Wielka ucieczka - Robert Harris - ebook + audiobook + książka

Wielka ucieczka ebook i audiobook

Robert Harris

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść o religii, zemście i władzy. Oraz o cenie, jaką muszą zapłacić ci, którzy ją sprawują.

Historia największej nagonki w dziejach siedemnastowiecznej Anglii − polowania na zabójców Karola I Stewarta.

Autor bestsellerów „Vaterland”, „Monachium”, „Autor widmo” i „Konklawe” powraca z fascynującą powieścią historyczną osnutą wokół jednego z najsłynniejszych pościgów w historii − poszukiwania dwóch Anglików zamieszanych w zabójstwo króla Karola I − i nieprzejednanego wroga, który uparcie podąża tropem zbiegów.

Epicka podróż przez dzikie tereny siedemnastowiecznej Nowej Anglii i polowanie bez precedensu w historii świata.

Jedna z 10 najlepszych powieści historycznych 2022 roku wg „The New York Times Book Review”.

Książka znalazła się na krótkiej liście nominowanych do Nagrody Waltera Scotta, jednego z najważniejszych wyróżnień przyznawanych powieściom z gatunku fikcja historyczna.

„– Przed czym uciekają?

Odpowiedź zajęła mu chwilę. Gdy wreszcie przemówił, wyszli już na zewnątrz.

– Zabili króla – powiedział cicho.”

Anglia rok 1660. Generał Edward Whalley i jego zięć, pułkownik William Goffe, wchodzą na statek wyruszający do Nowego Świata. Są ścigani za zabójstwo króla Karola I – zuchwałą egzekucję, która była punktem kulminacyjnym angielskiej wojny domowej i zwycięskim zwieńczeniem walki parlamentarzystów z rojalistami.

Minęło dziesięć lat od ścięcia króla Karola, a rojaliści powrócili do władzy. Zgodnie z postanowieniami Aktu Zapomnienia 59 mężczyzn, którzy podpisali wyrok śmierci dla króla i uczestniczyli w jego egzekucji, zostało zaocznie uznanych za winnych zdrady stanu. Niektórzy Okrągłogłowi – purytańscy zwolennicy parlamentu, z Oliverem Cromwellem na czele – zdążyli już umrzeć śmiercią naturalną. Innych schwytano i powieszono, a ich ciała poćwiartowano. Kilku skazano na dożywotnie więzienie. Ale dwóm udało się uciec i dostać na pokład okrętu płynącego do Ameryki.

W Londynie Richard Nayler, sekretarz ścigającego królobójców komitetu Tajnej Rady, zostaje zobowiązany do postawienia zdrajców przed wymiarem sprawiedliwości. Nayler nie cofnie się przed niczym, by należycie wykonać swoją powinność. Za schwytanie zbiegów − żywych lub martwych − właśnie wyznaczono nieprzyzwoicie hojną nagrodę…

Pierwsza powieść historyczna Roberta Harrisa, której akcja rozgrywa się głównie w Ameryce.

Wielka ucieczka” to powieść z wartką akcją, niezwykłymi bohaterami i historią w tle.

Inteligentna, błyskotliwie napisana powieść pełna fascynujących historycznych detali i porywająca zawrotnym tempem akcji.

„The New York Times Book Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 47 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,2 (140 ocen)
58
56
22
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TeeN1947

Nie polecam

Lektura dla trzynastolatków. Co się dzieje z Harrisem?
00
siemagda

Nie oderwiesz się od lektury

zanim zabrałam się do czytania Wielkiej ucieczki, przeczytałam o tej historii dostępne w necie artykuły historyczne na temat panowania Karola I i II Stuarta w Anglii, a mimo nie mogłam się oderwać od książki. Harris jak zawsze niesamowicie trzyma w napięciu do samego końca. Warto, choć nie jest to łatwa litertura.
00
bigamek

Dobrze spędzony czas

Jest to moja pierwsza książka tego autora którą przeczytałem i powieść ta mi się bardzo podobała. Najciekawszą rzeczą w owej opowieści była dla mnie charakterystyka moralna głównych bohaterów:ścigany pulkownikow jak i Naylera. Kto był dobry a kto zły? No ale to temat na osobną rozprawkę... Polecam wszystkim tego e buka, młodym i starym, znajdziemy w nim historie, przygodę i miłość.
00
Lapkaa

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie napisana historia, fakty historyczne plus fantastyczna proza Roberta Harrisa tworzą trzymająca w napięciu akcje . Dla wolących słuchać dodatkowy bonus w postaci rewelacyjnego lektora Filipa Kosiora. Wyborna uczta! Polecam na zimowe wieczory.
00
Springbok

Dobrze spędzony czas

Harris wraca do formy. Książka trzyma w napięciu przez cały czas. Dobrze zarysowane tło historyczne wraz z dotąd mi nieznanym wątkiem religijnym. Ciekawa pozycja, polecam.
00

Popularność




JEDNA Z NAJLEPSZYCH POWIEŚCI HISTORYCZNYCH 2022 ROKU WEDŁUG „NEW YORK TIMESA”.

HARRIS PO RAZ KOLEJNY UDOWADNIA, ZE HISTORIA MOŻE BYĆ DOSKONAŁYM MATERIAŁEM NA THRILLER.

Opowieść o desperackiej ucieczce dwóch mężczyzn i zaciekłym pościgu człowieka ogarniętego obsesją.

O fanatyzmie, podzielonym narodzie i cenie, jaką płaci się za władzę.

Rok 1649

Król Karol I zostaje skazany przez sąd angielskiego parlamentu na śmierć.

Rok 1660

Powrót z wygnania Karola II, syna zabitego króla, kończy jedenastoletni okres republikańskich rządów. Zaczyna się polowanie na pięćdziesięciu dziewięciu mężczyzn, którzy podpisali rozkaz wykonania wyroku na jego ojcu. Uznani za królobójców, jeden po drugim są wyłapywani i poddawani okrutnym publicznym egzekucjom.

Dwóm pułkownikom – Edwardowi Whalleyowi i Williamowi Goe’owi – udaje sie uciec i znaleźć schronienie w Ameryce. Nie na długo jednak, bo odpowiedzialny za schwytanie ukrywających się królobójców Richard Nayler ma własne powody, by ścigać ich jeszcze zacieklej niż pozostałych. Nawet Atlantyk nie będzie dla niego przeszkodą, by ich dopaść. Żywych lub martwych.

ROBERT HARRIS

Brytyjski pisarz i dziennikarz; pracował m.in. dla BBC i jako komentator polityczny dla „The Observer”. Autor kilku książek popularnonaukowych, ale przede wszystkim piętnastu przetłumaczonych na czterdzieści języków powieści. Są wśród nich thrillery – m.in. Vaterland, Enigma, Archangielsk, Autor widmo, Monachium, Drugi sen, V2 (pierwszych pięć zostało sfilmowanych) – a także powieści historyczne z elementami sensacji – Oficer i szpieg (kolejna po Autorze widmo powieść zaadaptowana przez Romana Polańskiego) oraz „Trylogia rzymska”, w której ukazały się Cycero, Spisek i Dyktator.

Niedawno na platformie Netflix pojawił się film na podstawie książki Harrisa Monachium. W rolę premiera Wielkiej Brytanii, Neville’a Chamberlaina, wcielił się w nim Jeremy Irons.

Tego autora

VATERLAND

ENIGMA

ARCHANGIELSK

POMPEJE

AUTOR WIDMO

INDEKS STRACHU

OFICER I SZPIEG

KONKLAWE

MONACHIUM

DRUGI SEN

V2

WIELKA UCIECZKA

Trylogia rzymska

CYCERO

SPISEK

DYKTATOR

Tytuł oryginału:

ACT OF OBLIVION

Copyright © Canal K 2022

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Janusz Ochab 2023

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Glen O’Neill

Projekt okładki polskiej: Agnieszka Drabek

Zdjęcia na okładce: Getty Images (konie i wilki); Colin Thomas (postacie)

ISBN 978-83-6775-994-6

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka

Dla Gill

OD AUTORA

Niniejsza powieść jest autorską rekonstrukcją prawdziwej historii: polowania na „królobójców”, czyli sygnatariuszy wyroku śmierci na króla Karola I. Była to największa tego typu akcja w XVII wieku – zwłaszcza pościg za Edwardem Whalleyem i Williamem Goffe’em przez Nową Anglię. Zdarzenia, daty i miejsca są rzeczywiste, podobnie jak prawie wszystkie postacie, z wyjątkiem Richarda Naylera, którego musiałem wymyślić: skoro mamy łowy, musi być i łowca.

Starałem się trzymać uznanych powszechnie faktów, odkryłem nawet kilka dotąd nieznanych, jak datę i miejsce urodzenia Goffe’a czy tożsamość drugiej żony Whalleya. Przede wszystkim jednak jest to powieść, a czytelnicy, którzy zechcą bliżej zapoznać się z tą historią, znajdą w podziękowaniach listę źródeł.

Robert Harris

20 czerwca 2022

Dramatis Personae

UCIEKINIERZY

Pułkownik Edward Whalley

Pułkownik William Goffe

MASSACHUSETTS

Daniel Gookin – osadnik z Cambridge

Mary Gookin – żona Daniela Gookina

Mary, Elizabeth, Daniel, Samuel, Nathaniel – dzieci Gookinów

John Endecott – gubernator kolonii Massachusetts

Jonathan Mitchell – pastor z Cambridge

John Norton – pastor Pierwszego Kościoła w Bostonie

Thomas Breedon – bostoński kupiec, kapitan statku, rojalista

Thomas Kellond – właściciel statku, rojalista

Kapitan Thomas Kirke – rojalista

John Chapin – przewodnik Naylera

John Stewart, William Mackwater, Niven Agnew, John Ross – Szkoci, członkowie grupy pościgowej Naylera

John Dixwell – jeden z królobójców

NEW HAVEN

John Davenport – pastor i współzałożyciel New Haven

Nicholas Street – pomocnik pastora Davenporta i nauczyciel w szkole w New Haven

William Jones – mieszkaniec New Haven

Hannah Jones – żona Williama Jonesa

William Leete – gubernator New Haven

Dennis Crampton – mieszkaniec New Haven

Richard Sperry – farmer

CONNECTICUT

John Winthrop – gubernator Connecticut

Simon Lobdell – przewodnik uciekinierów

Micah Tomkins – właściciel sklepu w Milfordzie

Kapitan Thomas Bull – purytanin z Hartfordu

John Russell – pastor w Hadley

LONDYN

Richard Nayler – urzędnik Tajnej Rady Królewskiej

Katherine Whalley – żona Edwarda Whalleya

Frances Goffe – żona Williama Goffe’a, córka Edwarda Whalleya

Frankie, Betty, Nan, Judith, Richard – dzieci Goffe’ów

William Hooke – pastor, szwagier Edwarda Whalleya

Jane Hooke – żona Williama Hooke’a, siostra Edwarda Whalleya

Pułkownik Hacker – były dowódca straży króla Karola I

Isabelle Hacker – żona pułkownika Hackera

Sir Edward Hyde (później hrabia Clarendonu) – lord kanclerz

Sir William Morice – sekretarz stanu

Sir Arthur Annesley i sir Anthony Ashley-Cooper – członkowie Tajnej Rady Królewskiej

Barbara Palmer (później lady Castlemaine) – kochanka króla Karola II

Samuel Nokes – sekretarz Naylera

Książę Yorku – młodszy brat króla Karola II

Samuel Wilson – kupiec

EUROPA KONTYNENTALNA

Sir George Downing – ambasador Anglii w Hadze

Sir John Barkstead, John Dixwell, pułkownik John Okey, Miles Corbet, Edmund Ludlow – ścigani za podpisanie rozkazu wykonania wyroku na królu Karolu I

James Fitz Edmond Cotter, Miles Crowley, John Rierdan – irlandzcy zamachowcy, rojaliści

Sir John Lisle – prawnik, jeden z organizatorów procesu króla Karola I 

WOJNA DOMOWA

Oliver Cromwell – kuzyn Edwarda Whalleya

Henry Ireton – zięć Olivera Cromwella

Generał Fairfax – dowódca armii parlamentu

George Joyce – oficer, który aresztował króla Karola I

John Bradshaw – przewodniczący sądu w procesie Karola I

John Cooke – oskarżyciel w procesie Karola I

Część pierwsza

POLOWANIE

1660

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdybyście latem 1660 roku wybrali się w liczącą cztery mile drogę z Bostonu do Cambridge w stanie Massachusetts, pierwszym domem, jaki ujrzelibyście po przekroczeniu rzeki Charles, byłby ten należący do Gookinów. Stał na ogrodzonym podmokłym gruncie przy drodze na południowym krańcu niewielkiej osady, tuż za strumieniem, w połowie odległości między rzeką a College’em Harvarda – solidny piętrowy budynek z muru pruskiego ze strychem pod stromym spadzistym dachem, skąd rozciągał się szeroki widok na rzekę. Tego lata kolonia zajmowała się budową pierwszego mostu przez rzekę. W pobliżu pochylni, z której odpływał prom, wbijano w muliste dno grube drewniane pale. Przez senne letnie powietrze do domu niosły się stukot młotów, zgrzyt pił i krzyki robotników.

Tego dnia – w piątek dwudziestego siódmego lipca – drzwi stały otworem, a do furtki przybito kartkę ze sporządzonym dziecięcą ręką napisem Witamy w domu. Nieco wcześniej student przechodzący obok posiadłości przyniósł informację, że rano między Bostonem a Charlestown zacumował statek z Londynu, Prudent Mary. Wśród pasażerów znajdował się prawdopodobnie pan Daniel Gookin, właściciel domu, który wracał do Ameryki po dwuletniej nieobecności.

W domu, tak czy inaczej nieskazitelnie czystym, szybko zrobiono porządki, a dzieci wyszorowano i zmuszono do założenia najlepszych niedzielnych ubrań. Wczesnym popołudniem cała piątka czekała w salonie razem z panią Gookin: Mary, która miała dwadzieścia lat i otrzymała imię po matce, osiemnastoletnia Elizabeth oraz ich trzej młodsi bracia: dziesięcioletni Daniel, ośmioletni Samuel oraz czteroletni Nathaniel. Ten ostatni w ogóle nie pamiętał ojca i wiercił się niespokojnie na krześle.

Pani Gookin wiedziała, że przyczyną tego napięcia nie jest przymusowy pobyt w domu, lecz raczej perspektywa zobaczenia ojca. Wzięła najmłodszego syna na kolana i głaskała go po głowie, opowiadając o mężczyźnie, który wkrótce wejdzie do domu – o jego dobroci i łagodności, o ważnej pracy dla rządu w Londynie, dokąd wezwał go sam lord protektor.

– Ojciec cię kocha, Nat, a Bóg już dopilnuje, żebyś i ty go pokochał.

– Kto to jest lord proterkot? – spytał chłopczyk.

– Protektor – poprawiła go matka. – Władca Anglii i Ameryki. Nazywaliśmy go tak, bo nas chronił.

– Jak król?

– Tak, jak król, tylko lepszy, bo wybrany przez parlament. Ale lord protektor już nie żyje. Dlatego twój ojciec wraca do domu.

Nathaniel otworzył szerzej oczy.

– Jeśli protektor nie żyje, to kto nas będzie chronił?

To samo pytanie zadawały sobie najtęższe umysły w Anglii i pani Gookin nie potrafiła udzielić na nie odpowiedzi. Zwróciła się więc ponad głową synka do najstarszej córki:

– Mary, idź, proszę, na strych i zobacz, czy ojciec już nie nadchodzi.

Dziewczyna pobiegła na górę i wróciła minutę później z wiadomością, że prom wciąż cumuje przy przeciwległym brzegu rzeki, a na drodze nikogo nie ma.

Potem dzieci na zmianę wychodziły co kwadrans na strych, by sprawdzić, co dzieje się na rzece i drodze, i za każdym razem wracały z tą samą odpowiedzią. W umyśle pani Gookin zaczęło się rodzić straszne podejrzenie, że mąż jednak nie wróci do domu – że statek nie dopłynął do Ameryki albo że dopłynął, ale jej męża na nim nie było. Być może w ogóle nie wsiadł w Anglii na pokład albo podczas rejsu spotkało go jakieś nieszczęście. Owinięte całunem ciało, krótka modlitwa, obciążone zwłoki zsuwające się głową prosto w morskie fale. Podczas ich rejsu z Anglii przed dwudziestu laty coś takiego zdarzyło się dwukrotnie.

– Chłopcy, możecie wyjść na zewnątrz i tam poczekać – powiedziała.

Nathaniel zsunął się z jej kolan i wszyscy trzej popędzili do drzwi niczym koty wypuszczone z worka.

– Ale nie pobrudźcie ubrań!

Dziewczyny pozostały na swoich miejscach.

– Na pewno nie ma się czym martwić, mamo – odezwała się Mary, która bardziej niż siostra przypominała rozsądną i powściągliwą matkę i przez ostatnie dwa lata odgrywała w gospodarstwie rolę mężczyzny. – Bóg z pewnością miał go w opiece.

Elizabeth – ładniejsza, wiecznie narzekająca na swoje obowiązki domowe – wybuchła ze złością:

– Przecież minęło już chyba z siedem godzin, odkąd przypłynął statek, a z Bostonu jest tylko godzina drogi.

– Nie krytykuj ojca – upomniała ją pani Gookin. – Jeśli się spóźnia, to na pewno ma ku temu ważne powody.

– Ktoś tu płynie! – zawołał z zewnątrz Daniel kilka minut później.

Matka i córki wyszły pospiesznie na podwórze, a stamtąd przez furtkę na pożłobione koleinami zaschnięte błoto na drodze. Pani Gookin patrzyła spod przymrużonych powiek w stronę rzeki. Od czasu wyjazdu męża jej wzrok się pogorszył. Widziała jedynie ciemną sylwetkę promu, przypominającą wodnego żuka sunącego przez jasną wstęgę wody.

– To wóz! – zawołali chłopcy. – To wóz! To tata na wozie!

Popędzili drogą na spotkanie promu. Nathaniel musiał szybko przebierać krótkimi nóżkami, by dotrzymać kroku braciom.

– To naprawdę on? – spytała pani Gookin, bezskutecznie wytężając wzrok.

– To on – potwierdziła Elizabeth. – Popatrz! Macha do nas!

– Och, Bogu dzięki! – Jej matka osunęła się na kolana. – Bogu dzięki!

– Tak, to on – rzuciła Mary, osłaniając dłonią oczy przed słońcem, po czym dodała ze zdziwieniem: – Ale jest z nim dwóch mężczyzn.

Gdy chwilę później cała rodzina utonęła w uściskach, wymieniano pocałunki, śmiano się i płakano, podrzucano dzieci wysoko w górę i obracano je na wszystkie strony, początkowo nikt nie zwracał uwagi na dwóch nieznajomych mężczyzn, którzy przez cały czas siedzieli na tyłach wozu pośród bagaży.

Daniel Gookin posadził sobie Nathaniela na ramionach, wziął Dana i Sama pod pachy i przez chwilę biegał po podwórku, rozganiając wystraszone kurczaki, a potem zajął się piszczącymi córkami. Ich matka zdążyła już zapomnieć, jak wysoki jest jej mąż, jak przystojny i silny. Nie mogła oderwać od niego wzroku.

W końcu Daniel postawił na ziemi rozradowane dziewczęta, objął żonę w pasie i wyszeptał:

– Są tu ludzie, których musisz poznać; nie obawiaj się. – Pchnął ją łagodnie w stronę wozu. – Panowie, całkiem zapomniałem o dobrych manierach. Pozwólcie, że przedstawię wam moją żonę, prawdziwą roztropną1 Mary, istotę z krwi i kości.

Ku pani Gookin zwróciły się dwie brodate ogorzałe twarze. Przybysze unieśli w pozdrowieniu kapelusze, odsłaniając zmierzwione długie włosy. Obaj nosili płaszcze z bawolej skóry, oblepione warstwą soli, i obtarte brązowe buty z wysokimi cholewami. Kiedy się ukłonili, dość sztywno, gruba skóra zaskrzypiała, a Mary wyczuła woń morza, potu i pleśni, jakby mężczyzn wyłowiono z dna Atlantyku.

– Mary, to moi dobrzy przyjaciele i towarzysze podróży, pułkownik Edward Whalley i jego zięć, pułkownik William Goffe.

– Miło nam panią poznać – powiedział Whalley.

Kobieta uśmiechnęła się wymuszenie i zerknęła na męża – dwóch pułkowników? – lecz ten odsunął się od niej i pomagał gościom zejść z wozu. Zauważyła, że traktuje ich z wielkim szacunkiem. Kiedy stanęli na ziemi po wielu tygodniach spędzonych na morzu, obaj zachwiali się lekko, parsknęli śmiechem i przytrzymali się nawzajem. Dzieci gapiły się na nich z otwartymi ustami.

– Podziękujmy wszyscy za szczęśliwe przybycie – odezwał się pułkownik Goffe, ten młodszy, z lekkim melodyjnym zaśpiewem. Pod jego brodą kryła się przystojna, inteligentna i pobożna twarz. Rozłożył ręce, odwracając wnętrze dłoni do góry, i podniósł oczy ku niebu.

Gookinowie oderwali od niego zafascynowane spojrzenia i pochylili głowy.

– Wspomnijmy psalm sto siódmy. Niech dzięki czynią Panu za Jego łaskawość, za Jego cuda dla synów ludzkich!2Ci, którzy na statkach ruszyli na morze, aby uprawiać handel na ogromnych wodach, ci widzieli dzieła Pana i Jego cuda wśród głębiny3. Amen.

– Amen.

– A kogóż my tu mamy? – spytał pułkownik Whalley. Przechodząc wzdłuż szeregu dzieci, pytał je o imiona. Potem wskazywał na każde po kolei. – Mary. Elizabeth. Daniel. Sam. Nathaniel. Bardzo dobrze. Ja jestem Ned, a to jest Will.

– Znał pan lorda proterkota, Ned? – odezwał się Nathaniel.

– Znałem, bardzo dobrze.

– Wie pan, że on nie żyje?

– Ciii… – upomniała chłopca matka.

– Tak, Nathanielu, nie żyje – odpowiedział ze smutkiem Ned. – Wielka szkoda.

Zapadła cisza.

Po chwili Daniel Gookin klasnął w dłonie.

– Chłopcy, przynieście bagaże panów pułkowników.

Do tego momentu Mary Gookin łudziła się nadzieją, że mąż tylko podwiózł tych dwóch wojskowych. Teraz, gdy patrzyła, jak zdejmują z wozu bagaże i podają je chłopcom, poczuła irytację i rozczarowanie. Z pewnością nie tak wyobrażała sobie powrót męża – nie w towarzystwie dwóch angielskich oficerów, których będzie musiała zakwaterować i karmić.

– Gdzie ich położymy, Danielu? – spytała cicho, by jej nie usłyszeli. Nie patrzyła przy tym na męża, bo tak łatwiej przychodziło jej zapanować nad złością.

– Chłopcy mogą im oddać swoje łóżka i spać na dole.

– Jak długo tu zostaną?

– Tak długo, jak będzie to konieczne.

– Czyli? Dzień? Miesiąc? Rok?

– Nie wiem.

– Dlaczego tutaj? W Bostonie nie było pokoi do wynajęcia? Panowie pułkownicy są za biedni, żeby opłacić sobie nocleg?

– Gubernator uważa, że Cambridge to bezpieczniejsze miejsce niż Boston.

Bezpieczniejsze…

– Rozmawiałeś z gubernatorem o ich zakwaterowaniu?

– Spędziliśmy z nim pół dnia. Zaprosił nas na obiad.

Więc dlatego droga z Bostonu zajęła mu tyle czasu. Spojrzała na chłopców uginających się pod ciężarem wielkich kufrów, a potem na pułkowników, którzy szli za nimi w stronę domu i rozmawiali z dziewczętami. Do irytacji i rozczarowania, które wypełniały jej serce, dołączyło nagle coś znacznie gorszego: strach.

– A dlaczego… – zaczęła z wahaniem. – Dlaczego gubernator uważa, że w Cambridge jest bezpieczniej niż w Bostonie?

– Bo w Bostonie roi się od łajdaków i rojalistów, a tu będą wśród bogobojnych ludzi.

– Więc oni nie są zwykłymi gośćmi z Anglii, tylko… zbiegami?

Daniel milczał.

– Przed czym uciekają? – spytała go żona.

Nie spieszył się z odpowiedzią. Odezwał się dopiero wtedy, gdy dwaj mężczyźni zniknęli we wnętrzu domu.

– Zabili króla – powiedział cicho.

1Prudent (ang.) – roztropny; aluzja do statku Prudent Mary.
2 Biblia Tysiąclecia, Ps 107, 23-24 (pozostałe cytaty również z Biblii Tysiąclecia).
3 Ps 107, 31.

ROZDZIAŁ DRUGI

W Anglii była już niemal dziewiąta wieczorem; właśnie zachodziło słońce. Isabelle Hacker w prostej niebieskiej sukni kwakrów, pokrytej brązowym pyłem drogi, na której spędziła ostatnie dwa dni, wjeżdżała właśnie do rodzinnej osady Stathern w hrabstwie Leicester.

Towarzyszył jej jadący tuż za nią mężczyzna. Jego bliskość działała jej na nerwy. Podobnie jak jego milczenie. Podążał za nią na północ od samego Londynu. Nawet gdy zatrzymali się na nocleg, wypowiedział zaledwie kilka słów. Wiedziała, że w kieszeni wiezie nakaz wydany trzy dni wcześniej przez Izbę Lordów. Pokazał go, gdy zapukał do jej drzwi w Londynie. Niniejszym nakazuje się, by pułkownik Hacker niezwłocznie wysłał żonę do swojego domu na prowincji po rzeczony dokument. Nakazuje się również, by reprezentujący Izbę Lordów pan Usher wysłał z nią swojego przedstawiciela.

– Ja jestem tym przedstawicielem – oświadczył mężczyzna.

Isabelle Hacker od razu zgodziła się pojechać z nim na wieś. Była gotowa zrobić wszystko, by pomóc mężowi uwięzionemu w Tower i podejrzewanemu o zdradę, za którą karano śmiercią, zadawaną w sposób budzący trudną do zniesienia grozę: skazańca najpierw wieszano tak, by stracił przytomność, następnie odcinano go, cucono, kastrowano, wypruwano wnętrzności – które rozciągano i palono na oczach wciąż żyjącej ofiary – po czym ścinano mu głowę, a ciało rozcinano na cztery części i wystawiano je na widok publiczny. Taka kaźń wydawała się niewyobrażalna, a mimo to Isabelle nieustannie zadręczała się myślami o tym, co może czekać jej męża. Najgorsza wydawała się świadomość, że nieszczęśnik opuści ten świat w straszliwych cierpieniach, a ona nie będzie nawet mogła złożyć jego ciała do grobu.

Pożegnała się z dziećmi i godzinę później oboje byli już w drodze. Obserwując ukradkiem towarzyszącego jej mężczyznę, doszła do wniosku, że ma około czterdziestki – kilka lat mniej niż ona – i że prawdopodobnie był kiedyś ranny lub doznał urazu przy porodzie, bo ledwie dostrzegalnie utykał. Był barczysty, miał krótkie nogi, a kiedy już się odzywał, robił to zaskakująco cichym głosem. Powiedział jej, że nazywa się Richard Nayler. Domyśliła się, że jest urzędnikiem pracującym dla Tajnej Rady Królewskiej. Dobrze jeździł konno. Poza tym nie mogła o nim powiedzieć nic więcej.

Kończący się dzień był gorący, a wieczorem niewiele się ochłodziło. Kilku mieszkańców wioski przechadzało się drogą lub wystawało przy bramach domów. Usłyszawszy stukot kopyt, spoglądali na drogę, a potem szybko odwracali wzrok. Mężczyźni, którzy miesiąc temu zdejmowali przed nią kapelusz i gięli się w ukłonach, teraz byli zbyt wystraszeni, by w jakikolwiek sposób zareagować na jej obecność. Isabelle Hacker była co prawda pobożną kwakierką i dziedziczką, ale także żoną spiskowca. Patrzyła dziś na tych ludzi z nieskrywaną pogardą.

Stathern Hall, największy dom w osadzie, stał niedaleko kościoła Świętego Gutlaka. Właśnie cichło ostatnie – dziewiąte – uderzenie dzwonu wybijającego godzinę, gdy Isabelle skręciła z drogi i przejechała przez otwartą bramę. Od razu zauważyła, że w ciągu kilku ostatnich tygodni, kiedy szukała wsparcia dla męża, ogród warzywny zarósł chwastami. Trawę w sadzie przydałoby się skosić. W gęstniejącym mroku dom wydawał się posępny i opuszczony.

Gdy wierzchowiec Isabelle zatrzymał się przed frontem domu, zeskoczyła na ziemię, przywiązała zwierzę do żelaznej poręczy przy wejściu, po czym nie patrząc na Naylera, wyjęła z kieszeni klucz i otworzyła ciężkie drzwi. Chciała jak najszybciej pozbyć się tego człowieka.

Przeszła po kamiennej podłodze i zawołała służbę, lecz jej głos odbił się tylko echem w pustym domu. Wyglądało na to, że nawet służący uciekli. W holu nagle pociemniało, gdy w drzwiach za jej plecami stanął Nayler. Kiedy szła do gabinetu męża, podążał za nią szybkim krokiem. Prawdopodobnie chciał mieć pewność, że kobieta nie zniszczy dokumentu, po który tu przyjechali. W gabinecie panowała duchota. W koronach drzew za witrażowymi oknami śpiewały słowiki. Isabelle dobyła z szuflady małą kasetkę, wyjęła z niej klucz i uklękła przed sejfem. Nigdy nie czytała tego dokumentu, ale wiedziała, jak wygląda. Odda go, uratuje Francisa przed męczarnią i pozbędzie się niechcianego towarzysza.

Aż do tej chwili Nayler wolał nie łudzić się nadzieją, że dokument wciąż istnieje. Nikt nie widział go od jedenastu lat. Wiedział z doświadczenia, że zdesperowani ludzie zrobią wszystko, by kupić sobie trochę czasu – a pułkownik Hacker był w naprawdę beznadziejnym położeniu. Jego żona, zwrócona do Naylera wąskimi plecami, przerzucała ukryte w sejfie akty własności, rachunki i inne papiery, aż w końcu wyciągnęła rulonik i powoli się podniosła.

Zakładał, że jeśli dokument rzeczywiście istnieje, to jest to wielki – proporcjonalnie do wymiaru zbrodni – arkusz pergaminu, jak te z ustawami parlamentarnymi. Tymczasem kobieta podała mu przewiązany postrzępioną czarną wstążką mały rulon długości najwyżej ośmiu cali, jakby to była umowa sprzedaży konia czy rachunek za beczkę wina. Był jednak obiecująco ciężki jak na swoje rozmiary. Pergamin, nie papier. Nayler przeniósł go do okna i w nikłym świetle rozwiązał wstążkę. Rozwinął arkusz, którego dłuższy bok miał jakieś siedemnaście cali. Pisemny rozkaz wykonania wyroku śmierci na Karolu Stuarcie, królu Anglii, Szkocji i Irlandii, wręczony przez samego Olivera Cromwella pułkownikowi Francisowi Hackerowi, dowódcy wojsk strzegących króla w dniu egzekucji Jego Wysokości.

Gdy Nayler położył arkusz na biurku, pergamin natychmiast zwinął się w rulon, niczym wąż broniący się przed wrogiem. Mężczyzna usiadł, zdjął kapelusz, położył go z boku biurka i wytarł ręce w kaftan.

– Jakieś światło, gdyby była pani tak uprzejma.

Isabelle Hacker poszła do holu, gdzie w komodzie trzymano świece. Potrzebowała sporo czasu, by drżącymi rękami skrzesać ogień. Kiedy wróciła do gabinetu, niosąc dwa świeczniki, Nayler siedział w tym samym miejscu i w takiej samej pozie, w jakiej go zostawiła, nieruchomy niczym posąg na tle ciemniejącego okna. Postawiła świeczniki na blacie. Nie podziękowawszy jej ani słowem, mężczyzna przyciągnął je do siebie i rozwinął pergamin.

Z zaciekawieniem zauważył, że dokument jest pełen skreśleń i dopisków. Zastanawiał się, o czym to mogło świadczyć. Być może o pośpiechu? O zamieszaniu? O wątpliwościach? Zaczął czytać głośno jego treść, by dobrze ją zapamiętać, a nie przez wzgląd na kobietę, która uważnie mu się przyglądała.

– Zważywszy na to, że Karol Stuart, król Anglii, został uznany za winnego zdrady stanu oraz innych zbrodni, a w minioną sobotę ten Sąd skazał go na karę śmierci przez oddzielenie głowy od ciała i wyroku tego jeszcze nie wykonano, z całą stanowczością rozkazuje się Wam dopilnować, by egzekucja odbyła się pod gołym niebem na ulicy przed Whitehall dnia jutrzejszego, czyli trzydziestego dnia miesiąca stycznia między godziną dziesiątą rano a piątą po południu… – Te straszliwe i doniosłe słowa utkwiły mu na moment w gardle. Musiał przerwać, by nabrać powietrza, i kontynuował: – Niniejszy rozkaz w pełni Was do tego upoważnia. Jednocześnie nakazuje się, by wszyscy oficerowie, żołnierze i inni dobrzy Anglicy wspomagali Was w wykonaniu tego obowiązku. Co potwierdzamy naszymi podpisami i pieczęciami… – Znów zrobił krótką pauzę. – A tutaj są nazwiska.

Przejrzał pobieżnie pięćdziesiąt kilka podpisów pod tekstem, ułożonych w siedmiu kolumnach. Obok nich widniały czerwone pieczęcie osób, które się podpisały, rozsiane po dokumencie niczym krople krwi.

– Ale nie ma wśród nich nazwiska mojego męża? – odezwała się kobieta.

Nayler znowu przeglądał listę nazwisk, zatrzymując się na moment przy niektórych. Gregory Clements. Edmund Ludlow. Thomas Harrison. William Goffe.

– Nie. On tego nie podpisał.

Głośno wypuściła powietrze z płuc.

– Widzi pan, mówił prawdę. Nie należał do tych, którzy osądzili króla, i nie złożył podpisu pod wyrokiem śmierci.

– Owszem, ale tak czy inaczej, jest tu jego nazwisko. Do pułkownika Francisa Hackera, pułkownika Huncksa i podpułkownika Phayre’a. – Podsunął jej pergamin i wskazał miejsce. – Rozkaz jest adresowany przede wszystkim do pani męża i zapewne dlatego znalazł się w jego posiadaniu.

– Ale mój mąż był tylko żołnierzem – zaprotestowała. – Wykonywał rozkazy, nie wydawał ich.

– O tym zdecyduje sąd.

Nayler przysunął do siebie dokument na wypadek, gdyby kobieta próbowała mu go wyrwać. Hacker nadzorował egzekucję. Wina pułkownika była oczywista. A jego żona dała Naylerowi dowód – jakby wręczyła mu stryczek, na którym zawiśnie jej mąż. Chyba właśnie zdała sobie z tego sprawę, bo blada jak ściana zachwiała się i oparła o biurko. Chciał się jej jak najszybciej pozbyć. Odegrała swoją rolę, a on chciał w spokoju uważniej obejrzeć dokument.

– Już późno, pani Hacker. Powinna pani udać się na spoczynek. – Zauważył sofę w rogu gabinetu. – Ja spędzę noc tutaj, jeśli pani pozwoli, i wyjadę o brzasku.

Kobieta nie mogła się pogodzić z tą klęską, nagłą i okrutną. Dwa dni jazdy tylko po to.

– Ale zrobiliśmy to, co nam nakazała Izba Lordów – powiedziała. – To też musi się jakoś liczyć.

– Nie mnie o tym decydować. Proponuję, żeby udała się pani na spoczynek i pomodliła za męża. – Jego usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. – Cała reszta w rękach Boga, prawda?

Ileż to razy w ciągu ostatnich jedenastu lat słyszał tę świętoszkowatą formułkę? Ciekawe, czy teraz im się tak podoba.

Kobieta przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy. Temu człowiekowi nie wystarczało, że ścigał, więził i zabijał wrogów króla. Musiał jeszcze drwić z ich wiary. Ale diabeł w chwilach triumfu też jest z siebie dumny i niczego się nie wstydzi. Nayler patrzył na nią wyzywająco. W końcu odwróciła się, wyszła z gabinetu, poszła na górę do sypialni i osunęła się nieprzytomna na podłogę.

Choć miał za sobą długi i wyczerpujący dzień, Nayler nie czuł głodu ani pragnienia. Ten dokument był dla niego wystarczającą strawą. Usiadł przy biurku i ponownie go przeczytał. …przez oddzielenie głowy od ciała… pod gołym niebem na ulicy przed Whitehall… Te słowa wciąż go szokowały. Rozchylił kaftan, rozpiął koszulę i pochylił głowę, by zdjąć rzemień, który nosił na szyi od jedenastu lat. Wisiał na nim niewielki woreczek, w którym krył się maleńki skrawek płótna poplamionego krwią. Obrócił go w palcach.

Doskonale pamiętał tamten zimowy dzień: wymknął się o brzasku z Essex House i smagany przenikliwym wiatrem od Tamizy, szedł pospiesznie Strandem, mijając wielkie rezydencje z widokiem na rzekę. Niósł ze sobą ukryty pod kaftanem pistolet i stary wojskowy nóż. Wszystko to wydawało mu się nierealne. Uciąć głowę koronowanego króla? Niemożliwe. Barbarzyństwo. Świętokradztwo. Nie zrobią tego. Albo nie zgodzi się na to generał Fairfax, zwolennik parlamentu, albo tysiące rojalistów ukrytych w mieście chwycą za broń, by do tego nie dopuścić. W razie potrzeby sam był gotowy poświęcić życie, by ratować swojego władcę.

Potem, gdy skręcił przy Charing Cross w stronę Whitehall, stracił wszelką nadzieję. Cóż to był za widok! Tłum zgromadzony na King Street z pewnością był wystarczająco liczny – pięćset lub sześćset osób – by wywołać zamieszki, ale żołnierzy było jeszcze więcej, co najmniej tysiąc: szeregi pikinierów stojących ramię w ramię i powstrzymujących ludzką ciżbę, a dalej kawaleria ustawiona pośrodku szerokiej arterii, gotowa powstrzymać każdego, kto próbowałby dotrzeć do szafotu. Przygotowane naprędce podwyższenie z desek, okryte czarną materią, przylegało do bocznej ściany Banqueting House. Od strony ulicy nie dostawiono tu żadnej drabiny; na szafot można było wejść tylko przez górne okno budynku. Jakiś zorganizowany umysł – wojskowy umysł – obmyślił to wszystko bardzo starannie.

Nayler przepychał się przez tłum w ponurej ciszy, pozbawionej choćby cienia świątecznego nastroju, jaki zwykle towarzyszył egzekucjom. Nawet najbardziej radykalni republikanie, lewellerzy, łatwo rozpoznawalni dzięki turkusowym wstążkom przypiętym do kaftanów i kapeluszy, choć raz trzymali gęby na kłódkę. Przeciskał się przez milczącą ciżbę wzdłuż muru oddzielającego Whitehall od Tilt Yard. Ludzie stali na nim lub siedzieli ze zwieszonymi nogami. Dostrzegł trochę wolnego miejsca i zażądał, by go tam wpuszczono, a gdy nikt się nie poruszył, złapał najbliższego mężczyznę za nogi i zagroził, że ściągnie go na ziemię, jeśli się nie przesunie. Nayler miał posturę zapaśnika, więc w końcu ludzie zrobili mu miejsce.

Kiedy stanął na murze, wysoko ponad głowami tłumu i żołnierzy, mógł przyjrzeć się lepiej szafotowi, oddalonemu o jakieś trzydzieści jardów. Okna Banqueting House zostały zabite deskami, z wyjątkiem jednego, na pierwszym piętrze, które prowadziło bezpośrednio na podwyższenie. Od czasu do czasu wychodził z niego oficer, przechadzał się wokół szafotu, lustrował wzrokiem zgromadzonych ludzi i żołnierzy, po czym wracał do ciepłego wnętrza i zamykał za sobą okno. Pośrodku podwyższenia znajdowało się pięć małych przedmiotów, których przeznaczenie nie od razu wydało się Naylerowi oczywiste. Jednym z nich był bardzo niski pniak, niewiele wyższy od ludzkiej dłoni. Po obu stronach pniaka znajdowały się dwie żelazne obręcze; druga para, ułożona tuż obok siebie, znajdowała się nieco dalej. Zapewne umieszczono je tam po to, by skrępować króla, gdyby ten się szarpał lub próbował podburzyć tłum, i ściąć go, kiedy będzie już leżał nieruchomo. Kolejny element starannie przemyślanego planu. Barbarzyństwo.

Choć wstał już dzień, wcale nie robiło się cieplej. Ukryte za chmurami słońce nie łagodziło mrozu; przenikliwy wiatr podnosił co jakiś czas kłęby śniegu, szare niebo, sprawiające wrażenie ciężkiego, napierało na dachy budynków. Zdawało się, że czas również zamarzł i stanął w miejscu. Nayler musiał trzymać ręce w kieszeniach i przestępować z nogi na nogę, by nie zdrętwieć z zimna. W końcu w oddalonym o pół mili na południe opactwie Westminster dzwon wybił dziewiątą. Stara rana na nodze Naylera bolała tak, jakby ktoś wbił nóż w kość. Jego umysł upodobnił się do nieba, wypełnił ponurą szarością; zostały tylko ból w nodze, ziąb i strach. Minęła kolejna godzina. Odliczył dziesięć uderzeń zegara, a wkrótce potem usłyszał odległe bicie werbli, dochodzące gdzieś z tyłu, od strony St James’s Park: powolny, pogrzebowy rytm. Po chwili werble ucichły.

Spojrzał na prawo, na Holbein Gate. Nad łukiem potężnej bramy znajdował się przeszklony częściowo korytarz prowadzący do Banqueting House. W oknach ze szprosami pojawiło się kolejno kilka postaci: najpierw żołnierze, potem niższy mężczyzna o znajomym profilu – ten odwrócił się na moment, by spojrzeć na tłum i na szafot – następnie dwóch duchownych i znów żołnierze. Na widok znajomej sylwetki Nayler zmartwiał. Chwilę później procesja zniknęła. Inni też ją dostrzegli i przez tłum przebiegły podniecone głosy:

– On tu jest!

Nadal jednak nic się nie działo. Wybiła jedenasta. Południe. Z każdą upływającą minutą nadzieje Naylera rosły. Wśród zgromadzonych na ulicy ludzi krążyły plotki dotyczące powodów opóźnienia: że w tej właśnie chwili Izba Gmin debatuje nad odwołaniem egzekucji, że król zgodził się abdykować na rzecz syna, że Holendrzy zaoferowali pół miliona funtów za wstrzymanie egzekucji. Nayler próbował nie wyobrażać sobie, jakie myśli krążą teraz po głowie Jego Wysokości, czekającego w Banqueting House. Już sam zamiar ścięcia króla był czystym złem, ale przeciąganie jego męczarni wydawało się okrucieństwem ponad miarę.

Minęła pierwsza, zbliżała się już druga, gdy w końcu coś zaczęło się dziać. Otworzyło się okno przy szafocie i wyszedł z niego oddział żołnierzy z oficerami, a za nimi kat i jego pomocnik, odziani w długie kaftany z czarnej wełny i czarne rajtuzy. Ich twarze zakryte były czarnymi maskami z groteskowymi białymi perukami i sztucznymi brodami. Niższy niósł topór, opierając jego drzewce o szerokie ramię. Za nim pojawił się biskup z otwartym modlitewnikiem w ręce.

Jako ostatni z okna wyszedł król – drobny, z gołą głową, mierzący zaledwie pięć stóp i trzy cale wzrostu, chociaż jak zawsze, nawet w tych ostatnich minutach, nosił się jak olbrzym. Podszedł prosto do niskiego pniaka, wyraźnie oburzony, że musi leżeć na brzuchu, by poddać się egzekucji. Oficerowie, w których stronę kierował to oburzenie, popatrzyli po sobie i pokręcili głowami. Król odwrócił się od nich. Wyjął spod płaszcza małą kartkę i przeszedł na skraj podwyższenia. Powiódł wzrokiem po żołnierzach, kawalerii i zgromadzonym dalej tłumie. Uświadomiwszy sobie zapewne, że nie zdoła przemówić tak głośno, by wszyscy go usłyszeli, wrócił na środek podwyższenia i odczytał oświadczenie oficerom. Nayler nie słyszał ani słowa, ale następnego dnia zostało wydrukowane i można je było kupić niemal na każdej londyńskiej ulicy. Gdybym w istocie zechciał uciec się do tyranii, zmieniać wszystkie prawa siłą miecza, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Dlatego też mówię wam (i modlę się do Boga, by nie poczytał wam tego za winę), że jestem męczennikiem ludu…

Król rozpiął płaszcz i zrzucił go, zdjął również kaftan i podał go biskupowi wraz z jakąś lśniącą ozdobą. Stanął prosto w białej koszuli, na dotkliwym mrozie, i zebrał długie włosy pod kapelusz. Nie drżał. Powiedział coś do kata i wskazał gniewnie na niski pieniek, potem wzruszył ramionami, ukląkł i położył się na brzuchu, układając głowę na pieńku tak, by było mu wygodnie. Wyprostowane ręce złożył za plecami. Kat rozstawił nogi, podniósł topór i odciągnął go do tyłu najmocniej, jak potrafił. Po kilku sekundach król wykonał dłońmi nieznaczny gest, jakby zamierzał rzucić się do wody i zanurkować. Wtedy ostrze opadło z taką siłą, że w ciszy zalegającej nad placem uderzenie słychać było na całej ulicy prowadzącej do Whitehall.

Z pozbawionego głowy tułowia wytrysnęła krew. Żołnierze stojący najbliżej pieńka odsunęli się od czerwonego strumienia, a po chwili krew spływała już jednostajnie, niczym piwo z przewróconej beczki. Kat, który wciąż trzymał w dłoni topór, podniósł głowę króla za włosy, przeszedł na przód podwyższenia i pokazał ją zgromadzonym. Krzyczał coś, lecz jego słowa zagłuszył wielki ryk, który podniósł się z tłumu; podniecenie mieszało się w nim z przerażeniem i odrazą. Ludzie zaczęli napierać na żołnierzy i przedarli się między zdezorientowanymi pikinierami, którzy odwrócili się na moment, by oglądać ten makabryczny spektakl; pierwsi z gapiów przemykali już między kawalerzystami. Nayler zeskoczył z muru i popędził na drugą stronę Whitehall, gdzie przed chwilą odbyła się egzekucja.

Pod podwyższeniem sączyła się spomiędzy desek krew. Opadała ciężko, niczym grube krople deszczu zapowiadającego burzę. Ludzie przeciskający się do tego miejsca raz po raz potrącali Naylera. Ten podniósł swoją chustkę i patrzył, jak pojawiają się na niej karmazynowe kropki. Jedna, dwie, trzy krople połączyły się w większą plamę. Wtedy złożył chustkę i przecisnął się przez tłum, przeszedł Whitehall, a potem Strandem do kaplicy przy Essex House, gdzie w to ponure zimowe popołudnie jego protektor, markiz Hertfordu, klęczał z rodziną przed ołtarzem i czekał na wieści.

Na przestrzeni lat krew męczennika wyblakła i przybrała rdzawy odcień. Być może kiedyś całkiem zniknie. Nayler poprzysiągł jednak, że dopóki się to nie stanie, zrobi wszystko, co w jego mocy, by pomścić wydarzenia tamtego styczniowego dnia. Ucałował chustkę, złożył ją starannie, schował z powrotem do woreczka i nałożył rzemyk na szyję, by relikwia znalazła się blisko jego serca.

W gabinecie zaległa już ciemność, rozświetlana jedynie blaskiem świec. Ptaki za oknem przestały śpiewać.

Przejrzał podpisy na rozkazie wykonania wyroku śmierci i naliczył ich pięćdziesiąt dziewięć. Niektóre nazwiska były słynne, inne znane tylko nielicznym, lecz Nayler zapamiętał je wszystkie w ciągu ostatnich dziesięciu tygodni, gdy szukał ich w zakurzonych dokumentach dotyczących procesu króla. Ale czym innym była wiedza, że taki a taki człowiek zasiadał w sądzie podczas procesu króla Karola Stuarta w Westminster Hall takiego a takiego dnia, a czym innym dowiedzenie, że miał na rękach jego krew. A ten rozkaz stanowił niepodważalny dowód winy. Na przykład szczwany pułkownik Ingoldsby przyznał się już do podpisania tego dokumentu, lecz twierdził, że został do tego zmuszony i że Cromwell, śmiejąc się z jego skrupułów, wcisnął mu pióro w dłoń i siłą przesuwał je po pergaminie. Tutaj jednak, w piątej kolumnie, widniał całkiem zgrabny, starannie skreślony podpis Ingoldsby’ego, a obok jego pieczęć. Wszyscy ci, którzy podpisali się pod wyrokiem króla, tym samym podpisali wyrok śmierci na siebie.

Nayler przeniósł spojrzenie na nazwiska figurujące w pierwszej kolumnie. Pierwszy był John Bradshaw, prawnik, którego mianowano przewodniczącym sądu. Tak bardzo bał się zamachu, że podczas wszystkich posiedzeń nosił pod sędziowskimi szatami zbroję, a głowę okrywał kuloodpornym kapeluszem ze stali obszytej futrem bobrowym; szczęśliwie dla niego nie żył już od niemal roku, a tym samym uniknął zemsty. Autorem drugiego podpisu był Thomas Grey – lord Grey z Groby, nazywany „lordem lewellerów” – człowiek zbyt radykalny nawet dla Cromwella i ten w końcu wtrącił go do więzienia. Grey również już nie żył. Jako trzeci w tej kolumnie podpisał się sam Cromwell, architekt tego diabolicznego procesu; on oczywiście również nie żył i smażył się teraz w piekle. Jednak kolejny podpis, złożony tuż pod autografem Cromwella, należał do człowieka, który według wiedzy Naylera wciąż żył i którego dobrze znał.

Musi sporządzić nową listę.

Wyjął kartkę z biurka Hackera, zanurzył pióro w kałamarzu i zapisał starannie: płk Edw. Whalley.

ROZDZIAŁ TRZECI

Pokój chłopców był na tyłach domu, skąd rozciągał się widok nie tylko na całe Cambridge, ale też na odległe wyniosłe dachy College’u Harvarda, jego szerokie kominy i smukłą wieżę, ozłoconą teraz blaskiem popołudniowego słońca. Gdy weszła tam Mary Gookin, przy oknie stało dwóch pułkowników i podziwiało panoramę osady, podczas gdy Daniel, Sam i Nathaniel przyglądali im się z fascynacją. U stóp gości leżały stare wojskowe sakwy, podrapane i pokryte łatami. Skromny bagaż jak na podróż przez pół świata, pomyślała Mary. Najwyraźniej opuszczali ojczyznę w pośpiechu.

– Chłopcy, idźcie na dół, dajcie panom spokój.

– Ale, mamo…

– Na dół!

Wyszli z pokoju i zbiegając po schodach, głośno tupali i przekrzykiwali się nawzajem.

– Nasi synowie mają ten pokój od urodzenia – oznajmiła Mary. – Nie wiem, co obiecał panom mój mąż, ale… wybaczcie, proszę… moim zdaniem byłoby lepiej, gdyby tu zostali.

– Miłe chłopaki – zauważył pułkownik Whalley. – Przypominają mi mnie, gdy byłem w ich wieku. – Odwrócił się od okna i Mary po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się lepiej jego twarzy. Wyraźnie zarysowany nos, ciemne oczy, siwa broda przetykana czarnymi pasmami. – Nie chcielibyśmy zabierać im łóżek.

– A ja nie chciałabym wyjść na niegościnną…

– Proszę się tym nie przejmować. – Spojrzał w górę. – Co jest nad nami? Strych?

– Pokój służącej.

– Macie służącą? Nie widziałem jej.

– Teraz nie mamy – przyznała. – Ale na strychu będzie panom niewygodnie.

– Po pobycie na statku wszędzie będzie nam wygodnie.

Obaj zarzucili na ramiona sakwy. Pułkownik Whalley bez wątpienia pochodził z arystokratycznej rodziny: miał nienaganne maniery, oczekiwał od innych należytego szacunku i nie dawał się łatwo zbić z tropu. Mary wahała się przez moment, ale nie znalazłszy wymówki, nie miała wyboru, musiała zaprowadzić ich na górę wąskimi schodami.

Strych ciągnął się wzdłuż całego domu. Sufit, tak jak dach, opadał stromo na obie strony, a Whalley był wysoki – prawie o głowę wyższy od zięcia – więc mógł stanąć prosto tylko w centralnej części pomieszczenia. Gdy podchodził do okna, musiał się schylić, by nie uderzyć głową w belki. Odsunął zasuwkę i otworzył okno, po czym wysunął głowę na zewnątrz, rozejrzał się na obie strony i ją cofnął.

– Idealnie. Będzie nam tu dobrze, prawda, Will?

– W rzeczy samej. I przynajmniej nie będziemy pani wchodzić w drogę, pani Gookin. Bardzo przepraszamy za to nieoczekiwane najście.

Mary rozejrzała się z powątpiewaniem po ciasnym pomieszczeniu. Stało tu jedno łóżko z siennikiem, zbyt krótkie dla Whalleya – jego stopy bez wątpienia wystawałyby poza drewnianą ramę. W półmroku po drugiej stronie strychu zalegały nieużywane meble. Pamiętała, że są tam stare krzesło i kufer. Poddała się.

– Bierzcie, co tylko chcecie. Każę córkom przynieść koce i pościel.

– Bardzo dziękujemy. – Whalley stał już z powrotem przy oknie. Wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza małą lunetę, rozłożył ją, ustawił ostrość i spojrzał na rzekę. – Dzięki temu mostowi podróż z Bostonu znacznie się skróci. Pracuje przy nim chyba ze trzydziestu mężczyzn. Kiedy będzie gotowy?

– Mówią, że za pół roku.

– Czyli w styczniu. – Wydawało się, że ta odpowiedź go zadowala. – Idealnie – powtórzył i złożył lunetę.

Daniel Gookin leżał w małżeńskiej sypialni na łóżku, z szeroko rozpostartymi rękami, pogrążony w głębokim śnie. Był tak zmęczony, że nie zdjął nawet butów. Mary pochyliła się nad nim i przyglądała mu się przez chwilę. Miał czterdzieści osiem lat, był szczuplejszy, niż go zapamiętała. Siwizna na skroniach dodawała mu dostojności. Poczuła, jak wzbiera w niej czułość. Dwóch pułkowników nie było pierwszymi ludźmi potrzebującymi pomocy, nad którymi się ulitował, i z pewnością nie ostatnimi. Zdarzało się, że przyjmowali pod swój dach nawet miejscowych Indian. Daniel z godnym podziwu uporem próbował nauczać ich religii. Jeśli miał jakieś wady, to wynikały jedynie z dobroci serca. Mary uklękła przed łóżkiem i zaczęła rozwiązywać sznurówki butów męża. Wyczuł ten ruch, otworzył oczy i podniósł głowę, by na nią spojrzeć.

– Zostaw to i połóż się obok mnie.

– Cierpliwości, mężu.

Skończyła rozwiązywać sznurówki, pochwyciła mocno obcas i ściągnęła pierwszy but, potem zrobiła to samo z drugim. Gdy Daniel był w podróży, przestała miesiączkować, co oznaczało, że nie zajdzie już w ciążę, za co dziękowała Bogu. Piętnaście ciąż to zdecydowanie za dużo. Podniosła skraj spódnicy i weszła na łóżko.

Dziesięć minut później nad ich głowami rozległo się głuche uderzenie, potem kolejne, a potem zgrzyt ciężkiego przedmiotu przesuwanego po podłodze.

Daniel spojrzał na sufit.

– Umieściłaś ich na strychu?

– Sami tego chcieli. Masz coś przeciwko? – Zeszła z łóżka i znalazła na podłodze swoją bieliznę.

– Nie, jeśli im to odpowiada.

– Jeśli tak bardzo ich lubisz, mogą spać tutaj z nami, twój wybór.

Roześmiał się i spróbował ją złapać, lecz Mary odsunęła się na bok i skończyła się ubierać.

– Jak ich poznałeś? – spytała.

Daniel opuścił nogi na podłogę i usiadł na skraju łóżka.

– Pamiętasz wielebnego Hooke’a z New Haven? Tego, który kilka lat temu wrócił do Anglii?

– Oczywiście.

– Jego żona jest siostrą pułkownika Whalleya. Kiedy Hooke dowiedział się, że wracam do Ameryki z kapitanem Pierce’em, poprosił, bym załatwił miejsce na statku dla jego szwagra. A potem Ned namówił Willa, by do nas dołączył. Will ma młodą żonę i małe dzieci i nie chciał ich zostawiać.

– Dlaczego tak się spieszyli z wyjazdem?

– Krótko rzecz ujmując: syn króla obejmuje tron na zaproszenie parlamentu, armia się na to zgodziła… a przynajmniej jej większość… i Anglia nie będzie już republiką.

Ta wiadomość była tak niespodziewana i przytłaczająca, że Mary musiała usiąść obok męża na łóżku, by się z nią oswoić.

– Dlaczego armia zgodziła się na coś takiego? – odezwała się po chwili.

– Parlament wprowadził nową ustawę, nazywają ją Aktem Łaski. To coś w rodzaju aktu zapomnienia, bo przeszłość ma pójść w niepamięć, a wszyscy, którzy walczyli z królem, zostaną ułaskawieni… z jednym wyjątkiem. „Królobójcy”, jak ich nazywają, to znaczy ci, którzy byli bezpośrednio zaangażowani w proces i egzekucję Karola Stuarta, mają stanąć przed sądem. – Daniel ujął dłoń żony. – Tak to właśnie wygląda w dużym skrócie. Nasz statek jako pierwszy dotarł do Bostonu z tymi wieściami. I dlatego musiałem pójść z nimi do gubernatora, gdy tylko zeszliśmy na ląd.

– Ilu tych królobójców przypłynęło z tobą?

– Tylko tych dwóch.

– A pozostali?

– Niektórzy uciekli do Holandii. Większość jednak przyczaiła się w Anglii. Są też tacy, którzy zamierzają się poddać, licząc na litość sądów. Zaraz po tym, jak wypłynęliśmy, miały zostać zamknięte porty, więc trudno będzie uciec z kraju. – Zacisnął mocniej palce na dłoni żony, jakby chciał w ten sposób przekazać jej choć część swojej siły i wiary. – To dobrzy ludzie, Mary. Ned jest krewnym Cromwella. Dowodził kawalerią podczas kampanii przeciwko Szkotom, a jego zięć dowodził pułkiem piechoty Cromwella. Potrzebują bezpiecznego schronienia, dopóki sprawa trochę nie przycichnie. Nie ma się czego obawiać. Nikt nie wie, że są tutaj, prócz ciebie, mnie i gubernatora.

– Pułkownik Whalley jest krewnym Cromwella? Och, Danielu! – Zabrała rękę z jego dłoni. – Ta sprawa nigdy nie przycichnie. Będą ich ścigać, to pewne. Nie mam najmniejszych wątpliwości.

Z góry znów dobiegł zgrzyt przesuwanego mebla. Zaniepokojona Mary widziała już oczami wyobraźni, jak dwóch ich gości buduje barykadę.

Robotnicy budujący most zakończyli już pracę na ten dzień. Oba brzegi opustoszały. Woda lśniła zachęcająco w blasku słońca. Ned Whalley, który znów zajął stanowisko przy oknie, uśmiechnął się z zadowoleniem. Polubił rodzinę Gookina. I zdążył już polubić to miejsce. W Ameryce będzie im dobrze.

Tymczasem jego zięć rozkładał na łóżku mały arsenał: cztery pistolety z zamkami lontowymi, dwie torebki prochu, skrzynkę kul, dwa noże i dwie szpady. Odkąd weszli do domu, prawie się nie odzywał.

– Zostaw to, Will. – Ned pogrzebał w swojej sakwie, wyjął z niej dwie koszule i rzucił mu jedną z nich. Przez ostatnie cztery miesiące właściwie się nie rozstawali, poznał więc już zięcia na wylot. Potrafił wręcz czytać w jego myślach. – Chodźmy nad rzekę. Kąpiel dobrze nam zrobi, pozbędziemy się wreszcie tej soli.

Will nie wyglądał na przekonanego.

– A jeśli ktoś nas zobaczy?

– Nikogo tam nie ma. A nawet jeśli, to co? Ot, dwóch mężczyzn przyszło się wykąpać.

– Nie powinniśmy spytać najpierw Gookina?

– Jest naszym gospodarzem, a nie strażnikiem – odparł Ned. – Gubernator mówił, że możemy się tu bezpiecznie poruszać, nic nam nie grozi. – Podszedł do zięcia, chwycił go za przedramiona i potrząsnął nim lekko. – Zobaczysz jeszcze żonę, moją słodką Frances, i maluchy, jestem tego pewien. Bóg nie pozwoli, by nikczemnicy triumfowali zbyt długo. Trzeba nam cierpliwości i wiary.

Młodszy mężczyzna skinął głową.

– Masz rację – przyznał. – Wybacz.

– Doskonale. – Ned puścił jego ręce.

Gdy razem włożyli broń do kufra i przykryli go kocem, pierwszy ruszył w dół po schodach. Drzwi do dwóch sypialni, mieszczących się po dwóch stronach na pierwszym piętrze, były zamknięte.

Mary, która wciąż siedziała na łóżku, usłyszała skrzypienie desek, gdy goście szli na dół, i zerknęła na męża.

– Jak myślisz, co teraz? – wyszeptała.

Daniel pokręcił głową. Nie miał pojęcia.

Ned i Will przeszli przez salon, wyszli na podwórze, zamknęli za sobą furtkę i zeszli ze zbocza prowadzącego do rzeki.

Gookin zabrał ich prosto z Prudent Mary do domu gubernatora, Johna Endecotta, starca w koronkowym kołnierzu i czarnym kapeluszu, jakby żywcem przeniesionego z czasów królowej Elżbiety. Wręczyli mu listy polecające – Will od Johna Rowe’a i Setha Wooda, kaznodziejów z opactwa Westminster, a Ned od doktora Thomasa Goodwina ze wspólnoty Niezależnego Kościoła przy Fetter Lane. Podczas gdy starzec czytał powoli listy, trzymając je tuż przed oczami, Ned przedstawił pokrótce okoliczności ich wyjazdu; opowiedział, jak przez dwa dni musieli się ukrywać pod pokładem w Gravesend, podczas gdy ludzie na nabrzeżu świętowali rychły powrót Karola Stuarta, syna nieżyjącego króla. Niebo nad miastem lśniło diaboliczną czerwienią ich ognisk, powietrze wypełniały odgłosy zabawy i skwierczenie pieczonego mięsa. Bezbożne hulanki trwały do późnej nocy, a w niektórych miejscach nawet do niedzielnego poranka. W poniedziałek, gdy na statek dotarły wieści, że nazwiska Neda i Willa znajdują się na liście osób poszukiwanych w związku z egzekucją byłego króla, kapitan Pierce postanowił wypłynąć z portu.

– Gdyby nie nasz dobry przyjaciel, pan Gookin, prawdopodobnie zostalibyśmy aresztowani – zakończył opowieść Ned.

– Więc obaj uczestniczyliście jako sędziowie w procesie króla?

– Tak, i podpisaliśmy rozkaz wykonania wyroku śmierci. Będę z panem szczery, panie Endecott, bo nie chciałbym udawać, że przypłynąwszy tutaj, stałem się kimś innym. Dziś zrobilibyśmy to samo.

– Doprawdy! – Endecott odłożył listy i przyjrzał się gościom załzawionymi, szarymi jak ostrygi oczami. Zacisnął dłonie na krawędzi biurka i podniósł się powoli, czemu towarzyszyło głośne trzeszczenie stawów. – Pozwólcie więc, że uścisnę dłonie, które złożyły te podpisy, i powitam was w Massachusetts. Jesteście tu wśród przyjaciół.

Znaleźli miejsce oddalone nieco od drogi, gdzie część brzegu zapadła się do rzeki, tworząc naturalny basen. Gałęzie drzew zwieszały się niemal do samej powierzchni wody. Ktoś przywiązał do grubego konara sznur, który służył za huśtawkę. Nad trzciną przemknęła długa zielona ważka; czegoś tak egzotycznego Ned w Anglii nie widział. Wśród listowia pohukiwały gołębie grzywacze. Zdjął buty i na moment zanurzył stopy w chłodnym nurcie, potem ściągnął zesztywniałe od morskiej wody ubrania i nagi wszedł do rzeki. Krzyknął, przeniknięty nagłym chłodem, zanurzył ramiona i już po chwili przywykł do niższej temperatury. Will, który wciąż tkwił na brzegu, zdjął buty i skórzany płaszcz, ale wyraźnie się wahał. Ned zbliżył się do niego, nabrał wody w dłonie i ochlapał zięcia. Ten parsknął śmiechem, odskoczył na bok i głośno zaprotestował, w końcu jednak ściągnął koszulę przez głowę i szybko pozbył się reszty ubrań.

Ned pomyślał, że muszą przedstawiać sobą naprawdę niezwykły widok: ich pokryte bitewnymi bliznami blade ciała przypominały pewnie zjawy pośród bujnej zieleni. Widział trupy, które wyglądały lepiej. Will miał poszarpaną szramę na brzuchu, ślad pozostawiony przez rojalistyczną pikę pod Naseby, a Ned wielkie jak pięść zagłębienie pod prawym ramieniem, pamiątkę po upadku z konia pod Dunbar. Jego zięć stanął na brzegu rzeki i podniósł ręce nad głowę. W wieku czterdziestu dwóch lat wciąż był szczupły jak chłopiec. Ku zdumieniu Neda rzucił się w wodę i zanurkował. Chwilę później jego głowa wychynęła nad powierzchnię.

Czy istnieje doznanie cudowniejsze od tego? Od zmywania w ciepły letni dzień w czystej wodzie zaschniętej soli ze spoconej skóry? Wysławiajmy Pana, wysławiajmy Pana w całej jego chwale za to, że przywiódł nas bezpiecznie do tego miejsca! Ned poruszył palcami u stóp w miękkim mule. Nie pływał już od wielu lat. Zawsze kiepsko radził sobie w wodzie, nawet jako chłopiec. Teraz jednak rozłożył szeroko ręce i położył się twarzą w dół na wodzie, a potem obrócił się na plecy. W jego umyśle znów pojawiło się wspomnienie Katherine, lecz tym razem nie próbował go odegnać – pozwolił mu nabrać wyraźniejszych kształtów. Gdzie teraz była? Jak się czuła? Minęły cztery lata, odkąd poroniła i omal nie umarła, a potem już nie doszła do siebie, ani na duszy, ani na ciele. Po co się jednak zadręczać jałowymi spekulacjami, jak robił to co wieczór Will? Jeden z nich musi być silny. Ich obowiązkiem było pozostać przy życiu, nie dla siebie, lecz dla sprawy. Tym, co ostatecznie przekonało Willa, by wyjechał z nim do Ameryki, były słowa Chrystusa skierowane do Jego uczniów: Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę, powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy4.

Kiedy obrócił się ponownie na brzuch, okazało się, że brzeg rzeki jest zaskakująco daleko. Gdy zaczął płynąć w stronę lądu, czuł, że prąd zaczyna go znosić w stronę zatoki Massachusetts. Will stał zanurzony do pasa w wodze, podpierając się pod boki, i obserwował go. Ned zatrzymał się na moment i pomachał do niego. W tym samym momencie w cieniu drzew za zięciem dostrzegł jakąś postać. Stojący w całkowitym bezruchu nieznajomy był ubrany na czarno, miał ciemne włosy i krótką czarną brodę. Ned nie mógł przyglądać mu się dłużej, bo znowu poczuł, że znosi go prąd, na tyle silny – jak mu się zdawało – że mógłby zanieść go z powrotem do samej Anglii, gdyby tylko Ned mu na to pozwolił. Musiał opuścić głowę i płynąć, wytężając wszystkie siły, poruszając mocno rękami i nogami, bliski paniki. Gdy w końcu dotknął stopami mulistego dna i mógł stanąć, nieznajomy już zniknął.

Ned przeszedł chwiejnym krokiem przez wodę i dysząc ciężko, rzucił się na trawę. Will również wyszedł na brzeg, stanął nad teściem, zasłaniając słońce, i zaniósł się głośnym śmiechem.

– Nigdy nie widziałem, by ktoś płynął równie szybko! Wyglądałeś tak, jakby ścigał cię Lewiatan!

Ned pomyślał, że dawno już nie słyszał tego dźwięku: śmiechu Willa. Oparł się na łokciach, odkaszlnął i wypluł trochę wody. Spojrzał na drzewa, kołysane lekkim wiatrem. Może ten tajemniczy człowiek pojawił się tylko w jego umyśle. Postanowił nie mówić niczego, co mogłoby zepsuć dobry humor zięcia.

– Ta rzeka jest taka sama jak człowiek, od którego pochodzi jej nazwa5. Na pozór wygląda przyjaźnie, ale tak naprawdę chce cię zabić.

Will znów się roześmiał, wyciągnął rękę i pomógł Nedowi podnieść się na nogi. Wysuszyli się w słońcu, włożyli czyste koszule i wrócili pustą drogą do domu, dwaj angielscy królobójcy, ramię w ramię.

Mary Gookin, w fartuchu, przygotowywała w kuchni kolację, gdy Ned wsunął głowę pod nadproże i spytał, czy nie ma może nożyczek i szczotki, a jeśli tak, to czy mógłby je pożyczyć.

Oczywiście, że miała nożyczki, ostre jak brzytwa, i szczotkę. Wyciągnęła je z szafki.

– A może jeszcze lusterko?

Podała mu i lusterko, a potem patrzyła, jak idzie w górę po schodach. Przy progu, gdzie przed chwilą stał, została wilgotna plama.

– Jak długo oni tu zostaną, mamo? – spytała Elizabeth, nakrywając do stołu.

– Jak długo zechcą. Twój ojciec jest w tej kwestii nieugięty.

– Ale dlaczego przypłynęli z Anglii do Massachusetts? Załatwiają tu jakieś interesy?

– Dość tych pytań. Przynieś wody.

Wszedłszy na strych, Ned postawił krzesło przy oknie, poprosił Willa, by usiadł, i zaczął obcinać mu włosy. Uciekali nieprzerwanie od kwietnia; przez półtora miesiąca w Anglii sypiali w domach obcych ludzi, w stodołach i pod płotami, ścigani przez parlament za próbę zbuntowania armii przeciwko układaniu się parlamentu z przebywającym na wygnaniu Karolem, a potem przez dziesięć tygodni gnieździli się na tym śmierdzącym statku. Gęste pukle opadały jeden po drugim na podłogę.

Po chwili Will zaprotestował.

– Chyba już wystarczy, co? Będę łysy jak kolano!

– Nie wystarczy, jeżeli masz się godnie prezentować, a tak właśnie musi być. Jeśli będziemy wyglądali jak zbiegli więźniowie, tak nas będą traktować. Siedź prosto, żołnierzu – nakazał zięciowi Ned. – Musimy się pozbyć tej brody.

Przykucnął przed Willem i zajął się splątanym zarostem, który sięgał niemal do piersi. Z wprawą posługiwał się nożyczkami. W latach dwudziestych, na długo przed wojną domową, praktykował w Merchant Taylor’s Company, gdzie uczył się krawiectwa, i umiejętność równego przycinania weszła mu w krew. Twarz, która wychynęła spod obciętej brody, była mocna i delikatna zarazem, pełna duchowej siły. Twarz prosto z Księgi męczenników Foxe’a, pomyślał Ned, bo przecież Will zostałby męczennikiem, gdyby nie dał się przekonać do ucieczki.

– Tak będzie dobrze. – Pokazał zięciowi w lusterku rezultat swoich zabiegów, a potem podał mu nożyczki. – Teraz ty ostrzyż mnie.

Zajął jego miejsce na krześle. Will się wahał. Jego teść zawsze prezentował się dystyngowanie; nosił eleganckie wyszywane kamizelki i piękne buty, równie bogate i efektowne jak jego dom przy King Street, niedaleko pałacu Whitehall. Nie tylko lewellersi zarzucali mu próżność. Z pewnością teraz brakowało mu tego wszystkiego, ale nigdy się nie skarżył. W ciągu ostatnich miesięcy jego włosy całkiem posiwiały.

Will wykonał pierwsze niepewne cięcie.

– Wal śmiało, Will – nakazał mu teść wesołym tonem. Kiedy spojrzał na kępki włosów spadające na podłogę, zauważył, że są białe jak gołębi puch. Sięgnął po lusterko, spojrzał na swoje odbicie i przeżył szok, bo uzmysłowił sobie, że jest całkiem siwy, jak ci rojalistyczni żołnierze żebrzący w Londynie. Odłożył lusterko na bok.

Pół godziny później, gdy zeszli do kuchni na kolację, wyglądali już całkiem inaczej, w koszulach, bez śmierdzących wojskowych kaftanów ze skóry. Dzięki kąpieli w rzece byli czyści i odświeżeni. Kiedy usiedli przy stole z Gookinami, nie różnili się niczym od innych Anglików z Massachusetts, za co Mary dziękowała w myślach Bogu. Być może jednak nikt po drodze nie zwróci na nich większej uwagi.

Daniel pochylił głowę.

– Błogosławione niech będzie święte imię Twoje, Panie, za tę strawę, którą nas dziś obdarzyłeś. Panie, przebacz nam nasze grzechy i słabości, zachowaj swój święty Kościół w tych trudnych czasach i daj nam zdrowie, pokój i prawdę w Chrystusie, naszym Zbawicielu. Amen.

– Amen.

Gospodarz podniósł wzrok, uśmiechnął się i rozłożył ręce.

– Jedzcie.

Kolacja była prosta, ale smaczna – świeżo upieczony chleb, ser, peklowany ozór wołowy – a goście Gookinów zabrali się do jedzenia z takim zapałem, jakby od wielu dni nie mieli nic w ustach, choć starali się zachować przy tym chociaż pozory dobrych manier; łamali chleb na małe kawałki i wkładali do ust kolejne dopiero po przełknięciu poprzednich. Daniel postawił na stole dzban piwa. Ned chętnie się poczęstował, ale jego zięć odmówił.

– Ojciec Willa był pastorem i przestrzegał surowych purytańskich zasad – zwrócił się Daniel do żony, jakby chciał usprawiedliwić abstynencję gościa.

– Tak było, pułkowniku Goffe? – spytała Mary uprzejmie.

Will przełknął najpierw chleb i dopiero potem odpowiedział:

– Tak, kierował się bardzo surowymi zasadami. Nie czynił znaku krzyża podczas chrzcin, nie pozwalał na wymianę obrączek podczas ceremonii ślubnej, nie nosił komży. Podpisał petycję do króla z prośbą o zakazanie takich praktyk i w konsekwencji stracił swój majątek w Sussex. Musiał się przeprowadzić do Walii.

– To bardzo sroga kara, jakiej nie życzyłbym najgorszemu wrogowi – powiedział z powagą Ned.

Will uśmiechnął się nieznacznie i pokręcił głową.

– Proszę wybaczyć mojemu teściowi – zwrócił się do gospodyni. – Ja muszę wysłuchiwać takich żartów od lat. Urodziłem się w Walii, co być może słychać po moim akcencie.

Mary również się uśmiechnęła.

– Zakładam więc, że pan nie jest Walijczykiem, pułkowniku Whalley.

– Nie, Bogu dzięki, pochodzę z hrabstwa Nottingham. – Ned upił łyk piwa. – Ale muszę przyznać, że Walia rodzi dobrych kaznodziejów, i Will otrzymał taki dar. Oliver uważał go za najlepszego mówcę w całej armii.

Oliver Cromwell. Wymienił to imię z taką swobodą, że przy stole zapadła pełna zdumienia cisza, a Daniel nie mógł się oprzeć pokusie i wyjaśnił:

– Ned jest krewnym zmarłego lorda protektora.

Od razu tego pożałował. Żona spojrzała na niego z przyganą, a dzieci natychmiast się ożywiły, zafascynowane.

– Jaki on był?

– Często pan się z nim widywał?

– Proszę nam opowiedzieć o lordzie proterkocie!

Ned parsknął śmiechem i podniósł rękę.

– Zbyt wiele pytań naraz.

– Ale znał pan go dobrze?

– O tak, całkiem dobrze.

Nie chciał mówić nic więcej, a mógłby powiedzieć, że byli niemal rówieśnikami, że przyjaźnili się od dzieciństwa, że razem się uczyli, razem jeździli konno, polowali z sokołami i uprawiali hazard – bo to było jeszcze przed nawróceniem Olivera Cromwella – że przez jakiś czas, jeszcze jako kawalerowie, wynajmowali wspólnie dom w Londynie, że Cromwell namówił go, by został żołnierzem, a po jakimś czasie mianował go dowódcą angielskiej kawalerii, że walczyli razem pod Marston Moor, pod Naseby i w kilkunastu innych bitwach, że za rządów Cromwella odpowiadał za jego ochronę, że towarzyszył mu w ostatnich chwilach jego życia, że gdyby nie on, Ned prowadziłby nudne życie handlarza tkaninami i kiepskiego rolnika i nigdy nie podpisałby wyroku śmierci na króla, więc na stare lata nie znalazłby się tutaj, po drugiej stronie świata, i nie spałby na strychu.

Zamiast snuć tę długą historię, powiedział krótko:

– Opowiem wam o nim kiedy indziej.

Daniel Gookin wykorzystał okazję i szybko zmienił temat.

– Może zechciałbyś przemówić w naszym domu modlitwy, Will? – zwrócił się do młodszego z mężczyzn. – Z pewnością wiele moglibyśmy się od ciebie nauczyć.

– Czy to rozsądne, by pokazywali się tak otwarcie? – spytała z powątpiewaniem Mary.

– Słuszna uwaga – zgodził się z nią Will, spoglądając niepewnie na teścia. – Poza tym dawno już nie przemawiałem publicznie.

– Przyjechaliśmy do Cambridge, by spotkać się z ludźmi o podobnych poglądach – powiedział Ned. – Jeśli dostajemy zaproszenie do wspólnej modlitwy i badania Pisma, powinniśmy je przyjąć, bo inaczej co tu po nas? Pani Gookin, choć państwa strych to wspaniałe miejsce, nie możemy spędzić reszty życia w jednym pokoju, jak więźniowie.

Mary otworzyła już usta, by mu odpowiedzieć, w porę się jednak rozmyśliła.

Po posiłku goście pożegnali uprzejmie gospodarzy i poszli na strych.

Ned stanął przy oknie, zapalił fajkę i patrzył na rzekę, szaroniebieską w gasnącym blasku dnia. Ciemne filary niedokończonego mostu przebijały się przez powierzchnię wody niczym maszty zatopionego statku podczas odpływu. Gdy otworzył okno, smugi dymu zafalowały, poruszone lekkim podmuchem powietrza. Kiedyś o tej porze dnia często przechodził ze swojego domu do pałacu Whitehall, by palić fajkę z lordem protektorem, który uwielbiał tytoń niemal tak jak muzykę; czasami, gdy usłyszał, jak ktoś gra lub śpiewa, wędrował po pałacu, dopóki nie znalazł źródła tego dźwięku, a wtedy stał i słuchał ze łzami w oczach. Jeśli chcecie wiedzieć, jaki był naprawdę, to właśnie coś dla was. Coś, czego się zapewne nie spodziewaliście.

Will siedział obok przy stole, pochylony nad małym notesem, w którym prowadził dziennik. Pisał skrótowo, oszczędzając papier: przywiózł ze sobą tylko kilka takich notesów i nie miał pojęcia, kiedy uda mu się kupić następne.

27 lipca 1660 r. Zakotwiczyliśmy między Bostonem i Charlestown; między ósmą a dziewiątą rano. Wszyscy w dobrym zdrowiu dzięki opiece Bożej. Och! Chwała niech będzie Panu za Jego dobroć jak w psalmie 107, w wersie 21.

Był zbyt zmęczony, by pisać więcej. Podmuchał na kartkę, a kiedy atrament wysechł, ukląkł przy łóżku, by pomodlić się za Frances i ich pięcioro dzieci. Najstarsze miało zaledwie sześć lat, najmłodsze urodziło się w czasie, gdy musiał już uciekać, więc nawet go nie widział.

– Dick, Betty, Frankie, Nan i Judith… Chroń je, Panie, zachowaj od złego i przyjmij do swej świętej chwały.

Ned miał rację: nie powinien rozmyślać o nich zbyt często. Musi wierzyć, że ich zobaczy. To chwilowe rozstanie było z pewnością częścią Bożego planu. Widok dzieci Gookina nie pozwalał jednak Willowi zapomnieć o swojej rodzinie. Lecz uświadomił sobie, że z każdym dniem ich obraz coraz bardziej się zaciera w jego wspomnieniach. Maluchy pewnie już chodzą i mówią. Z pewnością nie wyglądają już tak, jak je zapamiętał. Widział je jak przez mgłę.

Do rzeczywistości przywołał go głośny stukot. To Ned uderzał główką fajki o parapet, wytrzepując z niej popiół. Will znowu poczuł ogromne zmęczenie. Z trudem wspiął się na łóżko. Jakże dziwne wydało mu się leżenie na materacu po wielu nocach spędzonych w hamaku – jego twardość, brak kołysania, krzyków czy kroków na pokładzie nad głową. Cisza. Usłyszał skrzypienie łóżka, gdy Ned położył się obok niego, a potem zapadł w głęboki sen.

4 Mt 10, 23.
5 Rzeka Charles; Charles – Karol.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Richard Nayler opuścił Stathern Hall w sobotę rano, gdy tylko wzeszło słońce. Na wszelki wypadek zatknął za pas pistolet. Być może pułkownik Hacker zostawił w domu broń, a kto wie, do czego była zdolna jego zdesperowana żona. Nayler cicho zamknął za sobą drzwi.

Odwiązał swoją klacz i przyniósł jej wiadro wody. Kiedy pasła się w sadzie, owinął rozkaz wykonania wyroku śmierci kawałkiem materiału, umieścił go w sakwie i mocno ją zapiął. Nim dosiadł konia, spojrzał jeszcze raz na dom, ciemny, pusty i martwy niczym grobowiec. Kiedy wybiła piąta, był już w drodze.

Jechał galopem, pochylony mocno do przodu i wpatrzony w drogę, stojąc w strzemionach i niemal dotykając łokciami kolan. Mijał pola i lasy, przejeżdżał przez budzące się dopiero wsie i nie zwolnił, dopóki nie zostawił za sobą Stathern Hall na kilka mil. O dziewiątej był już przy ruinach starego rzymskiego fortu, gdzie przecinały się Fosse Way i Watling Street. Droga pamiętająca jeszcze starożytność prowadziła prosto na południe.

W ciągu dnia dwukrotnie zmieniał wyczerpane konie, najpierw w Burbage, a potem w Towcesterze. Zwolnił tylko raz, wczesnym popołudniem, kiedy zorientował się, że musi być blisko pola bitwy pod Naseby. Przejechał kłusem jakieś dwie mile, spoglądając na lewo, na płaskie pola hrabstwa Northampton, w poszukiwaniu jakichś znajomych elementów krajobrazu, które pomogłyby mu odtworzyć w myślach tamten straszliwy dzień sprzed piętnastu lat. Gdzieś tutaj w czerwcowy poranek kawaleria księcia Ruperta pędziła na wroga w górę zbocza, przez krzewy kolcolistów, pod którymi kryły się królicze nory, gdy nagle tysiąc jeźdźców z doborowej kawalerii Cromwella, nazywanych Żelaznobokimi, ryczących „Bóg jest naszą siłą!”, runęło na nich z boku przez poranną mgłę. Jak się później dowiedział, dowodził nimi wtedy pułkownik Edward Whalley. Nayler zdołał oddać jeden strzał, nim Żelaznobocy uderzyli w ich pierwszą linię, a koń padł pod nim jak rażony gromem. Leżał przez cały dzień między zmarłymi, uwięziony pod zabitym wierzchowcem, ranny i zakrwawiony, ze strzaskanymi żebrami i złamanym biodrem, niezdolny do ruchu. Słuchał, jak ranni towarzysze broni jęczą i umierają, aż do zmroku, kiedy stracił przytomność. Ocknął się, gdy coś ostrego dźgnęło go w pierś, a dokoła rozlegał się huk wystrzałów. Kiedy otworzył oczy, dwaj Żelaznobocy stali nad nim z naładowanymi muszkietami i zastanawiali się, czy go dobić.

– Poczekaj – powiedział jeden z nich. – On na nas patrzy.

Ułożyli go na wozie i ostatecznie przeżył, choć w ciągu kilku następnych miesięcy często tego żałował. A jednak teraz, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, wciąż żył, stał po zwycięskiej stronie i nie zamierzał popełniać błędu, jakim jest okazywanie litości.

Poderwał konia do galopu i popędził na południe niczym anioł zemsty.

Noc spędził w St Albans, dwadzieścia mil na północ od Londynu, gdzie w gospodzie White Hart dzielił łóżko z dwoma innymi podróżnikami – handlarzem kukurydzą z Lincoln oraz kapitanem piechoty, który zmierzał do swojego pułku w hrabstwie York – i w niedzielę o świcie, kiedy obaj jeszcze smacznie spali, ruszył dalej. Kilka godzin później dotarł do Londynu i jechał w dół Ludgate Hill. Dzwony katedry Świętego Pawła biły radośnie, jakby chciały uczcić jego triumfalny powrót. Wszedł do Worcester House przy Strandzie.

– Richard Nayler do sir Edwarda Hyde’a – powiedział, gdy kilka jardów od wejścia zatrzymał go jeden ze strażników lorda kanclerza. Nayler był zlany potem i obolały po długiej jeździe, brudny i nieogolony, a w ręce trzymał sakwę. Próbował obejść strażnika, lecz ten zastąpił mu drogę.

– Sir Edward jest na nabożeństwie z rodziną.

– Więc poczekam, aż msza się skończy.

Strażnik zmierzył go spojrzeniem.

– Wiesz, że dziś jest dzień odpoczynku?

– Wiem, że jesteś głupkiem. Powiedz mu, że mam wyrok. Właśnie tak, rozumiesz? Będzie wiedział, o co chodzi.

Nayler pokuśtykał korytarzem do westybulu i opadł na fotel. Nie czuł się urażony gburowatością strażnika. Przywykł już do tego, że go nie rozpoznają. Właściwie wolał pozostawać nierozpoznany. Dzięki temu mógł więcej zdziałać, bo ludzie byli przy nim szczerzy i zdradzali się. Kiedyś był sekretarzem markiza Hertfordu i gdy król wrócił z wygnania i zasiadł na tronie, to właśnie markiz, w nagrodę za długie lata wiernej służby, znalazł dla niego miejsce w nowej administracji. Nayler mógł objąć każde stanowisko, jakie zechciał, w granicach rozsądku oczywiście – w Ministerstwie Skarbu, w marynarce wojennej, w Sądzie Najwyższym – zależało mu jednak na pracy w Tajnej Radzie Królewskiej, a zwłaszcza w komisji utworzonej z myślą o ściganiu królobójców. To zajęcie najbardziej mu odpowiadało. Nie miał żony ani dzieci, które odciągałyby go od ważnych zadań. Na odpoczynek nie miał czasu. Jego sława rosła z dnia na dzień. Był jednym z tych cieni, które przenikają niezauważone do domów, tajnych przejść i pokoi narad w każdym państwie i każdej epoce – tu szepnął słowo, tam kogoś ostrzegł, podzielił się sekretem, zdemaskował zdrajcę. Bardzo przydatnym cieniem o wielkiej mocy sprawczej. Wyprostował nogę i zaczął masować obolały mięsień.

Po kilku minutach pojawił się jeden z sekretarzy lorda kanclerza, leniwy fircykowaty młodzieniec, bez wątpienia krewny któregoś z dworzan.

– Sir Edward jest teraz na obiedzie. – Wyciągnął rękę do Naylera. Koronki na nadgarstku, upierścienione palce. – Chciałby jednak zobaczyć dokument, o którym pan wspomniał.

Nayler zawahał się na moment, nim wyjął rozkaz z sakwy, a potem obserwował z zazdrością, jak młodzieniec niesie go na piętro. Dobrze znał dziwactwa wysoko postawionych ludzi, mimo to miał nadzieję, że osobiście wręczy ten cenny dokument sir Edwardowi.