Weź się - Małgorzata Kamińska - ebook + audiobook

Weź się ebook i audiobook

Małgorzata Kamińska

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bielactwo to największy kompleks Zosi. Nie lubi siebie. Szczerze mówiąc, mało co lubi w swoim życiu. Praca w plotkarskiej prasie zamiast rozrywki dostarcza jej rozczarowań. Nie potrafi definitywnie zerwać z chłopakiem. Były wciąż nie jest byłym, za co Zosia ma do siebie pretensje. Nic już się jej nie podoba i wszystko ją wkurza. Stwierdza więc, że czas spakować walizki i wylecieć do Hiszpanii. Wygląda to jak ucieczka od problemów, ale według niej to tylko wakacje. Plan jest prosty. W Tarifie, malutkim miasteczku nad oceanem, Zosia odpocznie, nabierze dystansu i sił, by radzić sobie z nierozwiązanymi problemami. Po miesiącu z nową energią wróci do Warszawy. Plan wydaje się doskonały, jeśli tylko Zosia będzie się go trzymać.

Małgorzata Kamińska – była studentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, bez dyplomu. Mimo to pracowała w największych polskich dziennikach, popularnych tygodnikach, a także w agencji fotograficznej. Była barmanką, managerką, sprzedawcą materiałów budowlanych. Ostatnie sześć lat spędziła w Hiszpanii, w niewielkim miasteczku nad oceanem, gdzie powstała jej pierwsza książka „Weź się”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 28 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
3,4 (8 ocen)
1
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZAGdzie mogłabym przezimować?

– W końcu jesteś! – krzyknęłam na widok Nety. Odkąd się wyprowadziła z Warszawy, brakowało mi jej niesamowicie. Nie to, żebyśmy wcześniej widywały się codziennie i plotkowały godzinami, ale świadomość, że jej nie ma i nie będzie, gdyby nagle przyszła potrzeba, potęgowała moją tęsknotę. – Mam piwo, wino, nawet wódki trochę zostało z jakiejś poprzedniej imprezy. I tylko mi nie mów, że jesteś zmęczona po podróży i chcesz się wyspać. – Nie dałam rady dłużej ukrywać mojej desperacji. – Chcę ci tyle powiedzieć, nawet nie wiem, od czego zacząć – oznajmiłam. – Uprzedzam, że mogę trochę ryczeć – dodałam.

– Okej, to rób drinki i zaczynamy. – Neta nie traciła czasu na podchody. – Co się dzieje? – zapytała, rozsiadając się wygodnie na kanapie.

Właśnie na tym polegał mój główny problem, że nie wiedziałam za bardzo, co się dzieje. Wszystko było nie tak, jak chciałam, żeby było. Z niczego nie byłam zadowolona i ab­solutnie wszystko doprowadzało mnie do szału. Miałam dość wszystkiego, wszystkich i, przede wszystkim, miałam już dość samej siebie.

– Ja już nie ogarniam, Neta. Nie chce mi się już nic naprawiać, tłumaczyć, nie chce mi się próbować nowych rzeczy. Ja bym się gdzieś zaszyła tak na pół roku, a potem może wszystko by się jakoś samo poukładało – wyznałam zrezygnowana.

Trzydziestka na karku. Były chłopak, który wciąż nie był byłym chłopakiem. Brak pomysłu na życie. I brak pracy. To już był standard. Pracowałam w fajnym wydawnictwie, zarabiałam fajne pieniądze, a potem mnie zwalniali albo sama się zwalniałam, i te wszystkie fajne pensje szły na przeżycie kilku kolejnych miesięcy. Mało tego, praca w dziennikarstwie, delikatnie mówiąc, zaczęła mnie męczyć, a nie sprawiać jakąkolwiek satysfakcję. Przestały mnie bawić historie związane z celebrytami, nawet odrobinę nie obchodziło mnie, co u nich słychać, nie chciało mi się już udawać zachwytów nad ich nowymi projektami. Bankiety, konferencje, ramówki zaczęły być dla mnie przykrymi obowiązkami, a nie wielkimi wyjściami. A gdy już musiałam z kimś porozmawiać, przeprowadzić wywiad, zbierałam się do tego niemalże cały dzień. Nic dziwnego, że mnie zwolnili. Sama bym się już dawno zwolniła.

– To co za problem? Weź się spakuj i przyjedź do mnie. Przezimujesz, a potem pomyślimy, co dalej – stwierdziła Neta. Pół roku temu spakowała manatki i wyprowadziła się z Polski.

– Jasne. Bo to takie proste – odparłam, mając jej za złe, że lekceważy moje dramaty.

– Zośka, ja mówię zupełnie serio. Nie masz pracy, więc i tak teraz nie zarabiasz. Mieszkanie możesz wymówić i prze­­­wieź wszystkie swoje graty do rodziców. Umówmy się, mieszkasz na poddaszu starego, wielkiego bloku z lufcikami zamiast okien. To nie jest apartament, który szkoda by było stracić – podsumowała. – Na początku zamieszkasz z nami. Odpoczniesz, wygrzejesz tyłek na hiszpańskiej plaży, a potem zobaczymy, co dalej – zachęcała, popijając drinka. A dokładniej rzecz ujmując, wódkę z sokiem jabłkowym. Prosta dziewczyna ze mnie, wymyślnych drinków nie umiem robić. – Ja wyjechałam z małym dzieckiem, to było trochę trudniejsze. Musisz tylko podjąć decyzję – motywowała mnie.

Wizja wyjazdu zaczynała mi się podobać coraz bardziej. Zimowałabym nie u rodziców na wsi, a w ciepełku wśród surferów. Nie słuchałabym już żadnych życiowych porad, były nie były chłopak nie mógłby tak łatwo się ze mną skontaktować, a pracy i tak szukałam przez internet. Co miałam więc do stracenia? Czym ryzykowałam?

– Jeśli nie chcesz już pracować w tym show-biznesie, to po jakiego grzyba tylko takie oferty oglądasz?! – zareagowała ostro na moje biadolenie Neta.

– Bo nie mam pojęcia, co innego mogłabym robić! Bo na tym się znam, mam doświadczenie i jestem w tym dobra – przekonywałam ją, ale chyba sama sobie próbowałam to wmówić. – Byłam w tym dobra, jak mi się chciało – sprecyzowałam.

Pracowałam w największej agencji paparazzi, potem w największych dziennikach, oczywiście, że tych plotkarskich, w tygodnikach i dwutygodnikach, miałam swoje okładki i swoje dziennikarskie hity. Zdarzało mi się współpracować z telewizjami.

– Ale to cię już nie bawi, Zosia, nie sprawia już najmniejszej przyjemności. Czas odpuścić – stwierdziła spokojnie Neta.

– Umówmy się, że jeśli jutro wytrzeźwiejemy i wciąż ten pomysł będziemy uważały za najlepszy pod słońcem, to przechodzimy do działania. Wymawiam mieszkanie, pakuję się i jestem u ciebie góra za dwa miesiące – mówiłam ze łzami w oczach.

– Nawet jeśli jutro obleci cię cykor, to i tak będę cię namawiać do tego pomysłu. Nie masz nic do stracenia. Ja będę czekać na ciebie w Tarifie – podsumowała Neta, dopijając drinka.

A ja zrozumiałam, że dla niej rozmowa jest już zakończona. Wylałam swoje żale, ona znalazła wyjście z sytuacji, teraz trzeba tylko zacząć wszystko organizować. Plan jest.Poszło szybko i łatwiej niż przypuszczałam. Miała być cała noc gadania, analizowanie wszystkiego dziesięć razy, dzielenie włosa na czworo i nie wiem, co jeszcze. Neta znalazła rozwiązanie na moje niedole w pół godziny.

Bilans dnia: na siłowni pobiłam swój rekord – przebiegłam 3 kilo­­metry! Wciąż żyję, chociaż pewności nie mam, czy jutro będę mogła chodzić. Zjedzone ciasteczka: jedno… no dobra, trzy, ale małe. Rozmowa z byłym nie byłym: jedna, za to bardzo długa. Trochę alkoholu. Oferty pracy: zero. Mogło być zdecydowanie lepiej.

•••

Rano upewniłam się, czy nasz plan jest wciąż aktualny, a gdy okazało się, że tak, zaczęłam wszystko obmyślać. O dziwo, pomysł wydawał się równie dobry, co wczoraj. Mieszkanie miałam opłacone za ten miesiąc, następny – przeżyję za wpłaconą kaucję i zacznę przewozić swoje graty do rodziców. Szafka, stół, ciuchy, jeszcze więcej ciuchów i buty. No i te wszystkie garnki, garnuszki, moje przetwory i całe wyposażenie kuchni, które tak pieczołowicie zbierałam. Sporo tego, ale mogło być więcej. Potem będę musiała znaleźć tani bilet (o rany, rany, bilet tylko w jedną stronę!), spakować się i pojechać. Tylko tyle. Eh, musiałam jeszcze w jakiś sposób wytłumaczyć to rodzicom, całe szczęście, że oni lubią Netę. Będę z nią i to powinno ich trochę uspokoić. Ale co gorsze musiałam jeszcze to przetłumaczyć byłemu nie byłemu, że jadę i zdania nie zmienię. Jadę ja, sama, i nie wiem, kiedy wrócę. O tej rozmowie lepiej było nie myśleć, lepiej nie szykować się na nią. Powiem, co mam do powiedzenia i wyjadę. Proste. Przynajmniej w tamtej chwili wydawało mi się to proste. Tak wiele rzeczy musiałam zrobić, że aż mi oddech odbierało. Motywowałam się tymi wszystkimi „muszę” i „trzeba”, aż mi się odechciało czegokolwiek.

Ze strachu, że obleci mnie strach i zrezygnuję, zadzwoniłam do właścicielki mieszkania. Od razu je wymówiłam. Miałam czas do końca miesiąca. Właścicielka wolała oddać mi kaucję, jeśli nie narobiłam szkód, i już mówiła, że kogoś ma na moje miejsce. Także im szybciej się wyprowadzę, tym dla niej lepiej. Spakowałam najmniej potrzebne rzeczy (lepiej działać w emocjach) i zdecydowałam, że jadę do rodziców. Ciekawe, jaką zrobią minę, gdy ogłoszę im mój genialny plan – myślałam.

– Wprowadzasz się do nas? – zapytał na powitanie tata. To miał być żart, ale, widząc moją minę, chyba się lekko wystraszył.

– Coś w tym stylu. Powoli zacznę zwozić rzeczy. Później wszystko wytłumaczę – powiedziałam z nerwowym uśmiechem, taszcząc walizkę z letnimi ciuchami.

W Warszawie żaden z nich pożytek, bo zima w pełni, za to w Hiszpanii w marcu powinno być już całkiem przyjemnie. Rozmarzyłam się i od razu na ziemię sprowadziła mnie mama.

– Zosieńko, co się dzieje? Po co ci te wszystkie rzeczy?! Nic się nie udało?

Chciałabym myśleć, że w domyśle mama miała, że nie udało mi się znaleźć pracy. Nie, że nic, kompletnie nic mi się nie udało. Bo tak właśnie się czułam i nie potrzebowałam przypominania o tym.

– Mama, nic się nie zmieniło. Pracy nie mam, kasa mi się kończy, więc zaczynam kombinować – oznajmiłam, wnosząc ostatnie pudła do domu. Wywiozłam same niepotrzebne rzeczy, a miałam wielką walizkę, trzy kartony i kilka toreb gratów.

Porozmawiać z rodzicami planowałam w godzinach wieczornych, przy herbatce na spokojnie opowiedzieć im o wspaniałym życiu Nety w Tarifie i o tym, że zamierzam do niej dołączyć. Wyszło zupełnie inaczej. Tylko rozstawiłam pudła w swoim starym pokoju, w drzwiach pojawili się rodzice, czekający na wyjaśnienia. Nerwowo przekładając rzeczy z miejsca na miejsce, opowiadałam, co wymyśliłam. Ojciec wciąż stał w drzwiach, mama rozsiadła się na łóżku.

– Jedź – stwierdził rzeczowo tata.

– Może to i nie jest najgorsze rozwiązanie – niepewnie rzekła mama. – Uspokoisz się trochę. Może w końcu wyleczysz żołądek, bo przez ten stres to sama dobrze wiesz, jak jest – dodała.

– Dokładnie. Pracy będę szukać dalej przez internet. Jak coś się pojawi, to przylecę przecież – powiedziałam, usprawiedliwiając się.

Bo przecież nie miałam zamiaru tylko leżakować na plaży, musiałam znaleźć pracę. Moje oszczędności wystarczą może na dwa miesiące, i to przy założeniu, że dorzucę się do czynszu Nety i żywić się będę głównie kanapkami.

Chyba pierwszy raz w życiu rodzice mnie zrozumieli. Nie negowali mojego pomysłu. Zachęcona tym, że z nimi poszło bardzo łatwo, ba, nawet dostałam błogosławieństwo na drogę, postanowiłam spotkać się z byłym nie byłym. ­Muszę się jedynie trzymać faktów, nie dać się wciągnąć w emocjonalne gierki i zakomunikować mu to, co już postanowiłam. Jadę! Tak na wszelki wypadek umówiłam się w knajpie. Przy ludziach nie będę ryczeć, a i on nie powinien jakoś zbyt mocno naciskać na mnie, bym zmieniła zdanie. Poza tym nie byliśmy już razem. To, że wciąż miał na mnie ogromny wpływ, to inna kwestia.

Neta, jesteś?!– napisałam na Messengerze.– Jestem po rozmowie z nim! Prawie wszystko załatwione!

–Serio?! Jak zareagował? Wkurzył się? Mówił, że to beznadziejny pomysł i że stracisz czas na pierdoły, a nie na szukanie pracy?– dopytywała Neta. Ciekawość ją zżerała, więc wolała zadzwonić. Nie będziemy tracić czasu na pisanie.

– O dziwo, powiedział, że jeśli czuję, że muszę wyjechać, to powinnam tak zrobić. Zdystansować się trochę, odpocząć, zastanowić się nad sobą. Pewnie zatęsknić. Oczywiście powinnam pomyśleć też o nas i o tym, jak szczęśliwi moglibyśmy być razem – relacjonowałam rozmowę z byłym nie byłym.

– Jasne, jasne. Jedź, a może w końcu zmądrzejesz i wrócisz do niego, bo dostrzeżesz, jaki wspaniały z niego facet. – Neta nie mogła powstrzymać swojej złośliwości.

– Dokładnie. Powiedziałam, że pomyślę o swoim życiu i o naszej ewentualnej przyszłości. Jednak przede wszystkim muszę się wyciszyć i odstresować. Wiesz co, jak tylko wróciłam ze spotkania z nim, rzygałam jak kot. Już nie daję rady z tym moim żołądkiem. Czego nie zjem, zaraz biegnę do łazienki. Momentami mam wrażenie, że skrętu kiszek dostanę i umrę na podłodze w toalecie. Znajdą mnie po trzech dniach, jak smród z mieszkania zacznie się wydobywać – dodałam.

– Jesteś obrzydliwa. Fuuuuuj! – skwitowała Neta. – Przejdź­­­­my do konkretów: mieszkanie wymówiłaś, rodzice po­­­­wia­­domieni, tamten też. Wszystko załatwione. Bilet masz? – sprawdzała mnie.

– Mam. Na dziewiątego marca. W jedną stronę. – Mówiąc to, aż ciarki przeszły mi po plecach. – Swoją drogą to chyba rzeczywiście nie jestem w najlepszej kondycji, skoro wszyscy wysyłają mnie na te wakacje – dodałam.

– Dziwisz się? Z byle powodu albo wrzeszczysz jak opętana, albo zanosisz się płaczem. Do pozytywnego myślenia też jest ci daleko. Ale nieważne już. Teraz jakoś wytrzymasz trochę ponad miesiąc. Nie zwariuj, nie zatłucz nikogo w trakcie kolejnej furii. Odliczaj dni. Siedź u rodziców i szykuj się. Zobaczysz, tu wszystko samo się ułoży. Będzie lepiej. Pomogę ci. – Neta dodawała mi otuchy, chociaż doskonale wiedziała, że nie zmienię już zdania.

– Dzień po Dniu Kobiet będę u ciebie. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna. I żebyś wiedziała, że będę odliczać dni do wyjazdu. Jesteśmy w kontakcie! – dodałam i zaczęłam zastanawiać się, jak to będzie. – Aaaaaaa, bym zapomniała!

– Dajesz. Co ci się odkleiło? – zainteresowała się Neta.

– Powiedział mi też, że obawiał się twojego przylotu do Polski, że wpadniemy na jakiś „genialny” pomysł. Dodał też, że jesteś zbyt niezależna i myślisz, że możesz wszystko. Oczywiście w jego ustach brzmiało to jak oskarżenie, a nie komple­­­ment, i dlatego, według niego, jesteś niebezpieczna – podzieli­­­łam się opinią mojego byłego nie byłego z przyjaciółką.

– Bardzo dobrze! Lepiej niech się mnie boi – skwitowała ze śmiechem.

Kręciłam się między Warszawą a wsią, w której mieszkali rodzice. Okazało się, że życie u nich nie jest takie złe, jak sobie wyobrażałam. Pierwsze dni minęły wręcz w sielskiej atmosferze. Zajadałam się obiadkami mamy, oglądałam tele­wizję i nie robiłam zbyt wiele. Odpoczywałam i odliczałam dni do wyjazdu. Nudziłam się trochę, ale byłam w stanie do tego przywyknąć. Pakowanie rzeczy, rozpakowywanie ich u rodziców i sprzątanie wypełniało mi dni. Warszawski mini­­­apartament na strychu był niemalże gotowy do oddania. Dobrze, że był taki mały, to szybko go wysprzątałam. Lufciki myje się dużo łatwiej niż wielkie okna.

– Pani Zofia Radziak? – usłyszałam w słuchawce telefonu, gdy wczesnym popołudniem snułam się po domu w pidżamie, popijając dziesiątą herbatkę.

– Tak, słucham – odpowiedziałam niepewnie.

– Dzwonię z dwutygodnika „W Świecie Gwiazd”, wysyłała pani do nas swoje CV i chciałabym umówić się z panią na rozmowę. Jeśli pani pasuje, jutro o jedenastej w naszej redakcji – wyjaśniła mi kobieta. Przedstawiła się, ale oczywiście nie zapamiętałam imienia.

– Tak, oczywiście. Dziękuje bardzo za telefon i do zobaczenia jutro – powiedziałam pośpiesznie. – Serio?! Teraz?! Teraz do mnie dzwonisz?! – wydarłam się, gdy tylko upewniłam się, że połączenie zostało zakończone.

– Co się stało?! Kto to był? – Mama wpadła do mojego pokoju z prędkością światła i nie mogła już dłużej czekać w niepewności. – No mów! – ponaglała mnie.

– Zaprosili mnie na rozmowę o pracę – oznajmiłam zrezygnowana. – Jutro mam iść na spotkanie, na którym dowiem się więcej – dodałam zawiedziona.

– To chyba dobrze? Szukasz przecież pracy? Wysyłałaś tam CV? – dopytywała zdezorientowana.

– Tak, wysyłałam wszędzie, gdzie mi przyszło do głowy. To jest dobre wydawnictwo i dwutygodnik, więc pracuje się spokojniej, bez tego wielkiego ciśnienia. Na pewno zaoferują dobre warunki – tłumaczyłam mamie.

– Więc o co chodzi? Nie skaczesz z radości? – słusznie zauważyła.

– Bo jeśli teraz dostanę pracę, to co z moim wyjazdem do Nety? Poza tym jestem już zmęczona dziennikarstwem, i co, znów będę w tym samym… – zaczęłam biadolić.

– Lepiej nie kończ, w czym ty tam będziesz. Poza tym o wyjazd możesz się zacząć martwić nieco później. Na razie nikt cię nie chce zatrudniać, chcą tylko z tobą porozmawiać. Idź tam, zobacz, co mają do zaoferowania, a potem zaczniesz się zastanawiać i ewentualnie zmienisz swoje plany – Mama zachowała zimną krew.

– Nie zmienię planów! Jadę! Mam bilet! – wykrzyczałam.

– Najpierw dowiedz się czegoś o tej pracy, potem będziesz myślała, co dalej – skwitowała moja mamusia, odwracając się na pięcie.

Ja pierdzielę, dla wszystkich wszystko jest takie banalne. Tak, później się będę martwić. Łatwo powiedzieć. Ja już się widzę na hiszpańskiej plaży. Ja chcę odpocząć, i co ważniejsze, chcę uciec stąd i chcę się zaszyć na trochę – myślałam i czułam, że nikt mnie nie rozumie. Postanowiłam, że pójdę pobiegać. Zmęczę się, będę odliczać oddechy i trochę ochłonę. Tak, to była dobra myśl. Zmęczyć się i przewietrzyć. Wyjść z domu. Miałam ich wszystkich dosyć.

– Gdzie idziesz? – usłyszałam zza pleców.

Nie mieszkałam z rodzicami, odkąd wyprowadziłam się na studia, i już zdążyłam zapomnieć, że gdy mieszka się z nimi, trzeba za każdym razem mówić, co się zamierza zrobić, gdzie się wychodzi i o której się wróci. Nieważne, czy jest się dzieckiem, nastolatkiem, czy ma się trzydzieści na karku. Boziu, Boziu, daj mi cierpliwość. Weźcie dajcie mi choć odrobinę spokoju. Błagam.

– Idę biegać! – krzyknęłam, otwierając drzwi.

– Przecież ty nie biegasz! – usłyszałam szczere zdziwienie mamy. – Zamarzniesz! – dodała. Gdy mijałam ojca, też wyglądał na lekko zaskoczonego.

– Właśnie, że biegam! I to od dawna. Poza tym nie oszalałam do reszty, idę na siłownię, na bieżnię – powiedziałam na odchodne.

Licz, Zosia, licz oddechy, uspokój się, oczyść umysł i skup się na czymś przyjemnym. Wdech i wydech, raz i dwa, złap rytm. Raz i dwa. Wdech i wydech, biegnij, mała, biegnij. Tak właśnie, gadając w myślach do siebie, pokonałam jeden kilometr. Zatrzymałam się, łapczywie łapiąc oddech. Jak inni to robią, że nie dostają zadyszki? – pytałam sama siebie w myślach. Wściekłam się na siebie, że kolejna rzecz mi nie wyszła. Wszyscy przecież biegają. W Warszawie co chwila zamykane jest całe centrum, bo tysiące biegaczy musi zamanifestować światu, w jakiej jest wspaniałej kondycji. Na Face­booku i w telewizji co chwila widziałam piękne, ładnie umięśnione dziewczyny, które przekonywały, że jak się chce, to można wszystko. To właśnie przez nie miałam wyrzuty sumienia, gdy zjadłam batonik. Miałam sobie za złe jedno głupie ciastko. Gdy nie miałam ochoty na nic i siedziałam w domu, objadając się chipsami, czułam się jak najgorszy typ człowieka. Co to za chora moda na bycie perfekcyjnym?! Przecież nie byłam gruba, byłam zdrowa, odżywiałam się normalnie. W pewnym momencie jednak moje „normalnie” stało się czymś złym. Bo jak mogę jeść chleb?! I to biały?! Glutenem też się zajadam i nie robię sobie nic z tego. Do tego piję kawę, o zgrozo, z mlekiem i cukrem! Tego, co ma etykietę light, w ogóle nie dotykam, za to nie pogardzę masłem czekoladowym. Mniej więcej od dziesięciu lat nie jem mięsa, bo mnie brzydzi i nie godzę się na to, w jaki sposób traktowane są zwierzęta na wielu farmach. Mięsem rybim się nie brzydzę, więc je jem, i za to też wielu mnie potępiało. Ponoć jestem hipokrytką. Wiele osób nie rozumie też, dlaczego nie przejdę na weganizm, skoro chcę być taka zdrowa i dbać o zwierzątka. Dlatego źle ze mną. Niby się staram, ale nie do końca. Powinnam bardziej. Nie zasmakowałam w chipsach z jarmużu i przez to czułam się gorsza, z tego powodu katowałam się ćwiczeniami. Musiałam udowodnić, że dbam o siebie. Komu? Nie miałam pojęcia. Chyba całemu światu.

Z jedzenia rezygnować nie zmierzałam, bo za bardzo je lubię. Dlatego biegałam, a raczej starałam się, choć męczyło mnie to potwornie. Miałam nadzieję, że przyjemność z tego biegania z czasem przyjdzie, jak już nauczę się od­­dychać. Na razie podobało mi się, że był to dobry pretekst do ucieczki z domu. Mogę sobie przemyśleć to i owo, a koncentrowanie się na oddechu na pewno mi nie zaszkodzi. Dobra, koniec tego marszu i rozmyślań – zganiłam się. Biegnę dalej. Tym razem bez zadyszki. Już mi trochę lepiej. Raz i dwa, wdech i wydech. Dalej, Zosia, jedziesz!

Biegłam i myślałam o tym, że jutro dowiem się, jaką mają dla mnie propozycję w wydawnictwie. Może i mama miała rację. Po co wpadam w panikę teraz, gdy jeszcze nic nie wiem. Jeśli mnie przyjmą, wtedy zacznę się martwić, co zrobię. A może zaoferują dobrą kasę? Mogłabym się trochę odkuć, popracować pół roku i wtedy pojechałabym do Nety?! Przecież pół roku mogłabym jeszcze poczekać. Nie oszaleję w tym czasie. Nie zacznę walić głową w ścianę, nie będę atakować niewinnych ludzi, będę przestrzegać norm społecznych. Wytrzymam, bo jakie będę miała wyjście. Odłożę na później swój plan, odpoczynek i wyciszanie się. W najgorszym wypadku hiszpańscy surferzy będą musieli na mnie trochę poczekać.

Bilans dnia: przebiegłam dwa i pół kilometra z kwadransową przerwą na wkurzanie się, a potem na uspokajanie. Dziś dzień bez słodyczy. Wybuch złości: jeden, okej, dwa. Oferty pracy: jedna.

•••

– Joanna Mrozowska, wicenaczelna dwutygodnika „W Świecie Gwiazd”, miło mi cię poznać – odezwała się do mnie ładna blond pani zza biurka i od razu przeszła do konkretów.

Szukała kogoś na cały etat do pracy w redakcji, do działu show-biznes. Spodobało jej się, że mam duże doświadczenie w pisaniu tego typu artykułów, jak dla mnie dyrdymałów o niczym. Zapytała o to, z jakimi gwiazdami lub z czyimi menadżerami jestem w stałym kontakcie, o mój kalendarz numerów do gwiazd. Dużym atutem według niej było to, że pracowałam zarówno w dziennikach, jak i tygodnikach.

– Rozumiem, że umiesz pracować szybko i pod presją czasu – stwierdziła.

Przytaknęłam. Darowałam sobie tłumaczenie, że przez tę szybkość i presję wylądowałam u psychoterapeuty. Zapytała też, jakie mam oczekiwania finansowe. Podałam jej wyśrodkowaną sumę – więcej niż zarabiałam ostatnio, mniej niż wynosiła moja najwyższa pensja. Co dawało i tak dużo więcej niż średnia krajowa. Zażyczyłam sobie cztery i pół tysiąca na rękę, bo chciałam mieć dobrą mobilizację do pracy. Poza tym lepiej podać za dużo i zejść z ceny niż wycenić się marnie.

– Myślę, że dojdziemy do porozumienia. Na początek pro­­­­ponuję dwa tygodnie okresu próbnego, mogłabyś zacząć od poniedziałku – usłyszałam.

– Super, tylko jest pewien problem. Kupiłam już bilety na swoje wakacje życia. Dokładnie dziewiątego marca wylatuję na miesiąc. Czy powinnam zmieniać plany, czy może da się to jakoś pogodzić? – dodałam niepewnie.

– Dla mnie to żaden problem. Poza tobą mam jeszcze dwie osoby na próbę. Czyli zanim podejmę ostateczną decyzję minie trochę czasu. Możesz być z nami przez te dwa tygodnie, potem wyjedziesz na wakacje, a ja cię poinformuję mniej więcej po miesiącu, czy rozpoczynamy współpracę, czy nie – usłyszałam i od razu pomyślałam, że podoba mi się ta Joanna. Konkretna i potrafi szybko znaleźć roz­­­­wiązanie problemu.

– Zatem do zobaczenia w poniedziałek. Dziękuję i miłego dnia – powiedziałam, zamykając za sobą drzwi do jej gabinetu.

Rozmawiałyśmy zaledwie kwadrans. Rozejrzałam się po budynku – nowoczesny, w samym centrum Warszawy. Mijający mnie ludzie byli dość młodzi, modnie ubrani, niektórzy wręcz wystylizowani i, co dziwne, uśmiechali się. Może nie jest tu tak źle? Może warto się tu zaczepić? – pomyślałam. Przekonam się w poniedziałek, jak naprawdę tu jest i jaka panuje tu atmosfera. Nawet jeśli mi się nie spodoba, przez dwa tygodnie zarobię coś na wyjazd do Nety. To była dobra motywacja. Kasa zawsze się przyda, a i u rodziców nie będę spędzała całych dni. Dobrze poszło.

Radosnym krokiem szłam do tramwaju. Dojazdy od rodziców trochę mnie będą kosztować, miałam do przejechania pięćdziesiąt kilometrów, ale pewnie wyrobię się w godzinę, musiałam być chwilę po ósmej, więc na ulicach nie powinno być tragedii. Będę musiała parkować po drugiej stronie Wisły, bo tam na szczęście jeszcze nie wprowadzili parkometrów. Potem dwa przystanki do centrum. Postanowiłam, że w poniedziałek wyjadę sobie półtorej godziny wcześniej, żeby się nie stresować.

Cholera, w co ja się ubiorę? – pomyślałam nagle. Ciekawe, jak duża jest ta redakcja, ile ludzi tam pracuje i czy mnie polubią. Te pierwsze dni zawsze są trochę sztywne, ja się wstydzę i czasami zachowuję się jak dzikus. Ciężko tak wejść do zgranego już zespołu. No ale nie pierwszy raz zmieniałam pracę i nie obce mi były te pierwsze dni. A może i jakiś ciekawy facet tam pracuje? Hmm… nowi ludzie, nowe otoczenie. Zmiana jest zawsze dobra, daje kopa do działania. Także tak, dzień zakończony sukcesem.

Po drodze do rodziców wstąpiłam jeszcze do księgarni i kupiłam książkę z płytą do nauki hiszpańskiego. Uznałam, że będę jeździć do pracy i się uczyć. Wtedy nawet stanie w korku nie będzie marnowaniem czasu. Może przez te dwa tygodnie opanuję chociaż jakieś podstawy. Ależ byłam ogarnięta. Ktoś mógłby nawet się nabrać na to, że jestem kobietą sukcesu.

Rodzice zareagowali bardzo entuzjastycznie, gdy opowiedziałam im o rozmowie w wydawnictwie. Tata stwierdził, że skoro to dwutygodnik, to na pewno będzie spokojniej i będzie mniej pracy. Nie będzie źle. Wszyscy się zgodziliśmy, że jeśli mnie przyjmą, to będę już po miesięcznych wakacjach, także w pełni zrelaksowana i gotowa do działania. Znów będę mogła ruszyć na podbój świata. Z tej radości, z tego całego pozytywnego myślenia, poszłam do sklepu po wino i coś do jedzenia, by przygotować dla rodziców kolację. Kurde, nie pamiętam, kiedy spędziłam z nimi taki fajny wieczór. Co prawda wspólnej kolacji nie było, bo każdy miał ochotę na coś innego, ale i tak razem siedzieliśmy przy winie i obmyślaliśmy przyszłość. Przy okazji zaczęłam opowiadać im, jak teraz żyje się Necie. Jej córka poszła do hiszpańskiej podstawówki, ona ze swoim łamanym hiszpańskim znalazła bez problemu pracę w barze. Zarabiała całkiem nieźle, mówiła, że ludzie są tam bardzo pomocni. Było ponoć dużo Polaków, którzy się ze sobą trzymali. W jej opowieściach brzmiało to jak życie w raju.

Delikatnie podpita poszłam spać. Nie mam pojęcia, co mi się śniło, ale musiało to być coś pięknego, bo wstałam wręcz w niebiańskim nastroju. Kolejny dzień minął mi na obijaniu się i marnowaniu czasu. Nie zrobiłam nic produktywnego.

Bilans dnia: dzień, którego mogłoby nie być. Nie wydarzyło się nic, ale też nie wkurzałam się, nie było mi ani smutno, ani źle.

•••

Wpadłam na pomysł, że skoro uroczysta kolacja nam nie wyszła, to zrobię śniadanie. Włączyłam cichutko muzykę i zaczęłam smażyć naleśniki. Podam je z masłem czekoladowym i bananami. I niech wszystkie fitblogerki się odczepią. Była niedziela. Jutro mój pierwszy dzień w pracy! Nie byle jaka okazja do świętowania. Do tego kawa z mlekiem dla mnie, czarna dla taty i herbatka dla mamy. Nie wiem, jak to możliwe, ale mama kawy nie pija. Nigdy jej nie lubiła i raczej już nie polubi. Śniadanie tacie wyraźnie posmakowało, choć przyznał, że z bananów mógłby zrezygnować. Mama po jednym naleśniku w pełnej wersji zupełnie się zasłodziła. Ja nie przejmowałam się ani ilością pochłanianego cukru, ani kaloriami. Wyglądaliśmy niczym z reklamy płatków śniadaniowych: szczęśliwa rodzina przy jednym stole. Brakowało tylko psa i małych dzieci kręcących się pod nogami.

– Jesteś gotowa na jutro? Stresik jest? – zapytała mama.

– Szczerze mówiąc, bardziej podekscytowanie niż stres. Zobaczymy, jak to będzie. Wiecie, że na serio cieszę się, że do mnie zadzwonili i idę na ten okres próbny? Coś się w końcu ruszyło, coś zaczęło się dziać – oznajmiłam rodzicom. – Na początku się zestresowałam, bo w sumie się tego nie spodziewałam, zaskoczyli mnie. Wystraszyłam się też, że będę musiała odwołać wakacje – dodałam. – Mamo, i to jest moment, w którym możesz powiedzieć: „a nie mówiłam!” –stwierdziłam z uśmiechem.

– Bo mówiłam, że panikujesz na zapas – dorzuciła swoje.

– Nie ma co już gadać o tym. Dobrze będzie – podsumował ojciec.

Cały dzień roznosiła mnie energia i nie mogłam się na niczym skupić. Stresik jednak mnie dopadł. Po wielu minutach wpatrywania się w szafę, w końcu zdecydowałam, w co się jutro ubiorę. Chciałam wziąć się za sprzątanie, ale rodzice mi zabronili. Była niedziela, dzień święty. Powędrowałam więc do kuchni, żeby tam znaleźć sobie jakieś zajęcie. Mama szybko mnie z niej przepędziła, bo właśnie zaczęła szykować obiad. Z braku zajęć dołączyłam do ojca siedzącego w salonie na sofie.

– Mogę przełączyć? – zapytałam, chwytając za pilot.

– Zostaw, oglądam. Lubię ten serial – odparł spokojnie tata. – Historyczny, oglądaj i ty – zarządził.

Siedziałam cicho, w skupieniu przez pierwsze trzy minuty, potem z niedowierzaniem zaczęłam przyglądać się ojcu, czy rzeczywiście mu się to podoba, czy robi sobie ze mnie żarty. Wyglądał jednak na zainteresowanego, dawałam sygnały wzrokowe mamie, ale ona tylko machnęła ręką. Potem zaczęłam odliczać czas i szukać w internecie informacji o tym, co my właściwie oglądamy. „Korona królów”. Barwna kostiumowa opowieść o panowaniu najwybitniejszego władcy w dziejach Polski – Kazimierza Wielkiego, a w tle miłość, intrygi, zdrady i walka o wpływy– serio, to jest to?!

– Tato, cały odcinek był o mszy! Najpierw ktoś się do niej przygotowywał, potem była relacja z mszy, a później o niej rozmawiali. Na serio to ci się podoba? – zapytałam, gdy już dobrnęliśmy do końca.

– Bo to była ważna msza – odparł ojciec i tym samym nie pozostawił mi złudzeń, że dla niego to dobry serial. – Ładne kostiumy, ogromne wnętrza i dotyczy historii. Mnie tam się podoba – zachwalał tę superprodukcję, na którą telewizja ponoć wywaliła miliony złotych.

– Nie wiem, tata, jak dla mnie trochę nudne. Zdecydo­wa­­­­nie za dużo tej mszy. Nawet jeśli była ona jakaś mega­­­­­­­­­ważna – podsumowałam.

Tym samym zrozumiałam, że wspólne oglądanie telewizji z ojcem to nie jest najlepszy pomysł. Musiałam znaleźć sobie inne zajęcie, byle tylko czas dzielący mnie od jutra jakoś zleciał. Nie wymyśliłam nic. Krzątałam się po domu bez sensu, marnując kolejne minuty.

Bilans dnia: największe wrażenia z dziś to msza z serialu. Wciąż nie mogę uwierzyć, że ta produkcja to hit hitów. Poza tym nuda i oczekiwanie na jutro.

•••

Stresowałam się jak nastolatka przed pierwszym dniem w liceum. Wymyślałam i analizowałam wszystko, a okazało się, że było nudno, jak to zwykle bywa pierwszego dnia. Zostałam wszystkim przedstawiona i praktycznie nikogo nie zapamiętałam. Potem musiałam zgłosić się po kartę wstępu, login do komputera i login do czegoś, czego nie zapamiętałam. Dostałam też do przejrzenia archiwalne numery, swoje tymczasowe biurko, i to by było na tyle. Ludzie w redakcji wydawali się mili, choć oczywiście wszyscy zajęci byli swoimi sprawami i nie zawracali sobie mną głowy. Przyznam, że po trzech godzinach zaczęłam się nudzić i kompletnie nie potrafiłam znaleźć sobie zajęcia. Byłam typową „nową”, która nie ma się do kogo odezwać i nie wie, co ze sobą zrobić. Praca w redakcji dziennikarskiej ma jednak ten plus, że gdy z kimś rozmawiasz, zawsze możesz powiedzieć, że to w sprawach służbowych. Większość wywiadów odbywa się przez telefon, z częścią informatorów rozmawiam na Fejsie, czasami dzwonię do kolegów niby bez konkretnego powodu, a potem dowiaduję się czegoś interesującego. Jakby mimochodem, od niechcenia, czasem ktoś coś powie. Dlatego też zaczęłam obdzwaniać ludzi i mówić im, że jestem teraz w tym dwutygodniku i jeśli znają jakieś ploteczki, to ja bardzo chętnie je udostępnię. W nowej pracy musiałam znaleźć temat na artykuł, po którym można będzie powiedzieć: „Szok! Niedowierzanie! Boże, tam były dzieci?! Jak teraz żyć?!”.Tak właśnie komentowaliśmy ze znajomymi tekst, który był petardą, który śmieszył lub ośmieszał albo ujawniał jakieś sekrety gwiazd. Mimo wielu lat powtarzania go ten bezsensowny zlepek zdań wciąż nas bawił. Przynajmniej tę część dziennikarzy, która nie podchodziła zbyt serio do wydarzeń ze świata show-biznesu.

– Cześć, Zosiu, razem z Kinią pracujemy teraz nad nowym projektem. Jest on absolutnie tajny, nic nie mogę powiedzieć. Sama rozumiesz. Jest super i się po nim zadzieje, niestety na razie nic nie mogę zdradzić. Cicho sza. Zośka, zadzwoń za tydzień, to powiem ci coś więcej – usłyszałam od menadżerki Kini. To była typowa gadka, jaką słyszałam zawsze wtedy, gdy w życiu gwiazdy nic się nie działo. Albo bierze udział w tajnym projekcie, albo negocjuje warunki do udziału w filmie, reklamie, serialu albo czymś innym, i oczywiście nic nie może na ten temat powiedzieć. Znana ściema menadżerów. Jest to równoznaczne ze stwierdzeniem: „kompletna posucha, myślimy, gdzie tu wcisnąć naszą gwiazdkę”. Menadżerkę Kini mogłam sobie zatem odpuścić na jakieś dwa tygodnie. Trzeba było próbować gdzie indziej.

– Dobrze cię słyszeć, Zośka. Już myślałem, że się obraziłaś czy coś. Co u nas nowego w stacji? Niech się zastanowię… Wiesz, że startujemy teraz z nowym programem? Będę go prowadził, zapowiada się kupa śmiechu. Niby to kolejny talent show, ale mamy superjurorów. Delikatnie mówiąc, nie wszyscy za sobą przepadają i dochodzi do niezłych spięć. Piękna nie lubi się ze Starym, który nie oszczędza jej i przy każdej okazji wypomina brak jakiegokolwiek talentu. Ona się oburza, stara się wybronić, skarży się produkcji, ale tu się nic nie da zrobić. Wszyscy wiemy, że wybitnych zdolności to ona nie ma i znana jest nie wiadomo z czego, dlatego jeśli wciąż chce udawać gwiazdę, musi cierpliwie znosić te uszczypliwości. Sama rozumiesz, nikt się z nią cackał nie będzie. Coś za coś – poinformował mnie Janusz, który oczywiście zastrzegł, że pod żadnym pozorem nie mogę napisać, że wiem to od niego. – Napisz, że mówi osoba z produkcji, znajomy znajomego, czy jak wy to tam piszecie. Byle nie po nazwisku – dodał ze śmiechem.

To miał Janusz zagwarantowane. Muszę przyznać, że jak mało kto rozumiał zasady rządzące show-biznesem. Wiedział, że dobre relacje z dziennikarzami są ważne. Lepiej się jakoś dogadać, pójść na pewien kompromis, niż wypowiadać sobie wojnę. On mi zdradzi to i owo, ja grzecznie nie ujawnię swojego źródła, a gdy on będzie potrzebował kilku słów promujących jego osobę, nie będę miała problemu ich napisać. Obrażanie się na dziennikarzy zazwyczaj nie przynosi dobrych rezultatów. A przede wszystkim nie każdy sobie może na to pozwolić. Bo wiadomo, że aktor, który na swoim koncie ma wiele świetnych ról, czy muzyk, który wydaje regularnie płyty, nie potrzebuje do budowania swojej pozycji prasy plotkarskiej. Co innego jednak w przypadku tych wszystkich celebrytów, którzy talentu nie mają, a z jakiegoś powodu chcą być sławni i podziwiani. Prawda jest taka, że coraz więcej takich marketingowych wydmuszek pojawia się w telewizji, a internet został już chyba przez nich całkowicie zdominowany. Z tymi wydmuszkami nie znoszę się użerać. Wydaje się im, że są ważni, i już zadzierają nosa, a nie mają jeszcze żadnych osiągnięć. Poza pojawieniem się w durnym programie rozrywkowym. Dlatego z nimi staram się w ogóle nie rozmawiać.

Jeden temat na kolegium miałam, mogłam go zareklamować jako Chcą się pozbyć Pięknej z show.Nie, lepiej nie… sugeruje, że ona jest ofiarą. Piękna nie radzi sobie w roli jurora– tak zdecydowanie lepiej. Teraz musiałam znaleźć jeszcze jeden punkt zaczepienia do tematu i będę przygotowana na moje pierwsze kolegium „W Świecie Gwiazd”. Na zastanawianiu się, do kogo zadzwonić, zeszło mi prawie pół godziny i nic nie wymyśliłam. Stwierdziłam więc, że czas się odstresować i wybrałam numer koleżanki z innej redakcji.

– Jak tam na linii frontu? Jest już nerwówka czy spokój przed burzą? –zapytałam Monię, przez wszystkich nazywaną M3. Monika zaczęła pracę, gdy już w naszym dziale były dwie inne dziewczyny o tym imieniu. Nasz ówczesny szef stwierdził, że jest już Monika i Monia, bardzo mu przykro, ale nowa koleżanka, będzie nosiła przydomek M3. O dziwo, tak już zostało.

– A weź spadaj! Mam dwie godziny na wymyślenie czegoś, na dodzwonienie się do kogoś, a dziś jak na złość wszyscy albo poza zasięgiem, albo nie odbierają, albo przygotowują się do tych swoich projektów. Żenada. Jak tak dalej pójdzie, nie wyjdę dziś z pracy o normalnej godzinie. Szykuje się dogrywka –relacjonowała.

W dzienniku najgorsze jest to, że to dziennik. Codziennie trzeba zgłosić coś na kolegium, a jak się nie ma, czym błysnąć, to wszyscy zostają pół godziny, czasem godzinę dłużej, i jest dogrywka. Zazwyczaj po niej udaje się znaleźć temat, którym wydawca się zainteresuje. Magia presji i chęć opuszczenia murów pracy działają niezwykle motywująco.

–Ja jestem dziś pierwszy dzień w WŚG. Muszę się popisać swoimi pomysłami i znajomościami. Jeden dobry temat na kolegium mam. Szukam teraz byle czego jako drugą propozycję –mówiłam szczerze. Choć bardzo się cieszyłam, że nie jestem już z M3 w jednej gazecie, to trochę brakowało mi tych naszych rozmów w kuchni i wspólnego motywowania się do działania.

– Monia, a może jakieś wyliczenia zrobisz? Kto, ile, za co zarobi? Zawsze prowadzących możesz podliczyć, albo konkretną osobę za rok. Albo weź pod obstrzał jedną z tych matek Polek. One na ciąży, reklamach wózków, pieluch i nie wiadomo czego jeszcze niezłą kasę robią. Nic tylko dzieci rodzić –zaproponowałam. – U mnie takich tematów nie lubią, dlatego ja się dalej męczę poszukiwaniem czegoś. Wiem! Wygrzebię jakiegoś zapomnianego celebrytę i sprawdzę, co u niego słychać! To jest myśl! –podzieliłam się swoim genialnym pomysłem z M3 i zakończyłyśmy rozmowę, życząc sobie powodzenia na kolegium.

Pierwszy dzień poszedł mi całkiem nieźle. Pomysł na artykuł o wielkim konflikcie wśród jurorów show spodobał się szefowej. Przypomnienie, co się dzieje u wielkiej piosenkarki, która od jakichś pięciu lat była nieobecna na rynku, również ją zainteresował. Porównując tematy zgłaszane przez innych, czułam, że jestem dobra. Jeszcze nie wypadłam z formy, choć już mi się nie chciało pracować tak jak kiedyś. Brawo, Zosia! Dajesz radę! Z racji tego, że to dwutygodnik, nie musiałam szukać więcej pomysłów na artykuły. To, co zgłosiłam pierwszego dnia, musiałam jedynie należycie dopieścić i znaleźć drugie źródło, które dopowiedziałoby mi kilka słów w sprawie kłótni Starego z Piękną.

W środę przyszła do mnie szefowa i przekazała mi plik wydrukowanych zdjęć, na których jedna z pań prowadzących program poranny wraz ze swoim ukochanym imprezowała w popularnej knajpie. Widać było, że impreza była konkretna: stół zastawiony szklankami z piwem, mężczyzna życia owej prezenterki co chwila donosił kieliszki z wódką. Państwo bawili się tak do późnych godzin nocnych. Można by rzec, że biesiadowali na całego.

– To chyba w twoim klimacie, Zosia. W poprzedniej pracy głównie takimi tematami się zajmowałaś – stwierdziła z uśmiechem szefowa. – Możesz zadzwonić do naszej imprezowiczki i wytłumaczyć, że mamy takie zdjęcia i chcemy napisać artykuł, i czy zechciałaby się w jakiś sposób do tego ustosunkować. Może to były czyjeś urodziny? Może jakaś specjalna okazja? – dodała.

– Okej, każdy może się napić i nie jest to powód do wstydu, ale może dowiemy się czegoś więcej. Rozumiem, że nie planujemy rozjeżdżać jej wielkim walcem za to, że piła alkohol z facetem? Bo to chyba dość normalne, ludzie piją po pracy – dopytałam dla jasności.

– Nie, spokojnie. Żadnych rozjazdów. Fajne są zdjęcia, pokazują panią z telewizji w sytuacji normalnego człowieka. Siedzi w barze, pije i dobrze się bawi ze swoim facetem. Zadzwoń do niej i zapytaj, proszę, o ten wieczór – stwierdziła szefowa. – A twój temat o zapomnianej piosenkarce chyba spadnie. Te foty są lepsze – dodała rzeczowo.

Obejrzałam dokładnie zdjęcia, zadzwoniłam do fotografa, który je zrobił i poprosiłam, żeby mniej więcej streścił mi, co się działo. Wiedziałam już co nieco i mogłam spokojnie zadzwonić do pani z telewizji.

– W ogóle o czym pani do mnie mówi?! Nic takiego nie miało miejsca. To jakieś bzdury! – usłyszałam w słuchawce nerwowe tłumaczenia prezenterki.

– Proszę pani, mam przed sobą zdjęcia z imprezy, o którą panią pytam. To było przedwczoraj, była pani w towarzystwie partnera i znajomych. Na zdjęciach ewidentnie widać panią pijącą alkohol. Chciałabym się zapytać, czy to może były czyjeś urodziny, może jakaś wyjątkowa okazja do świętowania. Może zechciałaby pani się ustosunkować do tych zdjęć – tłumaczyłam spokojnie.

– To jakiś kompletny absurd! Czego pani ode mnie chce?! Proszę wysłać mi SMS z pytaniami i napisać, z jakiej dokładnie redakcji pani dzwoni. – Wyglądało na to, że pani z telewizji, która zazwyczaj zadaje pytania innym, a nie jest przepytywana, zaczęła się uspakajać.

– Dobrze, dziękuję bardzo. W ciągu pięciu minut prześlę pytania. Dziękuję i pozdrawiam. Zosia Radziak – wyklepałam i po odłożeniu słuchawki głośno westchnęłam.

Koleżanka siedząca przy biurku obok uśmiechnęła się pod nosem, a kolega stwierdził, że oni wszyscy są nienormalni. Wystukałam szybko SMS, w którym jeszcze raz wytłumaczyłam całą sprawę: Witam, tu Zofia Radziak z redakcji „W Świecie Gwiazd”. Przed chwilą rozmawiałyśmy przez telefon i byłabym wdzięczna, gdyby pani powiedziała mi coś więcej o imprezie, na której była pani przedwczoraj. Co to była za okazja, czy czyjeś urodziny, czy może to było zwykłe wyjście ze znajomymi na kilka piw i kieliszków wódki. Serdecznie pozdrawiam, Zofia Radziak.

Czasem mam wrażenie, że oni sami sobie stwarzają problemy. Czemu ona tak nerwowo reagowała? Ani nie była pijana, ani nie było widać na zdjęciach, żeby zachowywała się niestosownie, nie było ani fochów, ani awantur. Nie mogła więc jak człowiek powiedzieć, że po pracy poszła ze znajomymi się napić? Też mi wielka sprawa…

Poinformowałam szefową o przebiegu rozmowy i czekałam na wiadomość. Poza tym odniosłam wrażenie, że to zadanie miało być dla mnie sprawdzianem, czy się nadaję, czy umiem rozmawiać z gwiazdami na niewygodne tematy. Dam się zbyć czy może jednak dowiem się tego, na czym mi zależy. Prawda jest taka, że przez lata zajmowałam się artykułami, które powstawały do zdjęć zrobionych przez paparazzich. Sama niejednokrotnie siedziałam z nimi w samochodzie, czekając godzinami na gwiazdę. Znałam się z większością z nich i rozumiałam, jak ciężką i niewdzięczną mają pracę. Wolałam zdjęcia robione z ukrycia, bo one pokazywały prawdę. Ustawić się ładnie na ściance, w pełnym makijażu, w sukience wypożyczonej od projektanta, to żadna sztuka.

Blond pani z telewizji ustosunkowała się do moich pytań po niecałej godzinie. Przyznam szczerze, że zanim poszłam do naczelnej z tą wiadomością, przeczytałam ją trzy albo cztery razy, bo nie byłam pewna, czy dobrze zrozumiałam.

Pani Zosiu, nie rozumiem, skąd to wielkie poruszenie w pani redakcji. Tak, przyznaję, tego wieczoru wyszłam z moim partnerem i znajomymi do wspomnianego przez panią baru. Nie piliśmy jednak tam alkoholu, a jedliśmy twaróg. Mają tam najlepszy twaróg w mieście. Pozdrawiam.

Przeczytałam to szefowej. Obie parsknęłyśmy śmiechem.

– Może ona wciąż jest pijana?! – stwierdziłam z rozbawieniem.

– Nic z tego nie rozumiem, ale zapowiada się ciekawie. Zośka, pisz do niej, że mamy zdjęcia, na których ona pije piwo, na innych wódkę. Jej partner też. Może nie zrozumiała, że mamy zdjęcia. Może pomyślała, że ktoś ją widział i nam doniósł – poinstruowała mnie naczelna.

Odpowiedź była lakoniczna, aczkolwiek niezwykle rzeczowa: To nie wódka! To twaróg! Zaczęłyśmy się śmiać i stwierdziłyśmy, że to będzie hit. Zdjęcia mówiły same za siebie, wystarczyło podać godzinę pod każdym z nich i ilość alkoholu na stoliku, policzyć, ile piw i kieliszków wódki było podczas całej imprezy, a w tekście umieścić wyjaśnienia naszej gwiazdy, że to wcale nie wódka, a twaróg. Skoro ona szła w zaparte, sama sobie szkodziła. Muszę przyznać, że coraz bardziej zaczynała mi się podobać praca w tej redakcji.

Ten dzień zdecydowanie do nudnych nie należał. Wracałam do domu zadowolona z siebie i zastanawiałam się, co przyniesie jutro. Może piękna pani z telewizji się zreflektuje i wszystko odkręci. Wtedy nic nie wyjdzie z mojego okładkowego hitu, za to ona nie zbłaźni się totalnie. Gdyby tylko przestała gwiazdorzyć i pomyślała racjonalnie, nic by z tego nie było, żadnej afery. Niestety jasności umysłu zabrakło, sama się pogrążała, i to dość konkretnie.

W trakcie tych rozmyślań rozbolał mnie żołądek i zamiast o swoich przebojach w redakcji, myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej dojechać do rodziców. Zawsze się czymś zatruję! Chyba lepiej byłoby dla mnie, gdybym w ogóle nie jadła na mieście, w żadnych stołówkach czy restauracjach. Jedzenie tylko z domu, które sama przygotowałam, ewentualnie mamusia. Nic dziwnego, że po męczarniach w samochodzie pierwsze, co zrobiłam po wejściu do domu, to pobiegłam do łazienki.

– Rany, Zośka, coś ty jadła? – zapytała zatroskana mama.

– Kopytka z zasmażką – odparłam. – Zrobię sobie miętę do picia. Może po niej przestanie mnie mdlić – dodałam, idąc do kuchni.

– Od małego masz problemy z żołądkiem, musisz bardziej uważać na to, co jesz. Kopytka, dobrze. Ale z zasmażką? – pouczała mama.

– Oj, weź mnie już nie męcz. Wiesz, że ja po jogurcie, po zasmażce, po pizzy i generalnie po wszystkim potrafię się pochorować. A jeść coś muszę – powiedziałam zrezygnowana, popijając gorącą miętę. – Z lepszych wiadomości mogę ci powiedzieć, że chyba błysnęłam w redakcji. Całkiem nieźle się dziś spisałam i coś czuję, że w trakcie mojego okresu próbnego będę miała okładkowy temat. Co prawda zawdzięczam go głównie paparazzim, ale ja wydzwoniłam gwiazdę i dzięki temu zrobiło się znacznie zabawniej – zaczęłam opowiadać mamie historię z dzisiejszego dnia.

W połowie mojej opowieści dołączył do nas tata, który słuchał mnie z nieudawaną ciekawością. Gdy przeczytałam im wiadomość od prezenterki, mama otworzyła usta ze zdziwienia.

– Zośka, oni normalni to nie są. W dupach im się poprzewracało od tej telewizji, pieniędzy i sławy – stwierdził poetycko ojciec. – Nie dziwi mnie wcale, że jesteś psychicznie wykończona, jeśli codziennie musisz się z nimi użerać – dodał.

W życiu bym nie pomyślała, że współpraca z gwiazdami czy celebrytami może być stresująca. Wybrałam się na studia dziennikarskie, chciałam pracować w show-biznesie, bo byłam przekonana, że to wieczna zabawa i nikt się niczym nie przejmuje. Sprawy polityczne, społeczne dramaty, one mogą złamać psychicznie. Show-biznes wydawał mi się taki niepoważny i nieważny, że nie widziałam zagrożenia dla siebie. Nie sądziłam, że praca w tego typu prasie może być stresująca. A jednak okazało się, że niewiele osób myśli podobnie do mnie. Dla wielu z nich bycie celebrytą to cel życia, wiele gwiazd straciło całkowicie dystans do siebie, inni stracili w ogóle kontakt z rzeczywistością i oczekiwali tylko pochwał i zachwytów. Wydawcy potrafią wpaść w prawdziwy, wielki szał, gdy konkurencja pierwsza doniesie o ciąży jakiejś aktorki, albo ktoś inny dowie się, jaka jest lista uczestników danego programu rozrywkowego. Dla niektórych te wiadomości są na wagę złota, jakby bez nich czytelnicy mogli stracić sens życia i nie wiedzieliby, co ze sobą począć. Dziwne to, ale prawdziwe, i pewnie dlatego, że dla mnie praca to tylko praca, nie było mi łatwo odnaleźć się w różnych redakcjach. Nie lubię zostawać po godzinach, nie lubię dzwonić do nikogo po wyjściu z biura, nie bawią mnie już wieczorne bankiety i pokazy. Po pracy lubię zająć się swoim życiem i jak tylko mogę, odcinam się od tego całego gwiazdorskiego światka. Szefowie wmawiali mi, że to jest mój problem. Nie zależy mi i nie staram się. Raz nawet słyszałam, że od dziennikarza z taką praktyką oczekuje się trochę większego zaangażowania. Moim zdaniem to właśnie doświadczenie nauczyło mnie, że praca nie jest warta mojego stresu. O artykule ludzie zapomną następnego dnia, więc po co się tak spinać.

Pani Zofio, prezentuje pani najniższy poziom dziennikarstwa. To, co pani robi, jest okrutne. Może warto zastanowić się nad sobą. Pozdrawiam– taką wiadomość dostałam od zawsze uśmiechniętej prezenterki telewizyjnej na dobranoc. Nie odpisałam nic, bo, szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, co mogłabym odpisać. Czułam, że będzie tego ciąg dalszy.

Bilans dnia: zapomniałam zrobić, byłam tak zmęczona.

•••

Nie myliłam się. Rano w drodze do pracy dostałam kolejną wiadomość. Jeśli ten artykuł się ukaże, dopilnuję, żebyś nigdy nie dostała wstępu do naszego programu. Postaram się też, żebyś nie miała szansy na rozmowę z żadnym z prowadzących – przeczytałam w porannym SMS-ie. Zaczęło się. Zrobiłam sobie kawę, przejrzałam pocztę, Fejsa i Insta, zrobiłam prasówkę i odpaliłam portale plotkarskie. Dopiero wtedy, gdy wiedziałam, że jestem na bieżąco z innymi informacjami, poszłam do naczelnej poinformować ją o wiadomościach od naszej pani prezenterki. To, że miałam dobry temat, to jedno, nauczyłam się już, że nie mogę dać się zaskoczyć innymi rzeczami. Skupiona na swoim zadaniu, ale kontrolująca, co się dzieje wokół – tak na wszelki wypadek.

– Nie rozumiem jej zachowania. W ogóle nie przejmuj się tym. Odpisz jej rzeczowo, że artykuł został zatwierdzony przez redaktor naczelną pisma i ukaże się w najbliższym numerze. W żadne dyskusje z nią nie wchodź. To nie ma sensu. Gdyby zaczęła wydzwaniać, wysyłać więcej tego typu wiadomości, daj mi, proszę, znać. Na razie prosty komunikat i olewamy ją – zadecydowała szefowa, a ja zastosowałam się do jej poleceń.

Jesteś szują– oto odpowiedź na moją wiadomość.

Stwierdziłam, że pani zupełnie odpłynęła, i zlekceważyłam to. Artykuł był już praktycznie skończony, więc nie miałam czym się przejmować. Przyszedł mi jednak pewien pomysł.

– Może byśmy z boku artykułu zrobiły ramkę z wiadomościami od naszej gwiazdy imprezowiczki. Ma się za taką kulturalną i obytą, za taką perfekcyjną panią z telewizji, a zachowuje się co najmniej dziwnie. Niech ludzie zobaczą, że jej wizerunek lekko odbiega od rzeczywistości – zaproponowałam naczelnej.

– Tak! Tak właśnie zrobimy. Chodźmy do grafików, żeby zmienić stronę – zarządziła szefowa.

Wprowadzenie tych zmian trwało zaledwie chwilę, a znacznie zmieniało wydźwięk tekstu. Może i było to wredne, ale byłam z siebie zadowolona. Nie jestem żadną szują, wykonuję swoją pracę, i tyle. Nie zrobiłam nic złego i niech mnie nikt nie obraża. Też się umiem bronić!

W redakcji czas płynął przyjemnie i szybko. Coraz częściej odchodziłam od biurka, żeby zintegrować się z ludźmi. Obiadów się trochę bałam, ale podjęłam ryzyko. Na stołówce wybrałam zupkę warzywną.

– Byłaś wtedy w „Fakcie”, gdy opublikowali, że wieloryb pływał w Wiśle? – zapytał mnie Piotrek, który pracował tu od ponad roku. W jego wyobrażeniu praca w „Fakcie” była czymś niewiarygodnie fascynującym.

– Prawie. Nie było mnie przy tym. Pracowałam wtedy w agencji fotograficznej, która ściśle z nimi współpracowała, i znam dziewczynę, która organizowała tę całą sesję zdjęciową. Z opowieści wiem, jak to wyglądało i ile śmiechu przy tym było – szczerze wyznałam. – Nie wiem, czy pamiętasz, gdy w „Fucku”, tak nazywaliśmy ten poczytny dziennik, prawie codziennie ukazywały się artykuły z chomikami w roli głównej – dodałam. – Wtedy już pracowałam we wspomnianej agencji i doskonale pamiętam, ile zabawy było z tymi tematami o chomikach. To one były odpowiedzialne za wszelkie przecieki informacji. Chomiki były szpiegami w szatni polskich piłkarzy i dlatego przegraliśmy mecz. Był też chomik, który miał kamerę przymocowaną do grzbietu i śledził ponoć niewierne żony. Jeden z nich chyba latał na paralotni – opowiadałam o starych dziejach. Teraz sobie myślę, że te chomiki to biedne były, podobnie jak fotograf, który próbował zrobić im zdjęcie, zanim przed nim uciekną.

– Zosia, a masz jakąś swoją wtopę? Największy twój przypał? – zapytała inna koleżanka.

– Nie wiem, czy to największa moja wtopa, ale bardzo mi było głupio. Pracowałam w tej agencji i zajmowałam się tam praktycznie wszystkim. Któregoś dnia miałam załatwić akredytację fotoreporterowi na plan serialu Rodzinka.pl, a w międzyczasie szukałam modelek do udziału w sesji do artykułu w „Fucku”. Miałam znaleźć pięć młodych pań i pięć po czterdziestce, które będą pozowały w negliżu nad jeziorem. Pomysł jednego z dziennikarzy był taki, że nad magicznym jeziorem, nie pamiętam już jakim, kąpały się piękne rusałki i ktoś rzucił na nie klątwę, wskutek czego przemieniły się w stare, niezbyt urodziwe baby. Dobrze nie pamiętam, ale to było coś w tym stylu. Artykuł do działu, który wdzięcznie nazywaliśmy „TZDW”, czyli „Tematy Z Dupy Wyjęte” – zaczęłam swoją opowieść. To prawda, jak teraz to opowiadam, sama śmieję się z tego, ale wtedy byłam w wielkim stresie, bo jak można się domyślić, chętni do takiej sesji nie walili drzwiami i oknami. – Gdy tak wydzwaniałam zdesperowana do modelek z naszej bazy danych, w międzyczasie robiłam inne rzeczy: rozmawiałam z fotografami czy szukałam zdjęć, o które prosili mnie fotoedytorzy z innych redakcji. Odebrałam jeden telefon, pani mnie poinformowała, że ktoś do niej z tego numeru dzwonił, więc oddzwania. Zatem ja do niej: „Bardzo mi miło, nazywam się Zosia Radziak, dzwonię z agencji fotograficznej. Poszukuję modelek do sesji zdjęciowej dla »Faktu«. Będzie to artykuł o rusałkach pluskających się w wodzie. Zaznaczyć muszę, że będą to zdjęcia toples i chciałabym się zapytać, czy zechciałaby pani wziąć udział w takiej sesji?”.Wyrecytowałam formułkę, którą powtarzałam od samego rana. Moja rozmówczyni, wyraźnie rozbawiona, stwierdziła, że dziękuje mi za propozycję, ale jest już po czterdziestce i raczej na ponętną rusałkę się nie nadaje. „Ależ nie, wręcz przeciwnie! Poszukuję młodych rusałek, ale także dojrzałych pań. Według zamysłu autora tekstu, na te rusałki zostanie rzucona klątwa i zamienią się one w dojrzałe kobiety” –tłumaczyłam zaciekle. Byłam wtedy tak zdesperowana, że nie słyszałam nawet, jak głupio brzmi to, co mówię. Pani wybuchnęła śmiechem i z trudem przeszło jej przez gardło, że dzwoni z planu serialu Rodzinka.pl i może mi pomóc, jeśli chodzi o serial, ale na bycie rusałką się nie skusi. „O rany, przepraszam bardzo. Robię kilka rzeczy naraz i chyba już totalnie mi się wszystko pomieszało. Bardzo przepraszam. Do pani oczywiście dzwoniłam z prośbą o akredytację dla naszego fotoreportera na plan serialu. Jest to możliwe?”. Czułam się jak totalna idiotka.

Na szczęście pani, z którą przyszło mi rozmawiać miała poczucie humoru i nie rozzłościłam jej, a jedynie ją rozbawiłam. Akredytację załatwiłam – skończyłam swoją opowieść, śmiejąc się.

– A rusałki, te stare i młode, znalazłaś? – dopytywał Piotrek.

– Znalazłam, ale z tego, co pamiętam, nie dziesięć, a sześć. Generalnie to nie był mój najlepszy dzień w pracy. Co chwila szef mnie sprawdzał, czy znalazłam te modelki, a potem i z „Fucka” zaczęli do mnie wydzwaniać i mnie poganiać. Totalna masakra – zakończyłam swoją opowieść i wróciliśmy wszyscy do swoich obowiązków. Dzięki tym historiom chyba zaczynali mnie lubić.

Kolejny dzień w pracy zleciał mi szybko i przyjemnie. W drodze powrotnej do rodziców zadzwonił były nie były z pytaniem, jak minął mi dzień i czy się tam zaaklimatyzowałam. Nie wiem, czemu ja w ogóle odbierałam telefony od niego. Skoro nie chciałam już z nim być, powinnam całkowicie się odciąć, a nie udawać, że możemy się przyjaźnić. Ba, nie dość, że odbierałam telefony, to jeszcze opowiadałam mu wszystko, co się u mnie dzieje. Czasami zastanawiam się, gdzie się podział mój rozum.

Zrelacjonowałam ostatnie dni z życia w redakcji i przyznałam, że podoba mi się tam i zaczynam się coraz pewniej czuć. Oczywiście nie zapomniałam o moich wakacjach życia, wciąż czułam dreszcze na myśl o tym, że mam bilet w jedną stronę. Dla mojego byłego nie byłego ta ostatnia informacja była jednak niezrozumiała.

– To wciąż myślisz, żeby nie wracać?! Jeśli dostaniesz tę pracę, to co? – zaczął mnie dopytywać.

– Na razie jestem na okresie próbnym, mam kupiony bilet i wyjeżdżam na wakacje dziewiątego marca, nie wiem, na jak długo. Jeśli mnie przyjmą, to zobaczę, co i jak. Ale na razie planów nie zmieniam. Jadę – odparłam nerwowo.

– Skoro ci się tam podoba, oferują dobre pieniądze i dobre warunki, to chyba nie ma sensu stamtąd uciekać. Odpoczniesz na wakacjach, a potem będziesz miała gdzie wracać. My spróbujemy wszystko poukładać tak, żeby było jak kiedyś. Dobrze będzie, wszystko się ułoży – snuł plany.

– Zobaczymy, okej? Na razie jeszcze nic nie wiadomo – starałam się uciąć tę rozmowę na temat przyszłości mojej i tej wspólnej.

To był ten etap, w którym mój były był najwspanialszym facetem pod słońcem. Gdy ja już nie miałam ochoty na to, by mieć z nim cokolwiek wspólnego, on się mobilizował i zaczynał działać. Z ręką na sercu mogę przyznać, że był wtedy idealny. Kilka razy przekonał mnie, złość mi przeszła i dalej byliśmy ze sobą. Bo przecież każda para ma problemy, bo najłatwiej odwrócić się na pięcie i odejść. O wiele trudniej jest radzić sobie z przeciwnościami losu i walczyć o związek. Słuchając tych wszystkich mądrości, walczyłam i ja. Po jakimś czasie jednak mi się odechciało, zrozumiałam, że albo pogodzę się z tym, jak jest, albo muszę odejść. Wybrałam to drugie rozwiązanie. Nie byłam szczęśliwa i docierało do mnie, że mojego faceta też unieszczęśliwiam. Byliśmy razem, bo bywało fajnie, a kiedyś to już w ogóle było super. Lubiliśmy się wciąż, choć czasami szczerze go nienawidziłam. Razem byliśmy chyba z przyzwyczajenia, trochę z wygody i pewnie ze względu na to, jak wiele razem przeszliśmy. Mieliśmy trochę tego wspólnego bagażu. Mnie brakowało jednak radości z bycia razem, śmiechu, jakiejś lekkości, a nie poczucia obowiązku. Dlatego postanowiłam z tym skończyć. Nie chciałam już nic naprawiać i próbować. Najzwyczajniej w świecie chciałam odpuścić i odejść. On jednak nie dawał za wygraną i walczył o nas. Szansa na to, że dostanę nową pracę, była dla niego doskonałym argumentem, żebym wróciła do Warszawy. To miało mnie skusić. Jasne, że mnie kusiło, ale tylko trochę. Wyjazd do Hiszpanii wciąż wydawał się o wiele bardziej ekscytujący.

Dojazdy do pracy nie były męczące ani trochę. Tak naprawdę w drodze do redakcji zawzięcie uczyłam się liczyć po hiszpańsku i próbowałam się przedstawić. Powtarzałam, że jestem z Polski i mam na imię Zosia. W drodze powrotnej przeważnie rozmawiałam przez telefon, chyba że zapomniałam słuchawek, wtedy nie odbierałam od nikogo. Raz zapłaciłam za to mandat i mi wystarczyło. Pieniądze wyrzucone w błoto. A to nie była nawet ważna rozmowa. Dlatego teraz albo miałam słuchawki, albo nie rozmawiałam. Znaczy rozmawiałam, ale sama ze sobą, powtarzając hiszpańskie zwroty. Jaka szkoda, że nie mam zdolności do nauki języków. I choć dojazdy od rodziców mnie nie męczyły w ogóle, ciężko było jednak nie zauważyć, że traciłam na nie trzy godziny. Dlatego moje ostatnie dni ograniczały się tylko do pracy, domu, jedzenia. Na nic więcej nie miałam czasu.

Jakież było moje zdziwienie i radość, gdy w piątkowy ranek zjawiłam się w redakcji, a po dwóch godzinach usłyszeliśmy od szefowej, że możemy iść do domów. Wszystko było ponoć przygotowane i siedzenie w pracy nie miało sensu.

– Odpocznijcie, róbcie, co tam tylko chcecie, może w międzyczasie wpadniecie na jakiś pomysł na artykuł do następnego numeru. Nie ma co udawać, że jest praca, skoro wszystko jest zrobione – oznajmiła szefowa. – Do widzenia i miłego weekendu – dodała.

– Tu tak zawsze? – spytałam Piotrka zdziwiona.

– Nie jest to reguła, ale zdarza się. I to nie rzadko.

Jego odpowiedź bardzo mi się spodobała.

– Okej, to nie tracę więcej czasu i uciekam. Pa wszystkim – stwierdziłam, zbierając w pośpiechu swoje rzeczy.

Juhu – to jest robota! Piątek przed południem, a ja jestem już wolna! Pomknęłam do domu rodziców i w trakcie powrotu opracowałam cały plan na weekend. Zjem obiadek u mamusi, potem się trochę polenię, a jak jedzenie się ułoży, pójdę na siłownię. I będę biec jak oszalała. Mam nadzieję, że dystans trzech kilometrów wciąż mogę pokonać. Kondycję dopiero staram się złapać, ale tydzień przerwy nie powinien mnie aż tak osłabić. Może moja siostrzyczka przyjedzie na weekend do rodziców. Koteczek miał co prawda dwadzieścia lat, ale dla mnie wciąż był trzynastoletnią gówniarą. ­Spróbowałam skusić ją na odwiedziny.

– Siema, Kocie! Co tam? Jakie plany na później? – niemal­­że wyśpiewałam do telefonu.

– Hej. Nic nie słychać nowego. Nie wiem, jakie plany na później. Nie wiem, Zośka. A coś ty taka w skowronkach? – zapytała siostra, która ewidentnie nie tryskała energią.

– Nie chciałabyś przyjechać do rodziców? – zaproponowałam. – No chodź! Przyjedź tu! – prosiłam.

– No nie wiem, w sumie… nie mam planów. Ale nie chce mi się jechać. Pociąg będę miała dopiero po dwudziestej, bo zanim skończę zajęcia na uczelni, zanim się ogarnę… Na wcześniejszy na bank się nie wyrobię – zaczęła wyliczać.

– Weź już nie marudź. To ja odbiorę cię z dworca, obiecuję rano zrobić śniadanie i na popołudnie wymyślić jakieś atrakcje – starałam się ją przekupić. – Posiedź trochę ze starszą siostrą u rodziców. Będzie fajnie.

– Aż się boję tego twojego „będzie fajnie” –stwierdziła z przekąsem. – Ale za śniadanie przyjadę, tylko nie mogą to być kanapki! Nawet najbardziej wymyślne, artystyczne, nie wiadomo z czym, byle nie kanapki! Błagam! Jem je u siebie praktycznie na śniadanie, obiad i kolację i potrzebuję nieco urozmaicić swoją dietę – wyznała. – Życie studenta nie jest lekkie – dodała ze śmiechem.

Wieczorem odebrałam mojego ukochanego Koteczka z dworca, zawiozłam do rodziców, zrobiłam nam herbatę, kolację przygotowała mama i tak sobie we trzy siedziałyśmy w salonie, rozmawiając o głupotach. Zaśmiewałyśmy się przy tym, jakbyśmy były nienormalne. Oczywiście tematem przewodnim byli faceci. Moja młodsza siostra stwierdziła, że są oni beznadziejni. Ja byłam odrobinę łaskawsza. Stwierdziłam, że prawie wszyscy, zdecydowana większość jest beznadziejna. Mama okazała się niezwykle łaskawa: uznała, że z tą beznadziejnością to jest pół na pół.

– Oj, mama, ale tak na serio. Jakie znów pół na pół?! – skomentowała Matylda.

– Mati, bo prawda jest taka, że mężczyźni, owszem, nie są zbyt ogarnięci, ale kobiety też wariują. – Mama zaczęła dość niebezpieczny temat.

– No jasne, jeszcze mi powiedz, że to nasza wina – oburzała się Mati.

– Kocie, jest w tym trochę prawdy – uznałam. – I nie mówię tu o głupich laskach, tylko właśnie o tych, które są wykształcone, które są niezależne i które po części same zamieniają się w facetów – próbowałam wyjaśnić, o co mi chodzi.

– Nie, nie zgodzę się z wami. Nie ma takiej opcji! Kobiety przejmują obowiązki facetów nie bo tak jest fajniej, tylko dlatego że oni już praktycznie nic nie potrafią zrobić. Chodzące ciapcioki z nich – spierała się z nami, a poziom agresji znacznie jej wzrósł.

– Matylda, uspokój się lepiej, ochłoń i się zastanów. – Mama nie dawała za wygraną. – Moim zdaniem dużo kobiet jest teraz bardzo roszczeniowych, chcą mieć wszystko na już, tak jak one sobie to zaplanowały, bez dyskusji. Chodzi mi o to, że niektórzy zapominają, że nie można obrażać się na kogoś za to, że on nie chce czegoś zrobić, tak jak my zaplanowałyśmy, że to zrobi. Moim zdaniem mieć pretensję do kogoś, że myśli inaczej niż my, że pracuje w innym rytmie niż my, że chce robić coś niezależnie, a nie pod dyktando, to lekka prze­­­­sada – tłumaczyła.

– Mama, ale oni mają problem, żeby zabrać się za cokolwiek! Nie wiem, czy to lenistwo, czy brak motywacji, może to wygodnictwo, ale serio, coraz rzadziej faceci, przynajmniej

ci w moim wieku, wykazują jakąkolwiek inicjatywę – żaliła się Matylda.

– Wiem o tym doskonale i zgadzam się z tobą – dorzuciłam. – Ale wiem po sobie, że czasami już nie chciało mi się prosić mojego byłego o coś, nie chciało mi się z nim użerać i sama to robiłam. Teraz myślę, że niepotrzebnie – podzieliłam się swoimi doświadczeniami. – Bo wiecie, po pierwsze, nie wszystko musi być zrobione perfekcyjnie i czasami można odpuścić, że coś tam facet zrobił niedokładnie. Prawda jest taka, że jak się uprzemy, to wszystko zrobimy same, tylko po co?! – ciągnęłam swój wywód.

– Po to, żeby się nie prosić – odpowiedziała moja siostrzyczka automatycznie.

– Okej, ale czy korona mi z głowy spadnie, jeśli poproszę kogoś o pomoc? – zapytałam Mati.

– Jasne, że nie. Ale czasami prosisz kogoś o pomoc, a on ci mówi, że teraz nie, poczekaj, albo coś tam… Dla mnie to olewanie cię i dlatego wolę już w ogóle się nie prosić – tłumaczyła Matylda.

– No tak, ale denerwujesz się i wpadasz w szał, że ktoś ci nie chce pomóc. A tak prawdę mówiąc, nikt nie ma obowiązku ci pomagać. Wiesz, o co mi chodzi? – zauważyła mama. – Fajnie, jak ktoś się przejmuje i rusza z pomocą, gdy tylko tego potrzebujesz, ale moim zdaniem nie powinno się oczekiwać tej pomocy – tłumaczyła nam.

– Wiecie co, tak możemy gadać do rana i nic nie ustali­­my – zaopiniował Kotek. – Lepiej powiedz, Zośka, co z tym twoim wyjazdem. Nic się nie zmieniło? Jedziesz do Nety? – dopytywała.

– Jasne, że jadę, i już nie mogę się doczekać. Jeszcze tydzień mi został na okresie próbnym, a potem tydzień odliczania dni, szykowania się i dziewiątego marca będę w Hiszpanii. – Nie potrafiłam ukryć swojego podekscytowania.

– Myślisz, żeby tam zostać? Skąd wiesz, że ci się spodoba? – dociekała Mati.

– Chciałabym zostać na miesiąc i taki jest wstępny plan. Myślę, że przez ten czas zorientuję się, czy mi się podoba, czy czuję to miejsce. Neta mówi, że już się ciepło tam robi i całe dnie siedzi na plaży i się wygrzewa. Szczerze mówiąc, to liczę właśnie na to, że pojadę tam, odpocznę, nacieszę się słońcem, nagadam się z Netą i uspokoję się trochę. Mam nadzieję, że te moje nerwy znikną, bo ja już ze sobą nie mogę wytrzymać, a co dopiero inni – snułam swoje plany.

– A w tej pracy jak? Podoba ci się? Chcą cię na stałe? – Matylda ewidentnie chciała dowiedzieć się wszystkiego.

– Bo ja wiem. Wydaje mi się, że są ze mnie zadowoleni, a przynajmniej nie powinni być rozczarowani. Mnie się tam podoba, tylko ja nie chcę już pisać, nie chcę już pracować w dziennikarstwie. No ale… zobaczymy. Na razie jeszcze nie wiadomo, po mnie mają jeszcze innych kandydatów na próbę. Z tego, co zrozumiałam, jak będę u Nety, to powinnam dostać telefon z informacją, czy chcą mnie zatrudnić, czy jednak był ktoś lepszy – powiedziałam.

– To luzik – stwierdziła siostra, tym samym kończąc temat. – Pamiętaj, że obiecałaś mi śniadanie! Idę już spać i do jutra. – Zebrała się błyskawicznie z sofy i poszła do swojego pokoju.

– Zosia, to co, spać? – zapytała mama, ziewając.

– Spać. Do jutra. Dobranoc.

Poszłam do swojego starego pokoju, który wciąż miał różowe ściany.

W środku nadal wisiało sporo kompromitujących zdjęć z dzieciństwa, a leżąc na jednoosobowym łóżku, chociaż było wygodne, nie mogłam pozbyć się lęku, że przewracając się z boku na bok, spadnę. Trzydzieści lat i mieszkam z rodzicami, w pokoju, który dekorowałam za czasów liceum. Słabo to wyglądało. Pocieszałam się, że jeszcze dwa tygodnie i coś się zmieni w moim życiu. Błagam, niech coś się zadzieje – zaklinałam rzeczywistość przed snem.

To intensywne myślenie przed zaśnięciem nie wyszło mi chyba na dobre. Gdy tylko się przebudziłam, dorwałam M­atyldę, żeby opowiedzieć jej, co pojawiło się w mojej głowie.

– Byłam na plaży, słońce grzało, a ja pisałam coś na laptopie. Mało ludzi, cisza, spokój i ja. Czysty relaks. Nie wiadomo skąd pojawił się na plaży olbrzymi słoik nutelli i toczył się przez plażę, a za nim biegły tłumy – relacjonowałam swój sen Mati.

– Martwię się o ciebie. Serio. – Moja siostrzyczka zanosiła się śmiechem. – I co dalej? Co się stało z nutellą? – dopytywała.

– Cholera, właśnie nie wiem. Pobiegłam i ja za tym wielkim słoikiem, swoją drogą obrazek jak z bajki: zachodzące słońce, ocean i gigantyczny słoik czekolady – chichrałam się razem z siostrą. – Obudziłam się i nie wiem, co się dalej działo – płakałyśmy razem ze śmiechu.

Zjadłyśmy przygotowane przeze mnie śniadanie – zgodnie z obietnicą nie były to kanapki, a placuszki z jogurtem i owocami – po czym zaczęłyśmy obmyślać plan na sobotni dzień. Głupkowata, niezbyt ambitna, ale nie durna komedia romantyczna w kinie będzie idealna. Potem przekonałam Matyldę, żeby poszła ze mną na siłownię, a wieczorem, jak będzie nam się chciało, pójdziemy na lodowisko. Całe szczęście, że rodzice mieszkali pod Warszawą, dzięki temu mogłyśmy zaszaleć i nie zbankrutować w jeden dzień. W takiej sielskiej atmosferze minął nam cały weekend. Przed wyjazdem chciałam się nacieszyć czasem z moim ukochanym Koteczkiem. Choć ostatnio wszyscy mnie mega wkurzali, to ona najmniej. Pewnie dlatego, że widziałam w niej siebie. Tak samo przewracamy oczami, gdy nam się coś nie podoba, w takim samym, błyskawicznym tempie potrafimy się wkurzyć, a na filmie w kinie potrafimy się śmiać jak opętane i nie możemy się uspokoić przez wiele minut. Jeszcze nie wyjechałam, a już wiedziałam, że bardzo będę tęsknić za moją siostrzyczką. To się chyba nazywa czysta miłość.

Bilansu dnia nie ma, to bilans weekendu: nachos, trochę prażonej kukurydzy, cukierki, których nie liczyłam, i obłędny sen z nutellą w roli głównej. Aktywność sportowa na wysokim poziomie: na bieżni padł kolejny rekord – trzy tysiące siedemset pięćdziesiąt metrów, na lodowisku nie padły żadne rekordy, ale obyło się też bez kompromitujących upadków. Zostały dwa tygodnie do wyjazdu!!!

•••

Budzik