Archangielsk - Robert Harris - ebook + audiobook + książka

Archangielsk ebook i audiobook

Robert Harris

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść sensacyjna, w której Harris w idealnych proporcjach łączy fikcję z faktami historycznymi.

W filmowej adaptacji zatytułowanej „Archanioł” w roli głównej wystąpił Daniel Craig.

Głęboko skrywana tajemnica Stalina, której ujawnienie – nawet pół wieku po śmierci dyktatora – może mieć zgubne skutki dla Rosji i całego świata.

Oksfordzki historyk Fleku Kelso uczestniczy w Moskwie w międzynarodowym sympozjum poświęconym archiwom Federacji Rosyjskiej. Ale to nie w oficjalnych archiwach znajduje się coś, co może całkowicie zmienić jego spojrzenie nie tylko na przeszłość, ale także na przyszłość Rosji. To stary Gruzin, Papu Rapawa, były ochroniarz Stalina i świadek jego śmierci, zdradza brytyjskiemu historykowi informacje o istnieniu tajnych zapisków dyktatora.

Kelso, choć ma wątpliwości co do tych rewelacji, nie może zrezygnować z rysującej się szansy napisania historii na nowo. Podąża tropem wskazówek informatora, zwłaszcza kiedy ten zostaje zamordowany. Ale jego poszukiwania, które rozpoczynają się od niewinnej wizyty w bibliotece, zamieniają się w morderczy nocny pościg przez Moskwę, a potem przez północną Rosję, aż do Morza Białego.

Ostatecznym celem jest Archangielsk, bo właśnie tam został pogrzebany na prawie pięć dziesięcioleci największy sekret Stalina.

Mocne, inteligentnie napisane, trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony!

„The New York Times”

Świetnie zakomponowana powieść, w której wszystkie elementy czemuś służą, także seks i przemoc. Robert Harris, choć podąża własną drogą, jest naprawdę godnym następcą Johna Le Carré i Fredericka Forsytha.

„Publishers Weekly”

Doskonały research, wnikliwe obserwacje na temat istoty współczesnej Rosji – tego, co sprawia, że „demokracja” wygląda tam tak, a nie inaczej.

„The Economist”

Archangielsk to doskonały przykład tego, jak system polityczny współczesnej Rosji może stać się ciekawym tłem dla pasjonującej powieści sensacyjnej.

„Library Journal”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 27 min

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,2 (140 ocen)
61
53
19
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie - bomba! Nie spodziewałem się aż tak ciekawej opowieści. Nie lada gratka dla miłośników historii najnowszej - szczególnie byłego ZSRR. Nie jest to w żadnym razie książka historyczna. Jest to świetna powieść, znakomicie - moim zdaniem - wykorzystująca jako kanwę rzeczywiste postaci i niektóre wydarzenia z historii Związku Radzieckiego. Tajemniczy dziennik, wzorcowa komsomołka, ostatnie dni życia Koryfeusza Nauki, współczesna pogubiona i wciąż za dawną mocarstwowością tęskniąca Rosja. Zgorzkniali i agresywni ludzie zdolni do wszystkiego, aby przywrócić dawną chwałę Imperium. W to wszystko zamieszani są główni bohaterowie tej opowieści. A gdyby tak okazało się, że jest istnieje możliwość, niemal stuprocentowo pewny sposób na to, by... Ano właśnie, na co? Nie chciałbym tu w żaden sposób zdradzać treści i zawijasów fabularnych, dlatego piszę tak ogólnikowo. Gdybając sobie, napiszę jedynie, iż odnoszę wrażenie, że ci, którym udałoby się spowodować powrót pewnej epoki (inna s...
10
bigamek

Dobrze spędzony czas

Dobra książka sesacyjna z ciekawym scenariuszem. Nie dziwię się że została z fimowana. Osobiście przy czytaniu tej powieści drażniły mnie takie sformułowania jak: łodzie podwodne czy pistolety maszynowe AK 74. Może to błędy w tłumaczeniu. Miejscami autora ponosi też nadmierna fantazja. Przyklad: jeden z głównych bohaterów brnie przez zaspy śniegu z dwoma wielkimy pudłami i akumulatorem z terenowej Toyoty. Tu raczej by się sanie przydały i zaprzek psów. Ale nie czepiam się, książkę polecam wszystkim wielbicielom sensacji z małą domieszką histori.
00
xp2001

Dobrze spędzony czas

jak zawsze u Harrisa słucha się dobrze
00
AnaM77

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca powieść, miło się słucha/czyta
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Największym atutem tej książki jest Pan Janusz Zadura, choć sama fabuła też jest bardzo wciągająca.
00

Popularność




POWIEŚĆ SENSACYJNA, W KTÓREJ HARRIS W IDEALNYCH PROPORCJACH ŁĄCZY FIKCJĘ Z FAKTAMI HISTORYCZNYMI.

Głęboko skrywana tajemnica Stalina, której ujawnienie – nawet pół wieku po śmierci dyktatora – może mieć zgubne skutki dla Rosji i całego świata.

Oksfordzki historyk Fleku Kelso uczestniczy w Moskwie w międzynarodowym sympozjum poświęconym archiwom Federacji Rosyjskiej. Ale to nie w oficjalnych archiwach znajduje się coś, co może całkowicie zmienić jego spojrzenie nie tylko na przeszłość, ale także na przyszłość Rosji. To stary Gruzin, Papu Rapawa, były ochroniarz Stalina i świadek jego śmierci, zdradza brytyjskiemu historykowi informacje o istnieniu tajnych zapisków dyktatora.

Kelso, choć ma wątpliwości co do tych rewelacji, nie może zrezygnować z rysującej się szansy napisania historii na nowo. Podąża tropem wskazówek informatora, zwłaszcza kiedy ten zostaje zamordowany. Poszukiwania, które rozpoczynają się od niewinnej wizyty w bibliotece, zamieniają się w morderczy nocny pościg przez Moskwę, a potem przez północną Rosję, aż do Morza Białego.

Ostatecznym celem jest Archangielsk, bo właśnie tam został pogrzebany na prawie pięć dziesięcioleci największy sekret Stalina.

W FILMOWEJ ADAPTACJI ZATYTUŁOWANEJ „ARCHANIOŁ” W ROLI GŁÓWNEJ WYSTĄPIŁ DANIEL CRAIG

Robert Harris

Brytyjski pisarz i dziennikarz; pracował m.in. dla BBC i jako komentator polityczny dla „The Observer”. Autor kilku książek popularnonaukowych, ale przede wszystkim czternastu przetłumaczonych na czterdzieści języków powieści: thrillerów – Vaterland, Enigma, Archangielsk, Autor widmo, Indeks strachu, Konklawe, Monachium, Drugi sen, V2 (pierwsze cztery zostały sfilmowane) – a także powieści historycznych z elementami sensacji – Pompeje, Oficer i szpieg oraz „Trylogia rzymska”, w której ukazały się Cycero, Spisek i Dyktator.

Brytyjski pisarz i dziennikarz; pracował m.in. dla BBC i jako komentator polityczny dla „The Observer”. AutJuż wkrótce na platformę Netflix trafi serial na podstawie książki Harrisa Monachium. W rolę premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina wcieli się Jeremy Irons!

robert-harris.com

Tego autora

ARCHANGIELSK

ENIGMA

INDEKS STRACHU

POMPEJE

AUTOR WIDMO

OFICER I SZPIEG

KONKLAWE

MONACHIUM

VATERLAND

DRUGI SEN

V2

Trylogia rzymska

CYCERO

SPISEK

DYKTATOR

Tytuł oryginału:

ARCHANGEL

Copyright © Robert Harris 1998

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Andrzej Szulc 1999

Redaktor prowadzący: Marzena Wasilewska

Zdjęcie na okładce: © Des Panteva/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-746-8

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
PROLOG. OPOWIEŚĆ RAPAWY
CZĘŚĆ PIERWSZA. MOSKWA
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
CZĘŚĆ DRUGA. ARCHANGIELSK
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34

Pamięci Dennisa Harrisa 1923–1996 oraz dla Matildy

PROLOG

OPOWIEŚĆ RAPAWY

Śmierć rozwiązuje wszelkie problemy –

nie ma człowieka, nie ma problemu.

J.W. Stalin, 1918

Późną nocą dawno temu – zanim jeszcze się narodziłeś, chłopcze – pewien ochroniarz stał, paląc papierosa, na tylnej werandzie dużego domu w Moskwie. Noc była zimna, księżyc i gwiazdy schowały się za chmurami i palił przede wszystkim, by się rozgrzać, chowając w swoich wielkich chłopskich dłoniach żarzący się w tekturowej gilzie gruziński papieros.

Ochroniarz nazywał się Papu Rapawa. Miał dwadzieścia jeden lat i pochodził z Megrelii na północno-wschodnim wybrzeżu Morza Czarnego. Jeśli chodzi o dom… może lepszym słowem byłaby forteca… był to długi na pół przecznicy carski pałac, położony w dzielnicy dyplomatycznej, niedaleko rzeki. Na dole, gdzieś w chłodnym mroku otoczonego murami ogrodu, rósł wiśniowy sad, za nim biegła szeroka ulica Sadowaja-Kudrinskaja, a jeszcze dalej ciągnęły się tereny moskiewskiego zoo.

Ulica była pusta. Kiedy, tak jak w tej chwili, panowała cisza i wiatr wiał z odpowiedniego kierunku, z oddali dobiegało ledwo słyszalne wycie zamkniętych w klatce wilków.

Dziewczyna przestała już krzyczeć, na szczęście, gdyż jej krzyk działał Rapawie na nerwy. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, była niewiele starsza od jego młodszej siostry i kiedy ją przywiózł, spojrzała na niego… spojrzała na niego… cóż, szczerze mówiąc, wolał o tym nie mówić nawet teraz, po prawie pięćdziesięciu latach.

Tak czy owak, dziewczyna przymknęła się i Rapawa zaciągał się właśnie z rozkoszą papierosem, gdy zadzwonił telefon. To musiało być koło drugiej nad ranem. Nigdy tego nie zapomni. Koło drugiej nad ranem drugiego marca 1953 roku. W nieruchomym mroźnym powietrzu dzwonek zabrzmiał głośno niczym alarm przeciwpożarowy.

Normalnie – musisz to zrozumieć – w nocy pełniło wartę czterech strażników: dwóch wewnątrz i dwóch na ulicy. Ale kiedy w sypialni była dziewczyna, Szef nie lubił, żeby kręciło ich się zbyt wielu, przynajmniej w domu. Dlatego tej konkretnej nocy Rapawa był sam. Rzucił papierosa, przebiegł przez wartownię oraz kuchnię i wpadł do przedpokoju. Telefon był staroświecki, przedwojenny, zamocowany na ścianie – Matko Święta, jego jazgot zbudziłby chyba umarłego! Rapawa chwycił słuchawkę w połowie dzwonka.

– Ławrientij? – zapytał męski głos.

– Nie ma go tutaj, towarzyszu.

– Poproś go. Mówi Malenkow.

Zazwyczaj władczy głos był teraz ochrypły z paniki.

– Towarzyszu…

– Poproś go. Powiedz mu, że coś się stało. Coś się stało w Bliżnym.

• • •

– Wiesz, co mam na myśli, mówiąc „Bliżnyj”, chłopcze? – zapytał stary.

Siedzieli obaj w tanich piankowych fotelach w małym pokoiku na dwudziestym trzecim piętrze hotelu Ukraina, tak blisko siebie, że dotykali się niemal kolanami. Stojąca przy łóżku lampa rzucała ich niewyraźne cienie na zasłonę w oknie: jeden profil kościsty, obrany do czysta przez czas, drugi wciąż pełny, mężczyzny w średnim wieku.

– Tak – odparł ten w średnim wieku; nazywał się Fluke Kelso. – Tak, wiem, co macie na myśli. (Jak mógłbym, do diabła, tego nie wiedzieć, miał ochotę mruknąć. W końcu przez dziesięć pieprzonych lat uczyłem w Oksfordzie historii Związku Radzieckiego…).

Bliżnyj to po rosyjsku „bliski”. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych to słowo oznaczało na Kremlu „Bliską Daczę”. A Bliska Dacza mieściła się w Kuncewie pod Moskwą – podwójne ogrodzenie, trzystu żołnierzy specjalnych oddziałów NKWD i osiem zamaskowanych trzydziestomilimetrowych dział przeciwlotniczych – wszystko to ukryte w brzozowym lasku, by chronić samotnego leciwego mieszkańca daczy.

Kelso czekał, aż stary podejmie opowieść, ale Rapawa skupił nagle całą uwagę na papierosie, usiłując go zapalić klubową zapałką. Nie potrafił ująć w palce cienkiego paska tektury. Nie miał paznokci.

– No i co zrobiliście?

Kelso pochylił się i podał staremu ogień, mając nadzieję, że ten gest osłabi nachalność pytania. Starał się ukryć podniecenie. Na małym stoliku, między pustymi butelkami, brudnymi kieliszkami, popielniczką oraz zmiętymi paczkami marlboro leżał miniaturowy magnetofon, który Kelso umieścił tam, gdy wydawało mu się, że Rapawa nie patrzy. Stary zaciągnął się mocno papierosem, z wdzięcznością spojrzał na żarzący się czubek i rzucił zapałki na podłogę.

– Słyszałeś o Bliżnym? – odezwał się w końcu, sadowiąc się wygodniej w fotelu. – W takim razie wiesz, co zrobiłem.

Trzydzieści sekund po odebraniu telefonu młody Papu Rapawa pukał do drzwi Berii.

• • •

Członek Politbiura, Ławrientij Pawłowicz Beria, okryty luźnym czerwonym jedwabnym kimonem, pod którym jego brzuch sterczał niczym wielki biały worek z piaskiem, wyzwał Rapawę po megrelsku od skurwysynów i pchnął go w pierś tak mocno, że ten zatoczył się do tyłu. A potem odsunął ochroniarza na bok i ruszył w stronę schodów, zostawiając na parkiecie mokre ślady spoconych białych stóp.

Przez otwarte drzwi Rapawa widział wnętrze sypialni – wielkie drewniane łóżko, ciężką mosiężną lampę w kształcie smoka, szkarłatną pościel, białe nogi dziewczyny rozrzucone w ofiarnym geście. Miała szeroko otwarte, nieobecne ciemne oczy. Na stoliku przy łóżku stał dzbanek z wodą i słoiczki z lekarstwami. Na jasnożółtym dywanie z Aubusson leżały rozsypane duże białe tabletki.

Nie zapamiętał nic więcej ani jak długo tam stał, nim Beria zbiegł z powrotem po schodach. Był zdyszany i najwyraźniej zdenerwowany rozmową z Malenkowem. Rzucił dziewczynie jej ubranie, wrzeszcząc, żeby się wynosiła, natychmiast wynosiła, i kazał Rapawie podjechać samochodem.

Rapawa zapytał, kto jeszcze ma jechać. (Myślał o Nadarii, komendancie ochrony, który normalnie wszędzie jeździł z Szefem. Albo o Sarsikowie, który w tym momencie chrapał urżnięty w trupa w wartowni w drugim skrzydle budynku). Beria stał odwrócony plecami do Rapawy i ściągał właśnie z siebie kimono. Słysząc pytanie, na chwilę znieruchomiał i obejrzał się przez tłuste ramię, ostro kombinując – widać było jego połyskujące za binoklami małe oczka.

– Nikt – odparł w końcu. – Tylko ty.

Samochód był amerykański – ciemnozielony dwunastocylindrowy packard z szerokim na pół metra stopniem, prawdziwe cudo. Rapawa wyprowadził go z garażu i cofając się, podjechał pod główne wejście budynku na Wspolnom Pierieułkie. Nie gasząc silnika, żeby szybciej zadziałało ogrzewanie, wyskoczył i stanął przy tylnych drzwiach w typowej pozycji enkawudzisty: lewa ręka na biodrze, płaszcz i marynarka lekko rozchylone, wystająca kabura, prawa dłoń na rękojeści pistoletu Makarow, wzrok penetrujący górę i dół ulicy. Beso Dumbadze, również pochodzący z Megrelii, wybiegł zza rogu, żeby zobaczyć, co się dzieje, i w tym samym momencie Szef wyszedł na ulicę.

• • •

– Jak był ubrany?

– Skąd, u diabła, mam wiedzieć, jak był ubrany, chłopcze? – odparł z irytacją stary. – Jakie to, do diabła, ma znaczenie, w co był ubrany?

• • •

Właściwie – urwał, żeby się nad tym zastanowić – Szef był ubrany na szaro. W szarym płaszczu, szarym garniturze i szarym pulowerze, bez krawata, w binoklach, z pochyłymi ramionami i wielką sklepioną głową wyglądał zupełnie jak sowa, stara złośliwa szara sowa. Rapawa otworzył drzwi, Beria usiadł z tyłu, a Dumbadze – który znajdował się w odległości mniej więcej dziesięciu metrów od samochodu – wykonał gest oznaczający „Co mam, kurwa, robić?”. Rapawa odpowiedział wzruszeniem ramion – „Skąd mam, kurwa, wiedzieć?”. Obiegł dookoła samochód, siadł za kierownicą, wrzucił pierwszy bieg i odjechali.

Jeździł już do odległego o dwadzieścia pięć kilometrów Kuncewa kilkadziesiąt razy, zawsze w nocy, zawsze w konwoju sekretarza generalnego – i za każdym razem było to prawdziwe wydarzenie, chłopcze, mówię ci. Piętnaście limuzyn z zaciągniętymi z tyłu zasłonami, pół Politbiura – Beria, Malenkow, Mołotow, Bułganin, Chruszczow, plus ochroniarze – wyjeżdżało z Kremla przez Bramę Borowicką i pędziło ulicami sto dwadzieścia na godzinę. Milicja wstrzymywała ruch na wszystkich skrzyżowaniach, dwa tysiące enkawudzistów w cywilu strzegło trasy rządowego konwoju. Aż do ostatniej chwili nie wiadomo było, w którym samochodzie jest sekretarz generalny; dopiero kiedy skręcali z szosy w las, jeden z wielkich ziłów przyspieszał i wysuwał się do przodu, a pozostałe zwalniały, żeby pozwolić zająć pierwsze miejsce Prawowitemu Następcy Lenina.

Tej nocy było jednak zupełnie inaczej. Szeroka droga była pusta i gdy przejechali przez rzekę, Rapawa mógł rozpędzić wielki jankeski samochód do maksymalnej prędkości. Strzałka szybkościomierza zbliżała się do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Beria siedział z tyłu nieruchomy jak głaz. Po dwunastu minutach zostawili za sobą miasto, po piętnastu, przy końcu szosy z Pokłonnoj Gory, zwolnili, żeby skręcić w zakamuflowany zjazd. W światłach reflektorów zamigotały białe wysokie pnie brzóz.

Jaki ten las był cichy, jaki ciemny, jaki nieogarniony – niczym łagodnie rozkołysane morze. Rapawa miał wrażenie, że ciągnie się aż po Ukrainę. Po przejechaniu ośmiuset metrów dotarli do pierwszego ogrodzenia, gdzie drogę zagradzał szlaban w białe i czerwone pasy. Dwaj uzbrojeni w pistolety maszynowe enkawudziści w pelerynach i czapkach wyszli z wartowni i na widok kamiennej twarzy Berii zasalutowali i podnieśli szlaban. Przez kilkaset metrów droga wiła się między zagajnikami, a potem w potężnych światłach packarda ukazało się kolejne ogrodzenie – wysoki na cztery i pół metra mur z otworami strzelniczymi. Niewidoczne ręce otworzyły od środka żelazną bramę.

Podjechali pod daczę.

Rapawa spodziewał się czegoś niezwykłego – sam nie wiedział dokładnie czego – samochodów, ludzi w mundurach, bieganiny. Ale w piętrowym budynku było ciemno – paliła się tylko żółta latarnia nad drzwiami wejściowymi. W kręgu jej światła zobaczyli mężczyznę – pulchną ciemnowłosą sylwetkę zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów, Gieorgija Maksymilianowicza Malenkowa, którego nie sposób było pomylić z kimś innym. I jedno wydawało się dziwne, chłopcze: Malenkow zdjął swoje błyszczące nowe buty i wsadził je pod pachę.

Beria wyskoczył na zewnątrz, nim zatrzymał się samochód. Wziął Malenkowa pod łokieć i słuchał jego relacji, kiwając głową, wtrącając ciche uwagi i rozglądając się na wszystkie strony.

– Przeniosłeś go? Czy go przeniosłeś? – usłyszał w pewnej chwili Rapawa, a potem Beria odwrócił się w jego stronę i strzelił palcami, dając znak, żeby wszedł razem z nimi do środka.

Podczas poprzednich wizyt na daczy Rapawa zawsze albo czekał na Szefa w samochodzie, albo szedł do wartowni, żeby napić się czegoś i zapalić papierosa z innymi kierowcami. Musisz zrozumieć, że wnętrze domu było zakazanym terytorium. Nikt, z wyjątkiem personelu sekretarza generalnego i zaproszonych gości, nigdy nie wchodził do środka. Idąc przez hol, Rapawa poczuł nagle, jak zapiera mu dech z przerażenia – fizycznie się dławi, jakby ktoś zaciskał palce na jego tchawicy.

Malenkow szedł przodem w samych skarpetkach i nawet Szef stąpał na palcach, więc Rapawa dostosował się do nich i starał się poruszać bezszelestnie. Poza nimi w pobliżu nie było nikogo. Dom sprawiał wrażenie wymarłego. Wszyscy trzej minęli stojący w holu fortepian i weszli do jadalni. Światło było tu zapalone, zasłony zasunięte. Na stole leżały jakieś papiery i stojak z fajkami Dunhilla, w kącie stał gramofon na korbę. Nad kominkiem wisiała powiększona czarno-biała fotografia w taniej drewnianej ramce, przedstawiająca sekretarza generalnego jako młodego mężczyznę, siedzącego gdzieś w słońcu z towarzyszem Leninem. Po drugiej stronie jadalni były drzwi. Malenkow odwrócił się, przytknął do ust pulchny palec i bardzo powoli je otworzył.

• • •

Stary przymknął oczy i wyciągnął pusty kieliszek, żeby mu nalać. Westchnął.

– Ludzie krytykują Stalina, chłopcze – powiedział – ale to jedno trzeba przyznać: żył jak robotnik. W przeciwieństwie do Berii, który uważał się za księcia. Pokój towarzysza Stalina wyglądał jak pokój prostego człowieka. Trzeba to przyznać Stalinowi. Był zawsze jednym z nas.

• • •

Płomień świeczki stojącej pod małym portretem Lenina zamigotał w przeciągu. Jedynym innym źródłem światła była lampa na biurku. Pośrodku pokoju stała zasłana kozetka. Prosty brązowy wojskowy koc zsunął się z niej na leżący na podłodze dywanik w tygrysie cętki. Na dywaniku leżał na plecach, oddychając ciężko, pogrążony we śnie, niski, starszy, gruby rumiany mężczyzna w brudnym białym podkoszulku i zmoczonych wełnianych kalesonach. W sypialni było bardzo ciepło i unosił się smród moczu.

Malenkow podniósł tłustą dłoń do ust i zatrzymał się blisko drzwi. Beria podszedł szybko do dywanika rozpiął palto i ukląkł. Położył dłonie na czole Stalina i podniósł kciukami obie powieki, odsłaniając podbiegłe krwią nieruchome źrenice.

– Józefie Wissarionowiczu – powiedział cicho. – To ja, Ławrientij. Drogi towarzyszu, jeśli mnie słyszysz, porusz oczami. Towarzyszu… Mówisz, że może tak już leżeć od dwudziestu godzin? – dodał, zwracając się do Malenkowa, lecz przez cały czas patrząc na Stalina.

Z zasłoniętych dłonią ust Malenkowa wydarło się łkanie. Po jego gładkich policzkach płynęły łzy.

– Drogi towarzyszu, porusz oczami… Porusz oczami, drogi towarzyszu… Towarzyszu? Kurwa mać. – Beria wstał i wytarł palce o płaszcz. – To na pewno udar. Jest sztywny. Gdzie jest Starostin i chłopcy? I Butuzowa?

Malenkow beczał głośno i Beria musiał stanąć między nim i ciałem – dosłownie zasłonić mu widok, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Złapał Malenkowa za ramiona i zaczął przemawiać do niego bardzo cicho i bardzo szybko, tak jak przemawia się do dziecka – mówił mu, żeby zapomniał o Stalinie, że Stalin to już historia, Stalin to warzywo, że ważne jest, co teraz zrobią, i że muszą trzymać się razem. I gdzie są chłopcy? Czy siedzą w wartowni?

Malenkow pokiwał głową i wytarł nos rękawem.

– Dobrze – rzucił Beria. – Teraz powiem ci, co zrobimy.

Malenkow miał włożyć buty i pójść oznajmić strażnikom, że towarzysz Stalin śpi, że jest pijany i z jakiej, kurwa, racji on i towarzysz Beria zostali bez powodu wyciągnięci z łóżek. Miał im powiedzieć, żeby nigdzie nie dzwonili i nie wzywali żadnych lekarzy („Słuchasz mnie, Gieorgij?”). Zwłaszcza lekarzy, ponieważ sekretarz generalny uważa wszystkich lekarzy za żydowskich trucicieli… pamiętasz? Która jest teraz godzina? Trzecia? W porządku. O ósmej… nie, lepiej o wpół do ósmej Malenkow ma zacząć dzwonić do członków kierownictwa. Ma powiedzieć, że o dziewiątej rano on i Beria chcą zwołać tutaj, w Kuncewie, posiedzenie pełnego Politbiura. Ma powiedzieć, że martwią się o zdrowie Józefa Wissarionowicza i że trzeba podjąć kolektywną decyzję w sprawie jego leczenia.

Beria zatarł ręce.

– To sprawi, że zesrają się w portki. A teraz przenieśmy go na kanapę. Ty – zwrócił się do Rapawy. – Złap go za nogi.

• • •

Stary zapadł się w fotelu, wyciągnął przed siebie nogi i przymknął oczy. Miał monotonny głos. Nagle wydał z siebie długie westchnienie, wyprostował się i omiótł spanikowanym spojrzeniem wnętrze pokoju.

– Muszę się odlać, chłopcze. Natychmiast.

– Tam.

Rapawa podniósł się z ostrożnym dostojeństwem pijaka. Przez cienką ścianę Kelso usłyszał plusk oddawanego do sedesu moczu. Prawidłowa reakcja organizmu, pomyślał. Musiał w końcu opróżnić pęcherz. Od czterech godzin oliwił pamięć Rapawy: najpierw piwem Bałtika w hotelowym barze, następnie żubrówką w kawiarni po drugiej stronie ulicy, wreszcie słodową whisky w ciasnym hotelowym pokoiku. To było jak zabawa z wiszącą na końcu haczyka rybą; zabawa z rybą w rzece pełnej wódki. Zauważył leżące na podłodze, rzucone przez Rapawę zapałki. Na tylnej tekturce widniała nazwa baru albo nocnego klubu – ROBOTNIK – wraz z adresem gdzieś niedaleko stadionu Dynama. Rozległ się odgłos spuszczanej wody i Kelso schował szybko zapałki do kieszeni. Rapawa stanął w drzwiach, oparł się o framugę i zapiął rozporek.

– Która jest godzina, chłopcze?

– Dochodzi pierwsza.

– Muszę już iść. Pomyślą, że jestem twoim pieprzonym kochankiem.

Rapawa wykonał obsceniczny gest dłonią. Kelso udał, że się śmieje. Jasne, zaraz zadzwoni po taksówkę. Jasne. Ale najpierw trzeba osuszyć do dna butelkę… sięgnął po whisky, sprawdzając ukradkiem, czy kręci się taśma… dokończyć butelkę, towarzyszu, i dokończyć opowieść.

Stary zasępił się i wbił wzrok w podłogę. Opowiedział mu już wszystko. Nie ma nic więcej do powiedzenia. Położyli Stalina na kanapie… i co z tego? Malenkow poszedł pogadać ze strażnikami. Rapawa odwiózł Berię do domu. Wszyscy wiedzą, co się stało. Dzień albo dwa później Stalin umarł. A niedługo potem zginął Beria. Co do Malenkowa, popadł na długie lata w niełaskę (Rapawa widział go raz, w latach siedemdziesiątych, drepczącego po Arbacie), ale teraz on również nie żyje. Nadaria, Sarsikow, Dumbadze, Starostin, Butuzowa… wszyscy umarli. Umarła partia. W gruncie rzeczy umarło całe to pierdolone państwo.

– Z pewnością to nie jest cała historia – powiedział Kelso. – Proszę, siadajcie, Papu Gierasimowiczu, wypijemy do końca butelkę.

Mówił grzecznie i z wahaniem, bo czuł, że narkoza alkoholu i próżności przestaje działać i że trzeźwiejąc, Rapawa może sobie nagle uświadomić, że powiedział o wiele za dużo. Zobaczył w jego oczach kolejny błysk irytacji. Chryste, ci starzy enkawudziści byli zawsze tacy cholernie trudni, trudni i być może w dalszym ciągu niebezpieczni. Kelso miał czterdzieści kilka lat, o trzydzieści mniej od Rapawy. Ale był w nie najlepszej formie… prawdę mówiąc, nigdy nie był w dobrej formie i gdyby stary nagle się wściekł, w starciu z nim nie miałby większych szans. Rapawa przeżył w końcu obozy za kołem podbiegunowym. Na pewno pamiętał, w jaki sposób można kogoś zranić – zranić kogoś bardzo szybko, pomyślał Kelso, i być może bardzo dotkliwie.

Nalał do pełna Rapawie, dolał sobie i zmusił się, żeby mówić dalej:

– No więc jesteście tam. Macie dwadzieścia pięć lat i jesteście w sypialni sekretarza generalnego. Nie mogliście znaleźć się bliżej centrum wydarzeń. To było wewnętrzne sanktuarium, święte miejsce. O co chodziło Berii, kiedy was tam zabierał?

– Jesteś głuchy, chłopcze? Mówiłem już. Chciał, żebym przeniósł ciało.

– Ale dlaczego akurat wy? Dlaczego nie któryś z ochroniarzy Stalina? To oni go w końcu znaleźli i zaalarmowali Malenkowa. I dlaczego Beria nie zabrał ze sobą do Kuncewa kogoś wyższego rangą? Dlaczego wybrał akurat was?

Rapawa wahał się, wpatrzony w szklankę z whisky. Kelso uznał później, że tak naprawdę wszystko, co zdarzyło się tej nocy, wynikało z tego, że Rapawa chciał się napić, że chciał tego dokładnie w tym konkretnym momencie i jego pragnienie było silniejsze od chęci wyjścia. Stary usiadł ciężko w fotelu, opróżnił jednym haustem szklankę i wyciągnął ją przed siebie.

– Papu Rapawa – kontynuował Kelso, nalewając mu po raz kolejny solidną porcję szkockiej. – Siostrzeniec Awksientija Rapawy, najstarszego kumpla Berii w gruzińskiej NKWD. Młodszy od innych ochroniarzy. Dopiero od niedawna w stolicy. Może bardziej naiwny od innych. Mam rację? Młody gorliwy chłopak, ktoś, na kogo Beria mógł spojrzeć i pomyśleć: Tak, mogę go zabrać, mogę zabrać młodego Rapawę, na pewno nie wyda sekretu.

Cisza przedłużała się i pogłębiała. W końcu stała się prawie namacalna, jakby ktoś trzeci wszedł do pokoju i siadł razem z nimi przy stole. Rapawa zaczął kołysać głową na lewo i prawo, a potem pochylił się, złapał oburącz za żylasty kark i wlepił wzrok w wytarty dywan. Siwe włosy miał przycięte do samej skóry. Stara powęźlona blizna biegła od czubka głowy prawie po skroń. Wyglądała, jakby ranę zszył sznurkiem jakiś ślepiec. I te palce: pożółkłe koniuszki i nigdzie ani śladu paznokcia.

– Wyłącz swoją maszynkę, chłopcze – powiedział cicho, wskazując głową stół. – Wyłącz ją. A teraz wyjmij taśmę… o właśnie… i połóż w miejscu, gdzie będę mógł ją widzieć.

• • •

Towarzysz Stalin był niskiego wzrostu – sto sześćdziesiąt dwa centymetry – lecz ciężki. Matko Święta, jaki ciężki! Jakby nie był zbudowany z tłuszczu i kości, ale z jakiegoś o wiele gęstszego tworzywa. Powlekli go po parkiecie… głowa sekretarza generalnego odbijała się od wypastowanych klepek… a potem musieli go podnieść, zaczynając od nóg. Rapawa zauważył – nie mógł nie zauważyć, bo miał je tuż przed oczami – że drugi i trzeci palec lewej stopy sekretarza generalnego są zrośnięte – diabelski znak – i kiedy inni nie patrzyli, przeżegnał się.

– Powiedz mi teraz, młody towarzyszu – odezwał się Beria, kiedy Malenkow odszedł – czy wolisz stąpać po tej ziemi, czy w niej leżeć?

W pierwszej chwili Rapawa nie wierzył własnym uszom. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że jego życie nigdy już nie będzie takie samo i że będzie miał szczęście, jeśli przeżyje tę noc.

– Wolałbym po niej stąpać, Szefie – wyszeptał.

– Zuch chłopak. – Beria złączył kciuk i palec wskazujący. – Musimy znaleźć klucz. Mniej więcej tej wielkości. Wygląda jak klucz, którym nakręca się zegar. Trzymał go na mosiężnym kółku przyczepionym do sznurka. Sprawdź jego ubranie.

Znajoma szara kurtka wisiała na oparciu krzesła, na niej złożono porządnie szare spodnie. Obok stały wysokie czarne kawaleryjskie buty z wysokimi na trzy centymetry obcasami. Rapawie trzęsły się ręce. Czy to jakiś sen? Ojciec i Nauczyciel Narodu Radzieckiego, Natchnienie i Organizator Zwycięstwa Komunizmu, Przywódca Całej Postępowej Ludzkości, leżał zabrudzony na kanapie, z porażoną połową swego żelaznego mózgu, a oni dwaj myszkowali po jego pokoju niczym złodzieje. Tak czy inaczej, wykonał rozkaz, zaczynając od kurtki, podczas gdy Beria zaatakował z wprawą starego czekisty biurko – wyciągał szuflady, obracał je do góry dnem, przetrząsał zawartość każdej, a następnie wpychał ją z powrotem i wsuwał szuflady na miejsce.

W kurtce nie było nic, w spodniach też, z wyjątkiem brudnej chusteczki zlepionej zaschniętą kulką flegmy. Oczy Rapawy przyzwyczaiły się do półmroku i lepiej widział wnętrze sypialni. Na jednej ze ścian wisiała duża chińska rycina przedstawiająca tygrysa. Na innej – i to było najdziwniejsze – Stalin przylepił fotografie dzieci. Głównie małych brzdąców. Nie porządne odbitki, ale powydzierane nierówno z czasopism i gazet zdjęcia. Musiało ich tam być kilkadziesiąt.

– Masz coś?

– Nie, Szefie.

– Sprawdźmy kanapę.

Położyli Stalina na plecach, z rękami złożonymi na brzuchu, i można było pomyśleć, że staruszek po prostu zasnął. Miał ciężki oddech, prawie chrapał. Z bliska nie przypominał wcale swoich podobizn. Mięsistą twarz pokrywały czerwone żyłki i płytkie kratery blizn. Brwi i wąsy miał siwobiałe, przez rzadkie włosy widać było skórę czaszki. Rapawa pochylił się nad nim – co za smród… śmierdział tak, jakby już zaczął się rozkładać – i wsunął rękę w szparę między siedzenie i oparcie kanapy. Przejechał palcami w dół, pochylając się na lewo, ku stopom sekretarza generalnego, a potem z powrotem w prawo, w stronę głowy, i nagle koniuszek jego palca wskazującego dotknął czegoś twardego i żeby to wyjąć, musiał wsunąć palec jeszcze głębiej, opierając delikatnie ramię o pierś sekretarza generalnego.

I wtedy stało się coś strasznego: przerażająca, okropna rzecz. Kiedy Rapawa wyciągnął klucz i zawołał szeptem Szefa, gensek odchrząknął i nagle otworzył oczy – zwierzęce żółte oczy, w których płonęły złość i strach. Nawet Beria zachwiał się, kiedy je zobaczył. Stalin nie poruszył żadną inną częścią ciała, ale z jego gardła wydobyło się coś w rodzaju stłumionego warczenia. Beria podszedł na palcach bliżej, przyjrzał się sekretarzowi generalnemu i przesunął dłonią przed jego oczami. To najwyraźniej nasunęło mu pewien pomysł. Wziął od Rapawy klucz i zaczął nim kręcić kilkanaście centymetrów nad twarzą Stalina. Żółte oczy natychmiast wpiły się w klucz i śledziły go, ani na moment nie opuszczając, przez wszystkie punkty kompasu. Beria, teraz uśmiechnięty, kołysał powoli kluczem przez co najmniej pół minuty, a potem nagle złapał go w dłoń, zamknął palce i pokazał zaciśniętą pięść Stalinowi.

Cóż to był za głos, chłopcze! Bardziej zwierzęcy niż ludzki. Ścigał Rapawę, gdy wychodził z sypialni i stąpał korytarzem, ścigał go przez wszystkie lata, od tamtej nocy aż do dzisiaj.

• • •

Butelka szkockiej była pusta i Kelso klęczał teraz przed minibarkiem niczym ksiądz przed ołtarzem. Zastanawiał się, co pomyślą gospodarze sympozjum historycznego, gdy dostaną rachunki za alkohol, ale w tej chwili ważniejsze było, żeby stary miał się czego napić i żeby mówił. Zgarnął kilkanaście miniaturowych buteleczek – wódki, whisky, ginu, brandy, jakiegoś niemieckiego trunku z wiśni – i przeniósł je w obu dłoniach na stół. Kiedy usiadł i wypuścił je z rąk, kilka spadło na podłogę, ale Rapawa nie zwrócił na to uwagi. Nie był już starym dziadkiem popijającym w hotelu Ukraina, lecz przestraszonym młodzieńcem za kierownicą ciemnozielonego packarda w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim. Szosa do Moskwy połyskiwała biało w światłach reflektorów, a z tyłu siedział nieruchomy jak głaz Ławrientij Beria.

• • •

Wielki samochód przemknął Kutuzowskim Prospektem i minął ciche przedmieścia w zachodniej części miasta. O wpół do trzeciej przejechał mostem Borodinskim przez rzekę Moskwę i ruszył gazem w stronę Kremla, na którego teren wjechał przez południowo-wschodnią bramę po przeciwnej stronie placu Czerwonego.

Kiedy tylko wpuszczono ich do środka, Beria pochylił się i dał Rapawie instrukcje – na lewo, obok Arsenału, a potem ostro na prawo, wąską bramą na wewnętrzny dziedziniec. W murach nie było ani jednego okna, tylko sześcioro małych drzwi. Kamienie, którymi wybrukowano dziedziniec, lśniły szkarłatem niczym mokra krew. Spoglądając w górę, Rapawa zorientował się, że stoją pod wielką neonową czerwoną gwiazdą.

Beria zniknął szybko za jednymi z drzwi i Rapawa musiał podbiec, żeby go dogonić. Krótki korytarz wyłożony był kamiennymi płytami. Idąc nim, dotarli do windy pochodzącej jeszcze sprzed rewolucji. Przy akompaniamencie chrobotu żelaza i pomruku maszynerii jechali powoli do góry; minęli dwa ciche, pogrążone w mroku piętra, winda zatrzymała się gwałtownie i Beria odsunął kratę. A potem znowu szybko ruszył pierwszy korytarzem, kołysząc zawieszonym na sznurku kluczem.

Nie pytaj, dokąd poszliśmy, chłopcze, bo ci nie powiem. Pamiętam wyłożony dywanem długi korytarz, wzdłuż którego stały na marmurowych piedestałach wspaniałe popiersia, i spiralne schody, którymi trzeba było zejść na dół, następnie wielką salę balową, rozległą niczym pokład transatlantyku, z ogromnymi dziesięciometrowymi lustrami i stojącymi przy ścianach pięknymi pozłacanymi krzesłami. Wreszcie, niedaleko za salą balową, szeroki korytarz z otynkowanymi na zielono ścianami, podłogą, która cuchnęła pastą, i wielkimi ciężkimi drzwiami. Beria otworzył je jednym z kluczy, które miał na łańcuszku.

Rapawa wszedł za nim do środka. Zawieszone na starych, pamiętających cara, pneumatycznych zawiasach drzwi zamknęły się cicho za nimi.

Gabinet nie był zbyt imponujący. Mógł zadowolić dyrektora fabryki na jakimś zadupiu, w Wołogdzie albo Magnitogorsku – sześć na osiem metrów, biurko z kilkoma telefonami, kawałek dywanu na podłodze, stół, parę krzeseł, ciężkie zasłony w oknie. Na ścianie wisiała jedna z tych wielkich, różowych zwijanych map ZSRR – było to w czasach, gdy istniał jeszcze ZSRR – a obok znajdowały się kolejne, mniejsze drzwi, ku którym skierował się natychmiast Beria. Mieściło się za nimi coś w rodzaju szafy, a w niej poczerniały samowar, butelka armeńskiego koniaku i jakieś przybory do przyrządzania ziołowej herbaty. A także wbudowany w ścianę sejf z masywnym mosiężnym przednim panelem, na którym znajdowała się tabliczka producenta z napisem nie w cyrylicy, lecz w jakimś zachodnim języku. Sejf nie był zbyt duży – trzydzieści centymetrów szerokości, może mniej. Kwadratowy. Elegancki. Prosta rączka, także z mosiądzu.

Beria zauważył, że Rapawa gapi się na sejf, i ostrym tonem kazał mu wynosić się na korytarz.

• • •

Minęła prawie godzina. Rapawa starał się zachować czujność, ćwicząc wyciąganie pistoletu z kabury, wmawiając sobie, że każde skrzypnięcie w wielkim budynku jest czyimś krokiem, każdy poszum wiatru czyimś głosem. Wyobrażał sobie sekretarza generalnego przemierzającego ten wypastowany korytarz w swoich kawaleryjskich butach, a potem próbował osłabić siłę tej wizji obrazem ludzkiego wraka, uwięzionego we własnym cuchnącym ciele w Kuncewie.

I wiesz co, chłopcze? Popłakałem się. Być może użalałem się również trochę nad sobą – nie przeczę, bałem się, srałem w portki ze strachu – ale naprawdę opłakiwałem towarzysza Stalina. Płakałem po Stalinie bardziej niż po własnym ojcu, kiedy umarł. Podobnie jak większość chłopaków, których znałem.

Gdzieś daleko zegar wybił czwartą.

Koło wpół do piątej pojawił się w końcu Beria. Trzymał w ręce małą skórzaną teczkę, w której były na pewno jakieś papiery, ale mogły również znajdować się inne przedmioty; Rapawa nie potrafił powiedzieć. Papiery pochodziły prawdopodobnie z sejfu, podobnie jak sama teczka. Chociaż teczkę Beria mógł też zabrać z gabinetu. Albo mieć ze sobą – Rapawa nie mógł tego przysiąc, ale to niewykluczone – od samego początku, od chwili gdy wysiadł z samochodu. Tak czy inaczej, miał to, czego chciał, i uśmiechał się.

Uśmiechał się?

Przecież mówię, chłopcze, uśmiechał się. Ale to nie był radosny uśmiech. Było w nim coś…

Żałosnego?

Zgadza się, coś żałosnego. Niedowierzanie, jakby chciał powiedzieć: „Kto by w to, kurwa, uwierzył?”. Jakby właśnie przegrał w karty.

Wrócili tą samą drogą, którą przyszli, tyle że tym razem, idąc korytarzem z popiersiami, trafili na strażnika, a ten na widok Szefa o mało nie padł na kolana. Lecz Beria spiorunował go tylko wzrokiem i nawet nie zwolnił kroku – nikt nigdy nie dopuścił się tak bezczelnej kradzieży.

– Wspolnyj Pierieułok – powiedział w samochodzie.

Dochodziła piąta rano. Było jeszcze ciemno, ale zaczynały chodzić trolejbusy i na ulicach pojawili się ludzie – w większości babuszki, które sprzątały urzędy państwowe pod rządami cara i Lenina i które od jutra miały sprzątać je pod rządami kogoś nowego. Przy Bibliotece Leninowskiej namalowany na murze olbrzymi Stalin spoglądał z góry na robotników stojących w kolejce do metra. Beria położył teczkę na kolanach i otworzył ją. Paliła się wewnętrzna lampka. Beria czytał jakieś papiery, bębniąc niespokojnie palcami.

– Czy w bagażniku mamy łopatę? – zapytał nagle.

Rapawa odparł, że tak. Na wypadek, gdyby trafili na zaspy.

– A skrzynkę na narzędzia?

– Tak, Szefie. Dużą, z podnośnikiem, łyżką do opon, nakrętkami do kół, zapasową korbą, świecami zapłonowymi…

Beria odchrząknął i ponownie schował nos w papierach.

• • •

Ziemia w ogrodzie była twarda jak kamień, nakrapiana lśniącymi grudkami lodu, o wiele za twarda na łopatę, i Rapawa musiał obejść dookoła szopę i poszukać kilofa. Zdjął płaszcz, złapał oburącz trzonek, tak jak to czynił, obrabiając ojcowskie pole w Gruzji, i zatoczywszy szeroki łuk nad głową, opuścił kilof w dół, pozwalając, by dzieła dokonał sam impet narzędzia. Ostrze zagłębiło się w zmarznięty grunt aż po trzonek. Rapawa szarpnął kilof w przód i w tył, wyrwał go z ziemi, ustawił się lepiej i wbił go ponownie.

Pracował w niedużym wiśniowym sadzie przy świetle lampy sztormowej wiszącej na pobliskiej gałęzi, najszybciej, jak mógł, wiedząc, że w mroku za jego plecami, daleko poza kręgiem światła, siedzi, obserwując go, niewidoczny Beria. Wkrótce tak się spocił, że mimo marcowego chłodu musiał zdjąć marynarkę i zakasać rękawy. Koszula przykleiła mu się do pleców i mimo woli przypomniał sobie innych ludzi, którzy wykonywali podobną pracę, podczas gdy on pilnował ich, trzymając w ręce karabin – innych ludzi w znacznie cieplejszy dzień, kopiących doły w lesie, a potem kładących się w nich posłusznie twarzami do ziemi. Pamiętał zapach wilgotnej gleby, skwar, senną leśną ciszę i zastanawiał się, co zrobi, jeśli Beria każe mu się położyć na dnie dołu.

– Nie kop tak szeroko – doszedł go głos z ciemności. – To nie grób. Sam przysparzasz sobie więcej roboty.

Po jakimś czasie Rapawa zaczął używać łopaty na zmianę z kilofem; odłupywał kawały gliny i zeskakiwał na dół, żeby uprzątnąć rumowisko. Z początku ziemia sięgała mu do kolan, potem do pasa, w końcu do piersi – w tym momencie na górze pojawiła się okrągła jak księżyc twarz Berii, który kazał mu skończyć; dół był wystarczająco głęboki, Rapawa dobrze się spisał. Szef uśmiechał się i wyciągnął rękę, żeby pomóc mu wdrapać się na górę. Ujmując jego miękką dłoń, Rapawa czuł do niego taką miłość – taką falę wdzięczności i oddania, jakiej nie zaznał już potem nigdy w życiu.

Niczym dwaj starzy towarzysze – tak zapisało się to w pamięci Rapawy – złapali za dwa końce długą metalową skrzynkę na narzędzia i opuścili ją na dno dołu. Potem zasypali go, udeptali mocno ziemię, a Rapawa wygładził ją łopatą i pokrył zeschłymi liśćmi. Kiedy ruszyli trawnikiem w stronę domu, na niebie na wschodzie zapalały się już pierwsze szare smugi brzasku.

• • •

Kelso i Rapawa opróżnili wspólnie miniaturowe buteleczki i przerzucili się na domowego wyrobu pieprzówkę, którą stary trzymał w poobijanej blaszanej manierce. Bóg jeden wiedział, z czego ją pędził. Może z szamponu do włosów. Powąchał ją, kichnął, po czym mrugnął do Anglika i nalał mu z meniskiem oleistej cieczy. Miała barwę gołębiej piersi i Kelso poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.

– A Stalin umarł – powiedział bełkotliwie, starając się uniknąć spełnienia toastu. Zdrętwiała mu szczęka.

– A Stalin umarł. – Rapawa potrząsnął ze smutkiem głową. Nagle pochylił się i stuknął kieliszkiem w jego kieliszek. – Za towarzysza Stalina!

– Za towarzysza Stalina!

Wypili.

• • •

Stalin umarł. I wszyscy oszaleli z rozpaczy. Wszyscy, z wyjątkiem towarzysza Berii, który wygłosił mowę pogrzebową do zgromadzonych na placu Czerwonym tysięcy rozhisteryzowanych żałobników tonem czytającego rozkład jazdy zawiadowcy stacji, a potem stroił sobie na ten temat żarty z chłopakami.

Rozeszły się o tym słuchy.

Beria był sprytnym człowiekiem, o wiele sprytniejszym od ciebie, chłopcze… zjadłby cię na śniadanie. Ale sprytni ludzie zawsze popełniają jeden błąd. Uważają, że wszyscy naokoło są głupi. A wszyscy nie są głupi. Potrzebują tylko trochę więcej czasu.

Szef myślał, że będzie rządził przez dwadzieścia lat. Przetrwał trzy miesiące.

Któregoś czerwcowego ranka – Rapawa był wtedy na służbie z tym samym co zwykle zespołem, Nadarią, Sarsikowem, Dumbadze – nadeszła informacja, że ma się odbyć specjalne posiedzenie prezydium w biurze Malenkowa na Kremlu. Ponieważ było to u Malenkowa, Szef specjalnie się nie przejął. Kim był w końcu gruby Malenkow? Zerem. Głupim brązowym miśkiem. Szef trzymał Malenkowa na końcu sznura.

Dlatego wsiadając do samochodu, żeby udać się na posiedzenie, nie miał nawet krawata. Pojechał w niezapiętej koszuli i starym znoszonym garniturze. Po co miałby wiązać krawat? Był upalny dzień, Stalin już nie żył, w Moskwie było pełno dziewczyn, a on miał rządzić przez następne dwadzieścia lat.

Niedługo przedtem przestały kwitnąć wiśnie w ogrodzie.

Przybyli do siedziby Malenkowa i Szef poszedł do niego na górę, a oni usiedli w przedpokoju przy wejściu. Jeden po drugim przyjeżdżali dygnitarze, wszyscy towarzysze, z których Beria śmiał się w kułak, kiedy tego nie widzieli – stary „Kamienny Dupek” Mołotow, tłusty wieśniak Chruszczow, ofermowaty Woroszyłow i na koniec marszałek Żukow, ten nadęty pacan z piersią udekorowaną orderami. Wszyscy udali się na górę i Nadaria zatarł ręce.

– Może byście tak poszli do kantyny, Papu Gierasimowiczu – zwrócił się do Rapawy – i przynieśli nam kawy?

Dzień mijał. Co jakiś czas Nadaria szedł na górę, żeby zobaczyć, co się dzieje, i zawsze wracał z tą samą wiadomością: posiedzenie wciąż trwa. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Posiedzenia prezydium często ciągnęły się godzinami. Ale o ósmej wieczorem szef ochrony zaczął się niepokoić, a o dziesiątej, gdy zapadł letni zmierzch, kazał wszystkim pójść z nim na górę.

Nie zważając na protesty sekretarzy Malenkowa, wdarli się do wielkiej sali. Była pusta. Sarsikow próbował zadzwonić z któregoś z telefonów, ale żaden nie działał. Jedno z krzeseł było wywrócone i leżało wokół niego kilka złożonych kartek. Na każdej zapisane było ręką Berii, czerwonym atramentem, jedno słowo: Alarm!

• • •

Mogli stawić opór, ale w imię czego? Cała rzecz była ukartowana, operację przeprowadziła Armia Czerwona. Żukow sprowadził nawet czołgi… postawił dwadzieścia T-34 na tyłach domu Szefa (Rapawa dowiedział się o tym później). Na Kremlu były pojazdy opancerzone. Beznadziejna sprawa. Cała walka nie trwałaby dłużej niż pięć minut.

Chłopaków rozdzielono. Rapawę zabrali do wojskowego więzienia w północnej części miasta, gdzie tłukli go na dziesięć różnych sposobów, oskarżyli o sprowadzanie małych dziewczynek, pokazali zeznania świadków, fotografie ofiar i na koniec listę trzydziestu nazwisk, które Sarsikow (wielki chojrak Sarsikow… takim okazał się twardzielem) dostarczył im już drugiego dnia.

Rapawa nic nie powiedział. Rzygał na to wszystko.

A potem, którejś nocy, mniej więcej dziesięć dni po zamachu stanu – Rapawa zawsze uważał całą tę historię za zamach stanu – połatali go jakoś, umyli, dali czyste więzienne pasiaki i zawlekli skutego kajdankami do gabinetu dyrektora na spotkanie z jakimś oficjelem z Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Dygnitarz, facet między czterdziestką i pięćdziesiątką, miał mordę twardego drania i podłe oczka. Oznajmił, że jest wiceministrem i chce rozmawiać o prywatnych papierach towarzysza Stalina.

Rapawę przykuto do krzesła. Strażnicy wyszli z pokoju. Wiceminister usiadł za biurkiem dyrektora. Na ścianie za jego plecami wisiał portret Stalina.

Wszystko wskazuje na to, stwierdził wiceminister – zmierzywszy wpierw Rapawę przeciągłym spojrzeniem – że w ostatnich latach towarzysz Stalin, aby lepiej podołać swoim olbrzymim obowiązkom, nabrał zwyczaju robienia notatek. Czasami zapisywał je na zwykłych kartkach papieru, innym razem w zeszycie w czarnej ceratowej okładce. O istnieniu tych notatek wiedzieli tylko niektórzy członkowie prezydium oraz towarzysz Poskriebyszew, długoletni sekretarz towarzysza Stalina. Zdrajca Beria kazał go ostatnio uwięzić pod fałszywymi, wyssanymi z palca zarzutami. Wszyscy świadkowie zgodnie twierdzą, że towarzysz Stalin trzymał te papiery w sejfie w swoim prywatnym gabinecie, do którego tylko on miał klucz.

Wiceminister wychylił się. Jego ciemne oczy świdrowały twarz Rapawy.

Po tragicznej śmierci towarzysza Stalina starano się odszukać ten klucz. Nie udało się go odnaleźć. W związku z tym całe prezydium postanowiło, by w obecności wszystkich jego członków wyłamać drzwi do sejfu i sprawdzić, czy towarzysz Stalin nie pozostawił jakichś materiałów o historycznym znaczeniu, które mogłyby pomóc Komitetowi Centralnemu w trudnym zadaniu wyznaczenia jego następcy.

Zgodnie z tą decyzją, drzwi pod nadzorem prezydium zostały wyłamane, lecz sejf okazał się pusty, z wyjątkiem kilku przedmiotów o mniejszym znaczeniu, takich jak legitymacja partyjna towarzysza Stalina.

– W tym momencie – wycedził wiceminister, wstając powoli z fotela – dochodzimy do sedna sprawy.

Obszedł biurko i siadł na jego skraju, dokładnie naprzeciw Rapawy. Był z niego kawał chłopa, chłopcze. Kawał wielkiego sukinsyna.

Wiemy od towarzysza Malenkowa, oświadczył, że we wczesnych godzinach rannych, drugiego marca, pojechałeś na daczę w Kuncewie w towarzystwie tego zdrajcy Berii i że obaj przez kilka minut przebywaliście sami z towarzyszem Stalinem. Czy coś zostało zabrane z jego sypialni?

Nie, towarzyszu.

Nic a nic?

Nie, towarzyszu.

Dokąd pojechaliście z Kuncewa?

Odwiozłem towarzysza Berię do domu, towarzyszu.

Prosto do jego domu?

Tak, towarzyszu.

Kłamiesz.

Nie, towarzyszu.

Kłamiesz. Mamy świadka, który widział was obu na Kremlu przed świtem. Strażnika, który spotkał was na korytarzu.

A tak, towarzyszu. Teraz sobie przypomniałem. Towarzysz Beria powiedział, że potrzebuje czegoś ze swego gabinetu…

Czegoś z gabinetu towarzysza Stalina!

Nie, towarzyszu.

Kłamiesz! Jesteś zdrajcą! Ty i ten angielski szpieg Beria włamaliście się do gabinetu Stalina i wykradliście jego papiery! Gdzie są te papiery?

Nie, towarzyszu…

Zdrajca! Złodziej! Szpieg!

Każdemu słowu towarzyszyło uderzenie w twarz.

I tak to trwało.

• • •

Coś ci powiem, chłopcze. Nikt nie zna całej prawdy o tym, co się stało z Berią, nawet teraz – nawet po tym, jak Gorbaczow i Jelcyn sprzedali naszą pieprzoną historię kapitalistom i pozwolili CIA buszować w naszych archiwach. Papiery na temat Szefa nie są udostępniane. Wywieźli go z Kremla, zawiniętego w dywan, na podłodze samochodu, i niektórzy mówią, że Żukow zastrzelił go jeszcze tej samej nocy. Inni twierdzą, że zabili go w następnym tygodniu. Ale większość utrzymuje, że trzymali go żywego przez pięć miesięcy – pięć miesięcy! – w bunkrze pod siedzibą Moskiewskiego Okręgu Wojskowego i zastrzelili dopiero po tajnym procesie.

Tak czy inaczej, zastrzelili go. Przed Bożym Narodzeniem na pewno już nie żył.

A oto, co mi zrobili.

Rapawa podniósł swoje okaleczone palce i poruszył nimi. A potem niezgrabnie rozpiął koszulę, wyciągnął ją ze spodni i obrócił swój chudy tors, żeby pokazać plecy. Kręgosłup miał poprzecinany lśniącymi błonami blizn – przezroczystymi oknami, przez które widać było żywe mięso. Brzuch i klatkę piersiową pokrywały zwoje niebiesko-czarnych tatuaży.

Kelso nie odezwał się. Rapawa ponownie usiadł, nie zapinając koszuli. Blizny i tatuaże były jego medalami. Nosił je z dumą.

• • •

Ani słowa, chłopcze. Słyszysz? Nie usłyszeli ode mnie. Ani. Jednego. Słowa.

W trakcie tego wszystkiego nie wiedział, czy Szef jeszcze żyje i czy nie zaczął mówić. Ale to nie miało znaczenia. Papu Gierasimowicz Rapawa nie puścił pary z gęby.

Dlaczego? Czy wynikało to z lojalności? Może trochę – pamiętał o tej wyciągniętej ręce. Ale nie był aż taki młody i głupi, żeby nie wiedzieć, iż milczenie jest jego jedyną szansą. Jak długo, myślisz, pozwoliliby mu żyć, gdyby zaprowadził ich w to miejsce? Pod tym drzewem zakopał swój wyrok śmierci. Więc, spokojnie, spokojnie; ani słowa.

Przyszła zima, a on leżał wstrząsany dreszczami w nieogrzewanej celi i wyobrażał sobie wiśniowe drzewa, z których opadają liście, gołe gałęzie sterczące na tle nieba i wycie wilków.

Gdzieś koło Bożego Narodzenia, niczym znudzone dzieci, nagle przestali się interesować całą sprawą. Bicie trwało jeszcze jakiś czas – teraz, musisz zrozumieć, było to dla obu stron kwestią honoru – ale o nic już nie pytali i w końcu po pewnej wyjątkowo długiej i wymyślnej sesji przestali go również bić. Wiceminister nigdy już się nie pojawił i Rapawa domyślił się, że Beria na pewno nie żyje. Domyślił się również, że ktoś uznał, iż papiery Stalina, jeśli w ogóle istnieją, lepiej zostawić w spokoju.

W każdej chwili spodziewał się siedmiu gramów ołowiu. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że po likwidacji Berii zostawią go przy życiu. Dlatego nic nie zapamiętał z podróży, jaką odbył podczas śnieżnej zamieci do budynku Armii Czerwonej przy ulicy Komissariatu. Nie zapamiętał ani naprędce zaadaptowanej sali sądowej z wysokimi zakratowanymi oknami, ani trzech sędziów. Śnieg przysypał jego pamięć. Widział go za oknem, widział, jak sunie falami nad rzeką i wzdłuż nabrzeża, jak przyćmiewa popołudniowe światła na drugim brzegu – idące w marszu śmierci od wschodu białe wysokie kolumny śniegu. Głosy sędziów brzęczały gdzieś w oddali. Później, kiedy było już ciemno i wyprowadzono Rapawę na dwór, żeby go, jak sądził, rozstrzelać, zapytał, czy może się na chwilę zatrzymać i dotknąć dłonią zaspy. Strażnik zapytał dlaczego.

– Żeby po raz ostatni poczuć śnieg między palcami, towarzyszu – odparł Rapawa.

Śmiali się z tego do rozpuku. A kiedy przekonali się, że mówi serio, śmiali się jeszcze bardziej.

– Jeśli istnieje jakaś rzecz, której nigdy ci nie zabraknie, Gruzinie – powiedzieli, wpychając go do więziennej karetki – to jest nią śnieg.

Tak oto dowiedział się, że skazano go na piętnaście lat ciężkich robót na Kołymie.

• • •

W pięćdziesiątym szóstym Chruszczow zwolnił na mocy amnestii pokaźną liczbę więźniów Gułagu, ale nikt nie zwolnił Rapawy. O Papu Rapawie zapomniano. Przez piętnaście lat na zmianę gnił i marzł w syberyjskich lasach – gnił podczas krótkiego lata, gdy każdy więzień pracował otoczony chmurą malarycznych komarów, i marzł w zimie, kiedy lód skuwał na kamień moczary.

Powiadają, że ci, którzy przeżyli obozy, wyglądają wszyscy tak samo, bo kiedy człowiek raz wychudnie na szkielet, nie ma znaczenia, jak wiele nabierze później ciała i jak się ubiera – kości i tak wystają przez skórę. Kelso odbył w swoim czasie dość rozmów z byłymi więźniami Gułagu, by rozpoznać obozowy szkielet w twarzy Rapawy; nawet teraz, gdy z nim rozmawiał, widział go w oczodołach, zgięciu szczęki, stawach nadgarstków, w płaskim zarysie mostka.

Nie zwolnili go na mocy amnestii, opowiadał Rapawa, ponieważ zabił człowieka, Czeczena, który chciał go zgwałcić. Wypatroszył go szpikulcem, który zrobił z kawałka piły.

A co wam się stało w głowę? – zapytał Kelso.

Rapawa dotknął palcami blizny. Nie pamiętał. Czasami, kiedy było wyjątkowo zimno, blizna bolała go i wracały do niego złe sny.

Jakie sny?

W kąciku ust Rapawy błysnął ciemny uśmiech. Nie powie.

Piętnaście lat…

Wrócił do Moskwy latem sześćdziesiątego dziewiątego, w dniu, kiedy jankesi wylądowali na Księżycu. Rapawa, który wyszedł ze schroniska dla byłych więźniów, włóczył się po zatłoczonych skwarnych ulicach i niczego nie rozumiał. Gdzie się podział Stalin? To go zadziwiło. Gdzie są jego wszystkie pomniki i portrety? Gdzie szacunek? Wszyscy chłopcy wyglądali jak dziewczyny, a wszystkie dziewczyny jak kurwy. Kraj najwyraźniej schodził na psy. Ale w tamtych czasach – musiał to przyznać – każdy mógł przynajmniej dostać pracę… nawet taki stary zek jak on. Wysłali go do lokomotywowni na Dworcu Leningradzkim, gdzie pracował jako prosty robotnik. Liczył sobie dopiero czterdzieści jeden lat i był silny jak niedźwiedź. Wszystko, co miał, mieściło się w kartonowej walizce.

Czy się kiedyś ożenił?

Rapawa wzruszył ramionami. Naturalnie, że się ożenił. Tylko w ten sposób można było załatwić sobie mieszkanie. Ożenił się i znalazł sobie jakiś kąt.

I co się stało? Gdzie ona jest?

Zmarła. W tamtych czasach, kiedy nie było jeszcze narkotyków i przestępczości, to był porządny blok, chłopcze.

Gdzie mieszka?

Pierdoleni kryminaliści…

Ma jakieś dzieci?

Miał syna. Też już nie żyje. Zginął w Afganistanie. I córkę.

Córka nie żyje?

Żyje. Jest kurwą.

A papiery Stalina?

Mimo że pijany, Kelso nie potrafił zadać tego pytania w niewinny sposób i w oczach starego zabłysła chytrość: chłopska chytrość.

– Mów dalej, chłopcze. Tak? Papiery Stalina? Co takiego z papierami Stalina?

Kelso zawahał się.

– Chodzi mi o to, czy wciąż istnieją… czy jest szansa… możliwość…

– Chcesz je zobaczyć?

– Oczywiście.

Rapawa roześmiał się.

– Dlaczego miałbym ci pomagać, chłopcze? Czy po to spędziłem piętnaście lat na Kołymie? Żeby pomagać ci wymyślać nowe kłamstwa? Z miłości?

– Nie. Nie z miłości. Dla historii.

– Dla historii? Odpuść sobie, chłopcze!

– Więc dobrze… dla pieniędzy.

– Że co?

– Dla pieniędzy. Za udział w zyskach. To masa forsy.

Wieśniak Rapawa podrapał się w nos.

– Ile dokładnie?

– Dużo. Jeśli to wszystko prawda. Jeśli uda nam się znaleźć te papiery. Wierz mi, to będzie masa forsy.

• • •

Ciszę przerwały głosy na korytarzu, głosy mówiące po angielsku, i Kelso domyślił się, do kogo należą. Jego koledzy historycy – Adelman, Duberstein i reszta – wracali z późnej kolacji i zastanawiali się, gdzie się podział. Nagle uznał za szalenie ważne, żeby nikt… przynajmniej żaden z jego kolegów… nie dowiedział się niczego o Papu Rapawie.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi i Kelso pokazał dłonią staremu, żeby się nie odzywał. Bardzo cicho wyciągnął dłoń i zgasił lampę przy łóżku.

Za drzwiami słyszeli szepty, wzmocnione przez panujący w pokoju mrok, mimo to stłumione i niewyraźne. Rozległo się kolejne pukanie, a potem któryś z nich zachichotał. Inni uciszali go. Może widzieli, jak Kelso zgasił lampę. Może doszli do wniosku, że jest z kobietą – pasowałoby to do jego reputacji.

Po kilku sekundach głosy umilkły i na korytarzu znowu zapadła cisza. Kelso zapalił światło. Uśmiechnął się i poklepał po sercu. Twarz starego zastygła w maskę, ale po chwili on także się uśmiechnął i zaczął śpiewać. Miał drżący, zaskakująco melodyjny głos…

Kołyma, Kołyma

Nie ma piękniejszego kraju!

Przez dwanaście miesięcy zima

A poza tym lato…

Po wyjściu na wolność był po prostu Papu Rapawą, robotnikiem kolejowym, który odsiedział wyrok w obozach. I na tym koniec. Jeśli ktoś chciał się dowiedzieć czegoś więcej – tak? proszę bardzo, towarzyszu! – mógł oberwać pięścią albo żelaznym łomem.

Dwaj ludzie mieli go na oku od samego początku. Antipin, który był brygadzistą w Lokomotywowni numer 1 imienia Lenina, i pewien kaleka w mieszkaniu piętro niżej, facet o nazwisku Sonka. Nigdy w życiu nie spotkałeś piękniejszych ptaszków. Słychać było, jak kablują do KGB, jeszcze nim zamknęły się za tobą drzwi. Inni pojawiali się i znikali – piesi agenci, mężczyźni w zaparkowanych samochodach, ci, którzy zadawali „rutynowe pytania” – ale Antipin i Sonka byli najwierniejsi, choć nigdy nie wyciągnęli od niego ani słowa, żaden z nich. Rapawa pochował swoją przeszłość w dole o wiele głębszym od tego, który wykopał dla Berii.

Sonka zmarł przed pięciu laty. Nie ma pojęcia, co stało się z Antipinem. Lokomotywownia numer 1 należy teraz do prywatnej spółdzielni importującej francuskie wino.

Papiery Stalina, chłopcze? Kogo to, kurwa, obchodzi? On, Rapawa, już niczego się nie boi.

Mnóstwo forsy, powiadasz? No, no…

Rapawa pochylił się, splunął do popielniczki, a potem znieruchomiał i wyglądał, jakby zapadł w sen. Mój chłopak zginął, mruknął po chwili. Mówiłem ci o tym?

Tak.

Zginął w zasadzce na drodze do Mazar-i-Szarif. Był jednym z ostatnich, których wysłano. Zabiły go te diabły z epoki kamienia łupanego, z czarniawymi twarzami i jankeskimi rakietami. Czy Stalin kiedykolwiek pozwoliłby, żeby nasz kraj upokorzyły takie dzikusy? Pomyśl o tym! Starłby ich na pył i rozrzucił prochy nad Syberią. Kiedy chłopak zginął, Rapawa zaczął wypuszczać się na spacery. Wielkie długie spacery, które mogły trwać cały dzień i całą noc. Przemierzał miasto, od Pierowa aż do jezior, od Bitcewskiego Parku aż do wieży telewizyjnej. I w trakcie jednego z tych spacerów… to musiało być przed sześciu, siedmiu laty, mniej więcej w czasie przewrotu – znalazł się w miejscu, które znał z własnego snu. Z początku nie zdawał sobie z tego sprawy. A potem zorientował się, że zawędrował na Wspolnyj Pierieułok. Szybko dał stamtąd nogę. Jego chłopak był radiotelegrafistą w jednostce czołgów. Lubił majstrować przy radiach. Żaden z niego żołnierz.

A dom, zapytał Kelso. Czy dom wciąż tam stoi?

Miał dziewiętnaście lat.

A dom? Co się stało z domem?

Głowa opadła Rapawie na piersi.

Dom, towarzyszu…

Był tam czerwony półksiężyc i pojedyncza czerwona gwiazda. Domu pilnowały diabły z czarniawymi twarzami.

• • •

Po tych słowach Kelso nie zdołał już wyciągnąć z Rapawy nic sensownego. Powieki starego zatrzepotały i opadły. Usta rozchyliły się. Żółta ślina pociekła po policzku.

Kelso obserwował go przez kilka minut, czując, jak w jego żołądku wzbiera napięcie, i nagle podniósł się z krzesła i pobiegł szybko do łazienki, gdzie złapały go gwałtowne i obfite torsje. Oparł rozpalone czoło o chłodny emaliowany skraj sedesu i oblizał wargi. Własny język wydał mu się wielki i gorzki, niczym spuchnięty kawałek czarnego owocu. Coś utkwiło mu w gardle. Próbował odkaszlnąć, ale bez skutku. Potem chciał to połknąć i znowu zrobiło mu się niedobrze. Kiedy podniósł głowę, krany odłączyły się od rur łazienki i zaczęły krążyć wokół niego w powolnym plemiennym tańcu. Między jego nosem i sedesem zawisła srebrna lśniąca nitka śluzu.

Wytrzymaj, powiedział sobie. To także minie.

A później, czując, jak tonie, zacisnął znowu ręce na chłodnym białym sedesie. Horyzont przechylił się, łazienka pociemniała i osunęła się…

• • •

Coś zaszeleściło w czerni jego snów. Para żółtych oczu.

– Kim jesteś, żeby kraść moje prywatne papiery? – zapytał Stalin i skoczył na niego z kanapy niczym wilk.

• • •

Kelso obudził się nagle i rąbnął głową o wystający skraj wanny. Jęknął, obrócił się na plecy i obmacał czaszkę, szukając śladów krwi. Był pewien, że wyczuł jakąś lepką wilgoć, ale kiedy zbliżył palce do oczu i przyjrzał im się zmrużonymi oczami, były czyste.

Jak zawsze, nawet teraz, gdy leżał na podłodze moskiewskiej łazienki, jakaś część jego umysłu pozostawała nieubłaganie trzeźwa, niczym kapitan na zasnutym dymami mostku trafionego okrętu, domagający się spokojnym tonem oceny szkód. Ta właśnie część umysłu uznała, że choć czuje się paskudnie, zdarzało się – o dziwo! – że czuł się jeszcze gorzej. I ta część umysłu zarejestrowała w tle dudniącego sucho pulsu skrzypnięcie butów i odgłos zamykanych cicho drzwi.

Kelso zacisnął szczęki i dźwignął się, pokonując siłą woli wszystkie szczeble ludzkiej ewolucji – od śluzu na podłodze, poprzez pozycję na czworakach aż do czegoś w rodzaju małpiego przysiadu. Sypialnia była pusta. Szare światło sączyło się przez cienkie pomarańczowe zasłony, oświetlając nocne pobojowisko. Od kwaśnego odoru rozlanej wódki i stęchłego dymu żołądek podchodził mu do gardła. Mimo to – powodowany w równym stopniu heroizmem i desperacją – ruszył do drzwi.

– Papu Gierasimowiczu! Zaczekajcie!

Korytarz był pusty i pogrążony w półmroku. Z samego końca, zza rogu, dobiegł go sygnał zbliżającej się windy. Krzywiąc się, pognał w tamtą stronę, ale kiedy dopadł windy, drzwi właśnie się zamykały. Próbował otworzyć je palcami, krzycząc przez szparę do Rapawy, żeby wrócił. Walnął kilka razy otwartą dłonią w przycisk przy drzwiach, ale nic się nie stało, w związku z czym ruszył na dół schodami. Już na dwudziestym pierwszym piętrze dał za wygraną. Wezwał ekspresową windę i czekał na nią oparty o ścianę, zdyszany, targany torsjami, mając wrażenie, że ktoś wbił mu nóż między oczy.

Stał tak bardzo długo, a kiedy w końcu wsiadł do windy, ta zawiozła go szybko na dwudzieste trzecie piętro, z którego przed chwilą zbiegł. Drzwi otworzyły się urągliwie na pusty korytarz.

Wysiadł na parterze z zatkanymi od szybkiej jazdy uszami, ale Rapawa zniknął. W marmurowym holu Ukrainy nie było nikogo poza babuszką odkurzającą czerwony dywan i kłócącą się z ochroniarzem platynową dziwką z zarzuconym na ramiona fałszywym sobolem. Idąc w stronę wyjścia, Kelso zdał sobie sprawę, że wszyscy troje przestali robić to, co robili, i wbili w niego wzrok. Dotknął ręką czoła. Był cały zlany potem.

Na zewnątrz było zimno i niezbyt jasno. Rześki październikowy ranek. Od rzeki ciągnęło chłodem. Mimo to przez Kutuzowski Prospekt aż po most Kaliniński walił już sznur samochodów. Kelso doszedł do głównej ulicy i stał tam minutę albo dwie, drżąc z zimna w samej koszuli. Nigdzie nie było ani śladu Rapawy. Chodnikiem po jego prawej stronie dreptał stary szary pies, wielki i na pół zagłodzony, mijając masywne budynki i kierując się na wschód, w stronę budzącego się miasta.

CZĘŚĆ PIERWSZA

MOSKWA

Wybrać swoją ofiarę, przygotować wszystko skrupulatnie,

wydać ją na pastwę nieubłaganej zemsty, a potem pójść spać…

nie ma nic słodszego pod słońcem.

J.W. Stalin w rozmowie z Kamieniewem i Dzierżyńskim

Rozdział 1

Olga Komarowa z Rosyjskich Archiwów Państwowych, Rosarchiw, poganiała swych dostojnych podopiecznych różową składaną parasolką, kierując ich w stronę obrotowych drzwi hotelu Ukraina. Drzwi były stare, z szybkami osadzonymi w masywnym drewnie, zbyt wąskie, by między skrzydłami zmieściła się więcej niż jedna osoba, i historycy ustawili się przed nimi w kolejce, niczym spadochroniarze nad strefą zrzutu. Zanim każdy z nich wyskoczył na mroźne moskiewskie powietrze, Olga muskała lekko jego ramię parasolką, licząc swoje stadko.

Pierwszy, z racji wieku i urzędu, kroczył Franklin Adelman z Yale, potem Moldenhauer z Bundesarchiv w Koblencji, ze swoim absurdalnym podwójnym doktoratem – doktor doktor Franz-francowaty-Moldenhauer – następnie neomarksiści, Enrico Banfi z Mediolanu i Eric Chambers z LSE, za nimi zaprawiony w bojach Phil Duberstein z New York University, potem Ivo Godelier z École normale supérieure wraz z posępnym Dave’em Richardsem z St Antony College w Oksfordzie – kolejnym sowietologiem, którego świat legł w gruzach – następnie Velma Byrd z US National Archive oraz Alastair Findlay z edynburskiego Wydziału Studiów Wojennych, wciąż wierzący, że słońce świeci z tyłka towarzysza Stalina, wreszcie Arthur Saunders ze Stanfordu i na koniec – człowiek, przez którego spóźnienie musieli czekać w holu dodatkowe pięć minut – doktor C.R.A. Kelso, znany powszechnie jako Fluke.

Drzwi uderzyły go mocno w pięty. Pogoda na dworze pogorszyła się. Zaczął prószyć śnieg. Drobne płatki, twarde jak ziarna piasku, padały na szeroki szary dziedziniec i siekły Kelsa po twarzy i włosach. Na dole schodów dygotał w chmurze białych spalin sfatygowany autobus, który miał ich zabrać na sympozjum. Kelso przystanął, żeby zapalić papierosa.

– Jezu, Fluke! – zawołał wesoło Adelman. – Wyglądasz po prostu okropnie.

Kelso pozdrowił go drżącą ręką. Widział grupkę przytupujących z zimna taksówkarzy w pikowanych kurtkach. Robotnicy wyładowywali rolkę blachy ze skrzyni ciężarówki. Koreański biznesmen w futrzanej czapce fotografował dwudziestu innych tak samo ubranych Koreańczyków. Ale po Papu Rapawie ani śladu.

– Doktorze Kelso, proszę, znowu na pana czekamy.

Parasol skierował się z wyrzutem w jego stronę. Kelso przesunął papierosa w kącik ust, zarzucił torbę na ramię i ruszył do autobusu.

„Sterany życiem Byron” – tak nazwano go w niedzielnym dodatku jakiejś gazety, kiedy zrezygnował z profesury w Oksfordzie i przeniósł się do Nowego Jorku. To określenie nawet do niego pasowało: ciemne kręcone włosy, zbyt długie i gęste, żeby utrzymać je w porządku, wilgotne pełne usta, blade policzki oraz specyficzna reputacja – gdyby Byron nie zmarł w Missolonghi, ale przeżył następne dziesięć lat, pijąc whisky, paląc, nie wychodząc na dwór i celowo unikając wszelkich fizycznych ćwiczeń, on również mógłby przypominać trochę z wyglądu Fluke’a Kelso.

Ubrany był tak samo jak zawsze: w rozpiętą pod szyją spłowiałą granatową koszulę z grubej bawełny, luźno zawiązany, poplamiony ciemny krawat, czarny sztruksowy garnitur z czerwoną chusteczką w kieszonce na piersi, czarny skórzany pasek, znad którego wystawał lekko brzuch, znoszone buty z brązowego zamszu i stary niebieski deszczowiec. Taki był jego uniform, niezmienny od dwudziestu lat.

„Chłopcze”, mówił do niego Rapawa, i to słowo, chociaż absurdalne w stosunku do mężczyzny w sile wieku, wydawało się jednak dziwnie trafne. Miał w sobie coś z chłopca.

Ogrzewanie było włączone na pełny regulator. Pasażerowie prawie się nie odzywali. Kelso usiadł samotnie z tyłu i przetarł mokrą szybę. Autobus wytoczył się z hotelowego podjazdu na ulicę i ruszył w stronę mostu. Siedzący po drugiej stronie przejścia Saunders ostentacyjnie opędzał się od dymu z papierosa. Niżej płynęła pod prąd, prując brudne wody rzeki, pogłębiarka z zamontowanym na śródokręciu dźwigiem.

Mało brakowało, a ogóle nie przyjechałby do Rosji. Na tym polegał cały dowcip. Wiedział dobrze, jak to będzie wyglądać: fatalne jedzenie, stare plotki, czysta esencja akademickiej nudy… coraz więcej słów na coraz bardziej kurczący się temat – to była jedna z przyczyn, dla których wypiął się na Oksford i zamieszkał w Nowym Jorku. Ale książka, którą zamierzał napisać, nie ujrzała jakoś światła dziennego. A poza tym nigdy nie mógł się oprzeć urokowi Moskwy. Nawet teraz, jadąc wysłużonym autobusem w porannej godzinie szczytu, czuł za zabłoconą szybą oddech historii: w ciemnych, nazywanych na nowo ulicach, olbrzymich blokach mieszkalnych, obalonych pomnikach. Był silniejszy niż w jakimkolwiek innym miejscu, które znał, silniejszy nawet niż w Berlinie. To właśnie przyciągało go zawsze do Moskwy – historia, która unosiła się między poczerniałymi gmachami niczym zapach siarki po uderzeniu błyskawicy.

Myślisz, że wiesz wszystko o towarzyszu Stalinie, prawda, chłopcze? Pozwól, że ci powiem: gówno wiesz.

Wczoraj wieczorem Kelso wygłosił już swój krótki referat o Stalinie i archiwach; wygłosił go w charakterystyczny dla siebie sposób – bez notatek, z jedną ręką w kieszeni, prowokacyjnie. Jego rosyjscy gospodarze wydawali się zakłopotani. Kilka osób nawet wyszło. Jednym słowem, sukces.

Pozostawiony samemu sobie, co było do przewidzenia, postanowił wrócić pieszo do hotelu. Spacer był długi, robiło się ciemno, ale musiał odetchnąć świeżym powietrzem. W którymś momencie – nie pamiętał gdzie, może to było w jednej z uliczek za instytutem, a może później, na Nowym Arbacie – zdał sobie sprawę, że jest śledzony. Nie było to nic konkretnego, po prostu ulotne wrażenie, że widzi kogoś zbyt często – mignięcie jego płaszcza albo owal głowy – lecz Kelso bywał w Moskwie wystarczająco często w dawnych złych czasach, by wiedzieć, że człowiek rzadko się myli w takich sprawach. Zawsze wiadomo, kiedy film jest źle zsynchronizowany, choćby głos i obraz rozmijały się tylko o ułamek sekundy; zawsze wiadomo, kiedy ktoś się w tobie zabuja, choćby wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne; i zawsze wiadomo, kiedy ktoś cię śledzi.