostatkiem ryb. Strzały strąciły niejednego ptaka ze stad przelatujących po niebie. W lesie roiło się od zwierzyny. Te same słodkie jagody rosły wszędzie w wielkiej obfitości. Dzikie zboże kiwało się na wietrze.

– Teraz wiem, że odkryliśmy krainę bogatą – powiedział Leif Eriksson. – Życie tutaj będzie dużo lżejsze i przyjemniejsze niż na naszej Grenlandii. Tutaj się osiedlimy, a gdy wszystko już będzie zabezpieczone, kilku z nas wróci na wschód. Nie możemy zamieszkać tutaj bez kobiet ani tych krewnych, którym można zaufać, bez zboża, wołów i krów. Sądzę, że koniec końców cała Skandynawia pozazdrości nam, Winlandczykom, zaradności i szczęścia.

Żeglarze w pełni zgadzali się ze słowami swojego szypra.

Pracowali radośnie, ścinając drzewa i budując domy.

Dobrze żyli, żywiąc się leśnym ptactwem i potężnymi dorszami opływającymi przylądek. Z uchodzącej nieopodal szerokiej rzeki wyławiali sieciami łososie.

Ranald pomagał przy wycince, budowie i polowaniach.

Leif Eriksson rzekł do niego: – Kiedy dorośniesz i zmężniejesz, oczekiwać się będzie od ciebie ciężkiej pracy. Wiem natomiast, że chłopcy wolą błądzić swobodnie po krainach własnej wyobraźni, gdzie są kapitanami i jarlami. Nie przeciążaj teraz ciała wleczeniem drewna.

Ranald spędził więc niejedno złote popołudnie, wędrując po lasach lub wzdłuż brzegów morza.

Pewnego dnia szedł przez las. Drzewa stopniowo rzedły, aż wreszcie znalazł się na otwartej prerii, z pojedynczymi drzewami stojącymi to tu, to tam. Wielka rzeka toczyła swe wody, wyśpiewując setkę pieśni.

Gdy zbliżył się do łososiowej rzeki, zauważył jakieś poruszenie między gałęziami. Przyjrzał się dobrze. Spośród liści wyglądała na niego pomalowana na czerwono twarz o czarnych oczach. Był to chłopiec, z którym bawił się na tamtej plaży.

Ranald ponownie uniósł dłoń w geście powitania. Coś podobnego do ptaka wyfrunęło z drzewa w stronę jego ręki. Odbiło się od nadgarstka i drżąc, spadło w trawę. Ranald zobaczył, że to kościany nóż. Z jego nadgarstka spłynęły krople krwi.

Odwrócił się i pobiegł przez las. Nie zatrzymywał się, dopóki nie dotarł do polany, na której mężczyźni za pomocą grubych rzemieni mocowali bale na dachu.

Wolf gotował mięso na wielkim ognisku.

– Cóż to za białe oblicze! – zauważył Leif. – Co się stało, chłopcze? Goni cię niedźwiedź?

Wówczas Ranald opowiedział mu, co zobaczył. Budowniczowie nachylili się z na wpół gotowych dachów, by lepiej słyszeć.

Ranald pokazał im nadgarstek. Krew przestała płynąć, ale widać było świeżą ranę, pokrytą czerwonym strupem.

– Życie tutaj może okazać się dużo ciekawsze, niż sądziliśmy – skwitował Leif.

Następnie kazał ludziom wracać do pracy.

Wolf starł jakieś zioła w swoich wielkich dłoniach, powąchał ich sok i wrzucił je do bulgoczącego kotła.

Tego wieczora przy kolacji Leif Eriksson nakazał trzem mężczyznom pełnić wartę.

Przez całą noc wartownicy nie posłyszeli niczego poza pieśnią rozlicznych liści i szmerem sennych ptaków.

Niektórzy oznajmili, że woleliby nocować na statku. Zostali wyśmiani przez pozostałych. Dwaj mężczyźni zwarli się w walce, ogarnięci wściekłością, a pięści wznosiły się i opadały, dopóki skłóconych żeglarzy nie rozdzielił Leif Eriksson.

– Każdy, kto ma taką chęć – powiedział szyper – może wrócić na Poszukiwacza Zachodu. Nie ma w tym żadnego wstydu. Skraelingowie równie dobrze mogą podpłynąć bezszelestnie na swoich skórzanych łodziach i przypuścić atak od wody. Dopóki człowiek dycha, nie zazna czegoś takiego jak bezpieczeństwo. Powinniśmy się z tego cieszyć, bo zagrożenie wyostrza naszą radość z tego, co mamy.

Ostatecznie mniej więcej połowa mężczyzn postanowiła spać na statku, reszta zaś spędziła noc przy płonących na brzegu ogniskach.

Ranald spał przy ognisku.

Przez całą noc dzikie psy wyły do księżyca.

Rankiem, po śniadaniu, gdy mężczyźni zajęli się obalaniem drzew, piłowaniem pni i dopasowywaniem belek, cały las nagle zaśpiewał jednym przeciągłym zawodzeniem, między chaty posypał się deszcz strzał, a na żeglarzy wybiegła grupa skraelingów ze wzniesionymi dzidami.

Leif Eriksson zabezpieczył się, zawczasu nakazując wszystkim załogantom, aby podczas pracy mieli pod ręką noże i topory, szybko więc stanęli twarzą w twarz z młodymi wojownikami. Topór może zadać dwa szybkie ciosy w odpowiedzi na każdy powolny zamach dzidy. Skraelingowie przez jakiś czas nie oddawali pola, wreszcie uciekli jednak do lasu, krzycząc przenikliwie.

– To nie są okrzyki tchórzy – rzekł Leif Eriksson – lecz wyzwanie. To obietnica przyszłych, większych potyczek.

Zdawało się, że jego słowa napełniły trwogą wielu żeglarzy.

– Zostaniemy tu jeszcze z miesiąc lub dwa – zadecydował Leif – i zobaczymy, co się wydarzy. Możliwe, że ci wojownicy zostali wysłani, aby poszukać naszych słabości. Teraz, gdy poznali, jacy jesteśmy zaradni i silni, zastanowią się dwa razy, zanim znowu zaatakują, niemniej, od dzisiaj dobrze będzie wystawiać na noc nie trzech wartowników, lecz sześciu.

Odtąd większość żeglarzy wolała spać na statku.

Ranald jednak zawsze spał przy ognisku.

Skraelingowie nie przypuścili kolejnych ataków na Grenlandczyków.

A jednak każdego wieczora po kolacji mężczyźni rozprawiali coraz dłużej i dłużej, z twarzami zaczerwienionymi od piwa i cieni rzucanych przez płomienie.

Ard raz po raz recytował prastare poematy.

– Te strofy sprawiają – rzekł Norweg Fiord – że budzi się we mnie tęsknota za domem.

Ard opowiedział im wtedy historię olbrzymek Fenji i Menji, które były niewolnicami króla Danii. Król miał czarodziejski młyn, zwany Grotti, w którym można było wymielić wszystko, czego się zapragnęło. Młyn był jednak tak potężny, że jego żarnami obracać mogły jedynie ogromne ramiona Fenji i Menji. Z młyna wyszło tyle złota, że król został najmajętniejszym człowiekiem na świecie. Lecz morski król, wróg Danii, zakradł się do pałacu, gdy cały dwór był pogrążony we śnie i ciemności, i nakłonił olbrzymki, aby wymieliły mu wojowników, tak że przed świtem królewski pałac Danii spływał już krwią, nie zaś złotem, perłami i diamentami. Morski król zabrał młyn Grotti, Fenję i Menję, i popłynął na zachód. W owych czasach wody mórz były słodkie jak krople deszczu i górskie strumienie. Morski król wyprawił na statku wielką biesiadę, by uczcić swój tryumf, jego kucharze uwijali się więc, opiekając prosiaki i gotując łososie. Wśród biesiadników krążyły również rogi z napitkiem. „Mięso i ryby – oznajmił na wpół pijany król – są bez smaku. Rozkażcie dziewczętom, by wymieliły nam soli”. Młyn Grotti zaczął więc wypluwać sól w takich ilościach, że statek poszedł na dno razem z morskim królem, załogą, młynem i olbrzymkami. Zatonął w wodach Pentland Firth, między Orkadami a Szkocją. Po dziś dzień młyn Grotti spoczywa na dnie, bezustannie mieląc sól. Właśnie dlatego morska woda jest słona…

Podczas gdy Ard snuł opowieść o magicznym młynie Grotti, żeglarze – jeden po drugim – zapadali w sen.

Był to jednak sen niespokojny. Kilku leżących przy Ranaldzie mamrotało coś w ciemności.

– Czuję się tu bardzo samotny – mruknął pierwszy.

A drugi: – Tęsknię za moją ukochaną żoną Freją.

Trzeci: – Nie chcę polec na obcym brzegu.

Czwarty: – Boję się skraelinga z piórami we włosach.

Piąty: – Jesteśmy żeglarzami, nie leśnikami czy budowniczymi…

Rankiem jednak wszyscy wzięli się do pracy, pragnąc ukończyć domy należące do pierwszej osady.

Wszyscy, co do jednego, przy swoich narzędziach kładli topory i sztylety.

Ranald wypuszczał się teraz na wędrówki wzdłuż brzegu częściej niż do lasu.

Któregoś dnia, podczas wyprawy pełnej igraszek z falami, natrafił na stosik muszli na piasku. Od razu pojął, że nie jest to przypadkowy kształt uformowany przez morze, lecz znak rozmyślnie usypany ludzką ręką. Muszle układały się w kształt strzały i dzidy. Strzała wskazywała Poszukiwacza Zachodu. Dzida była wycelowana w nieduże skupisko chat ponad plażą.

Ranald posłyszał jakieś poruszenie w kępach trawy porastającej wydmy.

Spomiędzy źdźbeł spoglądała na niego znajoma twarz małego skraelinga. W obliczu tym nie było uśmiechu.

Ranald opowiedział Leifowi Erikssonowi, co zobaczył.

Leif przykazał mu, by nic o tym nie mówił żeglarzom.

8

Pewnego ranka jeden z wartowników nie przyszedł do ogniska na śniadanie.

Szukając mężczyzny imieniem Valt, zapuścili się głęboko w las. Nigdzie nie było po nim śladu.

Pozostali wartownicy nie zauważyli ani nie usłyszeli nic niepokojącego. Audun słyszał jednak o północy skrzek i łopot skrzydeł jakiegoś dziwnego ptaka – tak mu się wtedy zdawało – dobiegające z miejsca, w którym wartę pełnił Valt.

– Sądzę, że Valta zwabiło w las dziewczę-skraeling pod postacią ptaka – zawyrokował Leif.

Tego dnia ludzie niewiele się odzywali.

Strugali drewno i bili młotami, przygotowując drzwi do domów. Teraz jednak pracowali z mniejszym zapałem niż dotąd.

Fiord rzekł: – W Norwegii niejeden chlewik ma drzwi lepsze od tych, które dzisiaj kleci Vrem.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, lecz ten, który wiązał rzemienie na drzwiach, przygryzł wargę.

– Jestem żeglarzem, nie cieślą – powiedział.

Ci, którym przypadła warta tej nocy, po zachodzie słońca ociągali się z wyjściem na swoje posterunki.

– Pojęcia nie miałem – rzucił Leif Eriksson – że wziąłem na tę wyprawę dzieci bojące się ciemności.

Sześciu wartowników zajęło swoje miejsca.

Jeden z domów stał nieopodal skraju lasu. Było to dobrze zbudowane domostwo, Leif Eriksson wybrał je więc na swoją siedzibę i spędził tam wiele nocy, teraz jednak wszyscy żeglarze, nie wyłączając szypra, sypiali już na Poszukiwaczu Zachodu.

O północy na statku rozległ się krzyk tak donośny, że zbudziła się cała załoga. Dom Leifa upstrzyły płomienie i cienie. Na oczach żeglarzy budowla zadrżała nagle tak, jakby wewnątrz rozszalała się jakaś czerwona bestia. Przez pewien czas kalenica czerniała pośród języków ognia, aż wreszcie z trzaskiem runęła na ziemię.

– No cóż – rzekł Leif – gdybym dzisiaj nocował w domu, nie zmarzłbym tak jak tutaj, na tym statku.

Rankiem mężczyźni zeszli na ląd.

Wartownicy nie wyszli z lasu, by ich przywitać, jak to zwykle bywało.

– Jeśli będziemy tak dalej tracić ludzi – stwierdził Leif – możemy mieć trudności z obsadzeniem statku.

Głęboko w lesie znaleźli jednego z wartowników. Jego włosy gdzieś przepadły, oddzielone nożem od czaszki.

– Bjorn nie będzie już musiał prosić Buli, żeby go czesała – powiedział Wolf.

– Jeśli skraelingowie szukali jego rozumu – rzucił żeglarz imieniem Ulbrid – to niepotrzebnie tak się trudzili. Ja mógłbym od razu im powiedzieć, że Bjorn ma w głowie pusto.

Żeglarze zarechotali, lecz w ich śmiechu nie było już grzmotu, głębi i brawury. Śmiali się jak starcy grzejący się przy szarzejącym żarze.

Zabity żeglarz, Bjorn, w istocie był raczej przygłupi, a do tego tak bardzo chlubił się swoimi długimi, złotymi włosami, że przed każdą wyprawą nakazywał żonie, Buli, aby dokładnie je wymyła w słodkiej wodzie i czesała go tak długo, aż grzebień ze śpiewem zacznie sunąć poprzez jasną powódź.

Choć wolno myślący i próżny, Bjorn był przy tym dobrym żeglarzem, tak serdecznym i kochającym śmiech, że był bardzo mile widziany na każdym jarmarku na Grenlandii oraz na każdym statku, którym przyszło mu płynąć.

Ponieśli jego zwłoki na brzeg, a tam spalili je na stosie pogrzebowym.

– Nie zostawimy tutaj prochów Bjorna na zbezczeszczenie – powiedział dowódca.

Leif miał przy sobie gliniany garniec przyniesiony ze statku. Popioły wsypano do naczynia i szczelnie zamknięto.

– W ten sposób Bula, jego żona, dostanie go z powrotem – powiedział Leif. – Będzie mogła usypać kurhan na tej urnie. Nie powiemy jej, że skraelingowie ukradli jego włosy.

Tego dnia żadnemu z budowniczych nie śpieszyło się do cioseł i młotków.

W południe Leif Eriksson przywołał wszystkich żeglarzy. Powiedział im: – Odkryliśmy tę ziemię. To bogata, obfitująca we wszelkie dobra kraina. Nie opuścimy jej.

Na te słowa cienie padły na twarze wszystkich mężczyzn.

– Myślę natomiast – oznajmił Leif – że nie osiedlimy się w tak nieszczęśliwym miejscu jak to. Tutaj postępowaliśmy niewłaściwie. Popłyniemy dalej na południe. Czuję, że ziemia będzie żyźniejsza za następnym przylądkiem, a jeszcze bardziej za tym ukrytym za nim, i za kolejnym. Popłyniemy na południe, ku słońcu.

Żeglarze zdawali się nadal mieć wątpliwości. Dało się słyszeć szemranie, niektórzy kręcili głowami.

– Najpierw jednak – zarządził Leif – popłyniemy na Grenlandię. Statek potrzebuje remontu, świeżych zapasów i większej załogi. Kiedy powrócimy do dolin i kniei na południe stąd, przywieziemy ze sobą nasze kobiety. Będziemy mieli harfy, ule i konie. Postaramy się żyć w pokoju ze skraelingami. Dopuściliśmy się złego postępku, przerywając ich taniec powitalny. Kiedy wrócimy, będziemy już umieli wręczać im podarki i przyjmować to, co nam ofiarują. Możliwe, że nastanie trwały pokój między ludźmi Północy a mieszkańcami Winlandii.

Żeglarze zmarszczyli nosy. Jeden czy dwóch splunęło do ogniska.

– Ale teraz – dodał Leif Eriksson – przygotujemy statek do rejsu na wschód.

Na te słowa mężczyźni wznieśli gromki okrzyk radości.

– Uczestników tej wyprawy czeka sława – oznajmił Leif. – Opowieści o naszej podróży będą wielokrotnie powtarzane przy zimowych ogniach, od Islandii po Irlandię.

Mężczyźni zajęli się gromadzeniem zapasów dziczyzny, łososi i słodkich dzikich jagód, rosnących w tak wielkiej obfitości. Napełnili beczki wodą z rzeki.

Tego wieczora Ard ułożył strofę na cześć Bjorna.

O, Bjornie, niechaj dzicy

Zachowają twój jasny włos,

Pośród kości i piór zamęt złota

Niech wprawi ich w zdumienie.

My, Bjornie, weźmiemy na Grenlandię

Twoje serce, ręce silne,

Co rąbały drwa, szarpały za wiosła,

Rzucały jęczmień między skiby.

Bula z dziatek szóstką

Usypią ci kurhan

Między stodołą a łodziami na plaży.

Następnego ranka odbili od brzegu, a gdy tylko powiał wiatr z północnego zachodu, rozwinęli żagiel i już wkrótce pognali ku wschodowi.

Ranald odwrócił się i popatrzył na brzeg.

Kilkunastu skraelingów wyszło z lasu i stanęło pośród wydm, przyglądając się odpływającemu statkowi.

Mały skraeling wspiął się na najwyższą gałąź najpotężniejszego drzewa.

9

W drodze powrotnej na Grenlandię Leif Eriksson, dzierżąc ster Poszukiwacza Zachodu, często sadzał Ranalda u swego boku. Uczył chłopca żeglugi oraz dowodzenia statkiem.

– Na niebie jest tylko jeden stały punkt, Gwiazda Północy, i to ona będzie zawsze przyjaciółką żeglarza. Co noc całe gwiezdne koło toczy się wokół niej, obracając się ze wschodu na zachód, a dobrzy żeglarze i tę mapę umieją czytać tak, by utrzymać kurs. Jest też pięć wędrownych gwiazd, sunących między gwiezdnymi miastami jak bezdomni włóczędzy lub pielgrzymi – ich ścieżki również poznajemy. Jest jeszcze tajemnica miesiąca. Czy wpływa na to, jak tętni krew w naszych żyłach? Zauważyłem, że nastroje żeglarzy zmieniają się wraz z księżycem. Wielu rozsądnych, trzeźwych ludzi plecie dziwne rzeczy podczas pełni. Zdarzało mi się widzieć małomównych mruków, którzy w takie noce mówili poematami. Ranaldzie, głupcem byłby szyper wypływający w rejs, gdy księżyc zanika. Jego statek może skończyć na skale lub pogrążyć się na zawsze w morskiej mgle. Miesiąc włada pływami oceanu, a nie mam większych wątpliwości, że krew płynąca w naszych żyłach i morskie prądy mają ze sobą wiele wspólnego.

– Zdarzają się na morzu noce – mówił dalej – gdy chmury zakrywają gwiezdną mapę, wedle której można by sterować. Wtedy dobry szyper ma wszystkie zmysły na baczności. Dotyk, powonienie, smak, słuch i wzrok wyostrzają się. Kapitan jest w stanie dosłyszeć z odległości wielu mil najcichszy szmer piany na ciemnym klifie. Przenika go puls wody: wyczuwa każdy poprzeczny prąd lub przejście pełnomorskiego nurtu w falę przyboju. Wtedy wie, że musi być czujny. Skrzek czy łopot skrzydeł petrela przemykającego nad dziobem statku zdradza mu, że po tej czy po tamtej stronie należy się spodziewać lądu. Najniklejsza woń niesiona z wiatrem, zapach wodorostów, lodu czy pokrzyw mówi mu to i owo. Te subtelne podszepty zmysłów mogą stanowić o katastrofie lub o pomyślnym rejsie. Takiej nocy, gdy niebo jest zakryte, szyper nie może liczyć na wiele godzin snu. Jakże jest szczęśliwy, gdy dostrzeże na wschodzie pierwszą szarość jutrzenki! Największą jednak radość sprawia mu chwila, gdy od zgęstniałej ciemności oderwie się strzęp chmury, a zza niego wyjrzy pojedyncza gwiazda! Potem pojawia się następna, i jeszcze jedna, aż wreszcie tworzą znajomy kształt, niezawodny gwiazdozbiór, pod którym może pewnie sterować.

– Widzisz, chłopcze – zauważył – tego ranka na morzu unoszą się kawałki lodu. Jest to dla mnie sprawa osobliwa, i nie całkiem mi się ona podoba. Pływałem na tych wodach z tuzin razy, na tych samych szerokościach, a tylko dzisiaj oraz za poprzednim razem widziałem takie kry i kawałki połamanych gór lodowych. Nie wolno nam myśleć o morzu jak o czymś stałym i niezmiennym. Żywioły oceanu i lądu przenika powolny puls – tak wolny, że zauważyć go może tylko człowiek o brodzie przyprószonej siwizną. Ja odnoszę wrażenie, że ten północny zakątek świata robi się coraz zimniejszy. A jeśli w morzu pływa lód, to możemy być pewni, że otaczające je lądy również się ochłodzą, a korzenie dające pokarm ludziom i zwierzętom zamarzną. Wtedy nastaną dla Grenlandczyków ciężkie czasy. Według mnie ten zimny czas nie przyjdzie ani za rok, ani nawet za sto lat. Jak jednak sądzę, nasi praprawnukowie uznają, iż to wcale nie najgorzej, że Leif Eriksson odkrył dla nich żyzne ziemie na zachodzie, w Winlandii.

Niósł ich dogodny wiatr z prawej burty. Piątego ranka zobaczyli, że wczesne promienie słońca połyskują na grenlandzkich szczytach.

Na ten widok żeglarze wznieśli okrzyk radości.

Wiatr jednak zelżał, tak że musieli chwycić za wiosła i nie obyło się bez gorzkich narzekań.

Ujrzeli wieloryba, który wynurzył się nieopodal, posłał w niebo ogromny strumień wody, wzbudził spienioną falę, na której zakołysał się Poszukiwacz Zachodu, po czym znowu pogrążył się w głębinach.

Wolf stwierdził, że to wielka szkoda, iż nie mogą zabić wieloryba. Gdyby tego dokonali, przez całą zimę nie musieliby się martwić, co zjedzą na obiad.

– To dobrze – odparł Leif Eriksson – że wciąż jeszcze są stworzenia zbyt potężne i silne, by mogła je pochłonąć ludzka zachłanność.

Później zaś dodał: – Myślę, że kiedyś ludzie wynajdą broń mogącą uśmiercić nawet największego wieloryba. Skraelingowie, których mieliśmy za tak dzikich i ciemnych, pod tym względem są od nas mądrzejsi. Zabijają tylko tyle zwierzyny i łososi, ile wymaga dzisiejszy głód. My zaś jesteśmy marnotrawnymi żarłokami, a najczęściej po polowaniu pozwalamy zwierzętom zgnić – rzecz to godna wstydu. Czy nie widzieliście, jakim szacunkiem Winlandczycy darzą zwierzęta, drzewa i wszystko, co żyje? Ja miałem wrażenie, że nawiązali jakąś świętą więź z całym stworzeniem i dochodzi między nimi do owocnej wymiany, zarówno gdy idzie o życie, jak i o śmierć.

Wtedy Ranald dostrzegł brzeg, domy nad wodą i grupę ludzi stojących pośród skał.

Po chwili zobaczył znajome twarze mieszkańców osady i usłyszał ich serdeczne głosy.

10

Całą zimę Ranald spędził na Grenlandii. Polubili go wszyscy osadnicy, a Leif Eriksson stwierdził: – Masz tu dwanaście matek. Wszystkie tutejsze kobiety chcą cię wziąć pod swoje skrzydła.

Ranald zamieszkał w gospodarstwie Leifa. Był tam dobrze przyjmowany. W domu, na Orkadach, chłopiec nauczył się wypasać bydło i karmić świnie. W gospodarstwie dziadka poznał tajniki konnej jazdy.

Był w gospodarstwie pewien koń, który w czasie, gdy Leif Eriksson wyruszał ku Winlandii, był jeszcze źrebięciem. Teraz zrobił się z niego nieokiełznany ogierek, z którym nie potrafił sobie poradzić żaden z parobków. Na imię miał Iskronogi.

– Był z niego obiecujący źrebak – rzekł Leif Eriksson do sług. – Musieliście go czymś urazić. Konie są dumne i drażliwe. Przymuszaliście go do czegoś w momencie, gdy trzeba go było chwalić.

Parobkowie wyjaśnili, że traktowali Iskronogiego tak samo jak pozostałe konie.

– Lecz Iskronogi był wyjątkowym źrebakiem – powiedział Leif. – Po żniwach zamierzałem wystawić go w wyścigach przeciw najlepszym wierzchowcom z innych gospodarstw.

Przed miesiącem Iskronogi uciekł z wybiegu. Odtąd błąkał się swobodnie na zboczu góry. Ilekroć dostrzegł zbliżającego się człowieka, wierzgał, rżał i puszczał się galopem przez płaty śniegu.

– Po śniadaniu pójdę zamienić słówko z tym koniem – oznajmił Leif Ranaldowi. – Możesz iść ze mną.

Leif i Ranald zapuścili się na pogórze, aż wreszcie dostrzegli pięknego konia pasącego się na łące, wysoko na zboczu. Szli cicho, lecz Iskronogi zwęszył ich, zarżał, wyrzucił w tył kopyta i zaczął biegać po trawie.

– Niełatwo będzie zarzucić mu linę na szyję i sprowadzić go na dół – stwierdził Ranald.

– Dla konia takiego jak ten kiełznanie liną stanowiłoby obrazę.

Wtedy Leif odsunął się i zagwizdał, pozwalając dźwiękowi ponieść się z wiatrem. Grzmot kopyt niemal natychmiast ucichł. Koń odwrócił się, drżąc, i popatrzył na mężczyznę i chłopca.

– Podejdziemy i pogawędzimy z nim – oświadczył Leif.

Kiedy koń zobaczył, że się zbliżają, zaczął się cofać, lecz Leif ciągle coś do niego mówił. Iskronogi zdawał się rozpoznawać głos Leifa, który słyszał ostatnio jako źrebię biegające przy matce po padoku.

Stał pomiędzy dwiema skałami, rozedrgany, gotów na pierwszą oznakę wrogości odwrócić się i uciec galopem.

– A teraz – powiedział Leif – przemówię do niego. Ty zaczekaj tutaj.

Leif poszedł wprost do Iskronogiego. Koń czekał ze wzniesioną nogą; wiatr igrał w jego grzywie.

Leif stanął zaraz przy nim. Wierzchowiec podwinął czarną wargę i błysnął oczami. Wtedy Leif powiedział mu na ucho jedno słowo, a koń natychmiast wtulił pysk w jego ramię. Ręka mężczyzny już sunęła przez jego grzywę; miało się wrażenie, że człowiek i zwierzę znają się od zarania czasu.

Wrócili do gospodarstwa razem, we trzech.

Niebawem Iskronogi zaczął okazywać chłopcu niemal takie samo przywiązanie jak Leifowi Erikssonowi.

Rumak potrafił ścierpieć obecność Ranalda na swoim grzbiecie, ale puszczał się wtedy poprzez łąki jak błyskawica, a chłopiec musiał trzymać się jego szyi. Raz koń gwałtownie skręcił, by nie wbiec na kamień, Ranald zaś poleciał naprzód. Ziemia po drugiej stronie kamienia była podmokła i porośnięta aksamitkami, tak że chłopiec wrócił do gospodarstwa oblepiony błotem i płatkami kwiatów, z koniem idącym parę kroków za nim.

Iskronogi z początku nie znosił zbyt cierpliwie uzdy i wodzy.

– Tylko że – powiedział Leif – na festynie po żniwach musimy wystawić go w wyścigu przeciw mieszkańcom Osady Zachodniej, którzy gdzie tylko się da, szczycą się, że ich konie zawsze prześcigają nasze. Zobaczymy, jak spisze się Iskronogi.

Ranaldowi powiedziano, że to on ma dosiąść rumaka w wyścigu z wierzchowcami z Osady Zachodniej podczas święta plonów.

Kiedy obchody się rozpoczęły i ogłoszono przygotowania do startu, mieszkańcy Osady Zachodniej wybuchnęli śmiechem na widok niewidzianego dotąd konia z chłopcem na grzbiecie.

Cała Grenlandia znała ich słynne wierzchowce i jeźdźców.

Jeźdźcy na koniach z innych wiosek z północy również się pojawili, lecz mówiło się, że nie mają szans w konfrontacji z tymi z Osady Zachodniej.

Arbiter zadął w róg. Konie ruszyły. Szeroki tor miał trzy mile długości. Z początku Iskronogi zostawał w tyle. Nigdy jeszcze nie brał udziału w wyścigu, a widok obcych koni zdawał się go denerwować. Najbardziej jednak zbiły go z tropu okrzyki i wiwaty gapiów.

W połowie toru Iskronogi wciąż był ostatni.

Ranald pochylił się i szepnął coś koniowi na ucho. Niesione wiatrem białe obłoki przemykały po szczycie góry.

Ranald znowu mruknął coś do wierzchowca. W końcu wypowiedział słowo, którego nauczył go Leif Eriksson – tajemne słowo, znane tylko kilku ludziom zajmującym się hodowlą koni.

Od razu poczuł pod sobą wzbierającą gwałtownie potęgę, a tętent kopyt na wydmach przyśpieszył.

Niebawem Iskronogi wyprzedził pierwszego konia, po nim następnego i jeszcze jednego. Ranald w przelocie dostrzegał zaskoczone lub zniechęcone oblicza rywali, to migające u jego boku, to ginące gdzieś w tyle.

Po chwili Iskronogi zaczął sadzić jeszcze większymi susami, tak że minęli całą grupę koni; później dwa idące obok siebie, a potem niecierpliwego, samotnego wierzchowca toczącego pianę z pyska. W końcu został przed nimi już tylko jeden koń, słynny zwycięski rumak z Osady Zachodniej zwany Grzywaczem, którego dosiadał młody rolnik Sven Nialson. Wszyscy mieszkańcy osady twierdzili, że Grzywacz wygra bez wątpienia.

Koń zaiste celnie był nazwany, miał bowiem barwę szarego morza, w pędzie wyciągał zaś szyję niczym fala niesiona zachodnim wichrem i zdawało się, że ruchami jego powoduje rytm otwartego oceanu.

– A teraz – powiedział Ranald Iskronogiemu – pomyśl o wysokich chmurach, pomyśl o naszym rwącym górskim strumieniu.

Ranald dostrzegł słup wyznaczający metę oraz czekający za nim tłum.

Sven Nialson nagle zdał sobie sprawę, że ktoś zagraża jego pozycji. Rzucił przez ramię jedno dzikie, zdumione spojrzenie i zatopił ostrogi w bokach Grzywacza. Wówczas ten wspaniały wierzchowiec, poganiany i zachęcany nazbyt zawzięcie, potknął się i zmylił krok, a gdy Sven Nialson znowu spojrzał przed siebie, ujrzał Iskronogiego już tryumfalnie stającego dęba za linią mety oraz rozpromienionych mieszkańców Osady Wschodniej, pomagających chłopcu zejść z konia.

– Pojechałeś świetnie – rzekł Leif Eriksson. Wsunął Ranaldowi do ręki srebrną monetę.

Tego wieczora piwo polało się obficie w szałasach, a choć podczas święta plonów zawsze zdarzały się utarczki między osadnikami ze wschodu i tymi z zachodu, tej nocy było szczególnie dużo wywróconych rogów z piwem, bryzgów krwi i pogruchotanych kości.

Sven Nialson pojechał do domu zaraz po wyścigu. Jego słynnego rumaka Grzywacza nikt już więcej nie zobaczył. Później zaczęły krążyć ponure pogłoski o losie zwierzęcia. Sam Sven zamknął się w domu i pokazał dopiero po święcie Jul.

Ranald w towarzystwie innych mężczyzn wrócił do osady pod pierwszą gwiazdą.

Wieści o zwycięstwie wyprzedziły go, tak