Monachium. W obliczu wojny - Robert Harris - ebook + audiobook

Monachium. W obliczu wojny ebook i audiobook

Robert Harris

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ekranizacja z Jeremym Ironsem już 21 stycznia na Netflix!

Opowieść o lojalności i zdradzie, osnuta wokół brzemiennej w skutki konferencji monachijskiej z 1938 roku.

Świat staje na krawędzi wojny. To ostatnia szansa, by zmienić historię...

Wrzesień 1938 roku. Hitler za wszelką cenę chce rozpocząć wojnę. Brytyjski premier Chamberlain desperacko próbuje utrzymać pokój. Wszystko rozstrzygnie się w mieście, które już zawsze będzie kojarzyło się z tym wydarzeniem: Monachium.

Podczas gdy samolot z Chamberlainem na pokładzie leci nad kanałem La Manche, z Berlina do Bawarii zmierza pociąg z Führerem. Wśród osób towarzyszących premierowi Wielkiej Brytanii jest jego dobrze zapowiadający się prywatny sekretarz, Hugh Legat. W pociągu zaś jedzie niemiecki dyplomata należący do niewielkiej grupy spiskujących przeciwników Hitlera. Kiedyś studiowali razem w Oksfordzie, lecz przed sześcioma laty ich drogi się rozeszły.

Teraz przyszłość Europy zależy od tego, czy znowu się skrzyżują. I czy w sytuacji, w której gra toczy się o najwyższą stawkę, dopuszczą się zdrady. Staną po stronie przyjaciół, rodziny, kraju czy swoich przekonań?

Po raz kolejny Harris, z talentem właściwym tylko jemu, ożywił historię.

„The Washington Post”

Inteligentny thriller. Wydarzenia historyczne widziane oczami świetnie wykreowanych postaci, z ich obawami i nadziejami, wyglądają zupełnie inaczej niż w podręcznikach.

„The Times”

Harris wplata fikcję w tkankę historii bez najmniejszego śladu szwu.

BookPage

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 12 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,2 (41 ocen)
16
18
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy audiobook. Sprytnie połączenie fikcji w czasy historyczne. Dobrze spędzony czas słuchając.
00
Henry2127

Nie oderwiesz się od lektury

Zawsze na czasie.
00
Asik90

Całkiem niezła

ciekawa bez rewelacji
00
Dotmagia
(edytowany)

Całkiem niezła

Lekkie czytadło w stylu Harrisa. Rzeczywiste historyczne wydarzenia połączone z fikcyjną historią wymyśloną przez autora. Nie jest to złe, ale też książka nie jest niczym szczególnym. Niemcy - z wyjątkiem garstki spiskowców - to przeważnie niewychowane gbury z kanciastymi szczękami i w ogóle: ludzie bez ogłady. Anglicy i Francuzi - wyrafinowani, obyci i kulturalni. Czesi to w ogóle jakieś życiowe niedojdy, którzy bez potrzeby robią zamieszanie. Można przeczytać, ale nie spodziewajcie się jakiejś pasjonującej opowieści. "Monachium" sprawia wrażenie napisanej na kolanie historii, tak żeby coś zarobić i przy okazji wyrobić normę lub wypełnić kontrakt. Może zresztą ta przypadłość dotyka tylko "wydanie filmowe" - nie wiem, bo "nie filmowego" nie czytałem, a to które czytałem, jest takie sobie.
00

Popularność




KIEDY STAWKĄ W GRZE JEST OJCZYZNA…

Film na podstawie powieści, z udziałem George’a MacKaya, Jannisa Niewöhnera i Jeremy’ego Ironsa, na platformie Netflix!

Wrzesień 1938 roku.

Hitler za wszelką cenę chce rozpocząć wojnę.

Brytyjski premier Chamberlain desperacko próbuje utrzymać pokój. Wszystko rozstrzygnie się w mieście, które już zawsze będzie się kojarzyło z tym wydarzeniem: jedni nazwą je układem, inni – dyktatem monachijskim.

Podczas gdy samolot z Chamberlainem na pokładzie leci nad kanałem La Manche, z Berlina do Bawarii zmierza pociąg z Führerem. Wśród osób towarzyszących premierowi Wielkiej Brytanii jest jego dobrze zapowiadający się prywatny sekretarz, Hugh Legat, a w pociągu jedzie niemiecki dyplomata należący do niewielkiej grupy spiskujących przeciwników Hitlera. Kiedyś studiowali razem w Oksfordzie, lecz przed sześcioma laty ich drogi się rozeszły. Teraz przyszłość Europy zależy od tego, czy znowu się skrzyżują.

I czy w sytuacji, w której gra toczy się o najwyższą stawkę, dopuszczą się zdrady.

Staną po stronie przyjaciół, rodziny, kraju czy swoich przekonań?

Robert Harris

Brytyjski pisarz i dziennikarz; pracował m.in. dla BBC i jako komentator polityczny dla „The Observer”. Autor kilku książek popularnonaukowych, ale przede wszystkim czternastu przetłumaczonych na czterdzieści języków powieści: thrillerów – Vaterland, Enigma, Archangielsk, Autor widmo, Indeks strachu, Konklawe, Monachium, Drugi sen, V2 (pierwsze cztery zostały sfilmowane) – a także powieści historycznych z elementami sensacji – Pompeje, Oficer i szpieg oraz „Trylogia rzymska”, w której ukazały się Cycero, Spisek i Dyktator.

Brytyjski pisarz i dziennikarz; pracował m.in. dla BBC i jako komentator polityczny dla „The Observer”. AutJuż wkrótce na platformę Netflix trafi serial na podstawie książki Harrisa Monachium. W rolę premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina wcieli się Jeremy Irons!

robert-harris.com

Tego autora

ARCHANGIELSK

ENIGMA

INDEKS STRACHU

POMPEJE

AUTOR WIDMO

OFICER I SZPIEG

KONKLAWE

MONACHIUM

VATERLAND

DRUGI SEN

V2

Trylogia rzymska

CYCERO

SPISEK

DYKTATOR

Tytuł oryginału:

MUNICH

Copyright © Canal K Limited 2017

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2018

Redakcja: Katarzyna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki: © Netflix 2022. Used by permission

ISBN 978-83-8215-858-8

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
DZIEŃ PIERWSZY
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
DZIEŃ DRUGI
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
DZIEŃ TRZECI
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
DZIEŃ CZWARTY
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Podziękowania

Matildzie

Powinniśmy zawsze pamiętać, że to, co dziś jest przeszłością, kiedyś było przyszłością.

F.W. Maitland, historyk (1850–1906)

Trzeba było przystąpić do wojny w 1938… najlepszym momentem byłby wrzesień 1938 roku.

Adolf Hitler, luty 1945

DZIEŃ PIERWSZY

1

We wtorek dwudziestego siódmego września 1938 roku, tuż przed godziną pierwszą po południu, pan Hugh Legat ze Służby Dyplomatycznej Jego Królewskiej Mości został zaprowadzony do stolika przy jednym z wysokich, sięgających od podłogi do sufitu okien restauracji hotelu Ritz w Londynie, zamówił małą butelkę dom perignon rocznik 1921, na którą nie było go stać, otworzył egzemplarz „Timesa” na stronie siedemnastej i zaczął po raz trzeci czytać przemówienie, które dzień wcześniej Adolf Hitler wygłosił w berlińskim Sportpalast.

MOWA HERR HITLERA

ULTIMATUM DLA PRAGI

POKÓJ CZY WOJNA?

Co jakiś czas zerkał przez salę w kierunku wejścia. Być może tylko mu się zdawało, ale miał wrażenie, że goście, a nawet krążący między ciemnoróżowymi tapicerowanymi krzesłami kelnerzy są niezwykle zgaszeni. Nikt się nie śmiał. Za grubymi szybami widać było czterdziestu albo pięćdziesięciu robotników; bezgłośnie kopali wąskie okopy w Green Parku, niektórzy obnażeni do pasa w parnym upalnym powietrzu.

Świat nie powinien mieć żadnych wątpliwości, że w tym momencie nie przemawia jeden człowiek ani jeden przywódca, lecz cały niemiecki naród. Wiem, że w tej godzinie cały naród, miliony ludzi zgadzają się z każdym moim słowem. (Heil!)

Słuchał wcześniej tej mowy na BBC, gdy Hitler ją wygłaszał. Metaliczna, niepowstrzymana, pełna gróźb, użalania się i przechwałek tyrada, przerywana była co chwila uderzeniami pięści Führera w mównicę i rykiem piętnastu tysięcy popierających go słuchaczy. Dźwięk wydawał się nieludzki, nieziemski. Tak jakby wezbrała i wylewała się z głośników czarna podziemna rzeka.

Jestem wdzięczny panu Chamberlainowi za podejmowane przez niego wysiłki i zapewniłem go, że naród niemiecki nie pragnie niczego oprócz pokoju. Zapewniłem go również i powtarzam teraz z całą mocą, że kiedy ten problem zostanie rozwiązany, Niemcy nie będą już miały żadnych terytorialnych roszczeń w Europie.

Legat wyjął pióro wieczne i zaznaczył ten fragment, a także wcześniejszą wzmiankę na temat angielsko-niemieckiego porozumienia morskiego:

Takie porozumienie jest moralnie uzasadnione wyłącznie wtedy, gdy oba narody zobowiążą się, że nigdy więcej nie będą ze sobą prowadzić wojny. Niemcy mają taką wolę. Miejmy wszyscy nadzieję, że ci, którzy żywią to samo przekonanie, zyskają większość wśród brytyjskich obywateli.

Odłożył gazetę i sprawdził godzinę na zegarku kieszonkowym. Było dla niego czymś znamiennym, że w przeciwieństwie do większości rówieśników nie nosił zegarka na nadgarstku, lecz na łańcuszku. Choć miał tylko dwadzieścia osiem lat, wydawał się o wiele starszy – poważny, z bladą cerą, w ciemnym garniturze. Zarezerwował stolik dwa tygodnie wcześniej, zanim jeszcze zaczął się kryzys. Teraz miał wyrzuty sumienia. Da jej jeszcze pięć minut. Potem będzie musiał wyjść.

Dopiero kwadrans po pierwszej zobaczył jej odbicie w jednym z wiszących na ścianie luster w pozłacanych ramach. Stała w progu sali; wspinając się na palce i wyciągając długą białą szyję, rozglądała się bezradnie. Hugh obserwował ją dobrą chwilę, jakby była kimś obcym. Zastanawiał się, co, u licha, by o niej pomyślał, gdyby nie była jego żoną. „Nietuzinkowa postać” – tego rodzaju komentarze wygłaszali o niej znajomi. „Niekoniecznie ładna”. „Może i nie, ale przystojna”. „O Pameli można rzec, że jest rasowa”. „Owszem, to osoba z najwyższych sfer… całkowicie poza zasięgiem biednego Hugh…” (Tę ostatnią uwagę usłyszał przypadkiem na ich zaręczynowym przyjęciu). Teraz podniósł rękę i wstał z krzesła. W końcu dostrzegła go, uśmiechnęła się, pomachała i odprowadzana spojrzeniami, ruszyła w jego stronę, lawirując szybko między stolikami w obcisłej spódnicy i jedwabnym żakiecie.

Pocałowała go mocno w usta. Była lekko zdyszana.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam…

– Nic się nie stało. Właśnie przyszedłem.

W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy nauczył się nie pytać, gdzie była. Poza torebką miała ze sobą tekturowe pudełko. Położyła je przed nim na stoliku i ściągnęła rękawiczki.

– Uzgodniliśmy chyba, że nie będzie prezentów. – Hugh podniósł wieko pudełka i wzdrygnął się, widząc przed sobą czarny gumowy czerep, metalowy ryj i puste szklane oczodoły maski przeciwgazowej.

– Zabrałam dzieci, żeby to przymierzyły. Trzeba to będzie najpierw im założyć. Prawdziwy test matczynego oddania, nie sądzisz? – Pamela zapaliła papierosa. – Mogłabym się czegoś napić? Umieram z pragnienia.

Hugh dał znak kelnerowi.

– Tylko mała butelka? – zdziwiła się.

– Po południu muszę wrócić do pracy.

– Ależ oczywiście! Nie wiedziałam nawet, czy w ogóle się pojawisz.

– Szczerze mówiąc, nie powinienem. Próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale nie było cię w domu.

– Więc teraz już wiesz, gdzie byłam. Całkowicie niewinne wyjaśnienie. – Uśmiechnęła się i nachyliła nad stolikiem. Stuknęli się kieliszkami. – Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy, kochanie.

W parku robotnicy unosili w górę kilofy.

*

Zamówiła szybko, nawet nie zaglądając do karty: żadnych przekąsek, filet z soli, sałata. Legat oddał kartę i poprosił o to samo. Nie mógł się skupić na jedzeniu. Wciąż myślał o swoich dzieciach w maskach przeciwgazowych. John miał trzy, Diana dwa latka. Wszystkie te ostrzeżenia, żeby za szybko nie biegały, ciepło się ubierały, nie brały do buzi zabawek ani kredek, bo nigdy nie wiadomo, co się z nimi wcześniej działo… Postawił pudełko na podłodze i wsunął je stopą pod stolik.

– Bardzo były wystraszone? – zapytał.

– Ależ skąd! Dla nich to była zabawa.

– Wiesz, że mnie czasami też się tak wydaje? Nawet kiedy czyta się depesze, trudno się oprzeć wrażeniu, że to jakiś upiorny żart. Tydzień temu wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze. A potem Hitler zmienił zdanie.

– I co teraz będzie?

– Kto to może wiedzieć? Możliwe, że nic się nie wydarzy. – Czuł, że powinien natchnąć żonę optymizmem. – W Berlinie nadal rozmawiają… przynajmniej tak było, kiedy wychodziłem z biura.

– A jeśli przestaną rozmawiać, to kiedy się to zacznie?

Hugh pokazał jej nagłówki w „Timesie” i wzruszył ramionami.

– Przypuszczam, że jutro.

– Naprawdę? Tak szybko?

– Hitler zapowiada, że w sobotę przekroczy czeską granicę. Nasi eksperci wojskowi oceniają, że rozlokowanie czołgów i artylerii zajmie mu trzy dni. To oznacza, że jutro będzie musiał ogłosić mobilizację. – Legat rzucił gazetę na stół i upił łyk z kieliszka; szampan był kwaśny jak ocet. – Wiesz co? Lepiej zmieńmy temat. – Wyjął z kieszeni marynarki pudełeczko z pierścionkiem.

– Och, Hugh!

– Będzie chyba za duży – ostrzegł ją.

– Jakie to urocze! – Pamela wsunęła pierścionek na palec, podniosła dłoń i obracała ją przez chwilę. W niebieskim kamieniu zalśniło odbite światło z żyrandola. – Jesteś cudowny. Myślałam, że nie mamy pieniędzy…

– Nie mamy. To pierścionek mojej matki.

Bał się, że weźmie go za sknerę, ale, ku jego zaskoczeniu, wyciągnęła rękę i położyła ją czule na jego dłoni.

– Jesteś kochany.

Miała chłodną skórę. Smukły palec wskazujący przesunął się po jego nadgarstku.

– Szkoda, że nie możemy wynająć pokoju i spędzić całego popołudnia w łóżku – powiedział nagle. – Zapomnieć o Hitlerze. Zapomnieć o dzieciach.

– Skoro już tu jesteśmy, może udałoby ci się coś załatwić? Co nas powstrzymuje?

Spojrzała na niego swoimi dużymi szaroniebieskimi oczami i Legat, czując, jak zasycha mu w gardle, zdał sobie nagle sprawę, że powiedziała to, wiedząc świetnie, że to niemożliwe.

Ktoś odchrząknął grzecznie za jego plecami.

– Panie Legat?

Pamela cofnęła dłoń. Hugh odwrócił się i zobaczył za sobą szefa sali. Miał poważną minę i dłonie złożone jak do modlitwy.

– Tak?

– Dzwonią do pana z Downing Street numer dziesięć – powiedział szef sali wystarczająco głośno, by usłyszano go przy sąsiednich stolikach.

– Cholera! – zaklął Legat. Wstał i rzucił na stół serwetkę. – Wybaczysz mi? Muszę odebrać.

– Rozumiem. Idź zbawiać świat. – Pomachała mu na pożegnanie. – Możemy zjeść lunch kiedy indziej. – Pakowała już swoje rzeczy do torebki.

– Daj mi chwilę. – W jego głosie zabrzmiał błagalny ton. – Naprawdę musimy porozmawiać.

– Idź.

Przez chwilę się wahał. Zdawał sobie sprawę, że goście przy sąsiednich stolikach nie spuszczają z niego wzroku.

– Zaczekaj na mnie – poprosił, po czym z obojętną, taką miał nadzieję, miną wyszedł za szefem sali do holu.

– Uznałem, że będzie pan chciał odebrać telefon na osobności – powiedział szef sali, otwierając drzwi do małego gabinetu. Na biurku stał aparat z odłożoną słuchawką.

– Dziękuję. – Hugh wziął ją do ręki i zaczekał, aż za pracownikiem hotelu zamkną się drzwi. – Legat.

– Przykro mi, Hugh. – Rozpoznał głos Cecila Syersa, kolegi z prywatnego sekretariatu premiera. – Niestety, będziesz musiał natychmiast wracać. Robi się dość gorąco. Cleverly pytał o ciebie.

– Coś się wydarzyło?

Syers lekko się zawahał. Prywatnym sekretarzom wbijano do głów, że zawsze może ich podsłuchiwać telefonistka.

– Wygląda na to, że rozmowy dobiegły końca. Nasz człowiek wraca do domu.

– Rozumiem. Już idę.

Hugh odłożył słuchawkę na widełki. Przez moment stał jak sparaliżowany. Czy tak to wygląda, gdy Historia przyspiesza biegu? Niemcy napadną na Czechosłowację. Francja wypowie wojnę Niemcom. Wielka Brytania poprze Francję. Jego dzieci będą nosiły maski przeciwgazowe. Goście z Ritza zostawią nakryte białymi obrusami stoliki i schronią się w okopach w Green Parku. Trudno było to objąć rozumem.

Otworzył drzwi i ruszył przez hol z powrotem do restauracji, ale kelnerzy z Ritza tak szybko się uwinęli, że stolik, przy którym siedział z żoną, był już uprzątnięty.

*

Na Piccadilly nie było wolnych taksówek. Legat stał przy krawężniku, na próżno machając zwiniętą gazetą na każdą przejeżdżającą. W końcu dał za wygraną, skręcił w St James’s Street i ruszył pod górę. Od czasu do czasu zerkał na drugą stronę ulicy, w nadziei że dostrzeże żonę. Dokąd pobiegła w takim pośpiechu? Jeśli poszła prosto do domu, w stronę Westminsteru, powinien ją tu zobaczyć. Lepiej o tym nie myśleć. Lepiej nigdy o tym nie myśleć. Panowała nietypowa dla tej pory roku spiekota i w swoim staroświeckim trzyczęściowym garniturze zdążył się spocić. Czuł, jak koszula lepi mu się do pleców. Ale niebo było szare i zapowiadało deszcz, który jakoś nie nadchodził. Wzdłuż całej Pall Mall za wysokimi oknami wielkich londyńskich klubów – Royal Automobile, Reform i Athenaeum – widać było palące się w półmroku światła żyrandoli.

Nie zwalniając ani na chwilę kroku, dotarł do szczytu schodów prowadzących z Carlton House Terrace do St James’s Parku. Zablokowała mu tutaj drogę grupka mniej więcej dwudziestu osób. Obserwowali w milczeniu coś, co przypominało mały sterowiec, który wyłaniał się powoli zza budynku Parlamentu i wznosił obok wieży Big Bena. Widok był w dziwny sposób piękny – majestatyczny, nierealny. W oddali, na południe od Tamizy, Legat zobaczył pięć innych – małe srebrne torpedy, niektóre unoszące się już na wysokości kilkuset metrów.

– Można powiedzieć, że balon poszedł w górę – mruknął stojący obok niego mężczyzna.

Legat spojrzał na niego z ukosa. Pamiętał, że jego ojciec użył dokładnie tego samego określenia, kiedy przyjechał do domu na przepustkę podczas Wielkiej Wojny. Musiał wracać do Francji, „bo balon poszedł w górę”. W uszach sześcioletniego Hugh zabrzmiało to tak, jakby ojciec wybierał się na przyjęcie. Widział go wtedy po raz ostatni.

Przecisnął się między ludźmi, zbiegł po szerokich schodach i skręcił w Horse Guards Road. Tutaj, pośrodku wysypanego piaskiem placu parad, zobaczył kolejną zmianę, która zaszła w ciągu ostatnich trzydziestu minut. Pojawiły się dwa działka przeciwlotnicze. Żołnierze wyładowywali z ciężarówki worki z piaskiem i podawali je sobie szybko z rąk do rąk, jakby się bali, że w każdej chwili może się pojawić Luftwaffe. Do połowy wzniesiona zapora otaczała baterię reflektorów. Działowy obracał wściekle kołem i w końcu jedna z luf skierowała się prawie pionowo w niebo.

Legat wyjął z kieszeni dużą białą chusteczkę i wytarł twarz. Nie mógł pojawić się na Downing Street spocony i zgrzany. Jeśli było coś, czego w żadnym wypadku nie akceptowano w prywatnym gabinecie premiera, to nadmiernej nerwowości.

Wspiął się po schodkach prowadzących do wąskiego, pogrążonego w półmroku skrótu, który prowadził na Downing Street. Reporterzy stojący na chodniku naprzeciwko numeru dziesiątego unieśli na jego widok głowy. Jakiś fotograf wycelował w niego aparat, ale dostrzegłszy, że nie jest kimś ważnym, opuścił go. Legat skinął głową policjantowi, a ten zastukał mocno kołatką. Drzwi otworzyły się jakby z własnej woli i Legat wszedł do środka.

Minęły już cztery miesiące, odkąd oddelegowano go z Foreign Office do siedziby premiera, ale za każdym razem, gdy tam wchodził, miał podobne wrażenie: że wkracza do jakiegoś niemodnego już klubu dżentelmenów – z podłogą w czarno-białą szachownicę, ścianami w kolorze pompejańskiej czerwieni, tykającym leniwie wysokim zegarem i samotnym czarnym parasolem tkwiącym w stojaku z kutego żelaza. Gdzieś w głębi budynku usłyszał dzwonek telefonu. Odźwierny życzył mu miłego popołudnia, po czym zasiadł z powrotem na obitym skórą stołku i sięgnął po „Evening Standard”.

Zmierzając szerokim korytarzem na tyły budynku, Legat przystanął i przejrzał się w lustrze. Poprawił krawat, wygładził dłońmi włosy, wyprostował ramiona i obrócił się. Przed sobą miał salę posiedzeń gabinetu; jej obite boazerią drzwi były zamknięte. Gabinet po lewej stronie, z którego korzystał sir Horace Wilson, również był zamknięty. Po prawej biegł korytarz prowadzący do prywatnych sekretarzy premiera. W utrzymanym w georgiańskim stylu domu panował niezmącony spokój.

Panna Watson, z którą dzielił najmniejszy gabinet, ślęczała za biurkiem dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawił, odgrodzona od niego stosem akt. Widać było zza nich zaledwie czubek jej siwej głowy. Zaczęła tu pracować jako maszynistka, kiedy premierem był Lloyd George. Powiadano, że ganiał dziewczyny z Downing Street wokół stołu w sali posiedzeń. Trudno było sobie wyobrazić, że uganiał się za panną Watson. Do jej obowiązków należało przygotowywanie odpowiedzi na interpelacje parlamentarne. Zerknęła na Legata zza swojej barykady.

– Zaglądał tu Cleverly. Szukał pana.

– Jest z premierem?

– Nie, w swoim gabinecie. Premier jest w sali posiedzeń z Wielką Trójką.

Legat wydał z siebie dźwięk będący czymś pośrednim między westchnieniem i jękiem. Wyszedłszy z powrotem na korytarz, zajrzał do gabinetu Syersa.

– W porządku, Cecil, powiedz, w jak wielkich jestem opałach?

Syers obrócił się w fotelu. Siedem lat od niego starszy, był drobnym mężczyzną, bezustannie, niepowstrzymanie i często irytująco rozbawionym. Nosił krawat tego samego college’u co Legat.

– Obawiam się, że wybrałeś raczej niewłaściwy dzień na romantyczny lunch, staruszku. – Syers ściszył ze współczuciem głos. – Mam nadzieję, że nie przyjęła źle tego, że musiałeś ją opuścić.

W chwili słabości Legat napomknął mu kiedyś o domowych kłopotach i później stale tego żałował.

– W żadnym razie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Co się wydarzyło w Berlinie?

– Najwyraźniej wszystko skończyło się jedną ze słynnych tyrad Herr Hitlera. – Syers udał, że uderza pięścią w poręcz fotela. – Ich werde die Tschechen zerschlagen!

– Dobry Boże! „Zmiażdżę Czechów!”.

– A, Legat. Więc tu się zamelinowałeś! – dobiegł ich z korytarza żołnierski głos.

– Powodzenia – szepnął bezgłośnie Syers.

Legat odwrócił się i zobaczył przed sobą pociągłą wąsatą twarz Osmunda Somersa Cleverly’ego, nazywanego z niewyjaśnionych przyczyn Oscarem. Pierwszy prywatny sekretarz premiera pokiwał na niego palcem i Legat wszedł za nim do jego gabinetu.

– Muszę powiedzieć, że się co do ciebie rozczarowałem, Legat, i jestem w dużym stopniu zaskoczony. – Cleverly był starszy niż pozostali i przed Wielką Wojną był zawodowym żołnierzem. – Lunch w Ritzu w samym środku międzynarodowego kryzysu? Być może coś takiego jest na porządku dziennym w Foreign Office, ale nie tutaj.

– Przepraszam pana. To się już nie powtórzy.

– Nie masz nic na swoje usprawiedliwienie?

– Dziś jest rocznica mojego ślubu. Nie mogłem skontaktować się z żoną, żeby odwołać spotkanie.

Cleverly wpatrywał się w niego jeszcze przez kilka sekund. Nie starał się nawet ukryć podejrzliwości, jaką budzili w nim ci nigdy niesłużący w mundurze młodzi zdolni ludzie z Ministerstwa Skarbu i Foreign Office.

– Bywają chwile, gdy sprawy rodzinne powinny zejść na drugi plan. Teraz mamy jedną z nich. – Pierwszy prywatny sekretarz premiera zasiadł za swoim biurkiem i zapalił lampę. Ta część budynku wychodziła na północ, na ogród przy Downing Street. Przez nieprzycięte gałęzie drzew przy Horse Guards Parade wpadało mało światła i parter był stale pogrążony w półmroku. – Czy Syers zapoznał cię już z sytuacją?

– Tak jest, panie sekretarzu. Rozumiem, że rozmowy zostały zerwane.

– Hitler oświadczył, że jutro o drugiej po południu ma zamiar ogłosić mobilizację. Obawiam się, że rozpęta się piekło. Sir Horace będzie tu z powrotem o piątej i zda raport premierowi. O ósmej premier wygłosi radiowe orędzie do narodu. Chcę, żebyś to załatwił z BBC. Mają ustawić swój sprzęt w sali posiedzeń gabinetu.

– Tak jest, panie sekretarzu.

– W którymś momencie, najpewniej po orędziu, odbędzie się posiedzenie gabinetu w pełnym składzie, więc technicy BBC będą musieli szybko wszystko uprzątnąć. Premier spotka się również z wysokimi komisarzami dominiów. Lada chwila pojawią się szefowie sztabów… zaprowadź ich do premiera, kiedy tylko się stawią. I sporządź notatkę ze spotkania, żeby premier mógł poinformować o nim gabinet.

– Tak jest, panie sekretarzu.

– Jak wiesz, zbiera się ponownie parlament. Jutro po południu premier ma zamiar wygłosić oświadczenie przed Izbą Gmin. Przygotuj dla niego w porządku chronologicznym wszystkie ważne protokoły i depesze z ostatnich dwóch tygodni.

– Tak jest, panie sekretarzu.

– Obawiam się, że będziesz musiał tu przenocować. – Cleverly uśmiechnął się lekko pod wąsem. Przypominał Legatowi muskularnego nauczyciela wuefu z drugorzędnej szkoły publicznej. – Przykro mi, że masz właśnie rocznicę ślubu, ale nic na to nie poradzimy. Twoja żona na pewno zrozumie. Możesz się przespać w pokoju dyżurnego na trzecim piętrze.

– To wszystko?

– Tak, to wszystko. Na razie.

Cleverly włożył okulary i zaczął czytać jakiś dokument. Legat wrócił do siebie i usiadł ciężko za biurkiem. Otworzył szufladę, wyjął kałamarz i umoczył w nim pióro. Nie przywykł do tego, by udzielano mu reprymendy. Cholerny Cleverly, pomyślał. Drżała mu lekko ręka i trącił stalówką szklaną krawędź kałamarza. Panna Watson westchnęła, ale nie podniosła wzroku. Legat sięgnął do drucianego kosza po lewej stronie biurka i wyjął z niego plik depesz, które nadeszły ostatnio z Foreign Office. Zanim zdążył rozwiązać różową wstążkę, w progu pojawił się sierżant Wren, pełniący przy Downing Street funkcję kuriera. Był jak zwykle zdyszany; stracił nogę na wojnie.

– Przybył szef Imperialnego Sztabu Generalnego, panie sekretarzu.

Legat ruszył za kuśtykającym sierżantem do holu wejściowego. Pod mosiężną lampą stał tam w lśniących brązowych oficerkach, na szeroko rozstawionych nogach, wicehrabia Gort, pomnikowa postać – arystokrata, bohater wojenny, kawaler Krzyża Wiktorii. Czytał z uwagą depeszę, nie zwracając najmniejszej uwagi na urzędniczki, sekretarki i maszynistki, które wyległy w niecierpiących zwłoki sprawach na korytarz, by mu się przyjrzeć. Drzwi od frontu nagle się otworzyły i z kaskady fotograficznych fleszy wyłonił się marszałek sił powietrznych Newall, a kilka sekund po nim Pierwszy Lord Marynarki Wojennej, admirał Backhouse.

– Prosiłbym, by panowie udali się łaskawie ze mną… – odezwał się Legat.

– Duff też będzie? – usłyszał za sobą głos Gorta, kiedy prowadził ich w głąb budynku.

– Nie, premier uważa, że powtarza wszystko Winstonowi – odparł na to Backhouse.

– Moglibyście, panowie, chwilę tu zaczekać…?

Sala posiedzeń oddzielona była od korytarza tłumiącymi dźwięki podwójnymi drzwiami. Legat otworzył zewnętrzne i zapukał delikatnie w wewnętrzne.

Premier siedział odwrócony plecami do wejścia. Naprzeciwko niego, pośrodku długiego stołu, siedzieli minister spraw zagranicznych Halifax, minister skarbu Simon i minister spraw wewnętrznych Hoare. Wszyscy trzej podnieśli wzrok, żeby zobaczyć, kto wchodzi. W pomieszczeniu panowała zupełna cisza, słychać było tylko tykanie zegara.

– Przepraszam, panie premierze. Przyszli szefowie sztabów – powiedział Legat.

Chamberlain nie odwrócił się. Ręce trzymał szeroko rozłożone na stole, jakby miał zamiar odsunąć od niego swoje krzesło. Palcami wskazującymi bębnił powoli w błyszczący blat.

– Świetnie – odezwał się w końcu lekko skrzeczącym głosem. – Spotkamy się ponownie, kiedy wróci Horace. Dowiemy się, co jeszcze ma do powiedzenia.

Ministrowie zebrali swoje papiery – nieco nieporadnie w przypadku Halifaxa, którego bezwładna lewa ręka zwisała u boku – i bez słowa wstali. Członkowie Wielkiej Trójki znajdowali się w wieku pięćdziesięciu kilku, sześćdziesięciu lat u szczytu swojej władzy, co sprawiało, że wydawali się więksi niż w rzeczywistości. Legat usunął się na bok, by ich przepuścić. „Wyglądali jak trzej żałobnicy w poszukiwaniu trumny”, opisał ich później Syersowi. Słyszał, jak witają się na zewnątrz z szefami sztabów – przyciszone, poważne głosy.

– Czy mam teraz wprowadzić szefów sztabów, panie premierze? – zapytał cicho.

Chamberlain nadal się nie obracał, by na niego spojrzeć. Wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Jego ostry sępi profil świadczył o uporze, nawet wojowniczości.

– Tak, oczywiście – powiedział wreszcie z roztargnieniem. – Tak, wprowadź ich.

*

Legat usiadł przy samym końcu stołu, obok wspierających sufit kolumn doryckich. Na regałach widać było grzbiety brązowych, oprawnych w skórę statutów i niebieskosrebrzystych parlamentarnych stenogramów Hansarda. Szefowie sztabów położyli czapki na bocznym stoliku przy drzwiach i zajęli krzesła zwolnione przez ministrów. Gort, jako najstarszy rangą, usiadł pośrodku. Otworzyli teczki i wyjęli z nich papiery. Wszyscy trzej zapalili papierosy.

Legat spojrzał na zegar na kominku za głową premiera i zanurzył pióro w kałamarzu. Premier i szefowie sztabów. 14.05, napisał na arkuszu papieru kancelaryjnego.

Chamberlain odchrząknął.

– Cóż, panowie, obawiam się, że sytuacja uległa pogorszeniu. Mieliśmy nadzieję… i zgodził się na to czeski rząd… że dojdzie do zorganizowanego przekazania Niemcom terytorium Sudetów, na którym miał się odbyć plebiscyt. Niestety, Herr Hitler oznajmił wczoraj wieczorem, że nie jest gotów czekać ani tygodnia dłużej i dokona inwazji w sobotę. Sir Horace Wilson widział się z nim dziś rano i ostrzegł go bardzo stanowczo, że jeżeli Francja wypełni swoje zobowiązania traktatowe wobec Czechosłowacji… a mamy wszelkie powody sądzić, że je wypełni… wówczas będziemy zobligowani wesprzeć Francję. – Premier włożył okulary i wziął do ręki depeszę. – Po tych samych co zwykle tyradach i połajankach Herr Hitler, według naszego ambasadora w Berlinie, oświadczył, co następuje: „Jeśli Francja i Anglia zaatakują, proszę bardzo. Jest mi to całkowicie obojętne. Jestem przygotowany na każdą ewentualność. Mogę tylko przyjąć do wiadomości wasze stanowisko. Mamy dzisiaj wtorek, zatem w przyszły poniedziałek będziemy w stanie wojny”.

Chamberlain odłożył depeszę i napił się wody. Pióro Legata śmigało po papierze. Premier: najnowsze wiadomości z Berlina – załamanie rozmów – gwałtowna reakcja Herr Hitlera: „W przyszłym tygodniu będziemy w stanie wojny”…

– Będę oczywiście w dalszym ciągu starał się znaleźć jakieś pokojowe rozwiązanie, jeśli takowe istnieje… jednak w tym momencie trudno jest wyobrazić sobie, co jeszcze można by zrobić. Tymczasem obawiam się, że musimy się przygotować na najgorsze.

Gort spojrzał na swoich kolegów.

– Przygotowaliśmy memorandum, panie premierze. Przedstawiliśmy w nim nasz wspólny pogląd na sytuację wojskową. Czy mógłbym odczytać zawarte w nim wnioski?

Chamberlain pokiwał głową.

– W naszej opinii, żadne środki militarne, które Wielka Brytania i Francja mogłyby zaangażować na lądzie, morzu i w powietrzu, nie powstrzymają Niemiec przed zajęciem Czechosłowacji i zadaniem jej decydującej klęski. Do przywrócenia utraconej integralności tego kraju może dojść jedynie w wyniku zwycięstwa nad Niemcami po długich zmaganiach, które od samego początku muszą przybrać charakter wojny totalnej.

Nikt się nie odezwał. Legat słyszał skrobanie swojej stalówki po papierze. Nagle wydało mu się absurdalnie głośne.

– To jest koszmar, którego zawsze się obawiałem – powiedział w końcu Chamberlain. – Zupełnie jakby poprzednia wojna niczego nas nie nauczyła i jakbyśmy przeżywali na nowo sierpień tysiąc dziewięćset czternastego roku. Państwa całego świata będą w to wciągane jedno po drugim… i o co toczy się gra? Mówiliśmy już Czechom, że kiedy wygramy, ich naród nie będzie mógł dalej istnieć w obecnej formie. Trzy i pół miliona Niemców sudeckich musi mieć prawo do samookreślenia. Dlatego odebranie Sudetów Niemcom nie może być celem prowadzonej przez aliantów wojny. O co zatem mamy walczyć?

– O rządy prawa? – podpowiedział Gort.

– O rządy prawa. W rzeczy samej. I jeśli do tego dojdzie, będziemy o nie walczyć. Ale, na Boga, chciałbym znaleźć jakiś inny sposób, by ich bronić! – Premier przesunął palcami po czole. Jego staroświecki podniesiony kołnierzyk zwracał uwagę na wychudłą szyję. Twarz miał szarą ze zmęczenia. Mimo to z wysiłkiem przybrał na powrót rzeczowy ton. – Jakie praktyczne kroki trzeba teraz podjąć? – zapytał.

– Tak jak to wcześniej uzgodniliśmy, powinniśmy natychmiast wysłać dwie dywizje do Francji, żeby zademonstrować naszą solidarność – odparł Gort. – Mogą zająć pozycje w ciągu trzech dni. Osiemnaście dni później będą zdolne do boju. Generał Gamelin dał jednak jasno do zrozumienia, że aż do przyszłego lata Francuzi nie mają zamiaru angażować się w coś więcej poza symbolicznymi wypadami na teren Niemiec. Szczerze mówiąc, wątpię, czy odważą się nawet na to. Zostaną za Linią Maginota.

– Będą czekali, aż wyślemy większe siły – dodał Newall.

– Czy lotnictwo jest gotowe?

Newall siedział sztywno wyprostowany – z małym siwym wąsikiem na pociągłej, niemal anemicznej twarzy.

– Muszę powiedzieć, że to dla nas najgorszy możliwy moment, panie premierze. Na papierze mamy dwadzieścia sześć eskadr gotowych do obrony kraju, ale tylko sześć z nich dysponuje nowoczesnymi samolotami. Jedna ma spitfire’y. Pozostałe pięć hurricane’y.

– Ale są gotowe do walki?

– Niektóre są.

– Niektóre?

– Niestety, panie premierze, mamy pewien problem techniczny z działkami na hurricane’ach. Powyżej pięciu tysięcy metrów zamarzają.

– Co pan mówi? – Chamberlain nachylił się do Newalla, jakby nie dosłyszał.

– Pracujemy nad rozwiązaniem problemu, ale to może zająć trochę czasu.

– Nie, tak naprawdę chce pan powiedzieć, panie marszałku, że wydaliśmy półtora miliarda funtów na armię, z czego przeważającą część na siły powietrzne, a kiedy przychodzi co do czego, nasze samoloty są niesprawne.

– Nasze plany zawsze były oparte na założeniu, że do konfliktu z Niemcami dojdzie najwcześniej w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym.

Premier spojrzał na szefa Imperialnego Sztabu Generalnego.

– Lordzie Gort? Czy siły lądowe są zdolne zestrzelić z ziemi większość atakujących samolotów?

– Obawiam się, panie premierze, że nasza sytuacja jest podobna do tej, którą opisał marszałek sił powietrznych. Dysponujemy tylko jedną trzecią dział przeciwlotniczych, których trzeba do obrony Londynu. Większość z nich to eksponaty muzealne z poprzedniej wojny. To samo dotyczy reflektorów lotniczych. Nie mamy sprzętu lokacyjnego ani łącznościowego… My także sądziliśmy, że mamy jeszcze rok na odpowiednie przygotowanie się.

Chamberlain przestał go słuchać mniej więcej przy trzecim zdaniu. Włożył ponownie okulary i zaczął przeglądać swoje papiery. Atmosfera w sali posiedzeń stała się nieprzyjemna.

Legat nadal beznamiętnie notował, łagodząc wymowę faktów biurokratycznym żargonem – premier wyraził obawy co do skuteczności obrony przeciwlotniczej kraju – ale spokój jego umysłu został zakłócony. Kolejny raz nie mógł pozbyć się obrazu swoich dzieci w maskach przeciwgazowych.

Chamberlain znalazł w końcu to, czego szukał.

– Komitet Połączonych Wywiadów ocenia, że w pierwszym tygodniu wojny w Londynie ofiarą bombardowań padnie sto pięćdziesiąt tysięcy osób. Sześćset tysięcy w ciągu dwóch miesięcy.

– To raczej nie stanie się natychmiast. Zakładamy, że na początku Niemcy zwrócą swoje bombowce przede wszystkim przeciwko Czechom.

– A kiedy Czesi zostaną pokonani… co wtedy?

– Nie wiemy. Powinniśmy z pewnością wykorzystać ten czas, by podjąć środki zaradcze i już jutro zacząć ewakuację Londynu.

– A jak jest przygotowana marynarka wojenna?

Wyższy od wszystkich obecnych o głowę Pierwszy Lord Marynarki Wojennej prezentował się imponująco z łysą czaszką i pooraną zmarszczkami twarzą, wyglądającą, jakby zbyt długo wystawiał ją na działanie żywiołów.

– Brakuje nam trochę eskortowców i trałowców – odparł. – Nasze główne okręty wojenne trzeba zatankować i uzbroić; część załóg jest na przepustce. Powinniśmy ogłosić mobilizację tak szybko, jak to tylko możliwe.

– Kiedy trzeba to zrobić, by flota była gotowa do działań wojennych już pierwszego października?

– Dzisiaj.

Chamberlain odchylił się na krześle i zabębnił palcami po blacie stołu.

– To będzie oczywiście oznaczać, że ogłosimy mobilizację jeszcze przed Niemcami.

– Częściową mobilizację, panie premierze. I przemawia za tym coś jeszcze: możemy w ten sposób pokazać Hitlerowi, że nie blefujemy. Że jeśli przyjdzie co do czego, będziemy walczyć. To może go nawet skłonić do zmiany zdania.

– Może go skłonić… Albo popchnie go do wojny. Pamiętajcie, że już dwa razy patrzyłem temu człowiekowi prosto w oczy, i jeśli jest coś, z czym nigdy się nie pogodzi, to z utratą twarzy.

– Jednak jeśli mamy zamiar walczyć, jest chyba ważne, by nie miał co do tego cienia wątpliwości? Byłoby tragedią, gdyby wziął pańskie odważne wizyty i szczere wysiłki na rzecz pokoju za oznakę słabości. Czyż nie taki właśnie błąd popełnili Niemcy w roku tysiąc dziewięćset czternastym? Uważali, że nie traktujemy na serio naszych zobowiązań.

Chamberlain skrzyżował ramiona na piersi i wbił wzrok w stół. Legat nie potrafił zgadnąć, czy oznacza to, że odrzuca tę propozycję, czy że ją rozważa. Premier miał kilka oczywistych słabości, ale – co dziwne w przypadku kogoś tak nieśmiałego – jego dominującą wadą była próżność. Mijały kolejne sekundy. W końcu spojrzał na Backhouse’a i pokiwał głową.

– Dobrze. Ogłoście mobilizację.

Pierwszy Lord Marynarki Wojennej zgasił papierosa i schował dokumenty do teczki.

– Powinienem chyba wracać do Admiralicji.

Pozostali wstali wraz z nim, wdzięczni za pretekst do wyjścia.

– Chciałbym, żebyście się, panowie, wstrzymali z wszelkimi działaniami do dzisiejszego posiedzenia gabinetu, na którym poinformujecie ministrów Korony! – zawołał za nimi Chamberlain. – Tymczasem powinniśmy unikać wszelkich działań i wypowiedzi, które wywołałyby powszechną panikę lub zmusiły Hitlera do zajęcia stanowiska, z którego nie mógłby się później wycofać, nawet za pięć dwunasta.

Po wyjściu szefów sztabów westchnął głęboko i oparł głowę na dłoni. Zerkając w bok, po raz pierwszy zauważył Legata.

– Zrobił pan notatkę z tego spotkania? – zapytał.

– Tak, panie premierze.

– Proszę ją zniszczyć.

2

W samym sercu berlińskiej dzielnicy rządowej, w dziewiętnastowiecznym trzypiętrowym gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych Niemiec przy Wilhelmstrasse, Paul von Hartmann analizował depeszę, która nadeszła rano z Londynu.

POUFNE

LONDYN 26 WRZEŚNIA 1938

W IMIĘ STAREJ PRZYJAŹNI I WSPÓLNEGO PRAGNIENIA ZACHOWANIA POKOJU MIĘDZY NASZYMI NARODAMI PROSZĘ WASZĄ EKSCELENCJĘ O UŻYCIE SWOICH WPŁYWÓW BY PRZESUNĄĆ OSTATECZNY TERMIN PIERWSZEGO PAŹDZIERNIKA NA PÓŹNIEJSZĄ DATĘ CO DA CZAS NA OSTUDZENIE OBECNYCH EMOCJI I POZWOLI UZGODNIĆ SPORNE SZCZEGÓŁY

ROTHERMERE

STRATTON HOUSE 14 PICCADILLY LONDYN

Hartmann zapalił papierosa i zastanawiał się, jakiego rodzaju odpowiedź będzie tutaj na miejscu. W ciągu siedmiu miesięcy, które upłynęły od przejęcia przez Ribbentropa resortu spraw zagranicznych, wzywano go wielokrotnie, by tłumaczył otrzymane depesze z angielskiego na niemiecki, a potem szkicował w imieniu ministra odpowiedź. Z początku używał tradycyjnego oficjalnego, neutralnego tonu zawodowego dyplomaty, ale wiele z jego propozycji odrzucono jako nie dość narodowosocjalistyczne; Sturmbannführer SS Sauer z personelu Ribbentropa oddawał mu nawet niektóre z biegnącą przez cały tekst grubą czarną krechą. Hartmann musiał się pogodzić z myślą, że jeśli chce dalej robić karierę, konieczna jest pewna zmiana konwencji. Dlatego stopniowo uczył się imitować bombastyczny styl ministra i jego radykalny światopogląd, i w tym właśnie duchu zaczął odpowiadać właścicielowi „Daily Mail”, sunąc energicznie piórem po papierze i wzbudzając w sobie sztuczny gniew. Zwłaszcza ostatni akapit wydał mu się wprost mistrzowski:

Pomysł, że z powodu problemu sudeckiego, który dla Anglii jest zupełnie nieistotny, może dojść do zerwania pokojowych stosunków między naszymi dwoma narodami, wydaje mi się szaleństwem i zbrodnią przeciwko ludzkości. Niemcy prowadzą wobec Anglii szczerą politykę porozumienia. Pragną pokoju i przyjaźni z tym krajem. Ale kiedy w polityce angielskiej dochodzą do głosu obce, bolszewickie wpływy, musimy być przygotowani na każdą ewentualność. Odpowiedzialność przed światem za tego rodzaju zbrodnię nie będzie spoczywać na Niemczech – o czym ty, drogi lordzie Rothermere, wiesz lepiej niż ktokolwiek inny.

Hartmann wysuszył atrament. Doprawdy sam Ribbentrop nie wyłożyłby tego dosadniej.

Zapalił kolejnego papierosa. Przejrzał treść listu, dokonując tu i tam małych poprawek i mrużąc oczy przed dymem. Jego tęczówki pod lekko opadającymi powiekami były w nietypowym odcieniu fioletu; wargi miał szerokie i pełne, nos silnie zarysowany, czoło wysokie – choć skończył dopiero dwadzieścia dziewięć lat, linia włosów sięgała czubka głowy. To była żywa i pełna wyrazu twarz – wyzywająca, niezwykła, niemal brzydka. A jednak miał w sobie coś, co sprawiało, że kochali go mężczyźni i kobiety.

Zamierzał już umieścić szkic odpowiedzi w koszyku dla maszynistek, kiedy usłyszał hałas. A dokładniej rzecz biorąc, go poczuł. Wydawał się wędrować przez podeszwy jego butów i nogi krzesła. Kartki, które trzymał w ręce, zadrżały. Hałas nasilił się, zmienił w łoskot i przez krótką chwilę Hartmannowi wydawało się, że miasto nawiedziło trzęsienie ziemi. Zaraz potem rozpoznał jednak charakterystyczny warkot silników i szczęk metalowych gąsienic. Dwaj urzędnicy, z którymi dzielił gabinet, von Nostitz i von Rantzau, spojrzeli na siebie i nadstawili uszu, a potem wstali i podeszli do okna. Hartmann dołączył do nich.

Wzdłuż Wilhelmstrasse sunęła od Unter den Linden kolumna topornych oliwkowozielonych pojazdów opancerzonych – ciągniki artyleryjskie, panzery na platformach, ciężkie działa ciągnięte przez ciężarówki i zaprzęgi konne. Hartmann wykręcił szyję. Kolumna ciągnęła się, jak daleko sięgał wzrokiem; sądząc z długości, była to cała dywizja zmotoryzowana.

– Mój Boże, czyżby już się zaczęło? – jęknął von Nostitz, który był od niego starszy i zajmował wyższe stanowisko.

Hartmann wrócił do swojego biurka, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer wewnętrzny. Musiał zasłonić dłonią lewe ucho, żeby zagłuszyć hałas.

– Kordt – odezwał się po drugiej stronie linii metaliczny głos.

– Mówi Paul. Co się dzieje?

– Spotkajmy się na dole – odparł Kordt i rozłączył się.

Hartmann zdjął kapelusz z wieszaka.

– Chcesz do nich dołączyć? – zapytał kpiącym tonem von Nostitz.

– Bynajmniej – rzucił Hartmann. – Wychodzę, by pozdrowić nasz dzielny Wehrmacht.

Przemierzył szybko mroczny wysoki korytarz, zbiegł po centralnych schodach i przeszedł przez podwójne drzwi. Do wyjścia prowadziło kilka obitych niebieskim dywanem stopni, których strzegły z obu stron kamienne sfinksy. Choć powietrze wibrowało od dobiegającego z zewnątrz hałasu, hol, ku zdziwieniu Hartmanna, był pusty. Minutę później pojawił się z teczką pod pachą Kordt. Zdjął wcześniej z nosa okulary i chuchając na szkła, przecierał je końcem krawata. Razem wyszli na ulicę.

Tylko kilku urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych przystanęło na chodniku, by obejrzeć przejazd kolumny. Zupełnie inaczej wyglądało to po drugiej stronie ulicy: w Ministerstwie Propagandy ludzie sterczeli w każdym oknie. Niebo było pochmurne, zanosiło się na deszcz; Hartmann poczuł na policzku pierwszą kroplę. Kordt wziął go pod ramię i ruszyli razem w tym samym kierunku co kolumna. Wiszące nieruchomo nad ich głowami czerwono-biało-czarne flagi ze swastykami nadawały szarej kamiennej fasadzie ministerstwa odświętny wygląd. Zastanawiające było jednak to, jak mało ludzi zebrało się na ulicy. Nikt nie pozdrawiał wojska uniesionymi rękami ani nie wznosił okrzyków; wszyscy patrzyli prosto przed siebie. Hartmann rozważał, co poszło nie tak. Normalnie partia lepiej reżyserowała takie wydarzenia.

Pochodzący z Nadrenii Kordt w ogóle się jeszcze nie odezwał. Stawiał szybkie, nerwowe kroki. Mniej więcej w dwóch trzecich długości budynku skręcił razem z Hartmannem w stronę nieczynnego wejścia. Ciężkie drewniane drzwi były na głucho zamknięte; portyk osłaniał ich przed niepożądanymi oczami. Choć właściwie nie działo się nic podejrzanego: wysoki, młody Legationsekretär zamieniał po prostu kilka słów z szefem sekretariatu ministra spraw zagranicznych – nieszkodliwym, mrużącym krótkowzroczne oczy urzędnikiem.

Kordt przycisnął do piersi teczkę, otworzył zatrzaski, wyjął z niej maszynopis i dał go Hartmannowi. Sześć stron zapisano preferowaną przez Führera dużą czcionką, dzięki której mógł oszczędzać wzrok, zajmując się biurokratycznymi głupstwami. Była to sporządzona przez głównego tłumacza Ministerstwa Spraw Zagranicznych, doktora Schmidta, relacja ze spotkania, które Hitler odbył tego ranka z sir Horace’em Wilsonem. Choć dokument napisany był oficjalnym gładkim językiem, Hartmann mógł sobie wyobrazić, co się tam działo, jakby to była scena w powieści.

Uprzedzająco grzeczny Wilson pogratulował Führerowi ciepłej reakcji, z jaką spotkało się poprzedniego wieczoru jego przemówienie w Sportpalast (jakby możliwa była jakakolwiek inna reakcja!), podziękował za miłe słowa pod adresem premiera Chamberlaina i w pewnym momencie poprosił inne obecne osoby – Ribbentropa, a także ambasadora Hendersona i pierwszego sekretarza ambasady brytyjskiej, Kirkpatricka – o wyjście na chwilę z pokoju, by mógł zapewnić prywatnie Hitlera, jak mężczyzna mężczyznę, że Londyn będzie w dalszym ciągu wywierał presję na Czechów. (Schmidt przytoczył nawet jego słowa w oryginale: Będę nadal starał się przemówić Pepikom do rozumu). Nic jednak nie mogło przesłonić tego, czego w istocie dotyczyło spotkanie: Wilson miał czelność odczytać przygotowany wcześniej dokument deklarujący, że w przypadku wrogich działań Brytyjczycy udzielą Francji pomocy. Następnie zaś poprosił Führera, by powtórzył, co przed chwilą usłyszał, by uniknąć wszelkiego rodzaju nieporozumień! Nic dziwnego, że Hitler stracił cierpliwość i oświadczył Wilsonowi, że nie dba o to, co zrobią Francuzi i Brytyjczycy, że wydał miliardy na przygotowania wojenne, i jeśli chcą wojny, to będą ją mieli.

Hartmannowi przypominało to nieuzbrojonego przechodnia, który próbuje przekonać szaleńca, by ten oddał mu natychmiast pistolet.

– A więc czeka nas jednak wojna – powiedział, oddając dokument.

– Na to wygląda – odparł Kordt, chowając go do teczki. – Pół godziny po zakończeniu spotkania Führer zarządził ten przemarsz. – Wskazał podbródkiem kolumnę zmotoryzowaną. – Nieprzypadkowo przejeżdżają tuż obok ambasady brytyjskiej.

Warkot silników niósł się w ciepłym powietrzu. Hartmann czuł na języku pył i słodki smak paliwa.

– Co to za oddziały? – zapytał, przekrzykując hałas. – Skąd są?

– To żołnierze Witzlebena z garnizonu berlińskiego. Zmierzają w stronę czeskiej granicy.

Hartmann zacisnął pięść za plecami. Nareszcie! Poczuł przypływ adrenaliny.

– Więc chyba się zgodzisz, że nie mamy teraz wyboru? Musimy działać.

Kordt pokiwał powoli głową.

– Czuję, że robi mi się niedobrze – mruknął, a potem położył nagle ostrzegawczo dłoń na jego ramieniu.

Podszedł do nich policjant z wyciągniętą pałką.

– Dzień dobry, panowie. Na balkonie jest Führer – powiedział, pokazując pałką sąsiedni gmach. Zachowywał się z szacunkiem i godnością. Nie dyktował im, co mają robić, lecz zwracał uwagę na historyczny moment.

– Dziękuję panu – rzucił Kordt.

Dwaj dyplomaci wrócili na chodnik.

Kancelaria Rzeszy stała tuż obok Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nieco dalej, na szerokiej przestrzeni Wilhelmplatz, zgromadził się niewielki tłum. Była to niewątpliwie grupa zorganizowana przez partię; niektórzy mieli nawet na ramionach opaski ze swastyką. Od czasu do czasu słychać było urwany okrzyk Heil! i ramiona podnosiły się w salucie. Żołnierze w kolumnie zmotoryzowanej odwracali głowy w prawo i salutowali. Byli w większości młodzi – o wiele młodsi od Hartmanna. Stał wystarczająco blisko, by widzieć ich twarze; malowały się na nich zdumienie, zachwyt, duma. Za wysokim żelaznym parkanem Kancelarii Rzeszy był dziedziniec; nad głównym wejściem do budynku – balkon; na balkonie charakterystyczna samotna postać – w brązowej kurtce od munduru, brązowej czapce, z palcami lewej ręki zaciśniętymi na sprzączce paska i z unoszącą się co jakiś czas prawą, której niesamowity bezruch płaskiej dłoni i wyciągniętych palców przypominał robota. Nie dzieliło ich więcej niż pięćdziesiąt metrów.

– Heil Hitler – mruknął Kordt i zasalutował. Hartmann zrobił to samo.

Po minięciu Kancelarii Rzeszy kolumna przyspieszyła, kierując się w stronę Blücherplatz.

– Jak myślisz, ilu ludzi przyszło, żeby to obejrzeć? – zapytał Hartmann.

Kordt zmierzył wzrokiem grupy gapiów.

– Według mnie, nie więcej niż dwustu – ocenił.

– Niezbyt mu się to spodoba.

– Na pewno. Myślę, że tym razem reżim popełnił błąd. Wizyty Chamberlaina tak bardzo połechtały ambicję Führera, że pozwolił, by Goebbels dał wolną rękę mediom. Niemiecki naród spodziewał się pokoju. Teraz okazało się, że czeka go wojna, i nie budzi to dużego entuzjazmu.

– Więc kiedy zaczniemy działać? Nadszedł chyba odpowiedni moment.

– Oster chce, żebyśmy się dziś wieczorem spotkali. W nowym miejscu: w Lichterfelde, przy Goethestrasse dziewięć.

– W Lichterfelde? Dlaczego chce się spotykać tak daleko?

– Kto to może wiedzieć? Postaraj się tam być zaraz po dziesiątej. To będzie pracowity wieczór.

Kordt uścisnął jego ramię i odszedł. Hartmann stał jeszcze chwilę, wpatrując się w samotną postać na balkonie. Środki bezpieczeństwa były zaskakująco skromne – dwóch policjantów przy wejściu na dziedziniec i dwóch esesmanów przy drzwiach. W środku było ich z pewnością więcej, mimo to… Po wybuchu wojny sytuacja będzie oczywiście wyglądać inaczej. Wtedy nigdy nie uda im się do niego zbliżyć.

Po kolejnych dwóch minutach mężczyzna na balkonie miał już chyba dosyć. Opuścił rękę, spojrzał w jedną i drugą stronę Wilhelmstrasse niczym dyrektor teatru oceniający niezbyt liczną publiczność, po czym odwrócił się plecami i rozchyliwszy zasłony, opuścił balkon. Drzwi się zamknęły.

Hartmann zdjął kapelusz, wygładził dłonią przerzedzające się włosy, po czym włożył go z powrotem i ruszył w zadumie w stronę swojego biura.

3

Dokładnie o szóstej po południu na Downing Street 10 usłyszeli przez otwarte okna dzwon Big Bena.

Panna Watson wstała jak na zawołanie z krzesła, zabrała kapelusz i płaszcz, życzyła Legatowi miłego wieczoru i wyszła z biura z jedną z czerwonych walizeczek premiera, wypełnioną po brzegi opisanymi przez nią starannie aktami. Nadzwyczajne posiedzenie parlamentu w sprawie kryzysu czeskiego kończyło jej letnie wakacje. Legat wiedział, że Watson wsiądzie teraz jak zawsze na rower, popedałuje Whitehall do Pałacu Westminsterskiego, zostawi swój wiekowy pojazd na New Place Yard i wejdzie prywatnymi schodami do gabinetu premiera, mieszczącego się przy korytarzu za fotelem przewodniczącego Izby Gmin. Tam spotka się z sekretarzem parlamentarnym Chamberlaina, lordem Dunglassem, do którego miała wyraźną i nieodwzajemnioną słabość, i przedyskutuje z nim odpowiedzi na pisemne interpelacje członków parlamentu.

Legat ujrzał w tym dla siebie szansę.

Zamknął drzwi, siadł za biurkiem, podniósł słuchawkę telefonu i połączył się z centralą.

– Dobry wieczór. Mówi Legat – powiedział, starając się zachować swobodny ton. – Czy mogłaby mnie pani połączyć z numerem Victoria siedemdziesiąt cztery siedemdziesiąt dwa?

Od spotkania z szefami sztabu aż do tej chwili stale był czymś zajęty. Teraz mógł w końcu rozłożyć na biurku swoje notatki. Od dzieciństwa szkolony w gladiatorskiej walce na egzaminach – w szkole, Oksfordzie, o uzyskanie stypendium, o przyjęcie do służby dyplomatycznej – pisał tylko po jednej stronie arkusza, by nie rozmazywać atramentu. Premier wyraził obawy co do skuteczności obrony przeciwlotniczej kraju… Szybko obrócił kartki niezapisaną stroną do góry. Zgodnie z poleceniem je zniszczy. Ale jeszcze nie teraz. Coś go powstrzymywało. Nie potrafił dokładnie powiedzieć co – być może dziwne poczucie przyzwoitości. Przez całe popołudnie, prowadząc do premiera kolejnych gości i kompilując dokumenty, których Chamberlain potrzebował do swojej mowy w parlamencie, czuł, że należy do nielicznych, którzy znają prawdę. To były informacje, na których zostanie oparta polityka rządu; można było chyba powiedzieć, że poza nimi nie liczyło się nic innego. Dyplomacja, moralność, prawo, zobowiązania wobec innych – jakie to wszystko miało znaczenie w porównaniu z siłą militarną? Jeśli dobrze pamiętał, eskadra RAF-u składała się z dwudziestu maszyn. A zatem na dużych wysokościach mieli do obrony całego kraju tylko dwadzieścia nowoczesnych myśliwców ze sprawnymi działkami.

– Łączę pana.

W słuchawce rozległ się trzask, a potem długi podwójny sygnał dzwonka. Pamela odebrała o wiele szybciej, niż się spodziewał.

– Victoria siedemdziesiąt cztery siedemdziesiąt dwa – odezwała się radosnym tonem.

– To ja, Pamelo.

– A, witaj, Hugh… – W jej głosie usłyszał zaskoczenie i być może również rozczarowanie.

– Słuchaj, nie mogę długo rozmawiać, więc skoncentruj się, proszę, na tym, co mówię. Chcę, żebyś spakowała ubrania na mniej więcej tydzień i poprosiła w garażu, żeby natychmiast odwieźli cię z dziećmi do twoich rodziców.

– Ale jest już szósta po południu.

– Na pewno są wciąż otwarci.

– Dlaczego mamy wyjeżdżać w takim pośpiechu? Co się stało?

– Nic. Na razie nic. Chcę po prostu wiedzieć, że jesteście w bezpiecznym miejscu.

– Słyszę panikę w twoim głosie. Nie znoszę ludzi, którzy panikują.

Legat zacisnął mocniej palce na słuchawce.

– Niestety, obawiam się, że ludzie wpadną w panikę, kochanie. – Zerknął w stronę drzwi, bo ktoś przechodził korytarzem; kroki chyba się zatrzymały. – Dziś wieczorem może być bardzo trudno wydostać się z Londynu – dodał ciszej, ale z dużym naciskiem. – Musisz wyjechać teraz, kiedy drogi nie są jeszcze zatłoczone. – Pamela zaczęła protestować. – Nie kłóć się ze mną. Czy możesz, do cholery, zrobić raz to, o co cię proszę?

W słuchawce zapadła cisza.

– A co z tobą? – zapytała cicho Pamela.

– Muszę tu zostać na noc. Spróbuję się do ciebie później dodzwonić. Teraz muszę kończyć. Zrobisz to? Obiecujesz?

– Tak, oczywiście, skoro nalegasz. – W tle słyszał jedno z dzieci. Żona uciszała je. – Cicho, rozmawiam z waszym ojcem. Chcesz, żebym przywiozła ci jakieś rzeczy na noc?

– Nie, mną się nie przejmuj. Postaram się w którymś momencie stąd wymknąć. Skoncentruj się na tym, żeby wyjechać z Londynu.

– Kocham cię. Wiesz o tym?

– Wiem.

Pamela czekała. Wiedział, że powinien powiedzieć coś więcej, ale nie potrafił znaleźć słów. Rozległ się trzask odłożonej słuchawki i usłyszał sygnał centrali.

Ktoś zapukał do drzwi.

– Chwileczkę. – Legat złożył na pół, a potem jeszcze raz na pół swoje notatki ze spotkania z szefami sztabów i włożył je do wewnętrznej kieszeni marynarki.

Na korytarzu stał sierżant Wren, kurier. Legat zastanawiał się, czy słyszał jego rozmowę.

– Przyjechali z BBC – zawiadomił go sierżant.

*

Po raz pierwszy od rozpoczęcia kryzysu na Downing Street zgromadziło się więcej ludzi. Stali w milczeniu w pobliżu fotoreporterów, naprzeciwko numeru dziesiątego. Najbardziej interesowała ich chyba zaparkowana po lewej stronie wejścia duża ciemnozielona furgonetka ze znakiem BBC i namalowanym z boku złotym napisem WÓZ TRANSMISYJNY. Dwaj technicy rozwijali z niej kable, kładli je na chodniku i przeciągali przez jedno z opuszczanych okien.

Legat stał w progu, spierając się z młodym technikiem o nazwisku Wood.

– Przykro mi, ale obawiam się, że to niemożliwe.

– A to dlaczego? – Pod brązową sztruksową marynarką Wood miał pulower z wycięciem w serek.

– Bo aż do wpół do ósmej premier będzie odbywał spotkania w sali posiedzeń gabinetu.

– Czy nie może ich odbywać gdzie indziej?

– Niech pan nie będzie śmieszny.

– Może w takim razie będziemy transmitowali przemówienie z innej sali?

– Nie. Premier chce się zwrócić do Brytyjczyków z miejsca, w którym bije serce rządu, a jest nim sala posiedzeń gabinetu.

– Niech pan posłucha… będziemy nadawać o ósmej, a minęła już dawno szósta. Co będzie, jeśli dojdzie do awarii sprzętu, którego nie zdążyliśmy porządnie sprawdzić?

– Będziecie mieli co najmniej pół godziny i jeśli zdołam dać wam trochę więcej czasu…

Legat przerwał. Za ramieniem Wooda zobaczył czarnego austina 10, który skręcał z Whitehall w Downing Street. Zaczynało się już ściemniać; szofer włączył światła i wyraźnie zwolnił, żeby nie potrącić żadnego z gapiów, którzy zeszli z chodnika na jezdnię. Kamerzyści kroniki filmowej rozpoznali pasażera, zanim jeszcze udało się to oślepionemu przez ich łukowe lampy Legatowi.

– Przepraszam – mruknął do Wooda, osłaniając dłonią oczy, po czym zszedł na chodnik i kiedy samochód się zatrzymał, otworzył jego tylne drzwi.

Skulony na siedzeniu sir Horace Wilson miał parasol między nogami, a na kolanach teczkę. Uśmiechnął się blado do Legata i wyślizgnął z samochodu. Na schodku przed wejściem do siedziby premiera odwrócił się na chwilę z powściągliwym i markotnym wyrazem twarzy. Kiedy błysnęły flesze, dał nura do środka niczym jakieś uczulone na światło nocne zwierzę, ignorując zupełnie swojego towarzysza, który wysiadł z drugiej strony i podszedł do Legata z wyciągniętą ręką.

– Pułkownik Mason-MacFarlane, attaché wojskowy w Berlinie.

Policjant zasalutował.

W holu wejściowym Wilson zdążył już zdjąć płaszcz i kapelusz. Specjalny doradca premiera był drobnym, niemal mizernym mężczyzną z długim nosem i obwisłymi uszami. W stosunku do Legata zawsze był uprzejmy, a nawet niepokojąco czarujący, niczym starszy, lekko wycofany kolega, który pewnego dnia mógłby mu się zwierzyć z rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć. Wydawało się niezwykłe, że przybył tutaj bezzwłocznie, zaraz po przedstawieniu ultimatum Adolfowi Hitlerowi. Był jednak dla premiera kimś niezastąpionym. Postawił ostrożnie swój parasol obok tego, który należał do jego szefa, i spojrzał na Legata.

– Gdzie jest premier?

– W swoim gabinecie, sir Horace. Pracuje nad przemówieniem, które ma dziś wieczór wygłosić przez radio. Wszyscy inni są w sali posiedzeń.

Wilson podążył pewnym krokiem w głąb budynku, dając znak MacFarlane’owi, by mu towarzyszył.

– Chcę jak najszybciej zdać relację panu premierowi – oświadczył. – Mógłby pan być tak miły i poinformować go, że już jestem? – zwrócił się przez ramię do Legata, po czym otworzył drzwi sali posiedzeń i wmaszerował do środka.

Legatowi mignęły przed oczami ciemne garnitury, złote galony, napięte twarze i kłębiący się w przyćmionym świetle papierosowy dym, a potem drzwi się zamknęły.

Idąc dalej korytarzem, minął gabinety Cleverly’ego, Syersa i swój własny, dotarł do głównych schodów i wszedł po nich na pierwsze piętro, obok wiszących na ścianie czarno-białych sztychów i fotografii przedstawiających wszystkich premierów od czasów Walpole’a. Na górze klub dżentelmenów zmienił się w przeniesioną cudownym sposobem do śródmieścia Londynu wiejską rezydencję, z kanapami, obrazami olejnymi i opuszczanymi georgiańskimi oknami. W pustych pokojach panowała cisza i spokój; klepki podłogi skrzypiały pod grubym dywanem. Poczuł się jak intruz. Zapukał cicho do drzwi gabinetu premiera.

– Proszę – odezwał się znajomy głos.