Wczesne życie. Małgorzata Nocuń - Nocuń Małgorzata - ebook

Wczesne życie. Małgorzata Nocuń ebook

Nocuń Małgorzata

4,8

Opis

W Polsce co dziesiąty noworodek przychodzi na świat przedwcześnie. Dzięki postępowi neonatologii przeżywają dzieci, których jeszcze dekadę temu nie można było uratować – urodzone w dwudziestym drugim czy dwudziestym czwartym tygodniu ciąży (próg przeżycia). Jeśli – dzięki rehabilitacji – rozwijają się prawidłowo, mówi się o cudzie. Jeśli ciężko chorują, ich życie zamienia się w uporczywą terapię. Nikt w chwili narodzin nie wie, jak będzie.

To, czego doświadczają matki wcześniaków, można porównać ze stresem bojowym. Są słabe, bezsilne, pełne poczucia winy, dręczone wątpliwościami. Muszą szybko zapomnieć o sobie, by pomóc dziecku, które zaczyna najcięższą walkę – o życie. Na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka wcześniaki spędzają nieraz wiele tygodni, a nawet miesięcy. Najgorsze są poranki i wieczory. Poranki – bo trzeba wejść na oddział i dowiedzieć się, czy przez noc nie stało się nic złego. Wieczory – bo zostawia się dziecko. Rodzicom każdego dnia towarzyszą niepewność i poczucie zagrożenia. Jedno i drugie może już nigdy ich nie opuścić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (84 oceny)
68
14
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Tyle ważnych informacji na ważny temat.
00
EwieczorekFa

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo wzruszająca opowieść, porusza serce i ta myśl że ja chyba nie dalabym rady... jak te dzielne matki
00
evenbro

Nie oderwiesz się od lektury

Książka pochłonęła w dwa wieczory. Być może spowodowane jest to własnym macierzyństwem i dobrym okresem na przeczytanie jej. Napisana bardzo dobrze. Trudny temat poruszony w delikatny sposób, równocześnie oddający całe cierpienie i złość, którą ma przekazać.
00

Popularność




Seria BEZ FIKCJI O…

Joanna Woźniczko-Czeczott, Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego

Rachel Cusk, Po. O małżeństwie i rozstaniu

Sylwia Szwed, Mundra

Rachel Cusk, Praca na całe życie. O początkach macierzyństwa

Joanna Jagiełło, Hotel dla twoich rzeczy. O życiu, macierzyństwie i pisaniu

Katarzyna i Jarosław Klejnoccy, Próba miłości. Jak pokochać cudze dziecko

Małgorzata Nocuń

Wczesne życie

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Marianna Sztyma

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Małgorzata Nocuń, 2020

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Katarzyna Barcik, Magdalena Jakubowska

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-014-9

Mojej Mamie i mojemu Chłopczykowi

Na fotografii widnieje mężczyzna w garniturze, trzyma w rękach maleńkie niemowlę, owinięte w biały becik przepasany ozdobną kokardką. Dziecko wygląda nienaturalnie. Wydawać by się mogło, że to kukiełka, laleczka, wszystko ma miniaturowe: główkę, rączki, dłonie, a oczy zamknięte. Tym lekarzem jest Martin Couney. W 1903 roku otworzył w parku rozrywki Luna Park pod Nowym Jorkiem wystawę. W kilkunastu żelaznych przeszklonych inkubatorach pokazywał przedwcześnie urodzone dzieci. Nikt nie wierzył, że tak niedojrzałe noworodki mają szanse na przeżycie, dlatego szpitale i rodzice oddawali je tam, bo sądzili, że to dla nich jedyna szansa ratunku. Służyły rozrywce, jednocześnie walcząc o życie. Za obejrzenie wcześniaków widzowie płacili dwadzieścia pięć centów. Pieniądze z biletów pozwalały na opłacenie pielęgniarek i leków. Couney przeszedł do dziejów medycyny jako Doktor Inkubator – ocalił tysiące amerykańskich dzieci i stworzył podwaliny neonatologii. Być może gdyby nie jego upór, gen ryzyka, wiara w niemożliwe, opisana w tej książce historia nie mogłaby się wydarzyć.

Wojna

M. obudziły drgawki, jej ciało oblewał zimny pot, krzyknęła. Do łóżka podeszła pielęgniarka i pochyliła się nad nią.

– Co się dzieje? – zapytała, po czym podwinęła rękaw koszuli M. i założyła ciśnieniomierz. Mankiet zacisnął się na ramieniu, urządzenie zapiszczało. Pielęgniarka krzyknęła: – Doktorze!

– Gdzie jest moje dziecko? – zapytała M.

– Proszę się uspokoić, oddychać spokojnie – powiedziała pielęgniarka.

– Gdzie jest moje dziecko? Gdzie jest Julek? – M. mówiła coraz głośniej, przez łzy.

– Na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka, tu, w szpitalu, na trzecim piętrze.

– Muszę go zobaczyć.

– Proszę się uspokoić, brak informacji to dobra informacja. Jeśli nikt do pani nie schodził, to znaczy, że dziecko żyje.

M. poczuła, jak zimno przeszywa ją do szpiku kości, ból ściskał jej klatkę piersiową i gardło, oddychała z trudem. Wydawało jej się, że słyszy każde uderzenie swojego serca. Pulsujący ból w skroniach, mroczki przed oczami i co chwilę błyski światła, jakby patrzyła na burzę.

– Proszę połknąć tabletki i spróbować zasnąć. – Pielęgniarka podała jej leki i szklankę wody.

– Chcę go dotknąć, mieć przy sobie – powiedziała M.

– To niemożliwe.

M. przesunęła dłonią po brzuchu, był pusty, rana po cięciu cesarskim obrzmiała, pod opatrunkiem wyczuwalny był szew. 

– Nie przeżyję tego, nie dam rady. – Płakała coraz głośniej. – Boże, Boże. – Słowa zaczęły więznąć jej w gardle.

– Przeżyje pani, nie jest pani jedyną kobietą w takiej sytuacji. Wszystkie tu mają podobnie.

Pielęgniarka zdjęła z ramienia M. ciśnieniomierz, wpatrywała się w nią i mówiła coś czułym, opiekuńczym tonem (M. nie mogła dosłyszeć słów), uścisnęła jej dłoń, pogłaskała po spoconej głowie.

– Podamy jeszcze coś na uspokojenie – powiedział lekarz. – Pani jest w lęku.

– Karmię dziecko. Nie mogę.

– Teraz pani życie jest najważniejsze, proszę się stosować do zaleceń – odparł.

M. opadła na łóżko. „Brak informacji to dobra informacja, jeśli nikt do pani nie schodził, to znaczy, że dziecko żyje” – słowa pielęgniarki wracały do M. co kilka chwil. Poczuła, że leki uspokajające zaczynają działać, oddychała wolniej, ale nie usnęła. Noc minęła w letargu, co kilkanaście minut wydawało jej się, że zasypia, by po chwili usiąść na łóżku i martwo spoglądać w okno, z którego padał strumień światła, raz po raz dochodził ją odgłos karetki pogotowia – oddział, na którym leżała M., znajdował się tuż obok Szpitalnego Oddziału Ratunkowego.

Wczesnym rankiem do sali numer jeden, w której ją umieszczono, weszły pielęgniarki. M. patrzyła na koronę palmy rosnącej w szklarni tuż za oknem, okna szpitala wychodziły na ogród botaniczny. Było jeszcze przyjemnie chłodno, upał zaczynał się po południu, choć lato powoli miało się już ku schyłkowi.

– Pobudka – powiedziała jedna z pielęgniarek i uchyliła okno. – Proszę pań, pobudka – powtórzyła. – Duszno tu, więc tylko uchylam okno, żeby nie zawiało paniom piersi i nie wdało się zapalenie, bardzo niebezpieczne w połogu.

– Zlecenia dla sali numer jeden – mówiły między sobą pielęgniarki. – U pani pod oknem będzie krew do pobrania, u pani pod ścianą leki i zastrzyk przeciwzakrzepowy. Proszę połknąć, popić i podwijamy rękaw koszuli. A tu co mamy? Zastrzyk przeciwzakrzepowy. Proszę odsłonić ramię – zwróciła się do M. pielęgniarka. – I podamy leki na nadciśnienie.

M. podciągnęła rękaw i spojrzała w stronę drzwi. Otwarły się na oścież, wjechało przez nie łóżko z rudowłosą kobietą.

– Mój Boże, chłopak, trzeci chłopak, mam trzeciego syna – mówiła. Była spokojna, uśmiechała się.

„Ona jedna tu nie płacze” – pomyślała M. Zatrzymała wzrok na jej ramieniu, które pokryte było sińcami, świeżymi, bordowozielonymi, i powoli znikającymi, żółtymi. Kobieta poczuła na sobie wzrok M.

– Jestem Zosia – powiedziała.

– Siniaki – powiedziała M., z trudem opierając się o zagłówek.

– Leżę tu prawie miesiąc – odparła Zosia. – To od zastrzyków przeciwzakrzepowych, dostaję je, bo przy porodzie wycięli mi macicę, potem kolejna operacja, usunięcie mięśniaków.

M. spojrzała na łóżko obok, leżała na nim bez ruchu kobieta. Teraz odwróciła głowę w stronę M., jakby poczuła na sobie jej wzrok.

– Cześć, boli – powiedziała ochrypniętym głosem. – Bardzo boli – powtórzyła, patrząc wciąż na M. Miała założony woreczek przypominający cewnik, przez rurkę sączyła się do niego krew.

M. uświadomiła sobie, że ją pamięta, leżały obok siebie dwie noce temu, w sali nazywanej salą cięcia, po operacji M. Oddzielał je parawan, pielęgniarki od czasu do czasu go uchylały i M. mogła w słabym świetle zobaczyć jej twarz. Miała na imię Kasia, jej syn urodził się z nieuleczalną wadą serca, zaraz po narodzinach zamierzano przewieźć go do szpitala specjalistycznego, na oddział kardiochirurgiczny, ale musiało się zwolnić miejsce, czekała go operacja.

– To po krwotoku – powiedziała, wskazując na woreczek z krwią. – Podczas cięcia dostałam silnego krwotoku.

M. poczuła łzy napływające do oczu i mocniejsze bicie serca. „Muszę do niego iść” – pomyślała. Bała się, bała się zobaczyć swoje dziecko.

– Nie płacz – powiedziała Zosia. – Który tydzień ciąży, ile ważyło dziecko?

– Dwudziesty dziewiąty, 1080 gramów. A twój?

– Trzydziesty pierwszy, prawie dwa kilogramy, ale wszyscy moi synowie byli duzi.

Nad M. pochyliła się położna.

– Laktacja. Musi pani zadbać o pokarm dla dziecka.

Na szafce obok łóżka zostawiła instrukcję obsługi laktatora oraz plastikową torebkę, którą wkłada się do mikrofalówki, żeby zdezynfekować wcześniej dokładnie umyte pod bieżącą wodą części urządzenia. Żeby pobudzić laktację, pokarm należy odciągać co dwie–trzy godziny, także w nocy, siedem minut jedna pierś, siedem minut druga, potem pięć minut, potem trzy. M. nie widziała wyraźnie, kształty rozmywały się jej przed oczami, serce biło bardzo mocno. Przystawiła laktator do piersi, w pojemniczku nie pojawiła się ani jedna kropelka pokarmu. Kolejna próba i kolejna. M. nie miała siły, z trudem siedziała.

Na korytarzu dało się słyszeć szuranie kapci, powoli, noga za nogą, szła kobieta z sąsiedniej sali. Zgarbiona otworzyła drzwi, by po chwili oprzeć się o blat, na którym stała mikrofalówka do dezynfekowania laktatorów. Pacjentka przychodziła co trzy godziny, po każdym odciągnięciu mleka, także w nocy.

– Dzień dobry – powiedziała.

Podeszła do zlewozmywaka, wyciągnęła wszystkie części laktatora, bardzo dokładnie je umyła i spłukała pod bieżącą wodą. Umieściła elementy w plastikowym worku, nalała do niego odpowiednią ilość wody destylowanej i włączyła mikrofalówkę na trzy minuty. Chciała wypełnić czymś czas, zanim urządzenie zabrzęczy, oznajmiając, że skończyło pracę. Urwała kilka listków ręczników papierowych i wycierała nimi blat. M. widziała, że kobieta cierpi, ale odciąga pokarm regularnie. „Dzielna” – pomyślała. Spojrzała na leżący na szafce przy łóżku laktator, wtuliła twarz w poduszkę. „Dlaczego nie potrafię?”

Kolejny raz przystawiła urządzenie do piersi, ale i tym razem do pojemnika nie spłynęła ani kropelka mleka, sutki zaczęły boleć.

– Pomogę ci – zaoferowała Zosia. Z dużym trudem wstała z łóżka, powoli podeszła do łóżka M. i usiadła blisko niej. – Nastawimy na szybsze obroty, żeby pobudzić laktację – powiedziała, przekręcając pokrętło, i upewniła się, że M. szczelnie zakrywa pierś przystawką. M. z rezygnacją spoglądała na pojemniczek, który wciąż nie wypełniał się mlekiem. – Poczekaj – poinstruowała Zosia.

Gdy po długim czasie zaczęła spływać do niego żółtawa kropla siary (pierwszego mleka matki), M. poczuła, że serce bije jej szybciej. Po kilkunastu minutach na dnie pojemnika zebrała się niewielka ilość pokarmu, nie dało się przelać go do butelki, osiadłoby na ściankach. M. wciągnęła więc mleko do strzykawki, zatkała ją plastikowym koreczkiem, wstała z łóżka, założyła ochronny zielony fartuch do przemieszczania się pomiędzy szpitalnymi oddziałami, po czym z powrotem usiadła. Poruszała się z dużym trudem. Czekała na A. (swojego partnera i ojca dziecka), chciała, by zawiózł ją na Oddział Intensywnej Terapii Noworodka na wózku inwalidzkim. „Zaraz go zobaczę, zaraz zobaczę Julka” – pomyślała.

A. pokazał M., w jaki sposób dezynfekować dłonie przed wejściem na oddział. M. nie mogła przeczytać instrukcji wiszącej nad umywalką, litery rozmazywały się jej przed oczami. Starannie wyczyściła każdy palec, później całe dłonie, przedramiona, długo wcierała w nie płyn dezynfekujący. Na drzwiach prowadzących na oddział widniała naklejka Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Do M. – odurzonej lekami – nie docierało, dlaczego tu naklejono to logo: jest ciepło, pełnia lata, WOŚP gra zimą, to wtedy ona i A. wrzucają do czerwonej puszki pieniądze, a przecież do zimy jeszcze daleko. Nagle zrozumiała, że WOŚP ratuje życie jej dziecka. Znalazła się w sytuacji, w której nigdy nie miała się znaleźć, pomaga się zawsze „innym”, tym nieszczęśliwym, i sądzi się, że nigdy nie będzie się w potrzebie, bo jest się „normalnym” i ma się „normalne życie”. A. otworzył drzwi Oddziału Intensywnej Terapii Noworodka. M. zmrużyła oczy – światło było bardzo ostre. „Jak tu głośno” – pomyślała, dźwięki respiratorów, alarmy pulsoksymetrów i pomp podających leki oraz pokarm mieszały się, niektóre nie ustawały, inne włączały się co chwilę, wydając kolejne komunikaty. Oddział wył, piszczał, huczał. Intensywna terapia noworodka ma swoje procedury (rodzic przynosi krzesło z korytarza, stawia je przy inkubatorze, nie wolno mu się rozglądać po sali ani po niej chodzić, może patrzeć tylko na swoje dziecko, przed włożeniem rąk do inkubatora należy zdjąć zegarek i biżuterię i zdezynfekować ręce). Rodzicowi wolno obniżyć inkubator, otworzyć jego okienko i dotknąć dziecka, nie może sam go wyjąć, wziąć na ręce. Oddział ma nie tylko swoje dźwięki, ale też własny zapach (środków czystości, płynu do dezynfekcji rąk, leków, oliwek pielęgnacyjnych, kremów).

Położna odebrała od M. strzykawkę.

– Nawilżymy śluzówkę Julka pani mlekiem, na razie syn jest karmiony przez sondę płynem przypominającym wody płodowe.

A. podwiózł M. do inkubatora, Julek leżał spokojnie, na brzuchu, z główką odwróconą w kierunku okna. „Głośno tu masz – pomyślała M. – I światło takie ostre. Cierpisz”. Syn wydał jej się o wiele mniejszy niż wczoraj, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, zaraz po cięciu cesarskim. Teraz bała się na niego patrzeć. Kiedy poczuła, że oczy wypełniają się jej łzami i serce bije bardzo mocno, powiedziała do A.:

– Wracajmy.

– Czy któraś z pań chce przyjąć ciało Chrystusa? – W drzwiach sali numer jeden pojawił się ksiądz katolicki.

M. odeszła od Kościoła dawno temu, sprzeciwiała się nauczaniu religii w przedszkolu i szkole, obecności krzyży w szkołach i w Sejmie, święceniu autostrad, zamiataniu pod dywan okrutnych grzechów tej instytucji. Była wierząca, uważała jednak, że w Kościele jest coraz mniej dobra. Ale tu kapłani byli potrzebni, tu, do tych obnażonych i cierpiących kobiet ksiądz miał prawo wejść, podobnie jak rabin, pastor, imam czy pop. W tym szpitalu kobiety umierały podczas porodów, rodziły dzieci martwe, obciążone wadami genetycznymi, dzieci, które wkrótce miały umrzeć albo przeżyć dwa–trzy lata w cierpieniu; z ciał martwych kobiet lekarze wydostawali dzieci i je ratowali. Chyba nigdzie indziej początek i koniec, nadzieja i jej zupełny brak, życie i śmierć nie były tak blisko siebie.

– Ja – powiedziała Zosia i powoli usiadła na brzegu łóżka.

– Ciało Chrystusa. – Ksiądz wydobył ze złotego kielicha komunię świętą, podał ją kobiecie i zasłonił kielich.

– Amen.

Po kilku godzinach pobytu na oddziale M. przestała odczuwać wstyd, odciągała pokarm, kiedy mężowie i ojcowie odwiedzali kobiety leżące na sąsiednich łóżkach. Nie zasłaniała piersi, nie krępowały jej zbyt krótka koszula nocna i wystająca spod niej siateczkowa bielizna dla kobiet w połogu. Wszystko jej zobojętniało.

Powoli zmierzchało. Dni robiły się teraz coraz krótsze, M. spoglądała w okno i myślała o tym, że przecież miała leżeć na tym oddziale dopiero za dwa miesiące. Miało być normalnie, tak jak jest u normalnych kobiet, tak jak było u jej babci i matki. Matka wiele razy wspominała swój poród. W dniu, w którym M. przyszła na świat, była w pracy, wróciła do domu, spojrzała na zlew pełen garów, westchnęła i zaczęła zmywać. Położyła się późno, w nocy poczuła skurcze, założyła sukienkę, sandały (był wrzesień) i powiedziała do męża: „Idziemy”. Szpital był niedaleko, chciała się przespacerować. Kiedy M. się urodziła, jej babcia przychodziła do szpitala codziennie, nie mogła zobaczyć córki i wnuczki, prosiła więc pielęgniarki, by przekazały córce kompot z jabłek. Gotowała codziennie świeży, bo pobudza laktację. „I do mnie tak mama przyjdzie z kompotem” – myślała M., planując poród i kupując pierwsze rzeczy do wyprawki. Jej rozmyślania przerwał głos pielęgniarki.

– Tu będzie pani łóżko – powiedziała, wprowadzając do sali pacjentkę.

M. podniosła wzrok. „Boże, ona jest w ciąży”. Fizyczny ból przeszył jej ciało. Brzuch nowej był duży, miała na sobie czarne elastyczne getry i obcisły podkoszulek, rysował się pod nim wypukły pępek, kobieta zaciskała w ręce torbę z ubraniami i wodą mineralną, położyła ją na szafce i usiadła na skraju łóżka.

– Jestem Małgosia – powiedziała.

– Cześć – odpowiedziała M. – Dlaczego tu jesteś?

– Mam skoki ciśnienia. Wieczorem nawet 140/110.

M. oblała się zimnym potem, wpatrywała się w nową. „Ona jeszcze ma swoje dziecko, donosi je, zadbała o nie. Ja też tak mogłam, mogłam szybciej znaleźć się w szpitalu” – pomyślała.

Położna wwiozła do sali aparat KTG (urządzenie monitorujące akcję serca płodu i skurcze macicy).

– Który tydzień? Czuje pani ruchy dziecka? – zapytała.

– Trzydziesty piąty. Tak – odpowiedziała nowa.

– Regularne?

– Tak.

Pielęgniarka poprosiła nową, by położyła się na boku i podciągnęła koszulkę. Ukazała się biegnąca wzdłuż brzucha ciemna linia. „Linea negra, linia prowadząca od pępka do spojenia łonowego, ciemniejąca w zaawansowanej ciąży pod wpływem zmian hormonalnych, nigdy takiej nie miałam” – pomyślała M.

Położna włączyła aparat. Dało się słyszeć bicie serca płodu.

– Zapis będzie trwał całą noc – powiedziała.

„Nie dam rady” – pomyślała M. Dźwięk przypominał jej pierwsze i zarazem ostatnie badanie KTG Julka, wykonane dwa dni wcześniej. Każdy spadek tętna. Liczby na ekranie: 90, 80, 70. Siedemdziesiąt uderzeń serca na minutę: niedotlenienie, zagrożenie życia. „Czy czuje pani ruchy dziecka?” – pytała położna. „Nie” – odpowiadała za każdym razem M. Julek nie ruszał się już wcale, oddychał z trudem, tylko obkurczona macica od czasu do czasu twardniała, powodując ból brzucha.

Położna zgasiła światło. Salę wypełniał odgłos bicia serca dziecka nowej. Zapadła noc, trzecia noc M. na oddziale. Znów nie mogła zasnąć.

„Julek, gdzie jest Julek?” Dotykała brzucha, nie ma go tu, rozglądała się wokół, nie ma go. Pielęgniarka zmierzyła ciśnienie, krzyknęła: „Doktorze!”, zastrzyki, leki. „Proszę pogryźć, połknąć szybko”. „Teraz walczymy o panią, wysokie ciśnienie może doprowadzić do śmierci” – powiedział lekarz.

Minuta po minucie M. wspominała tydzień przed cięciem cesarskim. W nocy obudził ją lekki ucisk w nadbrzuszu. „Żebra” – pomyślała. Kobietę w zaawansowanej ciąży bolą żebra. Kilka dni później stopy i łydki M. spuchły. Wieczorem miała wrażenie, że zaraz pęknie na nich skóra, z trudem poruszała palcami, rano było lepiej, ale i tak mogła założyć jedynie sportowe sandały zapinane na rzepy. Ucisk w okolicy żeber przybierał na sile, w krótkim czasie przeszedł w nieznośny ból.

– Dzieje się coś złego – powiedziała M.

– Przesadzasz – odparła jej mama.

– Boję się – powiedziała M. do koleżanki.

– W ciąży zawsze coś boli – odpowiedziała.

– Mnie też bolały żebra – powiedziała jej dentystka.

M. usiadła na fotelu. W ciąży ubytki pojawiały się jeden po drugim. M. położyła rękę na brzuchu, czuła, że ruchy dziecka stają się coraz słabsze.

Podczas wizyty kontrolnej M. u lekarza prowadzącego ciążę położna odnotowała wysokie ciśnienie pacjentki, 150/90. Wpisała niepokojący wynik do karty i podkreśliła go falowaną linią.

Lekarz, który znał M. od wielu lat i któremu M. ufała, spojrzał na nią bez żadnych oznak zdenerwowania.

– Upał, może podbiegła pani do tramwaju?

– Nie – odparła M. – Przyjechałam samochodem.

– Bardzo to pani wszystko przeżywa, włączymy coś na uspokojenie – kontynuował. – I zmierzmy to ciśnienie raz jeszcze.

Ciśnieniomierz zapiszczał. 160/90.

– Przepiszę leki na obniżenie ciśnienia, jedna tabletka dopegytu co cztery godziny, także w nocy.

„Dlaczego nie pomogłam swojemu dziecku? Dlaczego pozwoliłam odesłać się do domu? Dlaczego nie powiedziałam lekarzowi, że musi skierować mnie do szpitala, po prostu musi? Dlaczego dwa dni później, podczas nocnej wizyty na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, kiedy już z trudem oddychałam, nie powiedziałam, że muszą mnie przyjąć na oddział, tak jak przyjęli tę nową?”

M. z wysiłkiem usiadła na łóżku, wsunęła klapki, piszczało jej w uszach, chwilami nie dochodziły do niej żadne odgłosy oprócz przeciągłego pisku. Przemierzała szpitalny korytarz tam i z powrotem. Dziwiła się temu nagłemu przypływowi siły. „Muszę wiedzieć, muszę wiedzieć, dlaczego to się stało” – myślała i szeptała sama do siebie.

Korytarzem przechodził lekarz.

– Czy to stało się przeze mnie?

Lekarz zatrzymał się i spojrzał na M.

– Stan przedrzucawkowy? Czy to przeze mnie? Czy to ja jestem winna? Jak mogłam temu zapobiec?

M. chciała złapać go za kitel, potrząsnąć nim, żeby tylko powiedział jej prawdę, żeby niczego nie ukrywał, nie kłamał. Chyba chciała usłyszeć: „Tak, to przez panią, nie ma pani prawa być matką, pani dziecko może teraz przez panią umrzeć”. Bo przecież M. sama wiedziała, że tak właśnie jest.

– Zaraz podamy coś na uspokojenie – odparł.

Mówił coś jeszcze, ale pisk w uszach nie pozwalał jej dosłyszeć wszystkich słów.

– Ale czy to przeze mnie? Proszę powiedzieć, czy to przeze mnie.

– Nie, nie przez panią.

M. wróciła na salę, zaciskała powieki, ale nie mogła zasnąć. Wtem dał się słyszeć krzyk:

– Nie mogę już, nie mogę, już nie dam rady! Nie, nie, nie!

– Któraś rodzi – powiedziała wybudzona krzykiem Zosia.

„A więc to możliwe, żeby urodzić tak po prostu, normalnie – pomyślała M. Poczuła dreszcze. – Kobiety przez kilka tygodni kompletują wyprawkę, pakują torbę, którą zamierzają zabrać do szpitala (ubranka dla dziecka, pieluszki, mokre chusteczki, koszulę poporodową, podkłady poporodowe, majtki z siateczki), torba kilka tygodni czeka w bagażniku samochodu albo na tylnym siedzeniu, one większość czasu spędzają w domu, odpoczywają, nagle czują skurcze i jadą rodzić. Tak rodzą normalne kobiety”.

Oczy M. były opuchnięte. Leżąca na łóżku obok Kasia też płakała. Tęskniła za starszą córką, która została w domu pod opieką babci, kilka razy dziennie telefonowała do dziewczynki. Czasem na ekranie telefonu pojawiała się twarz jej córki. „Co robisz? Jesteś grzeczna? – pytała ją opanowanym tonem mama. – A śniadanie zjadłaś? Bawisz się ładnie? W co się bawisz?” Kiedy kończyła rozmowę, jej głos natychmiast się zmieniał, wybuchała duszonym płaczem.

– Mojego syna czeka kilka operacji, pewnie nie będzie długo żyć – powiedziała Kasia, przeciągając palcem po wyświetlaczu telefonu. – Wada serca jest tak poważna, że lekarze dawali mi wybór: rodzę albo usuwam. Myślałam o aborcji.

„Jestem w piekle” – powiedziała do siebie w duchu M. Przypomniała sobie swoje badania i swoje prawo wyboru. Na wyniku badania cytogenetycznego widniało: „46, XY, kariotyp prawidłowy męski”. Preparaty barwione metodą prążków – 450 GTG.

– Będą państwo mieli syna – orzekł genetyk, dystyngowany profesor w modnej koszuli. Schylił się pod biurko, by włączyć komputer. Urządzenie chwilę brzęczało, zanim rozpoczęło pracę. „Badanie wykluczyło choroby genetyczne płodu, w tym zespół Downa” – napisał, wydrukował i podał M. kartkę papieru. – Proszę to włączyć do dokumentacji – powiedział.

M. poczuła, że pierwszy raz od wielu tygodni oddycha spokojniej. Brzuch robił się coraz większy, była w dwudziestym tygodniu ciąży. Lekarzy zaniepokoiły wyniki przesiewowych badań prenatalnych (test PAPP-A, USG i badanie stężenia hormonów ciążowych, odchylenia od normy mogą być spowodowane wadą genetyczną płodu), istniało wysokie prawdopodobieństwo, że płód jest obciążony zespołem Downa. Miesiąc wcześniej lekarz wręczył M. wyniki testu PAPP-A, mówiąc: „Jeśli to się potwierdzi, będzie mieć pani prawo do legalnej aborcji. Ale lepiej nie wykonywać zabiegu w Polsce, proszę jechać za granicę, dla własnego komfortu – dodał z troską. – Wie pani, jak tutaj jest”.

Genetyk zapytał:

– Czuje pani ruchy dziecka? – Spoglądał na M. siedzącą na fotelu. – Delikatne łaskotanie?

M. dziś po raz pierwszy poczuła, jakby bańki mydlane rozbijały się o jej macicę. „Ruchy skrzydeł motyla” – tak mówiła mama M.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I