Wiedźmy Kijowa. Strzał w operze - Łada Łuzina - ebook

Wiedźmy Kijowa. Strzał w operze ebook

Łuzina Łada

3,8

Opis

Masza, nieśmiała, inteligentna studentka historii, poznaje gorzki smak dorosłości. Zwariowana Dasza, ekscentryczna piosenkarka z nocnego klubu, zakochuje się w coraz dziwniejszych mężczyznach. Katia, bizneswoman z sukcesami, przeczesuje Przeszłość, by w żyłach przodkiń odnaleźć krew naznaczoną magicznym pierwiastkiem.

Trzy Kijowice nie mają wiele czasu, by odetchnąć po uratowaniu Miasta. Na ich drodze staje bowiem Aknir, córka zmarłej Kyłyny i jej prawowita Dziedziczka. Dziewczyna podważa prawo Maszy, Daszy i Katii do nazywania się Kijowicami i rzuca im śmiertelnie niebezpieczne wyzwanie.

„Wiedźmy Kijowa: Strzał w operze” to niezwykła kontynuacja historii o kobietach i magii rozpoczętej w tomie „Wiedźmy Kijowa: Miecz i krzyż”.

Ponad sto lat temu świat nawiedziła rewolucja październikowa – a Kijów, Stolica Wiedźm, odegrał w niej niebagatelną rolę. Zaś kijowianin Michaił Bułhakow dobrze wiedział, dlaczego wówczas tak jasno zapłonęły na niebie Mars i Wenus. Wszak to boscy prarodzice Amazonek!

Czy jednak „czerwona” rewolucja była również… kobiecą? Czy kobietom dane było wywalczyć swoje prawa i doprowadzić do swojej emancypacji?

Bohaterki „Wiedźm Kijowa” rzucają się w szaloną podróż w Przeszłość, by odnaleźć panaceum na bolączki trapiące współczesną stolicę Ukrainy. Czy w historycznym Kijowie odkryją sposób, by skutecznie zmierzyć się z bezwzględną Aknir? Co zrobią, gdy staną przed możliwością odmienienia dziejów i… powstrzymania rewolucji okupionej pięćdziesięcioma milionami ludzkich istnień?

W tej porywającej powieści fantastyczno-historycznej spotkacie kijowską gimnazjalistkę i przyszłą wielką poetkę Rusi Annę Achmatową oraz… samego Michaiła Bułhakowa. Dowiecie się, że Ukrainki wywodzą się od legendarnych Amazonek, że poezja misternie przeplata się z magią, a w literaturze kryje się ogromna moc…

I że historia potrafi być pasjonująca jak najlepszy kryminał, jeśli pisze o niej Łada Łuzina!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 665

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (12 ocen)
4
3
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Everesting

Z braku laku…

Tom II dużo słabszy od pierwszego. Przekombinowany, bardzo dużo wątków, ciężko się czytało i momentami strasznie się dłużyło. Zakończenie też mnie nie porwało. Prawie połowa (jak nie więcej!) książki to opisy dotyczące historii oraz literatury rosyjskiej i ukraińskiej, natomiast mało akcji i magii, która skupiała się przede wszystkim na podróży w czasie.
00

Popularność




Tytuł oryginału Киевские ведьмы. Выстрел в опере

Tekst © Лада Лузіна, 2005–2023

through Thomas Wiedling | Literary Agencywiedling-litag.com

PrzekładPatrycja Zarawska

Redakcja i korektaJoanna Rozmus, Marek Stankiewicz

Projekt wnętrzaPatrycja Wojkowska-Piłkowska

SkładAdam Kamiński

Okładka i grafika na stronie tytułowejPiotr Sokołowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67710-35-0

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Madame Łuzina zadzwoniła filiżankami.

– Szybciej, proszę państwa, nie traćmy czasu!

~ Michaił Bułhakow, Seans spirytystyczny

13 lat wcześniej

– Mamo, a kiedy dorosnę, będę mogła kupić Pałac Maryński?

– Będziesz mogła go sobie po prostu wziąć.

– A będę mogła latać?

– Tak, córciu, ile dusza zapragnie…

– A kiedy będę taka jak ty?

Jej mama miała złote włosy, a oczy błękitne i jasne jak kamyczki na dnie potoku. Jej mama mogła dosłownie wszystko. Nawet odpowiadać na pytania córki, jednocześnie pisząc coś ważnego i dorosłego w wielkim buchalterskim zeszycie.

Teraz jednak nie odpowiedziała.

Równa kreska pod jej ręką urwała się… Mama nachmurzyła się z niedowierzaniem, przygryzła dolną wargę i powoli przecząco pokręciła głową. A sekundę później wyrwała z zeszytu ostatnią kartkę i zmięła ją w kulkę.

– Mamo, co robisz? – zapytała córka.

– Nic. – Mama nie patrzyła na nią. Patrzyła na kulkę. – O co pytałaś, kochanie?

– A kiedy będę taka jak ty?

– Niedługo. – Głos mamy zabrzmiał dziwnie. – Już niedługo. – Zmięta kartka poleciała do kosza na śmieci.

– Mamo! – zawołała córka ze zdziwieniem. – Ktoś przyszedł!

Matka odwróciła się. W wejściu stała nieznajoma dziewczyna.

– Mamo… – odezwał się płaczliwie nieoczekiwany gość.

– To moja mama! – zezłościła się dziewczynka. – Nie ma innych córek.

– Nie bój się. Ta pani żartuje – pocieszyła ją złotowłosa mama. – Coś się stało? – Spojrzała na gościa spode łba.

– Bardzo cię proszę… Bardzo cię proszę… – zacinała się błagalnie przybyła. – Zrób tak, żeby nie było Trójki.

– Z tym do mnie przyszłaś?

– Tak.

– To znaczy?

– Tak. Umarłaś! Umarłaś, mamciu!

Kobieta uciszyła ją podniesionym palcem. Zawahała się chwilę, po czym wyjęła z kosza zmiętą kartkę. Rozprostowała ją starannie. Przeczytała ponownie.

I przecząco pokręciła głową.

– Bardzo mi przykro – powiedziała. – Bardzo mi przykro, kochana.

Rozdział pierwszy,

w którym dzieje się niemożliwe

„(…) O – Kijów, widzisz, to ci kraj!

Samo się jadło do ust pcha tam!

Wódki jak lodu! W to mi graj!

A mołodycie! a diwcziata!

Bodajby zginąć – takie śle

Spojrzeniem czarnobrewka czary!

I tylko z jednym, z jednym źle…”

„A niby z czym? powiedzcie, stary.”

(…) Upiła z flaszki tęgi haust

I tak jak była, nagusieńka,

Okrakiem na mietlisko szast,

I w komin moja Marusieńka.

~ Aleksander Puszkin, Huzar, tłum. Julian Tuwim

W jasny lipcowy dzień aleją Gimnazjalistów przecinającą na pół były bulwar Bibikowski szła dziwaczna ruda panna.

Dziwaczne były jej spojrzenia – to podskakiwały trwożnie, lękliwie śledząc idących z naprzeciwka (przy czym z jakiegoś powodu zupełnie nie interesowali jej zaawansowani w latach mężczyźni, natomiast damy, niezależnie od wieku, podlegały natychmiastowemu prześwietleniu jej szarozielonych oczu), to z miłością przesuwały się po fasadach stojących po lewej stronie budynków niczym u pełnej dumy gospodyni przygotowującej świat do kapitalnego remontu.

Ruda rzeczowo obmacała wzrokiem szmaragdowy dom-szkatułkę, jedyny w Kijowie ozdobiony porcelanową sztukaterią.

W myślach dorysowała brakującą wieżyczkę do fasady domu pod numerem osiemnastym – byłego Drugiego Gimnazjum, w którym swego czasu uczył się w klasie przygotowawczej Misza Bułhakow i w którym służył na stanowisku regenta chóru jego rodzony wujek Bułhakow S.I.

Dziewczyna położyła sobie rękę na piersi, gdzie pod koszulką wisiał na sznurku nie krzyżyk, lecz osobliwy klucz od pierwszego domu pod trzynastką.

Zaś dziesięć kroków dalej zachowała się zupełnie cudacznie.

Stanęła jak wryta, a na jej okrągłej twarzy wymalował się znamienny wyraz, zdarzający się u osób płci żeńskiej, gdy nagle i nieoczekiwanie natkną się na ulicy na mężczyznę swojego życia, który porzucił je boleśnie i nieodwracalnie.

Tyle że na drodze rudowłosej nie było widać żadnych mężczyzn.

Za niską ogrodową alejką – lśniąc siedmioma kopułami: jedną złotą, resztą niebieską w złote gwiazdki – stał najpiękniejszy w świecie sobór Świętego Włodzimierza!

Ruda wbiła w niego rozpaczliwie udręczony wzrok.

Lecz na tym dziwy się nie zakończyły.

Akurat w tym samym momencie u wylotu alejki pojawił się jeszcze jeden okaz rodzaju żeńskiego – długonogi, wyniośle piękny i po lipcowemu półnagi. Okazowi towarzyszył mężczyzna, który spoglądał na obnażone, przekreślone jedynie cienkim paskiem biustonosza ramię swojej towarzyszki tak żarłocznie, jak gdyby pragnął odgryźć z niego choćby kawalątek.

– Już ci mówiłam sto razy: to był zwykły wieczór panieński. A jeśli będziesz się zachowywał jak idiota… – z rozdrażnieniem relacjonowała towarzyszowi dziewczyna, nie przejmując się ani jego zauroczeniem, ani nim samym.

Po czym zachłysnęła się, zobaczywszy rudą.

– Ałłoczka, ale zrozum… – zajęczał chłopak.

I zamilkł.

Zapomniawszy o nadskakującym jej mężczyźnie, długonoga skierowała się w stronę rudej. Podeszła do niej drobnymi bojaźliwymi kroczkami, z niewyjaśnionym zachwytem popatrzyła na jej dwunastoletnią męską koszulę w paski i okaleczone dziurami tanie dżinsy i nagle zgięła się przed nią wpół, składając niski pokłon.

– Chwała ci, Jasna Kijowico! – wybełkotała pełnym czci głosem.

Ruda wzdrygnęła się.

Obejrzała za siebie.

Nerwowo wcisnęła ręce głęboko do kieszeni powycieranych dżinsów i burknąwszy niewyraźne „Siema”, haniebnie zrejterowała.

– Co to za jedna? – Mężczyzna stał za plecami swej dziewczyny, ze zdumieniem rzucając okiem za uciekającą postacią. – Wygląda jak jakaś szlaja.

– Zamknij się! – syknęła ze złością dziewczyna. A jej złość kierowała się przeciw niemu, przeciw jego uwadze oraz temu, że był świadkiem niepochlebnego dla niej układu scenicznego, w którym z szacunkiem odniosła się do rudowłosej. – Nie wiesz, kim ona jest. Mieszkasz w JEJ Mieście!

– A więc na porządku dzisiejszego dnia mamy trzy pytania. Pierwsze: czy możemy czynić czary dla własnych potrzeb?

Wypowiedziawszy owe wielkiej wagi słowa, czarnowłosa dama zastygła w ramie drzwi balkonowych otwartych na słoneczny, szeleszczący liśćmi Wał Jarosława.

W dole, po ulicy wytyczonej swego czasu na miejscu wysokiego wału wzniesionego w jedenastym wieku przez Jarosława Mądrego, który chciał obronić swój stołeczny Gród przed wrogami, kroczyli nieśpiesznie kijowianie, niezastanawiający się wcale ani nad pochodzeniem nazwy ulicy, ani nad tym, kto mieszkał w koralowej baszcie domu-zamku pod numerem pierwszym.

A w Wieży mieszkało sześć osób.

Ulizana (własnym językiem) śnieżnobiała kotka Belladonna, siedząca na podłodze w odległości dwóch kroków od dostojnej damy i z całkowitą powagą wpatrująca się w mówiącą. Ogromny, wychudzony czarny kot Behemot ze zbójeckim pyszczkiem i naderwanym uchem, umoszczony nieco dalej, wzgardliwie odwrócony do zacnej kompanii tyłem. Oraz zaokrąglona ruda kocica zwana Izydą Puszek, na podobieństwo spasionej etoli spoczywająca na szyi uśmiechniętej, wyraźnie skłonnej do wesołości dziewoi.

Spasiona etola w jakiś nieuchwytny sposób przypominała swą panią – hałaśliwą blondynkę, okrągłobiustą, okrągłooką i okrągłonosą. Z kolei siedząca obok blondynki ruda panna w pasiastej koszuli wydawała się całkowitym przeciwieństwem sąsiadki.

W ogóle wszystkie trzy kobiety – brunetka, blondynka i ruda, zebrane w okrągłym pokoju Wieży – stanowiły swoje całkowite przeciwieństwa i postronnemu obserwatorowi trudno by było dojść przyczyny, dla której zjednoczyły się, tworząc żeński triumwirat.

– …w szczególności: czy mogę za pomocą magii pomnożyć dochód ze swoich supermarketów? – Głos czarnowłosej Katii brzmiał władczo i biła z niego władczość, ale jej samej zupełnie nie pasowały okulary w złotej oprawce o wąskich, „przymrużonych” szkłach.

Zresztą, jeżeli nie liczyć tego nieważnego szczegółu, twarz Jekatieriny Dobrażańskiej była na tyle piękna, że kto ją widział po raz pierwszy, tracił własne pragnienia i myśli.

Zarys jej brwi, wykrój oczu, grymaśny układ ust – wszystko to odciskało się w pamięci niczym piętno na skórze niewolnika.

Jednak białowłosa Dasza Czub, znana pod ksywką Wstrząsająca, wyznawała zasadę: „Nie żyjemy w niewoli, nikt nas nie zniewoli!”.

– Nie możesz! – oświadczyła bezapelacyjnie. – Ja już sobie poczarowałam dla własnej potrzeby. Wszystkie pamiętamy, czym się to skończyło. Trzema wypadkami i jednym trupem!

Okrągłoboka, mocno nabita i sprężysta jak piłka Dasza wywoływała nieprzepartą chęć, by uszczypnąć ją w pyszny boczek.

Jej uśmiech był zaraźliwy, maniery przerażające, a strój budził konsternację. Oprócz rudej kotki Wstrząsająca miała na sobie mnóstwo dyndających ozdób i minimum odzieży. Właściwie całym jej strojem było stare prześcieradło przewiązane na karku na krzyż.

Za to na rękach Daszy dzwoniło co najmniej dwadzieścia złotych bransoletek, na szyi widniał ciężki naszyjnik z czterech rzędów złotych dukatów, a z uczu zwisały ogromne kolczyki z epoki Rusi Kijowskiej. Białe włosy splecione w setkę pękatych papuaskich warkoczyków błyszczały złotymi spinkami.

– Drugi trup byłby twój, gdyby Masza cię nie wskrzesiła. – Czub wykrzywiła się do pięknej Katii i przeniosła spojrzenie na trzecią dziewczynę.

Na tle jasnej blondynki i oszałamiająco pięknej brunetki Masza Kowalowa, ruda i smętna, wyglądała zupełnie niepozornie.

Z wysokim, gotyckim czołem, złotymi brwiami prawie zlewającymi się kolorem z pergaminową skórą, z oczyma pełnymi pytań, na które nie warto szukać odpowiedzi, sprawiała wrażenie zakłopotanej i nic nierozumiejącej. Siedziała na skraju kanapy przygarbiona, ze spuszczonymi oczami, jakby gnębiło ją coś nierozwiązywalnego i przytłaczającego.

– Tak, możemy – powiedziała z roztargnieniem. I wyjaśniła krótko: – Uważam, że możemy uprawiać czary.

– No co ty?! – zdumiała się Wstrząsająca Dasza. (Głośne wyrażanie myśli z byle powodu należało do jej głęboko zakorzenionych nawyków). – Masza, odbiło ci? We wszystkich filmach wiedźmom nie wolno posługiwać się czarami dla własnych korzyści.

– Ale my nie jesteśmy wiedźmami, tylko Kijowicami – przypomniała Masza. Patrzyła na swoje ciasno splecione dłonie, które trzymała między kolanami. – Nasze moce są darem, takim jak każdy inny. I zakazywać nam posługiwania się nim dla osobistych potrzeb byłoby takim samym absurdem, jak zakazywać pisarzowi prowadzenia osobistego dziennika, a baletnicy tańczenia na dyskotece dla własnej przyjemności. Możemy robić, co nam się podoba. Po prostu nie powinnyśmy czynić zła, zarówno w magii, jak i bez niej. Nie wolno nam niczego nikomu odbierać ani uprawiać czarów w tajemnicy jedna przed drugą. Ale nie rozumiem, dlaczego, skoro mam lęk wysokości, nie mogłabym użyć zaklęcia „Oręż” przeciw swojemu strachowi. Albo za pomocą zaklęcia „Set” ulżyć w bólach porodowych… żonie mojego brata.

– To żona twojego brata spodziewa się dziecka? – zainteresowała się nowym tematem Wstrząsająca.

– Cu-dow-nie! – Katia przyjęła wywód naukowy Maszy, wykazując zachwyt zarówno jego treścią, jak i sposobem wygłoszenia.

– No, skoro tak, też nie mam nic przeciwko – dodała od siebie Dasza.

Z czego mój czytelnik bez trudu wyciągnie wniosek: ruda, smętna i niepozorna Masza była jedynym zwornikiem, który łączył niegodzące się z sobą Daszę i Katię.

A jednak…

– Teraz drugie pytanie – oznajmiła Katerina Dobrażańska. – Jak mamy dalej żyć? Jak rządzić Kijowem?

– A ty co, przewodnicząca naszej rady? – z miejsca najeżyła się Czub. – Znów postanowiłaś dowodzić? I znowu włożyłaś okulary? To są zwykłe szkła, sama mówiłaś.

– Niech sobie pobędzie przewodniczącą, co, żal ci? – westchnęła Masza, nie odrywając oczu od swoich umęczonych rąk. – Przecież zapytała, jak mamy ułożyć sobie życie po tym, jak nam je przewrócili do góry nogami.

– Dobrze. Niech sobie pobędzie. Tylko niedługo – w mgnieniu oka zgodziła się Czub i odchyliwszy się na oparcie kanapy, pogłaskała rudą „etolę”.

Kotka zamruczała wibrująco i aby dopełnić szczęścia, wyciągnęła leniwą łapę ku kosmykom Maszy.

Dziewczyna odruchowo pokręciła głową.

Piękna Katia milczała przez chwilę, dając do zrozumienia, że przerwano jej niepotrzebnie, i zaczęła wyłuszczać:

– Pięć dni temu przypadkowo stałyśmy się wiedźmami.

– Kijowicami – uparcie poprawiła ją Masza.

– Kijowicami. – Katia z pokorą przyjęła korektę.

– I uratowałyśmy świat! – dorzuciła chełpliwie Czub.

– Tylko Kijów – poprawiła Masza.

– No i co z tego? – Dasza obruszyła się na takie umniejszenie ich dokonania. – Myślałby kto, że uratowanie Kijowa nie było wstrząsające dla całej Ziemi!

(Wstawianie określenia „wstrząsające” gdzie popadnie było drugim nawykiem Daszy).

– Mogłabyś nie przerywać?! – Dobrażańska wydęła wargi i splótłszy ręce na piersi, przygwoździła Wstrząsającą Daszę władczym spojrzeniem. – Jesteśmy Kijowicami. Mamy władzę nad Kijowem.

– Tak samo jak on nad nami. – Masza najwyraźniej nie cierpiała niedokładnych sformułowań.

– Tak jak on nad nami. – Katia zaś ewidentnie przyjmowała uściślenia Maszy z nieskończoną cierpliwością, w przeciwieństwie do replik Daszy. – Mamy osobiste biuro – potoczyła wzrokiem po okrągłym pokoju w Wieży, wciśniętym w dębowy gorset regałów książkowych – do którego nie może się dostać żaden inny człowiek.

– O ile nie ma klucza i nie zna hasła – dookreśliła Masza.

– Są trzy gadające koty.

– Tylko dwa – chrząknęła wesoło Dasza. – Behemot z nami nie rozmawia!

Koniuszek ogona czarnego kota zadrgał z niezadowoleniem.

– Jest sto, sto pięćdziesiąt kilogramów rzadkiej wartości złota, które wręczyły nam na sabacie kijowskie wiedźmy i które trzeba spieniężyć. – Katia zignorowała uwagę Daszy.

– Czemu? – Czub odruchowo złapała się za kolczyk. – Ja swoje złoto będę nosić.

– …I najważniejsze – dokończyła Katia. – Księga Władzy!

– Księga Kijowic – poprawiła skrupulatnie Masza.

W tym momencie Dobrażańska podeszła do cienkonogiego damskiego biurka, na którym leżało wspomniane tomiszcze, i pożądliwie musnęła palcami czarną oprawę.

– A jeszcze powinnyśmy co noc pełnić dyżur na Starokijowskiej Górze – wtrąciła Czub.

– Dasza! – rozzłościła się na koniec Dobrażańska.

– To ważna poprawka. – Blondynka nie poddawała się.

– Do tego właśnie zmierzam! – usadziła ją Katerina. Nadal nie odrywała palców od woluminu, jakby dotykanie go dostarczało jej nieodpartej przyjemności, której nie była w stanie się pozbawić. – Przeliczyłam plusy: władza, złoto, mieszkanie w centrum… Ale są i minusy. Jak słusznie zauważyła Masza, jesteśmy Kijowicami. Władamy tym Miastem i chronimy je. „Kijów ma nad nami władzę tak samo, jak my nad nim”, tak napisano w Księdze. W szczególności wyraża się to tym, że mamy obowiązek co noc dyżurować na naszej górze, żeby „ujrzawszy czerwony ogień na niebie, polecieć tam”. Tam, gdzie potrzebna będzie nasza pomoc.

– No a ja co mówiłam? – z obrazą burknęła Czub.

– Tym niemniej – kontynuowała Katia – zeszłej nocy siedziałyśmy tam zupełnie na próżno. Na niebie nic się nie zapaliło.

– Co więc teraz proponujesz? – zapytała Wstrząsająca Dasza.

– Nie proponuję – z zadowoleniem poprawiła ją Katerina – ale poddaję pod dyskusję. – Może rozsądnie byłoby dyżurować po kolei? Conocne dyżury nas zamęczą. Ja mam biznes. Masza ma pojutrze egzamin. Tylko ty z naszej trójki możesz przesypiać pół dnia, bo nigdzie nie pracujesz.

– A jak mam pracować? – zakipiała Wstrząsająca. – Przecież pracowałam w nocnym klubie. Po nocach! A teraz wszystkie noce zajęte! I jeśli jutro coś tam się gdzieś tam zapali, dni też pójdą w cholerę. Z naszej trójki tylko ty jesteś sama sobie panią. Masza to wogle studentka. – (Niestaranne „wogle” było kolejnym uwielbianym przez Daszę słówkiem). – Zdać egzaminy i wakacje. A kto będzie trzymał na kontrakcie piosenkarkę, która w każdej chwili może zeskoczyć ze sceny, rzucić wszystko i lecieć ratować Miasto?

– Właśnie dlatego – podsumowała Katerina – proponuję nieco ułatwić sobie życie i dyżurować w parach. Dziś ty i Masza. Jutro ty ze mną, żeby Masza mogła się przygotować do egzaminu. Pojutrze ja z Maszą. I tak dalej.

– Nooo, dobra, spróbujmy. – Czub przystała na ofertę.

W nieodległej przeszłości była zawodowym nocnym markiem – piosenkarką i dyrektorką artystyczną klubu nocnego „O-Yo-Yoy!” – więc nie widziała szczególnego problemu w tym, żeby nie spać co noc.

Ale żeby zarywać noce tylko po to, by siedzieć kamieniem i bezczynnie popatrywać w niebo nad Górą Starokijowską – to dla jej energicznej natury było znacznie bardziej uciążliwe niż najcięższa orka.

– Zgadzam się – powiedziała Masza. Patrzyła teraz na swoje nogi w starych, rozpadających się adidasach. – Wszystko mi jedno.

– Świetnie – podsumowała Katerina, rzuciwszy na nią zatroskane spojrzenie. – Trzecie pytanie, najważniejsze. Co się dzieje z naszą Maszą?

– Ze mną? – Po raz pierwszy od początku rozmowy ruda podniosła oczy i zmieszana popatrzyła prosto na „przewodniczącą”.

– Tak! – Po raz pierwszy od początku rozmowy Dasza Czub sprzymierzyła się z Kateriną. – Widać wyraźnie, że coś z nią nie w porządku!

– Masz jakieś problemy? – Głos Katii przybrał waciano słodki ton. – Wyglądasz, jakby cię coś przybiło.

– Gorzej: jakby cię przebiło! – potwierdziła Dasza i z entuzjazmem podrapała się po nosie.

(Drapanie się po nosie w napadzie zamyślenia było trzecim z jej nawyków).

Masza niepewnie spojrzała na Katię, zastanawiając się, czy ta faktycznie się o nią niepokoi i czy jej samej starczy sił, żeby wyjawić swoją tajemnicę.

– Rzecz w tym… – odezwała się – że ja… Nie, najpierw co innego. Powinnyście o tym wiedzieć. Właśnie zbierałam się, żeby to przekazać. Rzecz w tym, że…

Rzecz w tym, że zaledwie pięć dni wcześniej Masza Władimirowna Kowalowa, licząca dwadzieścia dwa lata studentka wydziału historii uniwersytetu pedagogicznego[1], była nijaką, rozmarzoną istotą mieszkającą z mamą i tatą przy ulicy Humańskiej 41.

I była nią dopóty, dopóki nie dostała w prezencie Miasta.

Umierająca Kijowica Kyłyna władająca tysiącletnim Kijowem, przekazała swoją władzę im, trzem przypadkowo dobranym kobietom, zostawiając im w spadku okrągłą Wieżę przy Wale Jarosława, a wraz z nią trzy gadające koty, spiżarki pełne ziół i innych roślin, szafy pełne latających mioteł oraz Księgę Kijowic pełną pradawnych, straszliwych mądrości…

I okazało się, że świat wcale nie jest taki, jaki im się wydawał – zahukanej studentce nieprestiżowej uczelni, dumnej właścicielce sieci supermarketów i dyrektorce artystycznej klubu nocnego „O-Yo-Yoy!”, będącej jednocześnie średnich lotów piosenkarką.

W tym świecie, który się przed nimi otworzył, nie było ani czasu, ani śmierci, ani tym bardziej przypadkowości. Tu można było przemieszczać się w czasie i wskrzeszać zmarłych, latać nad ziemią i zaszczepiać miłość swoim wrogom.

Ale cokolwiek byś robił, twoje dobro zawsze wychodziło na złe, a zło na dobre.

A człowiek, w którym naiwna wzorowa studentka Masza była bez wzajemności zakochana od pierwszego semestru, okazał się zabójcą.

I zginął, ratując ją od śmierci, ponieważ wypił eliksir miłosny.

I teraz dziewczyna uważała, że to ona go uśmierciła.

A człowiek, którego pokochała nowa Masza, nie żył od stu lat, zaś osiem lat przed śmiercią pochował swojego jedynego syna, który zmarł w Kijowie, ukarany za postępek ojca.

Dlatego, że Miasto było żywe i mogło kochać i wymierzać karę!

Człowiek ten miał na imię Michaił. A na nazwisko Wrubel[2]. Masza wyrzekła się go sama w ramach nagrody za coś, czego nie mogła uważać za nagrodę. I teraz ta nagroda ją męczyła, stała się jej straszną tajemnicą.

Podobnie męczyło ją to, że chociaż ona, Katia i Dasza nie były wiedźmami, tylko Kijowicami, mimo wszystko były jednak wiedźmami – przynajmniej częściowo, ponieważ odtąd żadna z nich nie mogła już wejść do cerkwi i Masza nie mogła odwiedzać swego ulubionego, uświetnionego malowidłami Wasniecowa i Wrubla, najpiękniejszego na świecie soboru Świętego Włodzimierza.

I teraz uważała się za nieczystą.

Podobnie męczyło ją to, że ona – jeszcze tydzień temu posłuszna i cicha – na śmierć poróżniła się z matką i uciekła z domu.

Oraz to, że od trzech dni nie widziała taty.

I teraz Masza uważała się za niedobrą córkę.

Podobnie męczyło ją też to, co przydarzyło się jej dzisiaj rano, kiedy jakimś cudem wzięła w garść swoje ja i wybrała się do instytutu na konsultację przed egzaminem…

W pierwszej chwili, przestąpiwszy próg swojej rodzonej Alma Mater, Masza odniosła wrażenie, że to, co zdarzyło się ostatnio, było jakimś strasznym snem.

Tu, w murach uczelni, do której przywykła, wszystko było jak zawsze. Studenci jak zawsze nie zwracali uwagi na niepozorną kujonkę Kowalową – w workowatych ubraniach, z bladą twarzą. I kiedy Masza weszła na drugie piętro, dotarła na ostatni stopień, jak zawsze spojrzała na zegar, aby po dawnemu sprawdzić, czy jej wewnętrzny budzik działa jak należy.

Zewnętrznego, czyli realnego budzika nie miała nigdy. Wcześniej – w poprzednim życiu – wystarczyło, że kładąc się spać, powiedziała sobie: „Powinnam się obudzić o dziewiątej” (czy o siódmej trzydzieści albo piętnaście po ósmej), i otwierała oczy o wyznaczonej godzinie. A wychodząc z domu, dokładnie wyliczała czas na podróż, z uwzględnieniem wszelkich korków i zakłóceń transportu.

Tak i teraz wierna stareńka czajka na jej ręce pokazywała, że do konsultacji została równo minuta – akurat tyle, żeby przejść korytarzem, skręcić w prawo i znaleźć się w wyznaczonej sali.

Wszystko było jak przedtem, jak zwykle, jak dawniej… I na Maszę zstąpił niewypowiedziany spokój. Już była gotowa rozkoszować się tą iluzją przez co najmniej pół godziny, słuchając trzeszczącego głosu Markownej, jak zawsze dyktującej studentom szczegółowe odpowiedzi na pytania z zestawów egzaminacyjnych…

Lecz kiedy skierowała się do najbliższych drzwi, zarysowała się przed nią postać najgroźniejszej wykładowczyni instytutu, historyczki przezywanej Wasilisą Przemądrą (w skrócie Wasią).

Wasilisie towarzyszyły dwie krzykliwie umalowane studentki. Z ich kwaśnych, błagalnych min jasno wynikało: dziewoje należały do licznej grupy nieszczęśników, którym nie udało się zdać poprzedniego egzaminu u Wasi, dlatego podkuliwszy studenckie ogony, przyszły próbować szczęścia ponownie – z tym samym skutkiem.

Masza z nawyku ukłoniła się wykładowczyni, zdążywszy się ucieszyć, że zdała u niej na „znakomicie”, ale zaraz wyniosłe rysy twarzy Wasilisy Andriejewny rozpłynęły się w wyrazie nabożnej pokory i Przemądra postąpiła krok w stronę Kowalowej, po czym, zgiąwszy bujne, piersiaste ciało w głębokim pokłonie, wyszeptała:

– Chwała ci, Jasna Kijowico!

No i Masza sobie przypomniała: w jej nowym pięciodniowym życiu budząca postrach wykładowczyni była jej podwładną! Głową ordy kijowskich wiedźm, które nie dalej jak przedwczoraj wołały do nich: „Chwała!” na sabacie urządzonym z okazji nocy Iwana Kupały.

Studentka wcisnęła się w ścianę.

Wymalowane dziewoje wytrzeszczyły się na tę niewiarygodną scenę – najwyraźniej obydwie nie wierzyły własnym oczom.

– Mam dla was, pani, niebezpieczną wieść. – Wasia dalej szokowała widzów, gnąc się w jeszcze niższym ukłonie. – W mieście jest niespokojnie. Nie wszystkie wiedźmy uznają waszą władzę. Czy wolno mi prosić was, pani, o spotkanie z wami i waszym jasnym…

– Tak, tak! – zawołała Masza. – Proszę przyjść do nas na Wał. Będę czekać przy wejściu. O piątej. Inaczej pani nie wejdzie. Wasiliso Andriejewna, proszę, niech się pani wyprostuje.

– To dla mnie wielki zaszczyt. – Wasia odgięła się i wycofała.

„To koniec” – uświadomiła sobie Masza Kowalowa. „Będę musiała odejść z instytutu. Jak tak dalej pójdzie…”

Ale dalej było znacznie gorzej.

Przeszedłszy przez korytarz, Kijowica natknęła się na rozszczebiotaną kompanię studentów starszych lat. I minęła ich.

Ale nie dane jej było iść w spokoju!

Z grupki doskoczyły do Maszy dwie ślicznotki – wysokie, rzucające się w oczy, z tych, co to zawsze patrzyły na nią z góry.

– Chwała ci, Jasna Kijowico!

W korytarzu zapadła absolutna cisza.

Masza poczuła się jak woskowa figura z muzeum Madame Tussauds.

Wpatrywało się w nią dziesięć par oczu – w jej uniesione ze strachu znieruchomiałe ramiona, tanie dżinsy i kręcone rude włosy. Dziewczyny, zgięte w ukłonie, stały przed Jasną Panią, najwyraźniej czekając na jej repryzę.

Ale Masza nie wiedziała, jak na to odpowiedzieć.

Ktoś zachichotał. Pozostali milczeli, na próżno próbując dociec, o co chodzi w tym pranku.

– Dziękuję – pisnęła głupio Kowalowa. – Proszę.

– Ale najstraszniejsze było, gdy doszłam do sal i popędziła do mnie Markowna, wykładowczyni, do której szłam na konsultacje… Ona ma sześćdziesiąt lat! Jak ja do niej pojutrze pójdę na egzamin? A jeśli tam też mi się pokłoni? Co inni o mnie pomyślą?

– Pomyślą – rzekła z beztroskim śmiechem Wstrząsająca Dasza – że dałaś jej niesamowitą łapówkę. Co najmniej dziesięć tysięcy. I babina ruszyła głową.

– Będzie miała problemy w pracy – mruknęła ponuro Masza. – A potem wyszłam na ulicę, a tam… Kłaniała mi się co dziesiąta. Jak ja mam teraz chodzić po ulicach?

– Tak się pewnie czuje Ałła Pugaczowa! – stwierdziła piosenkarka. – Czemu ja, durna, siedzę w domu? Pora zabrać z klubu moje rzeczy…

– Dobrze, że Katia podwiozła mnie na uczelnię samochodem – dodała Masza. – Ale z powrotem… Nie podejrzewałam, że w Kijowie jest tyle wiedźm!

– Widziałaś, ile ich było na świętojańskim sabacie: tysiące tysięcy – przypomniała Katia. – Też zauważyłam, że parę razy mi się pokłoniły. Ale ja rzadko wychodzę z samochodu.

Dasza zerwała się z kanapy.

Ruda kotka zwaliła się z jej karku jak worek i mruknąwszy z niezadowoleniem, spojrzała z ukosa na nadmiernie impulsywną panią.

– Pójdę pospacerować! Wstrząsające! Wychodzi na to, że jesteśmy naturalnymi gwiazdami!

– Czekaj no! – zastopowała ją Katerina i zwróciła się do Maszy: – Mówisz, że nie wszystkie wiedźmy uznają naszą władzę?

– Tak powiedziała Wasia – odparła studentka. – I poprosiła o widzenie z nami. Dałam jej pozwolenie.

– Hmm. Nie wszystkie uznają naszą władzę. – Dobrażańska zamyśliła się. Jej ręka znowu powędrowała do Księgi. Księgi Władzy! – Cóż, chciałabym je zobaczyć…

– To przejrzyj na oczy, wywłoko!

Katia wzdrygnęła się mimowolnie.

Wszystkie trzy jak na komendę odwróciły się do otwartych drzwi balkonowych.

Na betonowym czworokącie Wieży, pozbawionym barierek na ogół niezbędnych w tego rodzaju elemencie budowli, stała dziwna postać z czarną miotłą w rękach.

Czarny kot Behemot miauknął z głębi brzucha i skoczył pod nogi przybyszki. Dasza otworzyła usta. Masza zamarła, patrząc na nieproszonego gościa, który nie miał możliwości znaleźć się w tym miejscu.

Do Wieży Kijowic mogła wejść tylko Kijowica!

Postać z nienawistnym uśmiechem wkroczyła do pokoju.

– I nie życzę wam zdrowia! – wygłosiła, z przyjemnością wymawiając każdą głoskę.

A Masza zdała sobie sprawę, że to niezwykłe zdanie było niczym innym, jak wywróconym na opak „pozdrawiam”.

– Kim jesteś? – spytała surowo Katia.

– Jak się tutaj dostałaś? – wyrwało się Daszy.

Nieznajoma powiodła wzrokiem kolejno po ich Trójce, mierząc każdą z nich tak, jakby się namyślała, jak najwygodniej im przyłożyć.

Była niesamowicie młoda (by nie powiedzieć: mała). Tak bardzo, że nawet dwudziestodwuletnia Masza mogłaby na nią patrzeć z góry swych przeżytych lat.

Piętnastka, może szesnastka.

Chuda jak szczapa. Czarnowłosa. Bystrooka. Ostra. Zdawało się, że składa się z samych kątów ostrych. Ostre uda wciśnięte w czarne spodnie. Małe, ostre piersi przypłaszczone koszulką z napisem „Very bad” i z zamarłym na cienkiej szyi odwróconym satanistycznym krzyżem na łańcuszku.

Ale Masza wiedziała, że odwrócony krzyż wcale nie symbolizuje Szatana[3].

– Jestem Aknir. Córka Kyłyny. Jej Dziedziczka! – Przybyszka miała usta pociągnięte czarną jak smoła pomadką. – A to mój dom!

– To dom Jasnych Kijowic – powiedziała biała kotka.

Ona pierwsza i jedyna wpadła na to, jak przeciwstawić się nieproszonemu gościowi.

– Dziedziczka! Przyszła Dziedziczka! – wrzasnął kot Behemot, zapamiętale ocierając się całym ciałem o nogi Aknir.

– Jestem Dziedziczką swojej matki! – obwieściła z patosem dziewczyna. – A one są ślepe! Ze ślepej krwi! Wy za to jesteście zdrajczyniami! – Z obrzydzeniem machnęła nogą w stronę białej kotki, jakby ją kopała. – Zdradziłyście moją matkę!

Miała niezwykłe buty – podbite długimi nożami. Ich ostrza wystawały spod czarnych, ociosanych nosków, a noże – Czub mogłaby przysiąc! – były naostrzone jak brzytwy.

Te buty wystraszyły Daszę nie na żarty. Napędziły jej niepojętego i nielogicznego strachu, choć sama małolata, z twarzą oszpeconą makijażem à la Marilyn Manson, wzbudzała we Wstrząsającej wyjątkową pogardę.

„Coś takiego!” – nerwowo zagderała Czub sama do siebie. „Żeby kogoś zabić na śmierć takim obuwiem, wystarczyłby jeden celny kopniak”.

– Nogi precz od naszych kotek! – zawołała na wszelki wypadek.

– Nie bój się, nie tknę ich – warknęła Dziedziczka. – Szanuję prawo! Strażnicy Wieży są nietykalni. – Na jej twarzy pojawił się nikczemny grymas. – Ja szanuję prawo – powtórzyła. – A wy nawet o nim nie słyszałyście!

– Uratowały Miasto! – wtrąciła Belladonna.

– Mam to gdzieś! – uniosła się Aknir. – To ja jestem Dziedziczką. A prawa obowiązują. – Wyciągnęła rozcapierzoną dłoń, jakby zamierzała przysięgać na Biblię. – Pierwsze prawo: Kijowica powinna przekazać władzę z własnej woli! – Zgięła kciuk z niedokładnie pomalowanym czarnym paznokciem. – Drugie prawo: dziedziczką może zostać wyłącznie potomkini wiedźm! – Zagięła palec serdeczny. – Trzecie prawo: nową Kijowicę powinien zatwierdzić Sąd z prawicy i lewicy! – Do poprzedników dołączył mały palec, a wskazujący i średni rozsunęły się na kształt litery V, będącej symbolem zwycięstwa, ale też diabelskich rogów. – Naruszyłyście wszystkie trzy! Wszystkie trzy prawa! Sąd nigdy was nie zatwierdzi!

– Jaki niby sąd? – dopytała Katia.

– Między Niebem a Ziemią!

– Obawiam się… – Katerina z naciskiem skierowała na Aknir układne spojrzenie, w najmniejszym stopniu nie ukrywając ani fałszu swojej układności, ani radości ze zwycięstwa – że ten Sąd już nas zatwierdził. Na świętojańskim szabasie wszystkie uznały naszą władzę.

– Za diabła! – wykrzyknęła Dziedziczka. – Uznały was dwa diabły… To była histeria! Euforia! Wszystkie się cieszyły, że uratowały swoją skórę. Na tej fali ukoronowałyby nawet pieniek. Ale jest prawo. I obowiązuje wszystkich!

„Ty jesteś jego prawem, ale i dla ciebie istnieją prawa” – przypomniała sobie Masza słowa z Księgi Kijowic.

Było już mniej więcej jasne, przed czym chciała je ostrzec Wasilisa.

– Ani… Przepraszam, zapomniałam imienia – zaczęła Kowalowa.

– Aknir – warknęła Aknir.

– Aknir, rozumiemy cię. Straciłaś matkę. – Masza wstała. Miała wrażenie, że nieuprzejmie byłoby mówić to na siedząco.

– Co?!!! – Twarz córki Kyłyny wykrzywiła się nienawiścią i bólem. – Ty mnie rozumiesz? – zasyczała Dziedziczka, zachłystując się złością. – To wyście ją zabiły! Wy trzy! I teraz ty twierdzisz, że mnie rozumiesz?!!! Jesteście zwykłymi ludźmi. Ślepcami! Już leżycie trupem! Nie dacie mi rady nawet we trójkę!

Zachłysnęła się, nie umiejąc wyrazić swojego gniewu słowami.

Była za młoda i zbyt niebezpieczna – w tym wieku, kiedy człowiek nie ma żadnej świętości i sam nadaje wszemu stworzeniu nowe imiona, uważając je za jedyne prawdziwe.

A imion, jakie Aknir nadała Trójce, nie trzeba się było domyślać:

– Zabójczynie! Samozwanki! Ludzkie bydło!

– Aknir, my jej nie zabiłyśmy… – Maszy było rozpaczliwie żal tej krzyczącej dziewczyny. – Obroniłyśmy Miasto. Wiesz przecież. Prawda, że wiesz? Wszystko ci opowiedziano.

– Jej władza dostała się wam przypadkiem! – Córka zmarłej Kijowicy szybko porzuciła temat zabójstwa i przeskoczyła na inny. – Matka oddała ją wam wbrew woli. Nigdy nie zrobiłaby tego sama z siebie. Zamierzała przekazać ją mnie!

Masza zamknęła oczy i przypomniała sobie tamtą okropną chwilę.

Pozbawiona zmysłów przez nieopisaną mękę kobieta pełzająca po suficie Centrum Czarów Starokijowskich na Padole i wrzeszcząca: „Wam?! Mam oddać to wam? Trzem! Nie chcę tego! Nie!!!”.

– Może i zamierzała – powiedziała Katia, a jej głos brzmiał dziwnie spokojnie i gładko. – Ale oddała ją nam. Z własnej woli. Zapewne wiesz, co się dzieje z wiedźmami w chwili śmierci?

– Moja matka nie była wiedźmą. Była Kijowicą!

– Z Kijowicami też – ustąpiła Katia ze skinieniem głowy. – Nie mogą umrzeć i cierpią piekielny ból do czasu, gdy przekażą swoją moc komuś innemu. Nikt nie zabraniał twojej matce pełzać po suficie bez końca, cierpieć męki i bóle w oczekiwania na ciebie: dzień, dwa, trzy… To był jej osobisty wybór. Ale ona wybrała co innego: ułatwić sobie śmierć. I oddała moc nam. Trzem. Taka była jej wola.

– Logiczne – potwierdziła Masza.

(„Logiczne” było ulubionym słowem Kowalowej i najwyższą miarą prawdy!)

Aknir z wściekłością oskórowała Katię wzrokiem. Oddech tak jej przyśpieszył, że stało się jasne: nieznany Sąd między Niebem a Ziemią, ten, którym groziła Dziedziczka, na pewno przyjmie argument Katii.

– I tak nie przyznają wam władzy! – zawyła jękliwie. – Jesteście ślepcami! Przez tysiąc lat władza ani razu nie dostała się ślepym. Dziedziczką może zostać tylko wiedźma pełnej krwi!

– Ale jest ich Trójka – zauważyła tonem sprzeciwu Belladonna. – W myśl proroctwa: „Gdy w Mieście po raz trzeci pojawi się Trójka…”.

– Zbieg okoliczności!

– Nic nie dzieje się przypadkiem – mruknęła biała kotka i podrapała się wzgardliwie.

– Mam to gdzieś! – Aknir zatupała. – Niech ich będzie Trójka. Są ślepcami! Na to nie można przymknąć oka! Sąd powinien wyznaczyć Bój. Pojedynek!

– Bój?! – ożywiła się Jekatierina Dobrażańska, do niedawna aktywna członkini prywatnego klubu bokserskiego.

– A one przegrają! – Aknir pochyliła się nad nieprzeniknioną Belladonną. – Bo nie znają się na niczym ni czorta!

– No, akurat czorta to my dobrze znamy – odezwała się Czub. – Zwłaszcza czorta twojej diabelskiej matki!

– Nie śmiej przywoływać mojej matki! – naindyczyła się córka Kyłyny. – Eb worst ink – zawołała niezrozumiale, celując w Daszę palcem. – A kim ty jesteś? Co ty w ogóle umiesz? Jesteś wołosatką?

Dasza z powątpiewaniem potrząsnęła stuwarkoczową fryzurą, podejrzewając, że Aknir czyni aluzje do jej uczesania, ale nie rozumiała, czy małolata próbowała ją w ten sposób obrazić.

– Może gadałką?

A to już była jawna zniewaga.

– Ja gadałką?!! – nadęła się Czub. – Sama jesteś gadałką, smarkulo!

– Jesteś zmiennokształtna?

– Sama jesteś zmiennokształtna!!!

– Ona pyta, czy potrafisz przemieniać się w zwierzęta – wyjaśniła cicho Masza.

– Czyli że jestem zwierzakiem? A, że niby przemieniać się… – przyhamowała Wstrząsająca. – Przedwczoraj uratowałyśmy Miasto!

– Przechwalać się: „Uratowałyśmy Miasto”, tylko tyle umiecie! – Aknir nie dała jej pola do popisu. – Nie znacie nawet podstaw. Trąbić: „Przecież uratowałyśmy Miasto!” to wszystko, czym potraficie ze mną walczyć. No, krzyknij jeszcze raz! Może ci pomoże!

Metalowe ostrze na bucie Dziedziczki drapieżnie uśmiechnęło się do Daszy. Aknir odbiła się od podłogi niczym bohaterka japońskiego kina walki, celując końcem stopy w skroń piosenkarki.

Czub odskoczyła i niefortunnie uderzywszy tyłem kolan w brzeg kanapy, poleciała na pluszowe poduszki, o mało nie przyduszając śpiącej tam w błogim spokoju Izydy Puszek. Ruda kotka przymknęła żółte oko i mruknąwszy francuskie Fi!, kontynuowała proces przerwany przez jej panią.

Aknir zaś po wykonaniu wymyślnego piruetu w powietrzu zwaliła się na podłogę z niesławnym gruchnięciem.

Masza rzuciła się do niej z piskiem.

Córka Kyłyny leżała, tocząc dookoła pełnym żalu wzrokiem.

– Oj… – załkała po dziecięcemu.

– Korzeń! Dajcie jej czarci korzeń! – spanikował czarny kot Behemot i trzema długimi susami wypadł z pokoju na korytarz.

Masza popędziła za kotem. Dasza za Maszą.

Kot już podważył pazurzastą łapą drzwi gospodarczej szafy, gdzie trzymano niezliczone słoiki i flaszki, które zostały po przedwcześnie zmarłej Kyłynie.

– Górna półka! – miauknął Behemot.

– Katia! Schody! – Dasza skoczyła do pokoju.

Krzywiąc się na jęczącą wojowniczkę, Dobrażańska niechętnie chwyciła ciężkie spiralne schodki rezydujące przy regałach książkowych.

– Smarkula – rzuciła po drodze.

Dasza chwyciła ciężar z prawej. Drepcząc małymi kroczkami, we trójkę jakoś zataszczyły drewnianą kolubrynę do korytarza i siedem, może dziesięć minut później, roztrącając przypadkowe słoiki, zdenerwowana Masza wyszperała na górnej półce blaszane pudełko z etykietką: „Czarci korzeń”.

Ale kiedy kobiety wróciły do okrągłego pokoju, podłoga była dziewiczo pusta – poobijana Aknir rozpłynęła się w powietrzu, a tam, gdzie jeszcze niedawno stały spiralne schody, ukazała się zupełnie nieoczekiwana rzecz.

Regał książkowy okazał się zamaskowanymi drzwiami, które teraz były uchylone. Trójka, zajrzawszy przez nie, odkryła obszerny tajny schowek.

– Przecież to cały pokój! – zdumiała się Dasza. – Ta mała próbowała nam coś zwędzić. Ale nie zdążyła.

Wstrząsająca podniosła rozpostarty na parkiecie zeszyt z nicianym językiem zakładki. Do języka był przywiązany duży starodawny klucz.

– Cwana małolata – oceniła uciekinierkę Katia, szerzej otwierając skrytkę.

Po lewej mieściła się spora garderoba z ubraniami różnej maści.

Ciasno upchana odzież wyglądała jak wypożyczona z teatralnego składu kostiumów. Czarna mnisia coculla w sąsiedztwie pretensjonalnie liliowego boa. Książęca suknia z ciężkiego, złotego, podbitego futrem brokatu i falbaniasty niczym kremówka, cukierkowo różowy płaszcz przytulony do pasiastej marynarki Ostapa Bendera. W górze, na antresolach, piętrzyły się piramidy kartonowych pudełek na kapelusze.

Po prawej zaś schowek przecinały pasami drewniane półki.

Jedną z nich zastawiono grubymi plikami banknotów. Ustawione z nich cegiełki były jednak nierówne – ktoś w pośpiechu porwał kilka sztuk.

– Ukradła nam pieniądze. – Katia wzięła do ręki sporo ważący, długi plik. – Ale to starocie. – Z wierzchniego banknotu na Jekatierinę Michajłownę spoglądała nalana twarz carycy Jekatieriny drugiej. – Na co jej one?

– A tu jakaś dzika matematyka. – Dasza kartkowała podniesiony z podłogi zeszyt. – Liczby. Formuły. Zupełne pierdóły.

– Nie! – ogłosiła Masza. – Jednak nam coś ukradła! Coś bardzo ważnego!

– Z czego wnioskujesz? – Czub opuściła zeszyt.

– Dlaczego tak myślisz? – Katia zapomniała o swojej carskiej imienniczce.

– Patrzcie! – Masza dramatycznym gestem wskazała obudowę kominka.

– O Boże! – jęknęła tragicznie Dasza. – Tylko nie to!

[1] Ponieważ wcześniej sama Masza nazywała swój uniwersytet pedagogiczny instytutem, w dalszej części pójdziemy za jej przykładem. Zdaniem Maszy bowiem (i autorka się z nią w pełni zgadza) Uniwersytet jest w Kijowie tylko jeden.

[2] Michaił Aleksandrowicz Wrubel (1856–1910) – wielki rosyjski malarz, bohater poprzedniej powieści: Wiedźmy Kijowa. Miecz i krzyż.

[3] Odwrócony krzyż to symbol Adama, którego grzeszny upadek zmienił Boży plan, zatem jest to symbol grzeszności Ziemi.

Rozdział drugi,

w którym wypowiada się wojnę

Bryksy – dawny obrzęd, w ramach którego mąż spełnia wszelkie kaprysy i życzenia żony w dzień Pietrowek (…). W tym dniu kijowskie wiedźmy wyprawiają się na sabat, a „zwykłe, śmiertelne kijowianki pozwalają sobie wywalić mężom, co im leży na duszy, i popieklić się”.

Dziennikarz S. Jaron twierdził, że widział w Kijowie bryksy jeszcze w 1880 roku. „Pochód wyglądał w ten sposób – pisał – że młoda bezdzietna mężatka siedziała na sankach, które ciągnął jej mąż, poganiany długą gałązką leszczyny. Wybierali się zwykle do oberży, ale żona kazała sobie dać wódki i wypijała ją tam, gdzie miała ochotę”.

~ Anatolij Makarow, Mała encyklopedia dawnych dziejów kijowskich

– To dla mnie wielki zaszczyt, Jasne Kijowice!

Wasilisa Andriejewna z zainteresowaniem wodziła wzrokiem po okrągłym pokoju w Wieży, a malujący się na jej twarzy zachwyt neofitki świadczył o zaszczycie bardziej niż słowa – po raz pierwszy ją tutaj wpuszczono.

– Zaproszenie do Wieży Kijowic to marzenie każdej kijowskiej wiedźmy – przyznała, przyjmując propozycję, by siąść na kanapie. – Nawet Pan bywał tutaj nieczęsto.

Ale jej dytyramby nie podziałały jak balsam dla duszy dumnej Katii.

– Za to tamta smarkula zajrzała do nas tak po prostu, jak dziecko do szkoły! – rzekła Katerina. – Jak ta spryciula się tu dostała? Rozumiem, że jest córką Kyłyny i zna hasło. Ale klucz… Myślałam, że klucze są tylko trzy.

– Przecież nie miała żadnego klucza! – wtrąciła Wstrząsająca Dasza. – Wparowała do nas przez balkon.

– Jak do własnego domu! – rozgniewała się Katia.

– Rzecz w tym – rozległ się wyważony głos Belladonny – że to jej dom. – Kocia blondynka wynurzyła się z tajnego schowka i wskoczyła na oparcie kanapy. – Aknir się tu urodziła – wyjaśniła. – W dosłownym znaczeniu. Kyłyna wydała ją na świat w Wieży Kijowic.

– Taak – przeciągnęła z zachwytem Wasilisa. – Od czasów Mariny Wielkiej Miasto nie znało mądrzejszej Kijowicy. – Wasia obróciła piersiaste ciało, żeby zerknąć na wiszący nad kominkiem starodawny fresk w stylu bizantyjskim.

Wyobrażona na nim Kijowica Marina miała w ręce Wagę, której lewa szala mocno przeważała prawą.

Wasilisa nachmurzyła się.

– Kyłyna umiała łamać prawa lepiej niż jakiś haker.

– Kyłyna wiedziała – dodała Belladonna – że dla jej córki nasz Dom zrobi wyjątek.

– Wychodzi więc na to – podsunęła logicznie Masza – że Kyłyna przewidziała wizytę Aknir. Wiedziała, że jej córka skorzysta z tej możliwości? I że w Wieży zamieszka ktoś inny? Że jej córka nie zostanie Dziedziczką?

Masza też popatrzyła na fresk.

I podobnie z lękiem i trwogą zmarszczyła brwi.

– A skąd się w ogóle wzięła ta cała Aknir? – zapytała w rozdrażnieniu Katia. – Gdzie była wcześniej?

– Kyłyna odesłała ją z Miasta – odparła z powagą Wasilisa. – Same wiecie najlepiej: gdyby jej plan zadziałał, Kijów zniknąłby z powierzchni Ziemi. Kyłyna wymyśliła coś niebezpiecznego i nie zamierzała narażać życia jedynej córki.

– Ta smarkula groziła nam jakimś sądem. Zapowiedziała pojedynek. Krzyczała, że już jesteśmy trupami. – Katia uśmiechnęła się wzgardliwie, przypominając sobie, jak niezdarnie młoda zwaliła się na podłogę.

Ale zaraz się zasępiła – spojrzała na fresk. Na przekrzywioną Wagę w ręce Mariny Wielkiej, która tysiąc lat temu ogłosiła pierwsze prawo Kijowic: „Prawda w równowadze!”.

Równowaga w Mieście została naruszona.

– Macie rację. – Mogłoby się wydawać, że Wasilisa umie czytać w cudzych myślach. Albo że Katia miała swoje myśli wypisane na czole. – Nie wolno wam nie doceniać Aknir. Jej wywrotka była dobrze rozegrana. I kot grał po jej stronie.

– Zdrajca. – Dasza Czub zacisnęła pięści na wspomnienie wrednego kota.

– Wcale nie – zaprotestowała Katia. – Zrobił dobrą robotę, wierny drań. Zasługuje na szacunek. Mówią, że koty przywiązują się nie do pana, tylko do miejsca, a on nawet nie przyjął ode mnie jedzenia. Tęskni za poprzednią panią. Nieźle nas wkręcił, nie ma co.

– Czarci korzeń. – Wasia uśmiechnęła się smutno. – Czarci korzeń wzmaga potencję. Wiedzieli, że wy…

– Nic nie wiemy – dokończyła Katerina. – Osobiście nie odróżnię nagietków od aksamitek.

– Nie obwiniajcie się. – Wasilisa taktownie obeszła jej słowa. Lecz oprócz układnej grzeczności nie było w tym zdaniu nic krzepiącego.

– Wasiliso Andriejewna – odezwała się drżącym głosem Masza, żarliwie splótłszy dłonie. – Sama pani widzi, Waga w rękach Mariny przechyliła się. I to mocno. Tak samo jak dwa dni temu, kiedy Kyłyna wyzwoliła Żmija i Kijów mógł spłonąć do cna. Jeszcze wczoraj szale się równoważyły! Jeszcze wczoraj Miasto było w równowadze. A po przyjściu Aknir… Nie podejrzewa pani, co takiego mogła nam ukraść?

Kowalowa w napięciu wpatrywała się w Wasię, a nie doczekawszy się odpowiedzi, przeniosła zastygłe w spojrzeniu pytanie na wszystkowiedzącą białą kotkę.

– Nie wiem – odparła Belladonna, arystokratycznie prostując grzbiet. – Sprawdziłam schowek. Oprócz pieniędzy wszystko jest na miejscu.

– No, starczy już tego zamartwiania. – Dasza, żeby rozluźnić atmosferę, włączyła telewizor. – Jeśli w nocy na niebie zapłonie czerwony ogień, wszystko zrozumiemy i znów wszystkich uratujemy. Co za problem?

Na ekranie zajęczał codzienny serial. Na następnym kanale była kijowianka Milla Jovovich agresywnie unicestwiała jakieś diabelstwo.

Izyda Puszek wróciła z kuchni, dokąd zaszła, żeby się pokrzepić, i skierowała się prosto do Daszy Czub. Podczas kiedy Behemot stanowczo odmawiał uznania nowych właścicielek, a Belladonna patrzyła na nie z góry niczym biały mufti, ruda Puszek od razu wybrała sobie na „mamę” Wstrząsającą Daszę, a i Dasza szybko zaczęła uważać się za „mamę” swojej „rudej dziewczynki”, „grubego woreczka” i „wrednego spaślaka”.

Obie, i zaokrąglona kicia, i zaokrąglona blondynka, posiadały jedną godną pozazdroszczenia cechę – wysoki stopień bezproblemowości.

– I na cholerę małolacie przedrewolucyjne pieniądze? – skrzywiła się Katerina, cierpiąca na mniej godną pozazdroszczenia przypadłość. Nienawidziła nieposłuszeństwa.

A teraz poddany świat wyraźnie wymknął jej się z rąk!

– To jest akurat zrozumiałe – powiedziała Masza. – Potrzebuje tych pieniędzy, żeby udać się do Przeszłości.

– A po co miałaby nagle lecieć do Przeszłości? – dociekała Czub, biorąc rudą „córkę” na ręce.

– Maman! – Izyda z wrodzonego lenistwa niezbyt często otwierała pyszczek, ale kiedy to robiła, na ogół wypowiadała się w języku Balzaka.

– W Przeszłości Aknir może znaleźć swoją matkę – przetłumaczyła odpowiedź kotki Wasia. – Poprosić o radę. Sądząc po zawartości spiżarki, Kyłyna nierzadko wyprawiała się w dawne czasy. A to, co było, zostaje na zawsze.

Wasi uprzykrzyło się siedzieć odwróconą o dziewięćdziesiąt stopni, wstała więc z kanapy, chcąc lepiej przyjrzeć się freskowi z przekrzywioną Wagą.

– Po co wybierać się tak daleko? – Katerina nie widziała w tym sensu. – Kyłyna była żywa jeszcze tydzień temu.

– Nie wiecie? – szczerze zdumiała się Wasilisa Przemądra.

– Wiemy. – Studentka wybawiła Katię od przeczącej odpowiedzi. – Kijowica może się wyprawić w Przeszłość. I nie tylko Kijowica: każda wiedźma, jeśli będzie miała klucz i wystarczająco dużo sił. Im więcej, tym dalej może zajść w Przeszłość. Dotrzeć do dziesiątego, może nawet piątego wieku potrafi tylko Kijowica. Ale nawet ona nie ma możliwości wrócić do wczorajszego dnia. Gdybyśmy mogły zmieniać wczorajszy dzień, byłoby zbyt łatwo. Za duża pokusa: każdy mógłby co chwila zmieniać swoje wczorajsze błędy. Można więc przenieść się trzynaście lat wstecz, nie bliżej.

– Pięknie – skwitowała Katerina. – Niech sobie tupie w swoich dawnych czasach, nie mam nic przeciwko. Nie rozumiem czego innego. Dlaczego nasza Waga tak chorobliwie zareagowała na zwykłą kradzież kasy?

Przełączywszy kanał w telewizji, Dasza złapała końcówkę wiadomości: dziewoja w spódniczce mini siedziała na karku chłopaka i ze śmiechem chlastała go rózgą.

– Wiele lat przed tym, zanim Clara Zetkin i Róża Luksemburg wyróżniły w kalendarzu ósmy dzień marca – trajkotał dziennikarz – kijowianki świętowały własny Dzień Kobiet: Bryksy. W dzień Pietrowek mężczyźni zobowiązani byli wykonywać za żony wszystkie prace domowe oraz spełniać wszelkie ich zachcianki. Mężczyźni, którzy w minionym roku traktowali żony niedostatecznie dobrze, po prostu bali się wyjść z domu. Ukraińskie młódki jednoczyły się w grupy, żeby dać panom niezłą nauczkę…

„Wstrząsające!” – Czub przejęła się nieznaną sobie ludową tradycją i szeroko otworzyła usta, chcąc zadać pytanie o ukraiński Dzień Kobiet dwóm historyczkom, które miała do dyspozycji, ale nie zdążyła.

– Jasne Kijowice! – Wykładowczyni historii instytutu pedagogicznego położyła sobie dłoń na bezmiernej piersi. – Jeśli wolno mi powiedzieć wam prawdę…

– Pozwalamy – weszła jej w słowo Katerina Michajłowna.

– Z całym szacunkiem, zareagowałyście na kradzież pieniędzy, ponieważ jesteście jedynie ślepymi, ludźmi. Równowaga została naruszona ze znacznie ważniejszej przyczyny. Przylatując do Wieży, Aknir oficjalnie wypowiedziała wam wojnę. Mamy rozłam w Mieście. Wiedźmy podzieliły się na dwa obozy. Większość – pośpiesznie wyjaśniła przedstawicielka kijowskich wiedźm – wierzy w was. A ja i nasz Pan nie tyle wierzymy, ile wiemy, że jesteście prawowitymi Kijowicami. Inaczej by mnie tutaj nie było. Ale część naszych poszła za ogłoszoną Dziedziczką.

– Co oznacza to ogłoszenie? – Katia chciała znać konkrety.

– Swego czasu Kyłyna publicznie ogłosiła swoją córkę Dziedziczką i przyszłą Kijowicą – tłumaczyła Wasilisa Przemądra. – I jeżeli Aknir wezwie was na Sąd, nawet ja w tak krótkim okresie nie zdołam was przygotować do boju.

– Jak bardzo krótkim? – zażądała uściślenia Dobrażańska.

– Zgodnie z tradycją pojedynek wyznacza się na najbliższy sabat. A najbliższy obecnie to Pietrowki.

– Pietrowki?! – poderwała się Dasza. – Ukraiński Dzień Kobiet? To wtedy też jest sabat? Dopiero co w telewizji pokazywali…

– Bryksy to święto nie tyle wszechukraińskie, ile czysto kijowskie – wyjaśniła wykładowczyni. – W noc Pietrowek, czyli w wigilię dnia świętych Piotra i Pawła wiedźmy z całej Ukrainy zlatują się do Kijowa, aby odprawić sabat na Łysej Górze. A ślepe kobiety świętują po swojemu. Choć lepiej powiedzieć, że świętowały do rewolucji. Kijowianki jeździły na mężczyznach wierzchem w każdym tego określenia znaczeniu: zaprzęgały ich do wozów i sań, kazały im pitrasić, prać, a same piły i szalały bez umiaru.

– Jeździły wierzchem? – Czub wreszcie pojęła, czym zajmowała się pokazana w telewizji dziewczyna w miniówce: wskrzeszaniem przedrewolucyjnej tradycji! – Jak wiedźmy? Wogle myślę, że wiedźmy to przecież Amazonki. Tak samo jak one jesteśmy silniejsze od mężczyzn. Wolne. Tak jak one jeździmy wierzchem, tylko one na koniach, a my na miotłach. A wiedźmia miotła to wogle na sto procent symbol falliczny. Freud by się ze mną na pewno zgodził!

Lecz Zygmunt Freud nie ukazał się w Wieży i nikt nie podjął tego interesującego, jakże aktualnego i poruszającego tematu.

– Bryksy jakoś się do tego mają? – zapytała Katia.

Wasilisa westchnęła.

– Wcale. Jeśli nie liczyć tego, że główne sabaty są w roku raptem trzy. Pierwszy pierwszego maja, w noc Walpurgi, obchodzony przez wiedźmy całego świata. Drugi, jak już wiecie, z szóstego na siódmego lipca, w noc Iwana Kupały. Trzeci dwunastego, w Dzień Kobiet.

– Dziś jest dziewiąty! – Katia uniosła brwi. – W ciągu dwóch dni? I na ile to jest realne?

– Bardzo – powiedziała Wasilisa Andriejewna. – Sąd nad wami odbędzie się za dwa i pół dnia. Teraz rozumiecie, dlaczego wasza Waga tak się przekrzywiła?

– Ale przecież Kyłyna sama oddała nam władzę! – Sąd wyznaczony na popojutrze zrobił wrażenie nawet na Daszy.

– Zgadza się. – Wasia z zatroskaniem poprawiła sobie biust. – Jednak Aknir mówiła prawdę. Istnieje prawo. Kijowica powinna przekazać władzę potomnej wiedźmie. Najczęściej okazuje się nią córka albo inna krewna. Ale pokrewieństwo nie jest warunkiem koniecznym. Wiedźmia krew już tak. Choć to zupełnie możliwe, że wśród waszych przodkiń również były wiedźmy. – Wasilisa Andriejewna z nadzieją spojrzała na Trójkę. – Przecież wiedźmę – nabrała otuchy – ma w swoim rodzie co druga kijowianka! Jest bardzo duża szansa. Radzę wam szybko zdobyć poświadczenia.

– Nie mam kogo zapytać. Moi rodzice nie żyją. Od trzynastego roku życia wychowywałam się w przybranej rodzinie. Od razu mówię, że nienawidzę wyrazów współczucia! – zastrzegła Katia.

– A mój dziadek Czub napisał całą książkę o wiedźmach – obwieściła Dasza.

– Dobrze. – Przywódczyni kijowskich wiedźm korzystnie oceniła twórczość jej dziadka. – To znaczy książka sama w sobie niczego nie załatwia, ale skoro ją napisał, to możliwe, że jego matka czy babka, cioteczna prababka albo ciotka w trzeciej linii, nieważne… Choćby kropla wiedźmiej krwi! Trzeba wykazać wiedźmi rodowód którejś z was, wyprzedzić orzeczenie Sądu. Co prawa Kijowicą zostanie wtedy uznana tylko jedna. Ale to lepsze niż… – Wasia zamilkła zgnębiona.

– Niż co? – dopytała z niepokojem Masza.

– Mogą nam odebrać władzę? – nie dowierzała Katia.

– O, nie, Kijowcy nie można odebrać mocy. Możecie ją oddać tylko same.

– A jeśli nie oddamy? – Katerina Dobrażańska wyprostowała się.

– Oddacie. – Wasilisa znowu wydała westchnienie. – Jeżeli przyjdzie wam wybierać między mocą a życiem.

– Ale Kijowicy nie da się zabić. Uśmiercić ją może jedynie Miasto. Aknir bez sensu obwiniła nas o śmierć swojej matki – powiedziała Masza.

– Ale nie bez sensu napuściła na was Sąd – uprzytomniła studentce Przemądra wykładowczyni. – W czasie Sądu między Niebem a Ziemią to prawo nie obowiązuje. Będziecie wrażliwe na ciosy, zagrożone. Bój rozgrywa się jedna na jedną. W tym przypadku trzy na jedną. Tyle że to wcale nie jest lepszy wariant. Jeżeli zwyciężą trzy, Aknir spróbuje oprotestować wynik. Lepiej by było, gdyby do pojedynku z nią stanęła jedna z was. Problem jednak w tym, że nie dacie jej rady nawet we trójkę.

– Żarty sobie pani stroi? – Katia wykrzywiła się znacząco.

– Powinna pani zrozumieć, Jekatierino Michajłowna. – Tym razem Wasia położyła sobie na piersi obie dłonie. – Aknir nie jest zwykłą wiedźmą. Młoda, postrzelona, ale od dziecka wychowana na czarach. Kyłyna przygotowała ją do roli Kijowicy. Młoda wie i umie praktycznie wszystko to, co jej matka.

– Jest zmiennokształtna? – Dasza zaczepnie zmrużyła oczy.

– Nie, Aknir nie może się przemieniać ani w innych ludzi, ani w zwierzęta. Ale jest gadałką, wołosatką, zaklinaczką, czarodziejką, czartówką, biesichą, kominolotką… A co najważniejsze: czaroplotką!

– A można by tak od gadałki szczegółowiej? – Czub poprosiła o objaśnienia.

– Gadałka to wróżbiarka przepowiadająca przyszłość – zaspokoiła jej ciekawość wykładowczyni.

– A wołosatka?

– Taka, która wróży za pomocą swoich włosów. Nader cenna umiejętność, jeśli nie ma się pod ręką nic innego. Nie bez powodu inkwizytorzy w pierwszej kolejności golili wiedźmy na łyso. Uważano, że w kobiecych włosach kryje się diabelska siła.

– Jakie to interesujące! – Dasza energicznie potrząsnęła warkoczami. – A biesicha? Kominolotka?

– Biesicha może nasyłać i wyganiać biesy. Kominolotka wlatuje na miotle przez komin od pieca.

– Czartówka?

– Kieruje czartami.

– My też to robiłyśmy. Chociaż nie. – Czub zasępiła się. – Czort tylko kłamał, że nas słucha, nieźle nas wystawił. A czarodziejka, czaroplotka?

– Posługuje się czarami i w razie potrzeby może sama upleść nowe zaklęcia. To najrzadszy dar, nie można się go wyuczyć; albo się z nim rodzisz, albo nie… Co prawda na razie Aknir jest tylko wiedźmą – dodała im otuchy Wasilisa. Nie ma siły Kijowic. Ale na nieszczęście wy też jej nie posiadacie. Same nie rozumiecie swojej mocy. Nie macie nawet pojęcia, o jakiej mocy mówię. Należy ona do was, ale wy nią nie władacie. A Aknir była przygotowywana na Dziedziczkę od urodzenia. Powinnam powiedzieć wam prawdę: wątpię, by udało się wam zwyciężyć w boju.

– Od pięciu lat uczęszczam do klubu bokserskiego – poinformowała ją Katerina. – A kiedy weszłam na ring po wypiciu zwycięskiego eliksiru…

– Po przedawkowaniu – uściśliła Czub. – Ale nieważne. – Machnęła ręką. – Znów przedawkujemy, żyje się raz! Niech pani posłucha, żeby pani widziała Katię na ringu! Walczyła jak nie wiem co… Mogłaby tam wszystkich pozabijać!

– Pojedynek między Niebem a Ziemią to nie walka na pięści – rzekła zgnębiona Wasilisa Andriejewna, starając się nie urazić ani burzliwych uczuć Daszy Czub, ani dumy Kateriny Dobrażańskiej. – Składa się z trzech części. W pierwszej trzeba odpowiadać na pytania. Z przyzwyczajenia nazwę je testami. Ale żeby na nie odpowiedzieć, trzeba znać całą magię Kijowic, całą historię Miasta.

– No to chyba Maszy się uda – wyraziła nadzieję Czub.

– Przeczytałam tylko jedną piątą Księgi. – Studentka przecząco pokręciła głową. – Ale w ciągu dwóch dni mogę…

– Tak, Kowalowa. – Wasia ponownie przybrała ton wykładowczyni. – Z tym dasz sobie radę. W drugiej części uczestniczki sporu powinny pokazać Sądowi, jak ich moc jest w stanie zmieniać świat.

– Ja umiem zburzyć dom, zaciskając pięść – powiedziała Katia.

– A ja póki co prawdopodobnie tylko dobrze latam na miotle – pokajała się Czub. – Za to Masza umie wskrzeszać zmarłych!

– Nieźle – pochwaliła Wasilisa.

– A poza tym – zbuntowała się Wstrząsająca Dasza – minęło zaledwie pięć dni. Jesteśmy Kijowicami marne pięć dni! Niecały tydzień! Króciutko… Czego one od nas chcą?

– Aknir i jej stronniczki chcą właściwie jednego: żebyście przegrały. I przegracie. – Wasia już nie próbowała łagodzić ciosu. – Trzecim etapem jest pojedynek. Bój między Niebem a Ziemią. Pozwolą wam wybrać broń. Ale oprócz oręża ślepych trzeba się posługiwać mocą. A jeśli chcecie wiedzieć, jaka jest moc Aknir, to wam powiem: nie potrafi ona ani burzyć domów, ani wskrzeszać zmarłych, wątpliwe, czy starczy jej sił choćby na to, by cofnąć się w czasie dalej niż o trzynaście lat. Ale jest czaroplotką! – zajęczała i w jej głosie zabrzmiała rozpacz. – Od czasów Mariny Wielkiej nikt nie miał takiego daru! Aknir może spleść nowe czary! Takie których nie ma w Księdze Kijowic i przeciw którym nie ma zaklęć obronnych. Gdyby nie to, miałybyście szansę. Ale nie wiem, po prostu nie wiem, do czego jest zdolna. Czaroplotki prawie nie można przewidzieć. Zmienia ona świat według własnego życzenia. Wydaje nowe prawa. Tak działała Marina. A ogłoszone przez nią prawo obowiązuje nas od tysiąca lat. Córce Kyłyny brakuje trochę mocy… Zresztą – dodała Wasilisa – możecie odmówić pojedynku.

– Jest jakiś trzeci wariant? – spytała sucho Katia. – Czy albo znajdujemy u siebie wiedźmie korzenie, albo się poddajemy?

W jej pytaniu kryła się ironia – małolata, która je po mistrzowsku oszukała z pomocą sprzymierzonego kota, nie była idiotką.

Ale mimo wszystko była małolatą.

I ta, której zaciśnięta w pięść ręka mogła zburzyć sąsiedni budynek, nie mogła postrzegać tego inaczej niż jako przykrą nauczkę.

– Można by spróbować przesunąć Sąd – zastanawiała się na głos Przemądra. – Macie trzy noce. Przypuśćmy, że dziś albo jutro nad Górą Starokijowską zapłonie czerwony ogień i od szybkości rozwiązania tego problemu będzie zależał los Miasta. Wówczas Sąd zostanie odłożony do zakończenia tej sprawy, zatem przeniosą go na pierwszego maja następnego roku. A w ciągu roku wasza moc zdąży porządnie okrzepnąć… W ciągu roku wiele dokonacie, a wyniki, naturalnie jeśli będą korzystne, zaliczą się wam na plus.

– A to, że uratowałyśmy Kijów, już nic nie znaczy? – obruszyła się Dasza.

– Znaczy – potwierdziła przywódczyni kijowskich wiedźm. – I to bardzo dużo. Ale Aknir nie kłamała. Póki moje wiedźmy drżały o własną skórę, były gotowe uznać was za co tylko zechcecie. Uratowałyście Kijów. Wasza Trójka. Zdawało się, że proroctwo się spełniło. Ale niestety prawo jest prawem! A zmiana prawa ustanowionego przez Marinę nie leży ani w mojej mocy, ani w mocy Pana. Tak było przez tysiąc lat. Kijowica powinna być potomkinią wiedźmy, a zatwierdza ją Sąd między Niebem a Ziemią. Chociaż gdyby Niebo i Ziemia nie uznały was za godne, nigdy nie zwyciężyłybyście Kyłyny.

– Chwileczkę – przerwała jej Masza. – Mówi pani Niebo i Ziemia. W takim razie czemu właściwie Kijowica powinna być wiedźmą, a nie…

– O, ma pani całkowitą rację, Mario Władimirowna! – Mimo nacisku położonego na pełne szacunku słowa w odpowiedzi Wasilisy zabrzmiał nieodpowiedni w tej sytuacji sarkazm. – Proszę wybaczyć: zapomniałam uściślić ten ważny niuans. Jeśli w waszym rodzie są święci, cudotwórcy lub czcigodni słudzy boży, wówczas bez wątpienia rozwiązuje to wszystkie nasze problemy!

– Masza, nie wiesz, na co swędzi lewy półdupek? – Dasza Czub zgięła się na dmuchanym materacu i podrapała we wspomniane miejsce. – Ręka na pieniądze, nos na popijawę, pierś na seks, brew na gości, łokieć na spanie w nowym miejscu. A pupa?

Plażowy materac leżał na górnym spoczniku schodów Muzeum Historii Ukrainy.

Muzeum z kolei wznosiło się na Górze Starokijowskiej – tej samej, na której tysiąc pięćset lat temu założyli Gród trzej bracia: Choryw, Szczek i Kij, a od imienia tego ostatniego wziął nazwę Kijów.

Tej samej, na której tysiąc lat temu znajdował się Gród księcia Włodzimierza i jego książęcy terem, gdzie biesiadowali trzej legendarni mocarze: Ilja, Dobrynia i Alosza.

Tej samej, na której co noc powinna dyżurować Trójka, która nastała w Kijowie po raz trzeci: Katia, Masza i Dasza.

Albowiem Księga Kijowic głosiła:

Niechaj siła będzie z tobą, gdy teraz, jak i każdej innej nocy, stojąc na górze, która dała początek Miastu, ty, widząc czerwony ogień na niebie, polecisz tam, żeby zatrzymać to, co może pogwałcić Prawdę.

Tyle że stanie na górze z zadartą głową i przyglądanie się niebu w nadziei na ujrzenie „czerwonego ognia” dłużej niż przez piętnaście minut było zupełnie nie do zniesienia. Szyja drętwiała i bolała.

Wczoraj jednak Daszę oświeciło: materac!

– Czyli nie wiesz, na co swędzi lewy półdupek? Dobrze by było, gdyby tyłek swędział na coś pożytecznego – mamrotała Czub.

Jej ręka zostawiła pośladek w spokoju i spoczęła na leżącej obok wiernej miotle z przymocowanymi do kija dwoma rowerowymi siodełkami.

To zaś oznaczało najwyższą gotowość.

Miotła była ulubienicą Daszy. Już nie raz w ich niedługim wspólnym życiu wybawiała swoją właścicielkę z najbardziej szalonych tarapatów.

Ale na niebie nic się nie paliło.

– No co tam? – zapytała piosenkarka Maszę.

– Nic.

– Co, że całkiem nic? I u mnie kompletnie nic… – Czub z niezadowoleniem pokręciła się na miejscu.

Masza, siedząc na schodach z kieszonkową latarką w lewej ręce, studiowała znaleziony w tajnym schowku duży buchalterski zeszyt w miękkiej oprawie.

Jego kartki były zapisane idealnie równym odręcznym pismem – znajomym, widniejącym na wszystkich puszkach, pakietach i pudełkach w szafach mieszkania – schludnym pismem skrupulatnej Kyłyny.

Dasza, która wyszperała w obszernej bibliotece Wieży książkę Tajemnice zodiaku, upewniła się, że Kyłyna była spod znaku Panny.

„Tylko Panny i Wagi… Tu, Masza, nam na myśli ciebie. Tylko wy dwie jesteście takimi fanatyczkami systematyczności. Wszystko byście poukładały na półeczkach, w puszeczkach, w punktach, podczas gdy normalni ludzie (tu Czub miała na myśli siebie) po prostu żyją i używają życia”.

Lecz w tym momencie Dasza nie używała życia – wierciła się z rozdrażnienia.

– Nie, naprawdę mnie rozczulają – gderała. – Najpierw robią z nas Kijowice, jakbyśmy się o to prosiły. Potem nadstawiamy karku, by uratować je od Żmija, jakbyśmy nie miały nic innego do roboty. Potem obsypują nas złotem i nazywają królowymi… A potem jebut! Wzywają na Sąd i żądają, żebyśmy wykazały, że jesteśmy tymi, którymi same nas zrobiły. Gdzie logika? – zapytała. – Nie ma! Ale zaczekajcie! – Wiem, na co mnie swędzi tyłek. Zawsze mnie swędzi na przygody. Czuję, że zaraz na niebie zapali się coś TAAAKIEGO, że wszystkim im powiemy: „A może same byście sobie poszły? My mamy na głowie ważniejsze sprawy niż wyjaśnianie, która to wołosatka, a która gadałka”. – I dorzuciła bez logicznego nawiązania: – Boże, jak ja tęsknię za sceną! Dawniej co noc śpiewałam w klubie. A ty mnie nawet nie widziałaś… Jak ja zazdroszczę Katce, że pracuje.

Nagle zaśpiewała:

Zapłoń, zapłoń moja gwiazdo!

Głos, donośny i silny, potoczył się po bezludnej Górze Starokijowskiej.

Masza podniosła wzrok – nie wiedziała, że talent Daszy przejawia się taką żarliwą, energiczną mocą.

Gwiazdo miłości świetlana!

Tyś mi jedyna, kochana,

Innej nigdy nie będzie…

Jednakże niebo nad górą, do którego była skierowana tęskna serenada, pozostało obojętne. Świetlana gwiazda nie zapłonęła.

– Zostaw już ten kajecik w spokoju! – zezłościła się piosenkarka. – Mówię ci, mała upuściła go przez przypadek, kiedy chowała kasę. Gdyby ten zeszyt coś znaczył, wzięłaby jego, nie pieniądze.

– Logiczne. – W głosie Maszy zabrzmiało zmęczenie.

Choć przejrzała już niemal połowę zapisków Kyłyny, ich treść wciąż pozostawała dla niej nieprzeniknioną zagadką.

Na pierwszej stronie zeszytu była tylko jedna jedyna, starannie skreślona liczba:

Kolejnych dwadzieścia stron zajmowały niezrozumiałe długaśne formuły, tak bardzo zawiłe i nieskończone, że od nadmiaru liczb, iksów, ułamków i ciągów matematycznych studentce wydziału historycznego kręciło się w humanistycznej głowie.

Na stronie dwudziestej pierwszej zagadka kończyła się znakiem równości:

A na sąsiedniej stronie znajdowała się jeszcze jedna liczba, trzy razy obwiedziona długopisem tak energicznie i krzywo, jakby po jej obliczeniu skrupulatna Kyłyna straciła ze szczęścia panowanie nad sobą:

Dwieście jedenaście tysięcy dziewięćset jedenaście.

Masza wytrzeszczyła oczy. Potem je zmrużyła.

Nie pomogło.

Pod liczbą widniało niezrozumiałe:

K+2 wiert

AAA nie rozleje, BD nie pójdzie, WRP nie będzie, C zostaje (BM bardzo trwożnie?)

Studentka przekartkowała jeszcze kawałek zeszytu – tu strony wyglądały podobnie. Te po lewej zawierały podliczenia. Te po prawej – słowa i skróty.

Tak jakby po prawej odkodowano słowami lewą, matematyczną część.

Ale odszyfrowanie tej odkodowanej wersji okazywało się niemożliwe.

Kowalowa wróciła do początku:

K+2 wiert

AAA nie rozleje… WRP nie będzie

„AAA? WRP? Czy to skróty nazw organizacji, czy imion z otczestwem i nazwiskiem?” – głowiła się przez chwilę, po czym w konsternacji zamknęła zeszyt.

– Tak sobie myślę, czy by się nie zapisać do szkoły astrologicznej Głoby – oznajmiła Dasza Czub.

– Ty chcesz się zapisać? Kijowica? – zdziwiła się koleżanka. – Jesteś w stanie zobaczyć na niebie rzeczy, o jakich Głobie się nie śniło.

– Tak – zgodziła się piosenkarka. – Ale tylko przez jedną minutę. A ile godzin muszę się tępo gapić w niebo? Może bym się choć astrologii nauczyła… Podoba mi się jeszcze fizjonomika. To odczytywanie charakteru człowieka z rysów twarzy. Widziałaś tę zmarszczkę na czole Katii? To ogromna rzadkość! Zazwyczaj u normalnych ludzi występują dwie podłużne zmarszczki, a ona ma jedną, dokładnie pośrodku czoła. Jak u Churchilla. Wskazuje to na jej silną naturę i na to, że ma fioła na punkcie władzy.

– Czy nie jest to oczywiste i bez tej zmarszczki?

– U Katii? Pewnie tak.

K+2 wiert

„Katia plus my dwie” – zastanawiała się Masza. „Wątpliwe. Ale załóżmy. Co wtedy oznacza »wiert«? Wiertło? Wiertarkę? Wiertaliot, czyli śmigłowiec? Śmigłowiec mógłby pasować…”

Akurat niedaleko od nich, przy Wale Jarosława, na podwórku domu numer 15 syn znanego kijowskiego psychiatry, konstruktor Igor Sikorski w 1911 roku zbudował i przetestował pierwszy w świecie model śmigłowca.

W 1911 roku. 201911… Gdyby nie ta dwudziestka na początku…

Rok 1911 chodził Maszy po głowie, a z niego niczym ze skorupki obiecywało się wykluć coś znajomego. Ale nie dotrzymało obietnicy.

– Dasza – odezwała się nagle studentka. – Pamiętasz, jak mówiłaś, że w Kijowie zawsze się latało?

– A tak! – ożywiła się Czub. – Sama marzyłam, żeby zostać kosmonautką! Moi przodkowie kupili książkę z obrazkami, o statkach powietrznych. Czytałam ją przez całe dzieciństwo. I tam wyczytałam, że pierwszą w świecie pętlę wykonał lotnik Piotr Niestierow w Kijowie. Pierwszy helikopter zbudował nasz Sikorski. Pierwszy w świecie sputnik i pierwszą rakietę wysłał w kosmos nasz Korolow[1]. A jeszcze wcześniej kijowski inżynier Geszwend wymyślił parowy samolot do latania w kosmos. Wtedy zamknęli go w domu wariatów, a teraz uważają za ojca założyciela aeronautyki… I nawet pierwszą bombę atomową wynaleźli nasi! Kistiakowski, w Ameryce[2]. Podczas rewolucji uciekł z Kijowa do Stanów Zjednoczonych i był doradcą Kennedy’ego. W Moskwie nasi: Kurczatow i Aleksandrow. Jeden z Krymu, drugi z Kijowa. Teraz to jasne dlaczego… – powiedziała. – Po prostu Kijów to już takie miasto latających. Stolica wiedźm. My od tysiąca lat śmigamy na miotłach. Dobra, kładź się, twoja kolej na czuwanie.

Masza, westchnąwszy, odłożyła zeszyt i zgodnie z ustalonym rytuałem zmiany warty zadarła głowę ku niebu.

Nie odrywając oczu od srebrzystych gwiazd, po omacku przeniosła się na zwolniony materac, a tymczasem Dasza, chwyciwszy zmienniczkę za pośladki, nakierowała je na środek legowiska.

Niebo powinno było w każdej sekundzie pozostawać w polu ich widzenia! Po to, żeby w razie gdyby zapłonął na nim „czerwony ogień”, dokładnie określić jego lokalizację i „polecieć tam” od razu, w mgnieniu oka.

– Dobra. Kładź się! – przyzwoliła Dasza.

Masza Kowalowa wyciągnęła się jak długa.

Wstrząsająca z nudów otworzyła zeszyt z „matematyką”.

– Jakieś gówno – stwierdziła minutę później. – Słuchaj, Masza, nie powiedziałaś nam w końcu, skąd u ciebie taki parszywy nastrój. Z powodu Sądu? Tak?

– Tak – odrzekła Masza. Potem pomyślała chwilę i odparła zgodnie z prawdą: – Nie.

– Jasne, że nie – potwierdziła Czub. – Od dawna jesteś w dołku. Od tamtej pory, gdy zwiałaś z kupalskiego sabatu. Przecież wiem, dokąd uciekłaś.

– Wiesz. – Dziewczyna nie zamierzała się spierać.

– Ale uczciwie siedzę cicho.

Kowalowa ze zdziwienia na mgnienie oka oderwała wzrok od ważnego jak życie nieba i zerknęła na towarzyszkę.

Dasza uczciwie milcząca od prawie trzech dni była zjawiskiem prawdziwie niewiarygodnym!

– Do swojego malarza uciekłaś, w dziewiętnasty wiek. Do Wrubla. Prawda?

– Prawda.

– No i co, nie ułożyło się? – zapytała współczująco koleżanka.

– Nie ułożyło.

– Tak właśnie myślałam. – Czub z zadowoleniem kiwnęła głową. – Mnie się też z Demonem nie ułożyło. W sensie z moim Demonem, z Janem. Na sabacie wszystko wyglądało mniej więcej w porządku… Dokładnie nie pamiętam, byłam pijana. A gdy wytrzeźwiałam, dotarło do mnie: to był już zupełnie inny Jan. Jakiś zimny. Dziwne. Przecież mu się podobałam, na pewno!

– Nie podobałaś mu się – nieoczekiwanie twardo zaoponowała Masza. – Ani ty, ani ja, ani Katia. Uwierz. Rozmawiałam z nim.

– Z moim Janem?!

– Nie. Z moim Dienem.

Tu jako autorka mam obowiązek coś wyjaśnić.

Z tym, którego przywódczyni kijowskich wiedźm Wasilisa Andriejewna z powagą nazywała Panem, którego Księga Wiedźm określała jako „stojącego po lewicy” i o którym Dasza i Masza zgodnie z ludzkim nawykiem mówiły „Demon” – z Damianem, Janem, Demitrijowem Kijewickim niecały tydzień wcześniej Kijowice nawiązały wielce skomplikowane relacje.

Zacząć należy od tego, że każda z trzech widziała swojego Demona.

Przed Katią przyjmował postać lodowego blondyna.

Przed Daszą – zuchowatego rudzielca (Wstrząsająca nie omieszkała zakochać się w nim po uszy!).

Masza zaś zaznajomiła się z przystojnym brunetem o czarnych jak noc oczach, który początkowo wydawał się jej wesoły i dobroduszny, ale bardzo szybko dał do zrozumienia, że to tylko maska zakładana po to, by ułatwić przypadkowym wybrankom przejście do innego Kijowa.

Maszy jako pierwszej było dane zetknąć się z jego nieprzeniknionym spojrzeniem, z ustami rzucającymi zagadki i półaluzje. I z jego pogardą.

Nie żeby Demon odmawiał im pomocy.

Lecz jego ranga w Kijowie była zbyt wysoka, aby uważał za konieczne kryć się z tym, że poważa nie trzy Kijowice, tylko ich władzę, a ponieważ były one ludźmi, ślepcami, wzbudzały w nim taką wzgardę jak ślepe kocięta u ludzi, których nie rozczulają głupie zwierzątka.

– Nie, nie wierzę! – Dasza od nadmiaru uczuć zerwała się na równe nogi i zadzwoniła kolczykami. – Nie wierzę, że zupełnie przestałam podobać się Janowi. Wasia przecież mówiła: Demon jest po naszej stronie. Wierzy, że jesteśmy prawdziwe. Pomoże nam. Nie rozumiem, czemu się nie pojawia!

– Powiedział mi, jak go znaleźć. – Masza patrzyła w niebo. – W każdej chwili możemy się z nim spotkać. Może nam doradzi, jak postępować z Aknir. Chociaż… – Zamilkła na chwilę. – Wiesz, nie jestem pewna, czy rzeczywiście chcę być Kijowicą.

– Ty? – Czub brzęknęła złotem. – Ty przecież chciałaś najbardziej!

– Nie wiem. – Studentka wypuściła powietrze. – Nagle wszystko się nałożyło jedno na drugie. To, że uciekłam z domu. I to, że nie wolno nam wejść do cerkwi. Dziś szłam koło soboru Świętego Włodzimierza i aż mnie coś zakłuło w środku! I to, że Mir zginął…

– Ty co, tęsknisz za tym przygłupem?! – wykrzyknęła Czub. – Był satanistą!

– Ale mnie uratował – powiedziała Kowalowa. – Poza tym nie tylko o to chodzi.

– A o co? – Dasza z zaciekawieniem zerknęła na zwrócony w stronę nieba profil koleżanki. – No, wywnętrz się! Wietrzę podstęp! Co ty tam sobie roisz w duchu?

Masza gwałtownie wciągnęła powietrze, przymierzając się do wyjawienia swojej największej tajemnicy.

Ale zamiast niej wykrzyknęła coś zupełnie innego:

– OGIEŃ!!! Dasza, OGIEŃ!!!

Wstrząsająca błyskawicznie zadarła głowę.

I zobaczyła to, co do tej pory było jej dane widzieć tylko raz.

Gwiazdy na nieboskłonie rozsypały się niczym koraliki… Splotły w girlandy.

Girlandy zlały się w srebrzyste nici.

A z linii ułożył się roziskrzony rysunek.

Plan Kijowa!

Ulice, domy, brzegi…

I przerażająco czerwony ogień w prawym rogu!

Gwiezdna mapa Miasta jaśniała nad Górą Starokijowską przez sekundę.

A potem niebo się zwaliło. Dosłownie runęło na Daszę.

I znów zdała sobie sprawę, że to nie niebo leci na nią, tylko ona z nieznośną prędkością pędzi w dół – z nieba na ziemię.

Nakreślony gwiazdami schematyczny Kijów z zastraszającą prędkością stawał się realny. Przybierał na wielkości i objętości.

Dasza spadała… I o mało nie rozbiła się o jakiś dach. Przeleciała obok płonących okien szarego domu odznaczającego się wyjątkowo niepozornym szyldem sklepu „Chleb”. A Czub, lecąc obok, zdążyła zauważyć stojącą w oknie kobietę o twarzy zniszczonej przez życie. Jej pozbawione wyrazu, puste oczy. Białą gazetę w ręce.

Ku Daszy pędził śmiertelnie czarny asfalt.

„Zaraz się rozbiję! I tyle będzie…”

Nagle wrażenie spadania znikło.

Wstrząsająca stwierdziła, że siedzi na schodach muzeum, i szybko otrząsnęła się z szoku. Wrzasnęła:

– Masza, widziałaś?! Gdzie to? Gdzie? – Miała żarliwą nadzieję, że kobieta o nieobecnym wzroku okaże się tą ważną sprawą, która pozwoli odłożyć ich kłopoty na długi, długi rok. – Gdzie to, nie wiesz?!

– Ch-chyba wiem – odpowiedziała Masza, rozsypując głoski. – Boże, jakie to straszne! – Przycisnęła sobie dłoń do serca. – Jak strasznie jest spadać!

– Strasznie, pal licho. Gdzie to?

– Moim zdaniem masyw Charkowski. Mieszkała tam moja chrzestna. Przy ulicy Achmatowej.

– Achmatowej? – Dasza wyciągnęła z torebki mapę i przyświecając sobie latarką, starała się znaleźć właściwy napis.

– Achmatowa, „Chleb”. Znajdziemy. Na miotłę! – Kominolotka wydała zwycięski okrzyk.

[1] Siergiej Pawłowicz Korolow (1907–1966) – konstruktor pierwszych rakietowo-kosmicznych systemów. Urodził się w Żytomierzu w nauczycielskiej rodzinie. Studiował w Kijowskim Instytucie Politechnicznym. Skonstruował pierwszy radziecki szybowiec rakietowy, pierwszą radziecką rakietę ze skrzydłami. Pod jego kierownictwem zbudowano pierwsze pilotowane statki kosmiczne, opracowano aparaturę umożliwiającą loty człowieka w kosmos, spacery w przestrzeni kosmicznej oraz powrót załogowego statku kosmicznego na Ziemię, a także wypuszczono pierwsze sztuczne satelity Ziemi (sputniki). Korolow jako pierwszy wysłał kosmiczne aparaty przeznaczone do badania Księżyca, Wenus, Marsa i Słońca.

[2] George Kistiakowsky czy też Gieorgij Bogdanowicz Kistiakowski (1900–1982) – rosyjski naukowiec urodzony w rodzinie profesora prawa Uniwersytetu Kijowskiego Bogdana Kistiakowskiego; jeden z twórców pierwszej bomby atomowej. Od roku 1926 roku mieszkał w Stanach Zjednoczonych.

Rozdział trzeci,

w którym Masza i Dasza postanawiają zamienić się mamami

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało…

~ Ewangelia według św. Jana

Masza miała nieodparty lęk wysokości.