Enigma - Robert Harris - ebook + audiobook + książka

Enigma ebook i audiobook

Robert Harris

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szpiegowski thriller wojenny, w którym Robert Harris udowadnia, że jest niezrównany w łączeniu fikcji literackiej z historią.

Filmowa adaptacja z udziałem Kate Winslet i Nikolaja Coster-Waldau w roli Polaka – Józefa Pukowskiego.

Marzec 1943 roku. Decydujący moment wojny na Atlantyku.

Podczas gdy do Anglii płyną z Ameryki trzy wielkie konwoje marynarki wojennej, 80 kilometrów od Londynu, w wiejskiej posiadłości Bletchley Park, gdzie znajduje się tajna siedziba brytyjskich kryptologów, trwa wyścig z czasem. Jeśli nie uda się złamać niedawno zmienionych kodów Enigmy, maszyny szyfrującej używanej na niemieckich U-Bootach, zginą tysiące alianckich żołnierzy.

Sukces – lub niepowodzenie – grupy oddanych swojej misji młodych ludzi może przesądzić o losach nie tylko morskiej bitwy na Atlantyku, ale też całej wojny. Tymczasem jeden z kryptologów, genialny matematyk Tom Jericho, przypuszcza, że ktoś sabotuje ich pracę. A kiedy niedługo później znika dziewczyna, w której jest zakochany, tajemnicza i piękna Claire Romilly, jego podejrzenia się nasilają.

Wszystko wskazuje na to, że wśród nich jest niemiecki szpieg.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 5 min

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,1 (97 ocen)
42
35
15
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KwiatKrokusa

Nie polecam

Kłamliwa historia. Nie polecam.
20
deva358

Nie polecam

Taki tytuł z faktami ma bardzo luźne powiązanie.
20
zbigniew2003

Nie polecam

Historia, a raczej jej zakłamanie niegodne nawet fikcji. Jako Polakowi znającemu historię swojego narodu i ojczyzny, oraz wkładu dla wolności i demokracji światowej, poniesionej ofiarą krwi, przelanej na wszystkich frontach Drugiej Wojny Światowej. Taka historyjkę wydłubaną z nosa przez autora, oceniam jako coś niegodnego, plującego w twarz prawdziwym bohaterom, polskim matematykom, którzy wiele wnieśli do rozszyfrowania enigmy, ale i innym np lotnikom, marynarzom, zdobywcom Monte Cassino ... itp Ogólnie marne czytadło, czas stracony, nie polecam.
CosiFanTutte

Nie oderwiesz się od lektury

Harris to drugi po Orwellu angielski pisarz, który upomniał się o krzywdę Polaków wyrządzoną im przez aliantów. Szacun, panie Harris!
00
Osiolek40

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca
00

Popularność




SZPIEGOWSKI THRILLER WOJENNY, W KTÓRYM ROBERT HARRIS UDOWADNIA, ŻE JEST NIEZRÓWNANY W ŁĄCZENIU FIKCJI LITERACKIEJ Z HISTORIĄ.

Marzec 1943 roku.

Decydujący moment wojny na Atlantyku.

Podczas gdy do Anglii płyną trzy wielkie konwoje marynarki wojennej, 80 kilometrów od Londynu, w wiejskiej posiadłości Bletchley Park, gdzie znajduje się tajna siedziba brytyjskich kryptologów, trwa wyścig z czasem. Jeśli nie uda się złamać niedawno zmienionych kodów Enigmy, maszyny szyfrującej używanej na niemieckich U-Bootach, zginą tysiące alianckich żołnierzy. Sukces – lub niepowodzenie – grupy oddanych swojej misji młodych ludzi może przesądzić o losach nie tylko bitwy morskiej na Atlantyku, ale też całej wojny. Tymczasem jeden z kryptologów, genialny matematyk Tom Jericho, przypuszcza, że ktoś sabotuje ich pracę. A kiedy niedługo później znika dziewczyna, w której jest zakochany, tajemnicza i piękna Claire Romilly, jego podejrzenia się nasilają. Wszystko wskazuje na to, że wśród kryptologów jest niemiecki szpieg.

FILMOWA ADAPTACJA Z UDZIAŁEM KATE WINSLET I NIKOLAJA COSTER-WALDAU W ROLI POLAKA – JÓZEFA PUKOWSKIEGO.

Robert Harris

Brytyjski pisarz i dziennikarz; pracował m.in. dla BBC i jako komentator polityczny dla „The Observer”. Autor kilku książek popularnonaukowych, ale przede wszystkim czternastu przetłumaczonych na czterdzieści języków powieści: thrillerów – Vaterland, Enigma, Archangielsk, Autor widmo, Indeks strachu, Konklawe, Monachium, Drugi sen, V2 (pierwsze cztery zostały sfilmowane) – a także powieści historycznych z elementami sensacji – Pompeje, Oficer i szpieg oraz „Trylogia rzymska”, w której ukazały się Cycero, Spisek i Dyktator.

Brytyjski pisarz i dziennikarz; pracował m.in. dla BBC i jako komentator polityczny dla „The Observer”. AutJuż wkrótce na platformę Netflix trafi serial na podstawie książki Harrisa Monachium. W rolę premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina wcieli się Jeremy Irons!

robert-harris.com

Tego autora

ARCHANGIELSK

ENIGMA

INDEKS STRACHU

POMPEJE

AUTOR WIDMO

OFICER I SZPIEG

KONKLAWE

MONACHIUM

VATERLAND

DRUGI SEN

V2

Trylogia rzymska

CYCERO

SPISEK

DYKTATOR

Tytuł oryginału:

ENIGMA

Copyright © Robert Harris 1995

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2002

Redaktor prowadzący: Marzena Wasilewska

Zdjęcie na okładce: ratpack223/Getty Images, Stefan Riedl/Unsplash

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-747-5

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
CZĘŚĆ PIERWSZA. SZEPTY
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
CZĘŚĆ DRUGA. KRYPTOGRAM
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
CZĘŚĆ TRZECIA. FANT
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
CZĘŚĆ CZWARTA. POCAŁUNEK
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
CZĘŚĆ PIĄTA. BRYK
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
CZĘŚĆ SZÓSTA. ROZBIÓR
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
CZĘŚĆ SIÓDMA. TEKST OTWARTY
Rozdział 1
Rozdział 2
Podziękowania

Dla Gill, a także dla Holly i Charliego QXQF VFLR TXLG VLWD PRUA

Nota autora

Powieść oparta jest na wydarzeniach historycznych. Wszystkie przytoczone w tekście niemieckie depesze są autentyczne, występujące postacie są jednak fikcyjne.

To, czego dokonano w Bletchley Park, jest chyba największym sukcesem Wielkiej Brytanii w okresie 1939–1945, a być może w całym tym stuleciu.

George Steiner

Dowód matematyczny winien przypominać prostą i wyraźnie zarysowaną konstelację, a nie chaotyczne skupisko Drogi Mlecznej. Również problem szachowy ma w sobie element niespodzianki i pewną lapidarność; ważne jest, aby każdy ruch był zaskakujący, a każda figura odgrywała przypisaną sobie rolę.

G.H. Hardy, Apologia matematyka

CZĘŚĆ PIERWSZA

SZEPTY

SZEPTY: odgłosy wydawane przez nadajnik przeciwnika, zanim zacznie nadawać zaszyfrowany meldunek.

Leksykon kryptografii („Ściśle tajne”, Bletchley Park, 1943)

1

Cambridge w czwartym roku wojny: upiorne miasto.

Porywisty syberyjski wicher, którego siły nie osłabiła na przestrzeni ostatniego tysiąca kilometrów ani jedna przeszkoda, smagał Morze Północne i mokradła Fens. Wystukiwał hasła schronom przeciwlotniczym w Trinity New Court i tłukł o zabite deskami okna kaplicy King’s College. Kręcił się po dziedzińcach i schodach, zatrzymując w domach nielicznych pozostałych na uczelni profesorów i studentów. Późnym popołudniem wąskie brukowane uliczki zupełnie się wyludniały. O zmierzchu, kiedy gasły wszelkie światła, uniwersytet pogrążał się w mroku, którego nie pamiętano tutaj od czasów średniowiecza. Gdyby w tym momencie przez most Magdaleny ruszyła ku Vespers procesja mnichów, wydawaliby się zupełnie na miejscu.

Wojenne zaciemnienie zatarło różnice między stuleciami.

Do tego właśnie niegościnnego miejsca na nizinie wschodniej Anglii przybył w połowie lutego 1943 roku młody matematyk, Thomas Jericho. Władze King’s College uprzedzono o przyjeździe gościa kilka godzin wcześniej – ledwie starczyło czasu, żeby przewietrzyć jego pokoje, posłać łóżko i usunąć ponadtrzyletnią warstwę kurzu z półek i dywanu. Nie zadaliby sobie nawet tyle trudu – toczyła się wojna i nie było łatwo o służbę – gdyby do dziekana rezydującego w Master’s Lodge nie zadzwonił tajemniczy, lecz bardzo wysoko postawiony dygnitarz z Ministerstwa Spraw Zagranicznych Jego Królewskiej Mości z prośbą, aby „zaopiekowano się panem Jerichem do momentu, kiedy jego stan poprawi się na tyle, że będzie mógł powrócić do swoich obowiązków”.

– Naturalnie – odparł dziekan, który za nic w świecie nie potrafił przypomnieć sobie fizjonomii osobnika o nazwisku Jericho. – Naturalnie. Z radością przyjmiemy go z powrotem.

Mówiąc to, otworzył rejestr studentów i po chwili znalazł to, czego szukał: Jericho, T.R.G.; immatrykulowany 1935; bakalaureat z matematyki 1938; młodszy asystent z pensją dwustu funtów rocznie; nie pojawił się na uniwersytecie od wybuchu wojny.

Jericho? Jericho? Dla dziekana Jericho był co najwyżej mglistym wspomnieniem, zatartą w pamięci twarzą ze zbiorowej fotografii. Kiedyś nie musiałby sobie zapewne łamać głowy, ale wojna zakłóciła dostojny rytm immatrykulacji i wręczania dyplomów i zapanował kompletny chaos – w Pitt Club mieściła się teraz British Restaurant, a w ogrodach St John’s rosły ziemniaki i cebula.

– Pan Jericho zajmował się w ostatnim czasie sprawami najwyższej wagi państwowej – kontynuował rozmówca. – Bylibyśmy wdzięczni, gdyby nikt mu nie przeszkadzał.

– Rozumiem – odparł dziekan. – Rozumiem. Dopilnuję, żeby zostawiono go w spokoju.

– Będziemy bardzo zobowiązani.

Dygnitarz odłożył słuchawkę. Sprawy najwyższej wagi państwowej. Mój Boże… Dziekan wiedział, co to oznacza. Przez dłuższą chwilę spoglądał z zadumą na telefon, a potem wyszedł poszukać kwestora.

• • •

Każde kolegium Cambridge jest małą wioską, odznaczającą się typowo wiejską skłonnością do plotek – która daje o sobie znać o wiele silniej, gdy wioska zamieszkana jest zaledwie w jednej dziesiątej – dlatego też powrót Thomasa Jericha stał się wkrótce przedmiotem wielogodzinnych narad wśród członków niższego personelu.

Przede wszystkim zaskakujący był sam jego przyjazd – kilka godzin po telefonie do dziekana, w śnieżną noc, na tylnym siedzeniu państwowego rovera, prowadzonego przez młodą funkcjonariuszkę w granatowym mundurze Królewskiej Marynarki Wojennej. Odźwierny Kite chciał zanieść rzeczy gościa na górę, Jericho trzymał jednak kurczowo swoje obie poobijane skórzane walizki i nie pozwolił nikomu ich dotknąć, choć wydawał się tak wycieńczony, że Kite wątpił, czy uda mu się wspiąć bez czyjejś pomocy po spiralnych schodach.

Następna widziała go pokojowa, Dorothy Saxmundham, kiedy poszła nazajutrz rano posprzątać. Jericho siedział oparty o poduszki, wpatrując się w zacinający za oknem deszcz ze śniegiem, i ani razu nie odwrócił głowy; nawet na nią nie spojrzał. Wyglądał, jakby w ogóle nie wiedział, że kobieta się tam krząta, biedactwo. Ale potem, kiedy chciała przesunąć jedną z walizek, zerwał się jak oparzony. – „Proszę tego nie dotykać, dziękuję pani bardzo, pani Sax, jeszcze raz dziękuję” – i po kilkunastu sekundach znalazła się z powrotem na korytarzu.

Przyjął tylko jednego gościa: uniwersyteckiego lekarza, który złożył mu dwie trwające po mniej więcej piętnaście minut wizyty i wyszedł, nie mówiąc nikomu ani słowa.

W pierwszym tygodniu Jericho spożywał wszystkie posiłki w pokoju, choć w gruncie rzeczy jadł bardzo niewiele, stwierdził pracujący w kuchni Oliver Bickerdyke, który trzy razy dziennie zanosił tacę na górę po to tylko, by po godzinie odebrać ją prawie nietkniętą. Największego odkrycia – które dało asumpt do trwających ponad godzinę spekulacji przy kuchennym piecu – dokonał Bickerdyke, zaskakując młodego człowieka przy biurku, w nałożonym na piżamę płaszczu, szaliku i rękawiczkach bez palców. Normalnie Jericho „nie wystawiał nosa z pomieszczenia”, to znaczy zamykał masywne drzwi do swojego gabinetu i wołał grzecznie, aby zostawić tacę na zewnątrz. Tego jednak konkretnego ranka, sześć dni po jego dramatycznym przyjeździe, były lekko uchylone. Bickerdyke celowo tylko pogłaskał palcami drzwi – tak lekko, że nie zdołałaby go usłyszeć żadna żywa istota, z wyjątkiem być może pasącej się na stepie gazeli – po czym przekroczył próg i zanim Jericho odwrócił głowę, Bickerdyke znalazł się nie dalej niż metr od swojej ofiary. Zdążył zobaczyć plik kartek („pokrytych figurami, kółkami, greckimi literami i takimi tam…”), zaraz potem zapiski zostały jednak pośpiesznie zasłonięte ramieniem, a jego odesłano z powrotem do kuchni. Po tym incydencie drzwi pozostawały stale zamknięte.

Bickerdyke opowiedział o tym wszystkim nazajutrz po południu i Dorothy Saxmundham nie chciała okazać się gorsza. Pan Jericho ma mały gazowy kominek w salonie, oznajmiła, a także palenisko w sypialni. Na palenisku, które czyściła tego ranka, z całą pewnością spalił jakieś papiery.

Wszyscy trawili przez pewien czas w milczeniu tę nową informację.

– To mógł być „Times” – oświadczył w końcu Kite. – Codziennie rano wsuwam mu pod drzwi egzemplarz „Timesa”.

– Nie – odparła pani Sax. – To nie był „Times”. – Gazety wciąż leżały przy łóżku. – Z tego, co widziałam, chyba ich nie czyta. Rozwiązuje tylko krzyżówki.

Bickerdyke zasugerował, że Jericho pali listy.

– Pewnie miłosne – dodał, puszczając oko.

– Miłosne listy? On? Daj spokój. – Kite zdjął swój staroświecki melonik, przyjrzał się jego postrzępionemu rondu, po czym włożył go z powrotem na łysą głowę. – Poza tym od samego przyjazdu nie dostał żadnej poczty. Ani jednego listu.

W końcu byli zmuszeni uznać, że Jericho pali w kominku zapiski dotyczące swojej pracy – pracy do tego stopnia utajnionej, że nikomu nie wolno było zobaczyć nawet odrzuconych szkiców. Z braku konkretnych faktów popuścili wodze fantazji. Jericho jest rządowym naukowcem, stwierdzili. Nie, pracuje w wywiadzie. Nie, nie… To geniusz. Doznał załamania nerwowego. Jego pobyt w Cambridge jest oficjalną tajemnicą. Ma wysoko postawionych przyjaciół. Spotkał się z panem Churchillem. Spotkał się z królem.

Sprawiłoby im na pewno wielką radość, gdyby odkryli, że wysuwając wszystkie te hipotezy, nie pomylili się w ani jednym punkcie.

• • •

Trzy dni później, wczesnym rankiem w piątek dwudziestego szóstego lutego, w kwestii tajemniczego gościa pojawiły się nowe informacje.

Sortując pierwszą poranną pocztę i wsuwając listy do nielicznych przegródek, których właściciele przebywali w college’u, Kite trafił nagle nie na jedną, ale aż na trzy koperty przeznaczone dla szanownego pana T.R.G. Jericha, wysłane do gospody Pod Białym Jeleniem w Shenley Church End w hrabstwie Buckingham i przeadresowane do King’s College. Przez chwilę Kite zupełnie nie wiedział, co ma o tym sądzić. Czy dziwny młody człowiek, któremu wymyślili tak egzotyczną tożsamość, był w rzeczywistości właścicielem pubu? Kite podniósł okulary na czoło, odsunął kopertę na długość ramienia i mrużąc oczy, przyjrzał się stemplowi poczty.

Bletchley.

Na tylnej ścianie portierni wisiała stara mapa kwatermistrzowska, przedstawiająca gęsto zaludniony fragment południowej Anglii, ograniczony z trzech stron przez Cambridge, Oxford i Londyn. Bletchley usadowiło się na skrzyżowaniu linii kolejowych, dokładnie w połowie drogi między dwoma uniwersyteckimi miastami. Małe osiedle, Shenley Church End, leżało sześć kilometrów dalej na północny zachód.

Kite przyjrzał się dokładniej najbardziej interesującej z trzech kopert. Przysunął ją do swojego upstrzonego niebieskimi żyłkami bulwiastego nosa. Powąchał. Sortował pocztę od ponad czterdziestu lat i od pierwszego spojrzenia rozpoznawał kobiecy charakter pisma: wyraźniejszy i elegantszy, bardziej zaokrąglony i mniej kanciasty od męskiego. W stojącym na kuchence czajniku gotowała się woda. Kite rozejrzał się. Brakowało jeszcze kilku minut do ósmej i na dworze było prawie zupełnie ciemno. Po paru sekundach znalazł się przy kuchence i przytknął skraj koperty do strumienia pary. Była zrobiona z lichego wojennego papieru, zaklejona tanim klejem. Skraj koperty szybko zwilgotniał, zwinął się i otworzył. Kite wyjął ze środka kartkę papieru.

Przeczytał ją prawie do końca, kiedy nagle dobiegł go odgłos otwieranych drzwi. Wiatr załomotał framugami. Kite wetknął kartkę z powrotem do koperty, umoczył mały palec w stojącym w pogotowiu przy kuchence słoiczku z klejem, zakleił list, po czym obrócił nonszalanckim gestem głowę, żeby zobaczyć, kto wszedł do portierni. O mało nie dostał zawału serca.

– Wszelki duch Pana Boga chwali… Dzień dobry, panie Jericho.

– Czy są może dla mnie jakieś listy, panie Kite? – Jericho miał całkiem donośny głos, ale stojąc w progu, zachwiał się lekko na nogach i oparł o biurko, niczym marynarz, który wrócił do domu z dalekiej podróży. Był blady i dość niski, z ciemnymi oczami i ciemnymi włosami, które podkreślały jego kredowobiałą karnację.

– Nie zwróciłem uwagi, proszę pana. Sprawdzę jeszcze raz.

Kite wycofał się z godnością do wnęki i próbował wygładzić rękawem przeklętą kopertę. Była tylko lekko pognieciona. Wsadził ją między plik innych listów, wrócił do swego gościa i wykonał – przynajmniej we własnym mniemaniu – mistrzowską pantomimę, ponownie je przeszukując.

– Nie, nic nie ma. Chociaż zaraz, jest tu coś dla pana. Wspaniale. I jeszcze dwa inne listy. – Kite podał je przez biurko. – Obchodzi pan dzisiaj urodziny?

– Wczoraj.

Jericho włożył listy do kieszeni płaszcza, w ogóle na nie nie zerknąwszy.

– Zatem wszystkiego najlepszego. – Widząc, jak koperty znikają w kieszeni, Kite odetchnął cicho z ulgą. – Czy mogę zgadnąć, w jakim pan jest wieku? – zapytał, krzyżując ręce na piersi i pochylając się nad biurkiem. – Z tego, co pamiętam, zaczął pan studia w trzydziestym piątym. To oznacza, że może pan mieć dwadzieścia sześć lat…

– Czy tam nie leży przypadkiem moja gazeta, panie Kite? Mogę ją zabrać. Zaoszczędzę panu fatygi.

Kite odchrząknął, wyprostował się i podniósł z biurka gazetę. Wręczając ją panu Jerichowi, próbował po raz ostatni nawiązać rozmowę; napomknął, że od zwycięstwa pod Stalingradem wojna w Rosji przybrała bardziej korzystny obrót i gdyby go ktoś pytał, to Hitlera można już spisać na straty, ale oczywiście pan Jericho jest w tej kwestii o wiele lepiej od niego zorientowany…? Młody człowiek lekko się uśmiechnął.

– Zważywszy na pańskie metody, wątpię, czy moja wiedza na jakikolwiek temat jest tak dokładna jak pańska, panie Kite. Nawet w tym, co dotyczy mnie osobiście.

Przez moment Kite miał wrażenie, że się przesłyszał. Zmierzył surowym wzrokiem Jericha, ten jednak odpowiedział mu śmiałym spojrzeniem. W jego ciemnobrązowych oczach zapaliły się nagle iskierki życia. A potem, wciąż się uśmiechając, Jericho pożyczył mu miłego dnia, wsadził gazetę pod pachę i zniknął. Kite obserwował go przez gotyckie okno portierni – szczupłą postać w uniwersyteckim purpurowo-białym szaliku, stawiającą niezbyt pewne kroki, z głową pochyloną pod wiatr.

– Moje metody? – mruknął pod nosem. – Moje metody?

Po południu, kiedy trio popijało jak zwykle herbatę przy kuchence, Kite był w stanie przedstawić zupełnie nowe powody, dla których pan Jericho znalazł się wśród nich. Nie mógł oczywiście wyjawić, jak wszedł w posiadanie tej informacji, zaznaczył więc jedynie, że pochodzi z wiarygodnego źródła (dał do zrozumienia, że odbył z facetem szczerą pogawędkę). Zapominając o wcześniejszym powątpiewaniu, z jakim przyjął uwagę o listach miłosnych, Kite oświadczył z przekonaniem, że młody człowiek doznał po prostu zawodu w miłości.

2

Jericho nie otworzył listów od razu. Pochylił się i kuląc ramiona przed wiatrem, ruszył wyłożoną płytami alejką w prawo, w stronę Junior Combination Room. Po spędzonym w zamknięciu tygodniu bogactwo bombardującego twarz tlenu przyprawiało go o zawrót głowy. Przeszedł przez mały garbaty mostek i minął stojący po lewej stronie budynek kolegium. Po prawej, za rozległym trawnikiem, wznosiła się masywna niczym skalne urwisko fasada kaplicy. Kilku chórzystów w powiewających na wietrze togach przemykało gęsiego tuż przy kamiennej ścianie.

Jericho zatrzymał się i nagły podmuch wichury zachwiał nim, zmuszając go do cofnięcia się o pół kroku. Z boku znajdowała się obrośnięta bluszczem brama budynku. Jericho zerknął z przyzwyczajenia na okna na pierwszym piętrze. Były ciemne i zasłonięte żaluzjami. Wokół nich też nikt nie przystrzygł bluszczu i kilka niewielkich romboidalnych szybek całkiem zniknęło za bujnymi pędami.

Zawahał się, a potem wszedł do środka, pod mroczne sklepienie.

Klatka schodowa była dokładnie taka, jak ją zapamiętał, lecz całe skrzydło kolegium zamknięto i na dole leżały przywiane wiatrem zeschłe liście. Stara gazeta owinęła mu się wokół nóg niczym łaszący się kocur. Wcisnął włącznik światła, ale rozległo się tylko bezradne pstryknięcie. W oprawce nie było żarówki. Mimo to zdołał odczytać jedno z trzech nazwisk widniejących na drewnianej tabliczce, wymalowane eleganckimi białymi literami, teraz spękanymi i wyblakłymi.

A.M. TURING

Pamiętał, jaki był stremowany, wspinając się po raz pierwszy po tych schodach – kiedy to było? latem 1938, wieki temu – żeby spotkać człowieka starszego od niego zaledwie o pięć lat, nieśmiałego jak student pierwszego roku, ze spadającą na oczy ciemną czupryną: wielkiego Alana Turinga, autora pracy O liczbach obliczalnych, ojca Uniwersalnej Maszyny Liczącej.

Turing zapytał, jaki temat badań Jericho wybrał w pierwszym roku swojej asystentury.

– Teorię liczb pierwszych Riemanna.

– Ale przecież ja zajmuję się Riemannem.

– Wiem – odparł Jericho. – Dlatego właśnie go wybrałem.

Turing roześmiał się, słysząc tak bezczelny dowód uznania i choć nienawidził zajęć dydaktycznych, zgodził się być jego promotorem.

Stojąc teraz na korytarzu, Jericho przekręcił klamkę. Drzwi były oczywiście zamknięte. Kurz oblepił mu palce. Próbował przypomnieć sobie, jak wyglądał gabinet Turinga. Wszędzie rzucał się w oczy bałagan. Na podłodze leżały książki, notatki, listy, brudne ubrania, puste butelki i puszki z jedzeniem. Na półce nad gazowym kominkiem siedział pluszowy miś o imieniu Porgy, a w kącie stały sfatygowane skrzypce, które Turing kupił w sklepie ze starociami.

Turing był zbyt nieśmiały, by ktoś mógł się z nim zaprzyjaźnić. Zresztą od Bożego Narodzenia 1938 roku prawie nie widywało się go na uczelni. Odwoływał w ostatniej chwili spotkania, mówiąc, że wyjeżdża do Londynu. A czasami Jericho wchodził po tych schodach, pukał do drzwi i nie mógł się doczekać odpowiedzi, chociaż czuł, że ktoś jest w środku. Kiedy spotkali się w końcu koło Wielkanocy 1939 roku, niedługo po wejściu Niemców do Pragi, uznał, że powinien postawić sprawę bez owijania w bawełnę.

– Jeśli nie chce pan być moim promotorem…

– Nie o to chodzi.

– Albo jeśli rozwinął pan teorię Riemanna i nie chce pan dzielić się…

Turing uśmiechnął się.

– Mogę cię zapewnić, Tom, że jeśli idzie o Riemanna, nie posunąłem się ani o krok do przodu.

– W takim razie jaki jest powód?

– Nie chodzi o Riemanna – rzucił Turing. A po chwili dodał bardzo cicho: – Na świecie dzieją się teraz inne rzeczy, niekoniecznie związane z matematyką…

Dwa dni później Jericho znalazł w swojej przegródce zaproszenie. Proszę wstąpić do mnie dzisiaj wieczorem na szklaneczkę sherry. F.J. Atwood.

Ruszył z powrotem na dół. Nie czuł się najlepiej. Kurczowo się trzymał wyślizganej poręczy i stawiał powoli kroki niczym zgrzybiały starzec.

Atwood. Nikt nie odrzucał zaproszenia Atwooda – profesora historii starożytnej, piastującego stanowisko dziekana jeszcze przed urodzeniem Jericha – człowieka o rozległych kontaktach w sferach rządowych. List od niego był niczym wezwanie od samego Boga.

– Zna pan jakieś języki obce? – brzmiało pierwsze pytanie Atwooda, kiedy nalał im obu drinki. Samotny, oddany całym sercem uczelni, mógł mieć około pięćdziesiątki. Na półce za biurkiem stały wyeksponowane dumnie jego książki: Sztuka wojenna Greków i Macedończyków, Cezar jako człowiek pióra, Tukidydes i jego dzieje.

– Tylko niemiecki. – Jericho nauczył się tego języka, mając kilkanaście lat, żeby móc czytać wielkich dziewiętnastowiecznych matematyków: Gaussa, Kummera, Hilberta.

Atwood skinął głową. Wręczył mu kryształowy kieliszek z bardzo wytrawną sherry i pobiegł oczami za spojrzeniem Jericha przyglądającego się książkom.

– Czytał pan może Herodota? Zna pan historię Histiajosa?

Pytanie było retoryczne, podobnie jak większość pytań Atwooda.

– Histiajos chciał wysłać wiadomość z perskiego dworu do swego zięcia, tyrana Aristagorasa w Milecie, i zachęcić go do wszczęcia buntu. Bał się jednak, że list zostanie przechwycony. Ogolił więc głowę swego najbardziej zaufanego niewolnika, wytatuował wiadomość na jego czaszce, poczekał, aż odrosną mu włosy, i wysłał do Aristagorasa z prośbą, by ten kazał go ostrzyc. Rozwiązanie niezbyt pewne, w jego wypadku jednak skuteczne. Pańskie zdrowie.

Jericho odkrył później, że Atwood opowiadał te same anegdoty wszystkim naukowcom, których zwerbował. Po Histiajosie i ogolonym na pałę niewolniku przychodziła kolej na Polibiusza i jego szyfrowy kwadrat, potem zaś na list Cezara do Cycerona, gdzie „a” zaszyfrowane było jako „d”, „b” jako „e”, „c” jako „f” i tak dalej. Na koniec, wciąż krążąc wokół tematu, ale powoli zbliżając się do sedna, Atwood udzielał lekcji etymologii.

– Łacińskie crypta, z greckiego rdzenia κρνπτη oznaczającego „to, co ukryte, schowane”. Stąd krypta, miejsce, w którym chowa się zmarłych, i krypto, zamaskowany. Kryptokomunista, kryptofaszysta… Swoją drogą, nie jest pan żadnym z nich, prawda?

– Nie jestem również miejscem, w którym chowa się zmarłych.

– Kryptogram… – Atwood podniósł swoją sherry do światła i mrużąc oczy, przyjrzał się bladej cieczy. – Kryptoanaliza… Turing powiedział mi, że może się pan okazać cennym nabytkiem…

• • •

Po powrocie do swojej kwatery poczuł, że ma gorączkę. Zamknął drzwi na klucz i nie zdejmując płaszcza ani szalika, padł twarzą na niepościelone łóżko. Po jakimś czasie usłyszał kroki. Ktoś zapukał do drzwi.

– Śniadanie, proszę pana.

– Proszę zostawić na korytarzu. Dziękuję.

– Dobrze się pan czuje?

– Dobrze.

Usłyszał brzęk stawianej na podłodze tacy i kroki oddaliły się. Miał wrażenie, że pokój przechyla się i traci wszelkie proporcje; skraj sufitu zbliżył się nagle na wyciągnięcie ręki. Zamknął oczy i z ciemności przypłynęły do niego obrazy.

Uśmiechający się nieśmiało Turing: „Mogę cię zapewnić, Tom, że jeśli idzie o Riemanna, nie posunąłem się ani o krok do przodu…”.

Logie w Pawilonie Bomb, starający się przekrzyczeć łoskot maszynerii: „Właśnie dzwonił premier, żeby przekazać swoje gratulacje…”.

Claire, dotykająca jego policzka i szepcząca cicho: „Naprawdę zalazłam ci za skórę, prawda, mój ty biedaku?”

„Odsuńcie się – męski głos, głos Logiego. – Odsuńcie się, dajcie mu odetchnąć świeżym powietrzem…”

A potem przestał słyszeć i widzieć cokolwiek.

• • •

Ocknąwszy się, spojrzał na zegarek. Był nieprzytomny przez mniej więcej godzinę. Usiadł i poklepał się po kieszeniach płaszcza. W jednej z nich trzymał notatnik, w którym zapisywał czas trwania każdego ataku oraz symptomy. Lista była przygnębiająco długa. Zamiast notatnika znalazł trzy koperty.

Rozłożył je na łóżku i przez chwilę się zastanawiał. Potem otworzył dwie pierwsze. W jednej była kartka od matki, w drugiej od ciotki. Obie życzyły mu wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Żadna z nich nie miała pojęcia, czym zajmuje się Jericho, i obie, wiedział o tym, były nieco zawiedzione, że nie paraduje w mundurze i nie dał się zestrzelić, jak większość synów ich przyjaciółek.

– Ale co mam powiedzieć ludziom? – zapytała go zdesperowana matka podczas którejś z krótkich wizyt w domu, kiedy po raz kolejny nie chciał wyjawić, co robi.

– Powiedz im, że pracuję w łączności – odparł, używając formułki, którą kazano im powtarzać, gdyby ktoś zadawał kłopotliwe pytania.

– A jeśli będą chcieli dowiedzieć się czegoś więcej?

– Ktoś, kto chce dowiedzieć się czegoś więcej, zachowuje się w sposób podejrzany i powinnaś od razu zawiadomić policję.

Postawiona przed perspektywą towarzyskiej katastrofy – widziała już, jak miejscowy inspektor przesłuchuje jej czwórkę od brydża – matka dała za wygraną.

A trzeci list? Podobnie jak Kite dwie godziny wcześniej, Jericho obrócił go w palcach i powąchał. Czy to jego wyobraźnia, czy rzeczywiście poczuł słaby zapach? Ashes of Roses firmy Bourjois, maleńka buteleczka, którą kupując miesiąc wcześniej, praktycznie się zrujnował. Wziął do ręki linijkę i otworzył kopertę. Wewnątrz była tania, wybrana bez zastanowienia kartka – spośród tylu możliwych rzeczy przedstawiała akurat paterę z owocami – i standardowe w tych okolicznościach słowa, takie przynajmniej odniósł wrażenie, nie będąc nigdy wcześniej w podobnej sytuacji. Drogi T… zawsze będę uważać Cię za przyjaciela… być może w przyszłości… z przykrością dowiedziałam się… w pośpiechu… wyrazy miłości. Jericho zamknął oczy.

• • •

Później, kiedy już rozwiązał krzyżówkę, kiedy pani Sax skończyła sprzątać, a pan Bickerdyke zostawił i po jakimś czasie zabrał nietkniętą tacę z kolejnym posiłkiem, Jericho ukląkł na podłodze, wyciągnął spod łóżka walizkę i otworzył ją. W środku pierwszego opublikowanego w 1930 roku przez Doubleday pełnego wydania Sherlocka Holmesa tkwiło sześć złożonych arkuszy papieru, pokrytych jego drobnym charakterem pisma. Położył je na rozchybotanym biurku przy oknie i wygładził.

Maszyna szyfrująca przetwarza otwarty tekst (P) w szyfr (Z) za pomocą funkcji f. Mamy zatem Z=f(P,K), gdzie K oznacza klucz…

Zatemperował ołówek, zdmuchnął wióry i pochylił się nad biurkiem.

Przypuśćmy, że K ma N możliwych wartości. Dla każdego z założonych N musimy sprawdzić, czy f –1 (Z,K) daje otwarty tekst; f –1 oznacza tu funkcję deszyfrującą, która daje P, jeśli K jest poprawny…

Wiatr zmarszczył powierzchnię rzeki. Flotylla kaczek kołysała się na falach niczym stojące na kotwicy statki. Jericho odłożył ołówek i przeczytał ponownie kartkę od Claire, próbując zmierzyć poziom emocji, odkryć sens ukryty w zdawkowych zwrotach. Czy można, zastanawiał się, skonstruować podobną formułę dla listów – dla listów miłosnych bądź też listów sygnalizujących koniec miłości?

„Uczucie (S) kobieta przetwarza w list (M) za pomocą funkcji w. Mamy zatem M=w(S,V), gdzie V oznacza użyte słownictwo. Przypuśćmy, że V ma N możliwych wartości…”

Symbole matematyczne rozpływały mu się przed oczami. Zabrał kartkę do sypialni, położył ją na palenisku, ukląkł i zapalił zapałkę. Papier zapłonął na krótko, zwinął się w jego palcach i szybko zmienił w popiół.

• • •

Stopniowo jego dni przybrały stały porządek.

Wstawał wcześnie i pracował przez dwie albo trzy godziny. Nie zajmował się kryptoanalizą – spalił wszystkie notatki tego samego dnia, kiedy spalił kartkę – ale czystą matematyką. Potem ucinał sobie drzemkę. Przed lunchem rozwiązywał krzyżówkę w „Timesie”, mierząc czas starym kieszonkowym zegarkiem ojca – nigdy nie zajęło mu to dłużej niż pięć minut, a raz skończył w trzy minuty czterdzieści sekund. Udało mu się rozwiązać kilka skomplikowanych problemów szachowych – G.H. Hardy nazywał je „hymnami na cześć matematyki” – bez używania figur ani szachownicy. Wszystko to upewniło go, że jego umysł nie został na trwałe upośledzony.

Po krzyżówce i szachach czytał najnowsze wiadomości, usiłując jednocześnie przełknąć coś przy biurku. Starał się omijać informacje na temat Bitwy o Atlantyk (MARTWI LUDZIE PRZY WIOSŁACH: OFIARY U-BOOTÓW ZAMARZŁY W ŁODZIACH RATUNKOWYCH), koncentrując się zamiast tego na froncie wschodnim: Pawłograd, Diemiansk, Rżew… Sowieci wydawali się co kilka godzin wyzwalać kolejne nowe miasto i nie mógł powstrzymać uśmiechu, czytając o Dniu Armii Czerwonej, o którym w „Timesie” pisano z takim samym nabożeństwem jak o urodzinach króla.

Po południu wychodził na spacer; za każdym razem szedł coraz dalej – z początku ograniczał się do terenu uczelni, potem przemierzał puste ulice Cambridge, w końcu wypuszczał się daleko za miasto. O zmierzchu wracał, żeby posiedzieć przy kominku i poczytać Sherlocka Holmesa. Zaczął chodzić na kolację do kantyny, odmawiał jednak grzecznie dziekanowi, kiedy ten zapraszał go do swego stołu. Jedzenie było tak samo niedobre jak w Bletchley, ale spożywało się je w milszym otoczeniu – w blasku świec, w którym migotały portrety oprawne w ciężkie ramy i lśniły długie dębowe stoły. Nauczył się ignorować ciekawe spojrzenia personelu. Wszelkie próby nawiązania rozmowy ucinał skinieniem głowy. Samotność wcale mu nie doskwierała. Przez całe życie był samotny. Samotny jako jedynak, jako pasierb, jako „genialne dziecko” – zawsze było coś, co odróżniało go od innych. Kiedyś nie mógł rozmawiać o swojej pracy, ponieważ mało kto go rozumiał. Teraz nie mógł o niej mówić, ponieważ była tajna. W gruncie rzeczy sprowadzało się to do tego samego.

Pod koniec drugiego tygodnia zaczął w nocy normalnie spać – luksus, na który nie był w stanie sobie pozwolić od dwóch lat.

Rekin, Enigma, pocałunek, bomba, rozbiór, fant, drop, bryk – powoli wykreślał ze świadomości całe to dziwaczne słownictwo, w które obfitowało jego sekretne życie. To dziwne, ale odpływała od niego nawet twarz Claire. Zdarzały mu się jeszcze wyraźne przebłyski, zwłaszcza w nocy – cytrynowy zapach świeżo umytych włosów, szeroko otwarte, jasne jak woda, szare oczy, jej cichy na pół rozbawiony, na pół znudzony głos – ale coraz trudniej było zlepić z tych części całość. Całość znikała.

Napisał do matki, prosząc ją, żeby go nie odwiedzała.

– Czas jest najlepszym lekarzem – powtarzał doktor, zatrzaskując swoją torbę z cudownymi miksturami. – Czas jest najlepszym lekarzem, proszę pana.

Ze zdumieniem Jericho stwierdzał, że staruszek ma chyba rację. Wracał do zdrowia. „Wyczerpanie nerwowe”, czy jakkolwiek uznali za stosowne to nazwać, nie było jednak tym samym co szaleństwo.

A potem, bez żadnego ostrzeżenia, w piątek dwunastego marca złożyli mu wizytę.

• • •

Poprzedniego wieczoru usłyszał przypadkiem starszego profesora, który krytykował pomysł budowy nowej amerykańskiej bazy lotniczej na wschód od miasta.

– Czy zdajecie sobie sprawę, pytałem ich, że stoicie w miejscu, w którym znajdują się skamieliny z epoki plejstocenu? Że osobiście odkopałem tutaj możdżenie Bos primigenius? Facet tylko się roześmiał w odpowiedzi.

Niegłupi jankes, pomyślał Jericho, i wtedy właśnie postanowił, że wybierze się tam podczas swojego popołudniowego spaceru. Ponieważ baza leżała jakieś pięć kilometrów dalej, niż odważył się dotąd dotrzeć, wyszedł wcześniej niż zwykle, zaraz po lunchu.

Minął szybko Backs, Wren Library, cukrowe wieże St John’s, boisko, na którym ponad dwudziestu chłopców ubranych w purpurowe koszulki grało w piłkę nożną, po czym skręcił w lewo, w Madingley Road. Po dziesięciu minutach znalazł się w szczerym polu.

Kite przepowiedział z ponurą miną opady śniegu, ale wciąż ściskał mróz, dzień był słoneczny, a niebo przepiękne – rozpościerający się nad płaskim pejzażem wschodniej Anglii wspaniały czysty błękit, nakrapiany srebrnymi plamkami samolotów i poprzecinany białymi kreskami gazów odrzutowych. Przed wojną prawie co tydzień jeździł tutaj na rowerze i rzadko kiedy trafił się jakiś samochód. Teraz mijały go bez przerwy, zmuszając do zejścia na pobocze, kryte plandekami amerykańskie ciężarówki, bardziej okazałe, szybsze i nowocześniejsze od ciężarówek armii brytyjskiej. Z mroku wychylały się białe twarze amerykańskich żołnierzy. Czasami Amerykanie krzyczeli i machali do niego rękami, a on odwzajemniał sztywno ich gest, czując się absurdalnie angielski i skrępowany.

W końcu dotarł do miejsca, z którego widać było nową bazę, i stojąc na poboczu, obserwował z oddali trzy startujące jedna po drugiej, Latające Fortece – wielkie maszyny, zbyt ciężkie, wydawałoby się, aby oderwać się od ziemi. Toczyły się po świeżo zbudowanym pasie startowym, rycząc głośno i łapiąc się drobin powietrza, aż w końcu pojawiał się pod nimi rąbek światła, który poszerzał się, w miarę jak wzbijały się coraz wyżej.

Stał tam prawie pół godziny, czując w powietrzu wibrację silników i wdychając zapach lotniczej benzyny. Nigdy jeszcze nie widział takiej demonstracji siły. Skamieliny z plejstocenu, pomyślał ze złośliwą satysfakcją, musiały się już dawno obrócić w proch. Jak brzmiało to powiedzenie Cycerona, które Atwood tak lubił cytować? Nervos belli, pecuniam infinitam. Machina wojenna, wielkie pieniądze.

Spojrzał na zegarek i uświadomił sobie, że jeśli chce dotrzeć do King’s College przed zmierzchem, powinien ruszać z powrotem.

Po przejściu mniej więcej półtora kilometra usłyszał za sobą warkot silnika. Jeep, który go wyprzedził, skręcił na pobocze i zatrzymał się. Okutany w ciepły płaszcz kierowca podniósł się z siedzenia i pomachał do niego.

– Hej, ty! Podwieźć cię?

– Byłbym bardzo wdzięczny. Dziękuję.

– Wskakuj.

Amerykanin nie miał ochoty na pogaduszki, co całkiem odpowiadało Jerichowi. Trzymając się skraju siedzenia, patrzył prosto przed siebie. Po kilku minutach wjechali z dużą szybkością do miasta. Kierowca wysadził go na tyłach uczelni, pomachał na pożegnanie, dodał gazu i zniknął. Jericho popatrzył za nim, a potem odwrócił się i wszedł przez bramę.

Przed wojną ten mierzący trzysta metrów odcinek był o tej porze dnia i o tej porze roku ulubionym miejscem jego spacerów: przecinająca dywan fioletowych i żółtych krokusów alejka, wytarte kamienne płyty, ozdobne wiktoriańskie latarnie, wieże kaplicy z lewej i światła kolegium z prawej strony. Ale teraz krokusy spóźniały się, latarni nie zapalano od 1939 roku, a słynny widok kaplicy został oszpecony postawionym tuż obok zbiornikiem wody. W całym kolegium światło paliło się tylko w jednym oknie i podchodząc bliżej, zdał sobie sprawę, że to u niego.

Zatrzymał się i zamarł w bezruchu. Czyżby zostawił zapaloną lampę na biurku? Był pewien, że tego nie zrobił. Wpatrując się w okno, zobaczył jakiś cień, jakiś ruch, jakąś postać, która pojawiła się w jasnożółtym kwadracie. Dwie sekundy później światło zapaliło się w jego sypialni.

To chyba niemożliwe?

Puścił się biegiem. W pół minuty pokonał dystans dzielący go od budynku i wbiegł na pierwsze piętro niczym sportowiec. Ciężkie buty zastukały o kamienną posadzkę.

– Claire?! – zawołał. – Claire?!

Drzwi do mieszkania były otwarte.

– Spokojnie, stary – odezwał się męski głos w środku. – Bo sobie zrobisz jakąś krzywdę.

3

Guy Logie był wysokim, chudym jak patyk mężczyzną, dziesięć lat starszym od Toma. Leżał wyciągnięty na sofie, trzymając długie ręce złożone na brzuchu i opierając kark na jednej, a kościste łydki na drugiej poręczy. Z fajki, którą trzymał w zębach, unosiły się kółka dymu. Pęczniejące aureole wędrowały pod sufit, przechylały się, łamały i roztapiały w srebrzystej mgiełce. Na widok Jericha Logie wyjął fajkę z ust i ziewnął od ucha do ucha, udając, że nie może się powstrzymać.

– O Boże. Przepraszam – powiedział, otwierając oczy i siadając na sofie. – Cześć, Tom.

– Och, proszę. Nie musisz wstawać. Naprawdę czuj się jak u siebie w domu. Może chcesz się napić herbaty?

– Herbaty? Wspaniały pomysł. – Logie uczył przed wojną matematyki w dużej starej szkole publicznej. Grał świetnie w rugby i hokeja, a ironia odbijała się od niego niczym kamyki od szarżującego nosorożca. Przeszedł przez pokój i złapał Jericha za ramiona. – Pozwól, że ci się przyjrzę, stary – powiedział, obracając go do światła. – Niech mnie kule biją. Wyglądasz jak z krzyża zdjęty.

Jericho wyswobodził się z uścisku.

– Czułem się już całkiem dobrze, dopóki się nie pojawiłeś.

– Przepraszam. Zapukaliśmy grzecznie do drzwi. Wpuścił nas twój portier.

– Nas?

Z sypialni dobiegł jakiś hałas.

– Przyjechaliśmy samochodem z flagą na masce. Twój pan Kite o mało nie padł z wrażenia. – Logie spojrzał w ślad za Jerichem na drzwi do sypialni. – O niego ci chodzi? To pan Leveret. Nie zwracaj na niego uwagi. Pan pozwoli tutaj, panie Leveret! – zawołał, wyjmując z ust fajkę. – Przedstawię panu pana Jericha. Sławnego pana Jericha.

Na progu sypialni pojawił się niski człowieczek z wychudłą twarzą, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy i filcowy kapelusz.

– Dobry wieczór – powiedział. Miał lekko północny akcent.

– Co pan, do diabła, robi w mojej sypialni?

– Sprawdzałem tylko, czy jest pan sam – odparł słodkim tonem Leveret.

– Oczywiście, że jestem sam, do jasnej cholery!

– Czy cała klatka schodowa jest pusta, proszę pana? – zapytał Leveret. – Nikogo nie ma w pokojach na dole albo na górze?

Jericho podniósł zniecierpliwionym gestem ręce.

– Guy, na litość boską!

– Moim zdaniem teren jest czysty – zwrócił się Leveret do Logiego. – Zaciągnąłem już zasłony w sypialni. Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli tutaj zrobię to samo? – zapytał Jericha. Nie czekając na pozwolenie, podszedł do małego okna, otworzył je, zdjął kapelusz, wystawił głowę na zewnątrz i rozejrzał się na wszystkie strony. Znad rzeki sunęła lodowata mgiełka i pokój wypełniło mroźne powietrze. Usatysfakcjonowany Leveret cofnął głowę, zamknął okno i zaciągnął zasłony.

Przez piętnaście sekund nikt się nie odzywał.

– Nie dałoby się zapalić w kominku, Tom? – zapytał Logie, przerywając milczenie. – Zapomniałem już, jak tu paskudnie w zimie. Gorzej niż w szkole. I co z tą herbatą? Wspomniałeś coś o herbacie. Napiłby się pan herbaty, panie Leveret?

– Z największą przyjemnością.

– Może przygotowałbyś nam po grzance? Zauważyłem, że masz trochę chleba w kuchni. Grzanka przy uczelnianym kominku… Wyobrażasz sobie? To przypomni nam stare dobre czasy.

Jericho przez chwilę mu się przyglądał. Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale potem zmienił zdanie. Wziął pudełko zapałek z kominka, zapalił jedną z nich i przytknął do palnika. Ciśnienie było jak zwykle za niskie i zapałka zgasła. Zapalił kolejną i tym razem się udało. Z palnika wypełzł błękitny robak ognia i zaczął się rozszerzać. Jericho przeszedł do kuchni, nalał wody do czajnika i postawił go na kuchence. W pojemniku na pieczywo rzeczywiście był chleb – pani Saxmundham musiała zostawić go wcześniej w ciągu tygodnia. W kredensie znalazł leżący na wyszczerbionym talerzyku kawałek margaryny i przedwojenny słoik z dżemem, który prezentował się całkiem nieźle, kiedy Jericho zdjął z powierzchni biały kożuch pleśni. Ukroił trzy szare kromki, umieścił swoje smakołyki na tacy i spojrzał na czajnik.

Może to wszystko mu się przyśniło? Ale kiedy zerknął z powrotem do salonu, Logie znowu rozłożył się na sofie, a Leveret przycupnął niezdarnie na skraju krzesła, trzymając w dłoni kapelusz, niczym przekupiony świadek, który ma wygłosić w sądzie słabo przygotowane zeznanie.

Oczywiście mieli dla niego złe wiadomości. Cóż innego mogli mu przekazać prócz złych wiadomości? Kierownik Pawilonu Ósmego nie tłukłby się osiemdziesiąt kilometrów w drogocennym samochodzie zastępcy dyrektora, żeby złożyć mu wizytę towarzyską. Chcą go wywalić. „Przykro mi, stary, ale nie możemy brać na pokład pasażerów…” Jericho poczuł się nagle bardzo zmęczony. Potarł czoło wierzchem dłoni. Wracał znajomy ból głowy, pulsujący od zatok aż do oczodołów.

Myślał, że to ona. Niezły żart. Przez mniej więcej pół minuty, biegnąc ku oświetlonemu oknu, był szczęśliwy. Jakie to żałosne.

Woda w czajniku zaczęła się gotować. Otworzył puszkę z herbatą, ale listki rozsypały się z biegiem czasu w proch. Nie przejmując się tym, wsypał je do dzbanka i zalał wrzątkiem.

Logie uznał to za nektar.

• • •

Siedzieli potem w półmroku, nie odzywając się do siebie. Jedyne oświetlenie dawała stojąca na biurku za ich plecami lampa i błękitny płomień na kominku u ich stóp. Gaz syczał cicho. Zza zasłon dobiegał jednostajny szum ulewy i żałosne kwakanie kaczki. Logie usiadł na podłodze, wyciągnął swoje długie nogi i majstrował przy fajce. Jericho rozparł się w jednym z dwóch foteli i roztargnionym gestem dziobał dywan widelcem do grzanek. Leveret stał na straży na zewnątrz. „Czy mógłbyś zamknąć drzwi, stary? Wewnętrzne i zewnętrzne, jeśli ci to nie przeszkadza”.

W pokoju unosił się ciepły zapach grzanek. Talerze stały odsunięte na bok.

– Naprawdę bardzo tu przytulnie – mruknął Logie. Zapalił zapałkę i cień stojących na kominku bibelotów padł na zagrzybioną ścianę. – Biorąc pod uwagę, gdzie można wylądować, człowiek cieszy się, że trafił do Bletchley Park, ale ta ich monotonia może czasami wpędzić w depresję. Nie sądzisz?

– Chyba tak. – Przejdź wreszcie do sedna, pomyślał Jericho, dziobiąc okruszki. Wręcz mi wypowiedzenie i jedź.

Logie wsadził fajkę do ust i kilka razy z lubością zacmoktał.

– Wszyscy strasznie się o ciebie martwiliśmy, Tom – powiedział cicho. – Mam nadzieję, że nie poczułeś się odstawiony na boczny tor.

Zaskoczony i upokorzony niespodziewanym przejawem troski, Jericho poczuł, jak wilgotnieją mu oczy. Nie odrywał wzroku od dywanu.

– Obawiam się, że zrobiłem z siebie strasznego idiotę, Guy. Najgorsze jest to, że właściwie nie bardzo pamiętam, co zaszło. Cały tamten tydzień widzę jak przez mgłę.

Logie machnął fajką lekceważącym gestem.

– Nie ty pierwszy straciłeś tam zdrowie, stary. Czytałeś w „Timesie” o biednym Dillym Knoxie? Zmarł w zeszłym tygodniu. Dali mu w końcu medal. Nic specjalnego: chyba Order Świętego Michała i Świętego Jerzego. Uparł się, żeby odebrać go osobiście w domu, siedząc na krześle. Dwa dni później się przekręcił. Rak. Okropność. A potem ta sprawa z Jeffreysem. Pamiętasz Jeffreysa?

– Wysłali go do Cambridge, żeby wyzdrowiał. Tak jak mnie.

– No właśnie. Wiesz, co się z nim stało?

– Umarł.

– Zgadza się. Szkoda człowieka. – Logie wykonał kilka kolejnych fachowych czynności przy swojej fajce, ugniatając tytoń i zapalając następną zapałkę.

Nie pozwól tylko, żeby zatrudnili cię w administracji, modlił się Jericho. Albo w dziale kadr. Claire opowiadała mu, że w dziale kadr pracował facet, który zmuszał dziewczyny, żeby siadały mu na kolanach, jeśli chciały dostać pokój z łazienką.

– To Rekin, prawda? – zapytał Logie, przyglądając mu się bacznie przez obłok dymu. – Załatwił cię Rekin?

– Tak. Chyba tak. Można tak powiedzieć.

Rekin załatwił prawie nas wszystkich, pomyślał Jericho.

– Ale dałeś sobie z nim radę. Pokonałeś Rekina.

– Nie ująłbym tego w ten sposób. Pokonaliśmy go razem.

– Nie. To ty go pokonałeś. – Logie zgasił trzymaną w długich palcach zapałkę. – Ty go pokonałeś. A potem on pokonał ciebie.

Jericho przypomniał sobie nagle rozgwieżdżoną zimną noc i skrzypienie lodu. I siebie samego pedałującego na rowerze.

– Może powiedziałbyś mi wreszcie, o co chodzi, Guy? – odezwał się nagle poirytowany. – To znaczy, przyjemnie jest posiedzieć przy kominku i napić się herbaty, ale…

– Chodzi właśnie o to, stary. – Logie podciągnął kolana pod brodę i objął nogi rękami. – Rekin, Pijawka, Delfin, Ostryga, Morświn, Małż. Sześć małych rybek w naszym akwarium, sześć zestawów kluczy Enigmy, używanych przez niemiecką marynarkę. A najważniejszy z nich wszystkich jest Rekin. – Spojrzał prosto w ogień i Jericho miał po raz pierwszy okazję przyjrzeć się dobrze jego twarzy. W niebieskim świetle przypominała trupią czaszkę, zamiast oczu widać było dwie ciemne plamy. Wyglądał jak człowiek, który od tygodnia nie zmrużył oka. Ponownie ziewnął. – Jadąc tu samochodem, próbowałem przypomnieć sobie, kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby nazwać go Rekinem.

– Nie pamiętam – rzucił Jericho. – Wydaje mi się, że to był Alan. A może ja. Tak czy owak, jakie to ma, do diabła, znaczenie? Nazwa sama się nasuwała. Nikt się nie sprzeciwiał. Od razu widać było, że to prawdziwy potwór.

– Był nim – przytaknął Logie, pykając z fajki. Powoli znikał w obłoku dymu. Tani wojenny tytoń śmierdział spalonym sianem. – I jest nim w dalszym ciągu.

Ton, jakim wypowiedział te ostatnie słowa – lekkie wahanie – kazał Tomowi podnieść wzrok.

• • •

Niemcy nazwali go Trytonem, na cześć syna Posejdona, boga oceanu, który dął w zakrzywione muszle, aby zbudzić drzemiące w morskich głębinach furie. „Niemieckie poczucie humoru”, jęknął Puck, kiedy odkryli kryptonim. „Pierdolony niemiecki humor…” W Bletchley jednak nazywali go w dalszym ciągu Rekinem. Stało się to już tradycją, a oni byli Brytyjczykami i pielęgnowali tradycje. Wszystkie zestawy kluczy Enigmy nosiły nazwy morskich stworzeń. Główna sieć szyfrowa marynarki nazywała się Delfin. Nazwę Morświn nadali szyfrom okrętów nawodnych operujących na Morzu Śródziemnym i Czarnym. Ostryga była odmianą Delfina, przeznaczoną „tylko dla oficerów”, a Pijawka analogiczną odmianą Morświna.

A Rekin? Rekin był szyfrem operacyjnym U-Bootów.

Rekin był unikatowy. Cała pozostała łączność była szyfrowana przez standardowe, zaopatrzone w trzy wirniki Enigmy. Rekina szyfrowały Enigmy ze specjalnie wbudowanym czwartym wirnikiem, przez co odczytanie meldunków było dwadzieścia sześć razy trudniejsze. Tylko U-Booty miały je na swoim pokładzie.

Specjalne Enigmy weszły do eksploatacji pierwszego lutego 1942 roku i prawie zupełnie sparaliżowały Bletchley.

Jericho zapamiętał miesiące, które nastąpiły potem, jako nieustanny koszmar. Przed wprowadzeniem Rekina pracujący w sekcji morskiej kryptolodzy potrafili rozszyfrować większość meldunków w ciągu jednego dnia, co pozwalało przegrupować konwoje i skierować je tam, gdzie nie czatowały wilcze stada niemieckich łodzi podwodnych. W ciągu dziesięciu miesięcy po wdrożeniu Rekina udało im się jednak odczytać kryptogramy tylko trzy razy, a i tak dekryptaż trwał za każdym razem siedemnaście dni. Informacja, kiedy w końcu nadchodziła, była praktycznie bezużyteczna, dotyczyła prehistorii.

Żeby zdopingować ich do pracy, w pawilonie zawieszono diagram pokazujący miesięczny tonaż statków zatapianych przez U-Booty na północnym Atlantyku. W styczniu, kiedy łączność była deszyfrowana, Niemcy zatopili czterdzieści osiem statków aliantów. W lutym siedemdziesiąt trzy. W marcu dziewięćdziesiąt pięć. W maju sto dwadzieścia.

– Rozmiary naszej klęski – powiedział Skynner, szef sekcji morskiej, w jednym ze swoich ponurych cotygodniowych wystąpień – możemy mierzyć liczbą poległych marynarzy.

We wrześniu na dno poszło dziewięćdziesiąt pięć statków. W listopadzie dziewięćdziesiąt trzy…

A potem pojawili się Fasson i Grazier.

• • •

Gdzieś w oddali zaczął bić uczelniany zegar. Jericho zorientował się, że liczy uderzenia.

– Dobrze się czujesz? Zrobiłeś się strasznie małomówny.

– Przepraszam. Zamyśliłem się. Pamiętasz Fassona i Graziera?

– Fassona i kogo? Nie. Nie wydaje mi się, żebym ich kiedykolwiek spotkał.

– Ja też. Żaden z nas ich nie spotkał.

• • •

Fasson i Grazier. Nigdy nie dowiedział się, jakie mieli imiona. Pierwszy oficer i starszy marynarz. Ich niszczyciel pomógł złapać w pułapkę niemiecką łódź podwodną, U-459, we wschodniej części Morza Śródziemnego. Spuścili na nią bomby głębinowe i zmusili do wyjścia na powierzchnię. Działo się to o godzinie dziesiątej wieczorem. Morze było wzburzone, wiał ostry wiatr. Kiedy ocalali Niemcy opuścili łódź, dwaj Brytyjczycy rozebrali się i podpłynęli do kadłuba w świetle reflektorów. U-Boot, trafiony z działa prosto w wieżyczkę, nabierał szybko wody. Fasson i Grazier zabrali plik tajnych papierów z kajuty radiowej i przekazali je swoim kolegom w szalupie. Gdy zeszli z powrotem po samą Enigmę, dziób U-Boota wynurzył się nagle z wody i łódź zatonęła. „Poszli na dno razem z nią, osiemset metrów w dół”, oznajmił facet z marynarki, opowiadając im o wszystkim w Pawilonie Ósmym.

– Mam nadzieję, że byli martwi, zanim łódź osiadła na dnie – powiedział, po czym wyjął z teczki książeczki szyfrowe. Było to dwudziestego czwartego listopada. Prawie dziesięć miesięcy po rozpoczęciu blokady.

Na pierwszy rzut oka nie wydawały się warte życia dwóch ludzi: dwie niepozorne broszurki, Książka Sygnałów Skróconych i Szyfr Meteorologiczny, wydrukowane rozpuszczalnym tuszem na różowej bibułce, aby radiooperator mógł wrzucić je przy najmniejszym zagrożeniu do wody. Dla ośrodka w Bletchley były jednak bezcenne, warte więcej niż jakikolwiek skarb wydobyty z morskich głębin. Jericho nawet teraz znał je na pamięć. Zamykając powieki, wciąż widział wypalone na siatkówce oka symbole.

T=Lufttemperatur in ganzen Celsius-Graden. –28C=a. –27C=b. –26C=c…

U-Booty przesyłały codziennie komunikaty pogodowe: informacje na temat temperatury powietrza, ciśnienia barycznego, szybkości wiatru, zachmurzenia… Szyfr Meteorologiczny redukował te dane do sześciu liter, które szyfrowano za pomocą Enigmy, następnie zaś nadawano morse’em z łodzi podwodnych. Stacje meteorologiczne niemieckiej marynarki sporządzały na ich podstawie własną prognozę i po dwóch lub trzech godzinach nadawały ją z powrotem do wszystkich niemieckich jednostek morskich, po zaszyfrowaniu na standardowej trzywirnikowej Enigmie, której kryptogramy potrafili odczytać w Bletchley.

Były to tylne drzwi do Rekina.

Najpierw odczytywano komunikat pogodowy. Potem zaszyfrowywano go z powrotem za pomocą szyfru meteo. W rezultacie na mocy logicznej dedukcji otrzymywało się tekst, który wystukano na czterowirnikowej Enigmie kilka godzin wcześniej. Był to idealny bryk. Marzenie kryptoanalityka.

Wciąż jednak nie mogli złamać szyfru.

Kryptoanalitycy, wśród nich Jericho, wprowadzali codziennie kilka hipotetycznych rozwiązań do bomb – olbrzymich mechaniczno-elektrycznych komputerów, z których każdy był wielkości szafy i wydawał hałas podobny do maszyny przędzalniczej – aby sprawdzić, które z nich było prawidłowe. I dzień po dniu nie otrzymywali żadnej odpowiedzi. Zadanie przekraczało po prostu możliwości sprzętu. Nawet odszyfrowanie komunikatu z trzywirnikowej Enigmy zajmowało czasem dwadzieścia cztery godziny, w trakcie których bomby, terkocząc, sprawdzały miliardy permutacji. Poradzenie sobie z Enigmą zaopatrzoną w dodatkowy wirnik, który mnożył ich liczbę przez dwadzieścia sześć, mogło teoretycznie trwać koło miesiąca.

Przez trzy tygodnie Jericho pracował po dwadzieścia cztery godziny na dobę, a kiedy udało mu się na godzinę albo dwie zdrzemnąć, śnił o tonących marynarzach. „Mam nadzieję, że byli martwi, zanim łódź osiadła na dnie…” Jego umysł przestał odczuwać zmęczenie. Bolał go fizycznie niczym przepracowany mięsień. Zdarzały mu się chwile utraty świadomości. Trwały tylko kilka sekund, ale i tak go przerażały. Siedział w pawilonie, pochylony nad suwakiem logarytmicznym, i nagle wszystko rozmazywało mu się przed oczami i znikało, jakby film wypadł z rolek projektora. Zdołał ubłagać obozowego lekarza o kilka tabletek benzydryny, ale wywołały one jeszcze większą huśtawkę nastrojów – po okresach euforii następowały coraz dłuższe załamania.

Ciekawe, że kiedy wpadł wreszcie na właściwe rozwiązanie, nie miało to nic wspólnego z matematyką. Strofował się później w duchu za to, że zbyt wielką wagę przywiązywał do szczegółów. Gdyby nie był taki zmęczony, mógłby cofnąć się i trafić na nie wcześniej.

Zdarzyło się to w sobotę, w drugą sobotę grudnia. Mniej więcej o dziewiątej wieczorem Logie wysłał go do domu.

– Zabijesz się, jeśli będziesz zasuwał w tym tempie – odparł na protesty Jericha. – I nikt nie będzie miał z ciebie żadnego pożytku, a już najmniej ty sam.

Jericho popedałował więc powoli do swojego pokoju, który zajmował na piętrze gospody w Shenley Church End, i zagrzebał się pod kołdrę. Słyszał, jak goście składają na dole końcowe zamówienia, jak wychodzą ostatni bywalcy i zamykają się drzwi baru. Minęła dawno północ, a on leżał, wpatrując się w sufit i zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze zaśnie, z umysłem pracującym niczym maszyna, której nikt nie potrafił wyłączyć.

Od pierwszej chwili, gdy wprowadzono Rekina, nie ulegało wątpliwości, że jedynym obliczonym na dłuższą metę rozwiązaniem jest przeprojektowanie bomb tak, aby uwzględniały istnienie czwartego wirnika. Trwało to jednak koszmarnie długo. Gdyby udało się doprowadzić do końca misję, którą tak bohatersko rozpoczęli Fasson i Grazier, i ukraść Enigmę Rekina, przebudowa byłaby łatwiejsza. Ale Enigmy Rekina były koronnym klejnotem niemieckiej marynarki. Miały je tylko U-Booty. Tylko U-Booty i oczywiście centrum łącznościowe łodzi podwodnych w Sainte-Assise, na południowy wschód od Paryża.

Może przeprowadzić atak komandosów na Sainte-Assise? Desant spadochronowy? Zastanawiał się chwilę nad tą ewentualnością, ale potem ją odrzucił. Niemożliwe. A przede wszystkim kompletnie bezsensowne. Gdyby nawet udało im się jakimś cudem zdobyć maszynę, Niemcy dowiedzieliby się o tym i natychmiast przeszli na inny system łączności. Przyszłość Bletchley opierała się na niezachwianej wierze przeciwnika, że Enigma jest nie do pokonania. Nie można było zrobić nic, co osłabiłoby w nim to przekonanie.

Chwileczkę.

Jericho usiadł na łóżku.

Jedną chwilę.

Jeśli tylko U-Booty i ich kontrolerzy w Sainte-Assise mogli mieć czterowirnikowe Enigmy – a w Bletchley wiedziano na pewno, że tak właśnie jest – to jak, u diabła, stacje meteorologiczne rozszyfrowywały komunikaty nadawane z U-Bootów?

Było to pytanie, którego nikt sobie dotąd nie zadał, pytanie o fundamentalnym znaczeniu.

Żeby odczytać komunikat zaszyfrowany przez czterowirnikową maszynę, trzeba mieć czterowirnikową maszynę.

Czy aby na pewno?

Jeśli to prawda, jak powiedział ktoś, że geniusz jest „zygzakiem błyskawicy, która rozświetla umysł”, Jericho uświadomił sobie w tej sekundzie, czym jest geniusz. Rozwiązanie ukazało mu się niczym skąpany w promieniach słońca pejzaż.

Złapał szlafrok i naciągnął go na piżamę. Włożył palto, szalik, skarpety i buty i po niespełna minucie pędził już drogą do Bletchley. Gwiazdy świeciły jasno, zmrożona ziemia była twarda jak głaz. Czując ogarniającą go absurdalną euforię, śmiał się jak szaleniec i wjeżdżał prosto w zamarznięte kałuże, krusząc oponami lód, który trzaskał niczym membrana bębna. Zjeżdżając z górki do Bletchley, przestał pedałować. Wiejski krajobraz uciekł do tyłu i Jerycho nagle znalazł się w oświetlonym blaskiem księżyca mieście, jak zawsze obskurnym i brzydkim, tej nocy jednak pięknym, pięknym jak Praga albo Paryż, usadowionym po obu stronach połyskującej rzeki torów kolejowych. W nieruchomym powietrzu słychać było odgłosy z oddalonej o niecały kilometr bocznicy – wściekłe sapanie lokomotywy, a po nim następowała seria stuków i długi gwizd. Gdzieś niedaleko zaszczekał pies i po chwili odpowiedział mu inny. Jericho minął kościół, przyhamował, żeby uniknąć poślizgu, i skręcił w lewo w Wilton Avenue.

Wpadając piętnaście minut później, zdyszany, do pawilonu i komunikując o swoim odkryciu, łapał jednocześnie oddech i powstrzymywał śmiech.

– Używają… tylko… trzech… wirników. Nadając… komunikat… pogodowy… zostawiają… czwarty… wirnik… w pozycji… neutralnej. Cholerne… sukinsyny.

Jego przyjazd spowodował prawdziwe poruszenie. Wszyscy kryptolodzy z nocnej zmiany przestali pracować i zebrali się wokół niego. Pamiętał Logiego, Kingcome’a, Pucka i Proudfoota. Wyraz ich twarzy wskazywał, że obawiają się o jego zdrowie psychiczne. Posadzili go na krześle, dali kubek herbaty i kazali opowiedzieć wszystko od początku.

Przedstawił im swoje odkrycie jeszcze raz, krok po kroku, zdjęty nagle obawą, że w jego rozumowaniu może kryć się jakiś błąd. Czterowirnikowe Enigmy znajdowały się wyłącznie na pokładzie U-Bootów i w Sainte-Assise, zgadza się? Zgadza. Stacje nadbrzeżne mogą odczytywać wyłącznie komunikaty zaszyfrowane przez trzywirnikowe Enigmy, zgadza się? Zgadza się, po dłuższej chwili. Dlatego nadając komunikaty pogodowe, radiooperatorzy na U-Bootach muszą unieruchomić czwarty wirnik, ustawiając go prawdopodobnie w pozycji zerowej.

Od tego momentu wszystko potoczyło się z błyskawiczną szybkością. Puck pobiegł do Wielkiej Sali i rozłożył na jednym ze stołów najlepsze, jakie mieli, bryki pogodowe. O czwartej rano skończyli układać menu dla bomb kryptologicznych. W porze śniadania jedna z bomb złamała szyfr i Puck przebiegł niczym małolat przez całą kantynę, krzycząc: „Mamy go! Mamy go!”.

Ten dzień przeszedł do legendy.

W południe Logie zatelefonował do Admiralicji i postawił w stan gotowości Oddział Tropienia Okrętów Podwodnych. Dwie godziny później odczytali komunikaty Rekina z poprzedniego poniedziałku, a teleksiężniczki, śliczne dziewczyny z działu dalekopisów, zaczęły przesyłać przetłumaczone transkrypty do Londynu. Były rzeczywiście klejnotami w koronie. Przy ich lekturze włosy jeżyły się na karku.

OD KAPITANA U-BOOTA SCHRÖDERA

ZMUSZONY DO ZANURZENIA PRZEZ NISZCZYCIELE.

BEZ KONTAKTU. OSTATNIA POZYCJA PRZECIWNIKA O GODZINIE

08.15 SEKTOR MORSKI 1849. KURS 45 STOPNI,

SZYBKOŚĆ 9 WĘZŁÓW.

OD GILADORNEGO

PRZEPROWADZIŁEM ATAK. PRAWIDŁOWA POZYCJA KONWOJU

AK1984. 50 STOPNI. PRZEŁADOWUJĘ I ZACHOWUJĘ KONTAKT

OD HAUSEGO

O 01.15 ZAATAKOWANY W SEKTORZE 3969, FLARY I OGIEŃ

ARTYLERYJSKI, ZSZEDŁEM POD WODĘ, BOMBY GŁĘBINOWE.

BEZ SZKÓD. JESTEM W SEKTORZE AJ3996. ZAPAS POWIETRZA

70 METRÓW SZEŚCIENNYCH.

OD DOWÓDZTWA U-BOOTÓW

DO WILCZEGO STADA DRAUFGÄNGER

JUTRO O 17.00 STAWIĆ SIĘ NA NOWEJ LINII PATROLOWEJ

OD SEKTORA AK2564 DO 2994. OPERACJA PRZECIWKO

PODĄŻAJĄCEMU NA WSCHÓD KONWOJOWI,

KTÓRY 7/12 O 12.00 ZNAJDOWAŁ SIĘ W SEKTORZE AK4189.

KURS 050 DO 070 STOPNI. SZYBKOŚĆ OKOŁO 8 WĘZŁÓW.

Do północy rozszyfrowali, przetłumaczyli i przesłali dalekopisem do Londynu dziewięćdziesiąt dwa komunikaty Rekina, informując Admiralicję o położeniu i planach operacyjnych połowy niemieckich łodzi podwodnych.

Logie odnalazł Toma w Pawilonie Bomb. Przez ostatnie dziewięć godzin Jericho biegał z miejsca na miejsce – teraz nadzorował przestrajanie jednej z maszyn, wciąż ubrany w zarzucone na piżamę palto, ku wielkiemu rozbawieniu dziewcząt z Żeńskiej Służby Pomocniczej. Logie złapał jego dłoń w obie ręce i energicznie nią potrząsnął.

– Telefonował premier! – wrzasnął mu prosto do ucha, przekrzykując terkotanie maszyn.

– Co takiego?

– Przed chwilą złożył nam telefoniczne gratulacje sam premier.

Głos Logiego wydawał się dobiegać z bardzo daleka. Jericho pochylił się, żeby usłyszeć lepiej, co powiedział Churchill, ale w tej samej chwili betonowa podłoga uciekła mu spod nóg i ogarnęła go ciemność.

• • •

– Jest w dalszym ciągu… – powtórzył Jericho.

– Co mówisz?

– Przed chwilą stwierdziłeś, że Rekin był potworem, a potem dodałeś, że jest nim w dalszym ciągu. – Jericho wycelował widelec w Logiego. – Wiem już, po co przyjechaliście. Przestaliście go czytać, prawda?

Logie odchrząknął i wbił wzrok w ogień, a Jericho poczuł się tak, jakby ktoś położył mu na sercu kamień. Potrząsnął głową, odchylił się na oparcie fotela, a potem parsknął śmiechem.

– Dziękuję ci, Tom – powiedział cicho Logie. – Cieszę się, że tak cię to ubawiło.

– Przez cały czas myślałem, że przyjechaliście, żeby posłać mnie na zieloną trawkę. To śmieszne. Cholernie śmieszne, nie sądzisz?

• • •

– Jaki mamy dzisiaj dzień? – zapytał Logie.

– Piątek.

– No tak, piątek. – Logie zgasił fajkę kciukiem, schował ją do kieszeni i westchnął. – Niech pomyślę. To znaczy, że to musiało się stać w poniedziałek. Nie, we wtorek. Przepraszam. Nie mamy ostatnio zbyt dużo czasu na sen.

Przeczesał dłonią przerzedzające się włosy i Jericho po raz pierwszy zauważył, że Logie zupełnie osiwiał. Zatem to nie odnosi się tylko do mnie, pomyślał. Wszyscy się rozsypujemy. Brak świeżego powietrza. Brak snu. Niedostateczna ilość świeżego jedzenia. Sześciodniowy tydzień i dwunastogodzinny dzień pracy…

– Kiedy wyjechałeś, wciąż mieliśmy nad nimi przewagę – powiedział Logie. – Znasz grafik. Oczywiście, że go znasz. Sam go układałeś. Czekaliśmy, aż w Pawilonie Dziesiątym złamią główny szyfr morskiej prognozy pogody i przy odrobinie szczęścia w porze lunchu mieliśmy już dość bryków, aby poradzić sobie z obowiązującym w tym dniu szyfrem meteo. To dawało nam ustawienie trzech z czterech wirników. W tym momencie braliśmy na warsztat Rekina. Trwało to różnie. Czasami łamaliśmy go w jeden dzień, innym razem w trzy albo cztery dni. Tak czy inaczej, materiały były na wagę złota i w Whitehall wynosili nas pod niebiosa.

– Aż do wtorku.

– Aż do wtorku. – Logie zerknął w stronę drzwi i ściszył głos. – To absolutna tragedia, Tom. Zmniejszyliśmy straty na północnym Atlantyku o siedemdziesiąt pięć procent. To prawie trzysta tysięcy ton wyporności miesięcznie. Te informacje były niesamowite. Wiedzieliśmy, gdzie znajdują się U-Booty, prawie tak samo precyzyjnie jak Niemcy. Oczywiście patrząc z perspektywy, to było zbyt piękne, żeby mogło trwać wiecznie. Niemcy nie są głupcami. Sukces w tej grze rodzi klęskę, powtarzam zawsze, i im większy sukces, tym większej można spodziewać się klęski. Zapamiętaj te słowa. Druga strona robi się podejrzliwa, rozumiesz. Powiedziałem…

– Co stało się we wtorek, Guy?

– Racja. Przepraszam. Wtorek. To było około ósmej wieczorem. Dostaliśmy telefon z jednej ze stacji nasłuchowych. Chyba z Flowerdown, ale w Scarborough słyszeli to również. Byłem wtedy w kantynie. Puck przyszedł po mnie i ściągnął do pawilonu. Zaczęli odbierać to wczesnym popołudniem. Pojedyncze słowo, powtarzane o każdej pełnej godzinie. Nadawali je z Sainte-Assise na dwóch głównych częstotliwościach U-Bootów.

– Rozumiem, że to słowo było zaszyfrowane.

– Nie, właśnie o to chodzi, że nie. To ich tak podnieciło. Słowo nie było zaszyfrowane. Nie nadawali go nawet morse’em. To był ludzki głos. Głos mężczyzny. Powtarzał jedno słowo: Akelei.

– Akelei… – mruknął Jericho. – Akelei… to chyba jakiś kwiat, prawda?

– Ha! – Logie klasnął w dłonie. – Jesteś naprawdę cudowny, Tom. Widzisz, jak bardzo cię nam brakuje? Musieliśmy zapytać jednego z tych niemieckich kujonów z sekcji Z, co to znaczy. Akelei: pięciopłatkowy kwiat z rodziny jaskrów. My laicy nazywamy go kolumbiną.

– Akelei – powtórzył Jericho. – To chyba jakiś ustalony wcześniej sygnał.

– Zgadza się.

– I co oznacza?

– Oznacza kłopoty, oto co oznacza. Dowiedzieliśmy się, jak duże kłopoty, wczoraj o północy. – Logie pochylił się do przodu. W jego głosie nie słychać już było żartobliwego tonu. Miał posępną, pooraną bruzdami twarz. – Akelei oznacza: „Zmienić Szyfr Meteorologiczny”. Przeszli na nowy szyfr, a my nie możemy się do niego w żaden sposób dobrać. Zamknęli nam dostęp do Rekina, Tom. Znowu jesteśmy w lesie.

• • •

Spakowanie się nie zajęło Jerichowi dużo czasu. Od przyjazdu do Cambridge nie kupował nic poza codzienną gazetą, zabrał więc ze sobą dokładnie to samo, co przywiózł: dwie walizki ubrań, kilka książek, wieczne pióro, suwak logarytmiczny, ołówki, kieszonkowe szachy i parę pionierek. Położył puste walizki na łóżku i krążąc powoli po pokoju, zbierał swoje rzeczy. Logie obserwował go, stojąc w progu.

W głowie Toma tłukły się bez przerwy wyciągnięte z jakichś zakamarków podświadomości słowa dziecięcej rymowanki: Z powodu gwoździa w podkowie stracono konia, z powodu konia stracono jeźdźca, z powodu jeźdźca przegrano bitwę, z powodu przegranej bitwy stracono królestwo, a wszystko to z powodu gwoździa w podkowie…

Złożył koszulę i położył ją na swoich książkach.

Z powodu zmiany Szyfru Meteorologicznego groziła im przegrana w Bitwie o Atlantyk. Tylu ludzi, tyle sprzętu mogło przepaść z powodu tak błahego jak zmiana szyfru. Czysty absurd.

– Zawsze można poznać chłopaka z internatu – oświadczył Logie. – Bagażu ma tyle, co kot napłakał. To przez te niekończące się podróże pociągiem.

– Tak wolę – rzucił Jericho.

Wetknął skarpetki z boku walizki. Wracał. Chcieli go z powrotem. Nie potrafił powiedzieć, czy jest podniecony, czy przerażony.

– W Bletchley też nie zostawiłeś dużo rzeczy, prawda?

Jericho obejrzał się.

– Skąd wiesz?

– Hm… – Logie odchrząknął zakłopotany. – Niestety, musieliśmy je spakować i oddać pokój komu innemu. Trudności lokalowe, sam rozumiesz.

– Nie sądziliście, że wrócę?

– Powiedzmy, że nie spodziewaliśmy się, że będziemy cię potrzebować tak szybko. Tak czy owak, mamy dla ciebie nową kwaterę w mieście, więc będziesz miał przynajmniej bliżej. Skończą się nocne wycieczki rowerem.

– Nie były takie złe. Rozjaśniały umysł. – Jericho zamknął walizki i zatrzasnął zamki.

– Co to ja chciałem powiedzieć…? Chyba czujesz się na siłach, stary? Nikt nie chce cię do niczego zmuszać.

– Sądząc po twoim wyglądzie, jestem w o wiele lepszej formie od ciebie.

– Nie chciałbym wywierać na ciebie presji…

– Och, zamknij się, Guy.

– W porządku. Nie daliśmy ci chyba wielkiego wyboru. Może pomóc ci znieść je na dół?

– Jeśli jestem dość zdrowy, żeby wrócić do Bletchley, potrafię poradzić sobie z dwiema walizkami.

Jericho zaniósł je do drzwi i wyłączył światło w sypialni, a potem zgasił gaz w kominku i po raz ostatni rozejrzał się po pokoju. Wypchana kanapa. Obdrapane krzesła. Goły kominek. Tak wygląda moje życie, pomyślał. Tandetnie umeblowane pokoje, które od samego początku zapewniały mi angielskie instytucje: szkoła, uczelnia, rząd. Ciekawe, jak będzie wyglądała następna kwatera. Logie otworzył drzwi i Jericho zgasił lampę przy biurku.

Na schodach było ciemno. Żarówka przepaliła się dawno temu. Idący przodem Logie zapalał jedną zapałkę po drugiej. Na dole, na ciemnym tle kaplicy, zobaczyli niewyraźną sylwetkę stojącego na warcie Levereta. Obrócił się i jego ręka powędrowała do kieszeni.

– W porządku, panie Leveret – powiedział Logie. – To tylko ja. Pan Jericho jedzie z nami.

Leveret miał tanią latarkę, owiniętą ze względu na zaciemnienie w bibułkę. Korzystając z rzucanego przez nią bladego snopu i resztek dziennego światła, ruszyli przez teren uczelni. Przechodząc obok jadalni, usłyszeli szczęk sztućców i głosy jedzących i Jericho poczuł nagłe ukłucie żalu. Minęli portiernię i przeszli przez furtkę nieprzekraczającą wielkością wzrostu człowieka, osadzoną w dużej dębowej bramie. Ktoś odsunął o kilkanaście centymetrów zasłonę w jednym z okien portierni i na kamienne płyty padła smuga światła. Idąc między Leveretem i Logiem, Jericho miał dziwne wrażenie, że prowadzą go do więzienia.

Na kocich łbach stał zaparkowany rover zastępcy dyrektora. Leveret otworzył go i wpuścił ich na tylne siedzenie. We wnętrzu samochodu było zimno i unosił się zapach starej skóry i dymu z papierosów.

– Tak między nami, kto to jest Claire? – zapytał nagle Logie, kiedy Leveret chował walizki do bagażnika.

– Claire? – W głosie Jericha zabrzmiały obawa i poczucie winy.

– Kiedy wbiegałeś po schodach, wydawało mi się, że słyszę, jak krzyczysz „Claire”. Claire? – Logie gwizdnął cicho. – Czy to nie jest przypadkiem ta arktyczna blondynka z Pawilonu Trzeciego? Założę się, że to ona. Ty cholerny szczęściarzu…

Leveret przekręcił kluczyk w stacyjce. Gaźnik strzelił raz i drugi i silnik zaskoczył. Wielki samochód, podskakując na bruku, skręcił w King’s Parade. Długa ulica była kompletnie pusta. W świetle reflektorów zalśniła smuga mgły. Logie wciąż chichotał pod nosem, kiedy skręcili w lewo.

– Założę się, że to ona. Ty cholerny szczęściarzu…

• • •

Kite stał na posterunku przy oknie, patrząc, jak czerwone tylne światła znikają za rogiem Gonville i Caius College. Dopiero wtedy pozwolił zasłonie opaść.

No, no…

To powinno dać im temat do rozmowy nazajutrz rano. Posłuchaj tylko, Dottie. Pana Jericha zabrali w środku nocy – no dobrze, była dopiero ósma – dwaj faceci, jeden wysoki, a drugi wyglądający na gliniarza w cywilu. Wyprowadzili go pod eskortą z domu, nie mówiąc nikomu ani słowa. Wysoki facet i gliniarz przyjechali o piątej, kiedy młody pan był na przechadzce, i ten duży – najprawdopodobniej detektyw – zasypał Kite’a pytaniami: „Czy widział pan kogoś, odkąd zjawił się tu pan Jericho?”, „Czy do kogoś pisał?”, „Czy ktoś pisał do niego?”, „Jak spędzał czas?” Wzięli klucze i przeszukali pokoje Jericha przed jego powrotem.

– To było podejrzane. Bardzo podejrzane.

Szpieg, geniusz, porzucony kochanek – a teraz co? Wygląda na to, że pospolity przestępca. Symulant? Uciekinier? Dezerter! Tak, to była właściwa odpowiedź: dezerter.

Kite usiadł z powrotem na krześle przy piecu i otworzył popołudniową gazetę.

NAZISTOWSKA ŁÓDŹ STORPEDOWAŁA STATEK PASAŻERSKI, przeczytał. ZGINĘŁY KOBIETY I DZIECI.

Pokręcił głową, dziwiąc się, jak niegodziwy potrafi być ten świat. To było odrażające: młody człowiek uciekał przed mundurem, kryjąc się gdzieś w środku Anglii, podczas gdy na morzu ginęły matki z dziećmi.