W tajnej służbie II Rzeczypospolitej. Tom 1. Operacja berlińska - Krzysztof Goluch - ebook

W tajnej służbie II Rzeczypospolitej. Tom 1. Operacja berlińska ebook

Krzysztof Goluch

4,3

Opis

Zima 1919 roku. Wielka Wojna zmiotła imperia i stworzony przez nie ład, a zwycięskie mocarstwa usiłują zaprowadzić nowy porządek. W Wersalu rozpoczyna się spotkanie przywódców państw Ententy z udziałem premiera Ignacego Jana Paderewskiego i Romana Dmowskiego. Polska ponownie pojawia się na mapie, a wszystkie jej ziemie dążą ku zjednoczeniu – za pomocą dyplomacji lub czynu zbrojnego…
Tymczasem młody Wiktor Adamczewski trafia w szeregi wywiadu. Walczy na froncie, którego nie widać, chroniąc młode państwo przed dawnymi zaborcami, czekającymi na szansę, by upomnieć się o swoje dawne granice i pomścić porażkę. Na wschodzie rodzi się nowy, groźny wróg, któremu wkrótce trzeba będzie stawić czoła. To początek gry, której reguły nie są ustalone, a jeden nieostrożny ruch może kosztować życie…

Przeciwnik był zręczniejszy, a co ważniejsze w pełni sił. Mógł już tylko zginąć w walce. Nie bał się tego. Zbyt często zabijał i patrzył, jak zabijano, by przejmować się takimi drobnostkami. Najbardziej martwiło go to, czy sekret kartki nie wyjdzie na jaw.
(…)
Teofil z wprawą prawdziwego kieszonkowca obszukiwał kieszenie zamordowanego. Jednym rzutem oka rozpoznał w nim oficera, którego kilka godzin wcześniej oprowadzał po sztabie. Zabrał zabitemu medalik i pierścionek z orłem w koronie, który z trudem zszedł z palca. Czystą kartkę tkwiącą w kieszeni zlekceważył i nie poinformował o niej Wolfa.

Krzysztof Goluch
Urodził się w 1994 roku w Puławach. Mieszka w Pogonowie, małej miejscowości położonej w przepięknej dolinie Wieprza. Od małego uwielbiał słuchać o minionych wydarzeniach, później fascynowało go opowiadanie o przeszłości, a teraz ma ogromną satysfakcję z popularyzowania historii. W wolnych chwilach sam dużo czyta, głównie literaturę historyczną i sensacyjną, a także dobre kryminały. Jego zainteresowania, poza historią, to sport, kino i polityka.
W 2019 roku nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się jego debiutancka powieść, osadzona w realiach II wojny światowej, pt. Czerwona zemsta, a rok później wydana została jej kontynuacja. W tajnej służbie Rzeczypospolitej to nowa seria powieści osadzona w realiach najnowszej historii Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
5
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gkolek1

Nie polecam

to jest w stylu jak sobie mały Kazik pracę w wywiadzie wyobraża. dobrnęłem do końca 1 rozdziału.
00

Popularność




Rok 1918 stanowi ogromną cenzurę dziejów Europy. Kończy się Wielka Wojna, która zgruchotała istniejący od kilku wieków ład polityczny. Na gruzach starych imperiów powstają nowe państwa. Takie, które po raz pierwszy uzyskują podmiotowość, i Polska, która dawno straciła niepodległość. Zwycięzcy muszą więc rozstrzygnąć, gdzie powinny przebiegać granice, uporządkować kontynent. W tym celu zostaje zwołana konferencja paryska. O losie zachodnich granic Polski rozstrzyga jednak nie tylko wola Ententy i starannie prowadzone zabiegi dyplomatyczne, lecz także czyn zbrojny. Trwa powstanie wielkopolskie, które wymusza przyznanie nam byłej dzielnicy pruskiej bez żadnych warunków i zastrzeżeń.

Na wschodzie zaś wojna trwa bez osłonek. Walczymy z Ukraińcami o Lwów i z Litwinami o Wileńszczyznę. Na wschodzie wytwarza się bowiem próżnia po imperium carskim, które rozpada się na skutek klęski wojennej i rewolucji; pogrąża się w wojnie domowej i anarchii. Wykorzystują to wszystkie narody, które dawniej żyły i umierały pod berłem Romanowów. Korzystając z upadku dynastii, próbują wybić się na niepodległość i zbudować własne państwa. Walka między Polakami, Litwinami i Ukraińcami jest faktem.

W chwili gdy rozpoczyna się moja powieść, nic nie jest pewne i stałe. Na wschodzie rodzi się czerwona potęga. Lenin i bolszewicy nie mają zamiaru oddać nikomu wolności. Niemcy są osłabione i pobite. Godzą się ze stratami na zachodzie. Ale nie mają zamiaru zaakceptować strat, które poniosły na rzecz Polski. W Paryżu rozpoczyna swe obrady elita polityczna Europy. Zaś zwycięstwo bolszewików w wojnie domowej staje się faktem. Armia Czerwona rusza na zachód. Niemcy wycofują wojska Ober-Ostu. Ich miejsce zajmuje Armia Czerwona, która idzie ze wschodu, i odrodzone Wojsko Polskie. Wojna polsko-bolszewicka staje się nieunikniona.

Tak w ogromnym skrócie przedstawia się sytuacja polityczno-wojskowa Europy, gdy na jej mapie pojawia się Polska. Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie. Oto powieść o ludziach, którzy walczyli o nią na wiele sposobów i na wielu płaszczyznach. Nadali jej kształt i wywalczyli granice, które zajmowała przez dwadzieścia lat. Zawdzięczała to politykom, żołnierzom i zwykłym ludziom, którzy żyli w tym przełomowym dla Polski i Europy czasie.

Zapraszam do lektury.

GK

Rozdział I

Berlin, styczeń 1919

Berlin spał. Pogasły światła po mieszkaniach, po suterenach i strychach. Gaz tylko migotał w ulicznych latarniach i świeciły jeszcze okna w klubach karcianych, podrzędnych restauracjach, salach tańca i aptekach. Długa linia pałaców pod lipami też spała. Drzemały kute z brązu bramy, kunsztowne podpory architektoniczne. Ruch na tej pierwszorzędnej i reprezentacyjnej dzielnicy miasta zamarł. Czasem tylko zaturkotały koła spóźnionego powozu, który wiózł jakiegoś spitego libertyna do jego pałacu. Z rzadka mignął wracający do domu z zabawy przechodzień – Berlin spał.

Jedynie w pałacu należącym do Hindenburga czuwano jeszcze. Na podjeździe zbudowanej w neoklasycystycznym stylu rezydencji stało kilka automobili i powozów. Wokół nich kręcili się stangreci, przestępując z nogi na nogę i ćmiąc papierosy. Niektórzy drzemali na kozłach, ze zwieszonymi na piersiach głowami. Tylko konie, wytrzymalsze i cierpliwsze od ludzi, stały spokojnie w zaprzęgu. Im było obojętne, dlaczego w środku nocy wyrwano je z ciepłych stajennych boksów i kazano im jechać przez pół Berlina.

Tymczasem na drugim piętrze Paul von Hindenburg chodził nerwowo po gabinecie. Z trudem tłumił w sobie gniew, patrząc na zgromadzonych w gabinecie oficerów, którzy wodzili za nim niepewnym wzrokiem. Wszyscy siedzieli za okrągłym modrzewiowym stołem, w głębokich fotelach, wybitych zielonym suknem. Na stole rozłożono sytuacyjną mapę Wielkopolski, na której roiło się od chorągiewek, znaczników i rzek. Hindenburg podszedł do stołu i uderzył ręką w mapę z taką siłą, że stół jęknął, niczym żywa istota.

– Czy któryś z was, panowie, jest mi w stanie wyjaśnić, jakim cudem właśnie tracimy kontrolę nad naszymi wschodnimi ziemiami?! – wrzasnął Hindenburg, aż szyby w oknach zadrżały.

Pytanie zawisło w próżni.

Oczywiście każdy z tu obecnych oficerów byłby w stanie przytoczyć wiele logicznych i spójnych argumentów, które wyjaśniłyby marszałkowi przyczyny klęsk, jakie ponosili. Ale co by to dało? Do wkurzonego Paula i tak by nie dotarło, że państwo pruskie po prostu się rozpadało, a Polacy wykorzystali dobry moment, by zadać mu cios w plecy. Moment wybrany był z iście szatańskim rozmysłem. Wybuch rewolucji listopadowej w Niemczech spowodował chaos i rozprężenie w całym cesarstwie. Sypały się wszystkie filary, na których oparta była potęga cesarstwa: w wojsku powstawały rady robotnicze i żołnierskie – owoc nieszczęsnej rewolucji przyniesiony z Rosji. Dezorganizacja wkradła się również w tryby niemieckiej machiny urzędniczej.

Dowód tego, że tak właśnie było, stanowiła łatwość, z jaką powstańcy opanowali Poznań i okolice. W ciągu kilku dni żywiołowe, pozbawione centralnego dowodzenia powstańcze oddziały wyparły ich z Poznania i okolic. Ruch powstańczy rozlewał się na całą Wielkopolskę. Sytuacja stawała się coraz bardziej niekorzystna. I to właśnie powodowało taką wściekłość u Hindenburga, będącego rodowitym poznaniakiem.

Wszyscy to rozumieli, ale bynajmniej nie pałali chęcią do obrony „niemieckiego wschodu”. Sytuacja w samym Berlinie nie była jeszcze pewna, choć wydawało się, że najgorsze mają za sobą. Niemniej wstrząs, jaki spowodowała rewolucja, był zbyt silny, by ryzykować kolejną kampanię. Tym bardziej że wciąż jeszcze trwały negocjacje w Wersalu, które mogłyby przybrać wyjątkowo niekorzystny obrót, gdyby w czasie ich trwania zaatakowali sojusznika Francji. Należało powstrzymać starego zacietrzewieńca, zanim zrobi coś, co postawi ich w trudnym położeniu.

– Panie marszałku, wszyscy tu znamy naszą aktualną sytuację strategiczną w Wielkim Księstwie Poznańskim. Wiemy również, z czego ona wynika. Chcielibyśmy wiedzieć, jakie pan widzi rozwiązanie – rzekł generał Johannes von Seeckt.

Oczy wszystkich obecnych skierowały się na Hindenburga. Od jego odpowiedzi mogła zależeć przyszłość Niemiec. Twarz Hindenburga wyglądała strasznie. Pot osiadł mu gęstymi kroplami na twarzy, a skóra zmieniła kolor na siny. Obecnym wydawało się, że po prostu runie pod stół. Ale tak się nie stało. Stary marszałek wsparł się rękoma o krawędź stołu i rzekł:

– Zawezwałem tu was, abyście ocenili realność planu, który za chwilę zostanie wam przedstawiony. Wszyscy wiemy, że w Rosji trwa zawierucha. – Skinęli głowami. – Obecnie wszystko wskazuje na to, że szala zwycięstwa wyraźnie przechyla się na stronę bolszewików. Umyśliłem sobie to wykorzystać. Jak wszyscy wiecie, nasza armia nadal przebywa na wschodzie, tworząc swoisty bufor bezpieczeństwa między Polską a ludźmi Lenina. – Przerwał, aby złapać oddech, po czym kontynuował: – Otóż my zaczniemy wycofywać tę armię, bo i tak musimy to zrobić, a wtedy Polacy i czerwoni rzucą się sobie do gardeł. Polacy siłą rzeczy będą musieli przerzucić gros swoich sił na wschód, by ratować niepodległość tego karła, którego stworzyli. No, a wtedy my zaatakujemy Wielkopolskę i w kilka tygodni załatwimy całą sprawę.

Generał von Seeckt uśmiechnął się. Znał starego, bo od kilku lat służył pod jego dowództwem, ale nie spodziewał się, że stać go będzie na tak zuchwałe przedsięwzięcie. I to w momencie, gdy w Wersalu Ententa debatowała nad ich losem. Plan miał pełne szanse powodzenia. Gdyby udało się wmanewrować Polskę w wojnę z Bolszewią, to powinno się udać.

A jeśli się nie uda? – pomyślał. Przecież zorganizowanie takiej operacji wymagałoby współdziałania z bolszewikami, którzy nosili na sobie odium morderców i gwałcicieli. Gdyby jakimś cudem wyszło na jaw, że w ogóle podjęli taką próbę, niezależnie od tego, czy ich propozycja zostałaby zaakceptowana przez Lenina, czy nie, to i tak byliby skończeni.

Ale czy już nie byli skończeni? Ich prestiż na arenie międzynarodowej był żaden. Właśnie w tej chwili, gdy trwała ta narada, w Wersalu rozpoczynała się konferencja, która miała zadecydować o ich losie. O nich, bez nich. Na samą myśl zacisnął dłonie w pięści.

Hindenburg uważnie obserwował zachowanie Johannesa. Wiedział, że ten utalentowany oficer cieszy się w wojsku olbrzymią estymą. Bez jego wyraźnego poparcia mógł co najwyżej budować zamki z piasku. Niemniej znał go od wielu lat i wiedział, że nie zniesie upodlenia Niemiec. Podobnie jak on, był zwolennikiem monarchii i z pewnością poprze jego plany. Należało jedynie zagrać odpowiednią kartą. A on dobrze wiedział, jaka to karta. Teraz należało rzucić ją na stół.

– Panowie, zdaję sobie sprawę, że mój plan jest szalenie ryzykowny. Ale zważcie, że nie mamy innego wyjścia. W chwili gdy rozmawiamy, Francuzi likwidują naszą armię. Nie łudźmy się, traktat, który jest teraz w fazie negocjacji, będzie pisany francuskim piórem. Polska będzie dla Francuzów głównym sojusznikiem w Europie Środkowo-Wschodniej. Dlatego nie możemy dopuścić do jej wzmocnienia naszym kosztem. Możemy oddać Francuzom Alzację i Lotaryngię, ale nasze ziemie wschodnie nie mogą być przedmiotem targów politycznych. Wielkopolska, Warmia i Mazury oraz Górny Śląsk muszą pozostać w naszych rękach.

Zapadła cisza. Obecni na tajnym spotkaniu generałowie potrzebowali chwili, by przeanalizować zasłyszane rewelacje. Myśl o sojuszu z komunistami wydawała się tym potomkom arystokratycznych rodów, których herby sięgały czasów Ottonów, czymś obmierzłym. Ale ostatnie słowa marszałka zaniepokoiły ich nie na żarty. Dla tych ludzi, wychowanych w tradycji pruskiego militaryzmu, redukcja armii, a co za tym idzie utrata przez nich przodującej roli w państwie, była czymś niewyobrażalnym. Hindenburg, który ich znał i wyszkolił, zagrał na odpowiedniej nucie. Wiedział, że von Seeckt nie zrezygnuje z traktowania armii jako państwa w państwie.

Usiadł w fotelu, który stał u szczytu stołu, i w ciszy napawał się swoim triumfem. Już nie wątpił, że jego plan zostanie zaakceptowany, a Polska zginie zduszona w uścisku dwóch ościennych potęg. Ci polscy durnie dowodnie przekonają się, co oznacza podnoszenie buntu przeciwko prymatowi cesarstwa na tych ziemiach. Generał von Seeckt wstał i wskazał na mapie Poznań i Wałcz.

– Do ataku na Wielkopolskę mogę wysłać czterdzieści tysięcy żołnierzy w pierwszym rzucie. Jednak opracowanie szczegółowych rozkazów będzie wymagało dłuższego czasu. O realizacji planu decydować będzie to, czy uda się całkowite zaskoczenie przeciwnika, i rezultat przewidywanej przez was wojny na wschodzie. Natychmiast wydam rozkaz, aby rozpoczęto wycofywanie jednostek Ober-Ostu. Wyślę również tajnych łączników do Trockiego i Lenina, aby zaproponować im ułatwienia w zajmowaniu terenów, z których zluzujemy żołnierzy. Chcę jednak, aby sprawa była jasna. Jeśli jakakolwiek część tego planu przedostanie się do publicznej wiadomości, to nigdy nie wejdzie on w fazę realizacji.

– Jak długo potrwa przygotowanie szczegółowych założeń planu? – zapytał Hindenburg, krzyżując nogi pod stołem.

– Co najmniej do wiosny – odparł ostrożnie generał. Widząc poszarzałą z wściekłości twarz Hindenburga, dodał szybko: – Teraz mamy dopiero początek stycznia. A zarówno armia polska, jak i bolszewicka opiera się na koniach, które muszą mieć trawę, by stanowić jakąkolwiek wartość bojową. Wojna na wschodzie nie wybuchnie, zanim nie stopnieją śniegi, które w wielkich ilościach zalegają na ogromnych wschodnich przestrzeniach. Zresztą na wysłanie emisariuszy do Trockiego też potrzeba będzie czasu. Mamy kilka miesięcy, by wasz ogólny plan przekuć w konkrety. I proszę mi wierzyć, że dobrze ten czas wykorzystamy.

Paul Hindenburg zaczął lżej oddychać. Argument przytoczony przez Seeckta wydał mu się słuszny. Zresztą przygotowania do Wiosennego Słońca – taki kryptonim nadał planowi, który istniał w tej chwili jedynie w zarysie – wymagały również ofensywy dyplomatycznej na wielu frontach. Należało uśpić czujność nie tylko Polaków w Poznaniu i Warszawie, ale przede wszystkim państw Ententy. To także wymagało czasu. On był cierpliwy. Poczeka na właściwy moment i odzyska niemieckie ziemie, a Polska stanie się kolejnym kadłubkowym państewkiem, które zniknie z mapy Europy tak szybko, jak się na niej pojawiło.

Wiosenne Słońce będzie podwaliną pod budowę nowych, potężnych Niemiec. Cieszcie się, póki możecie. Pomyślał o dyplomatach, którzy właśnie dziś rozpoczynali obrady w dawnej rezydencji króla Ludwika XIV, aby uporządkować Europę po Wielkiej Wojnie, którą ze sobą toczyli. Kiedyś jeszcze i im wystawią rachunek za dzisiejsze upokorzenie, ale pierwszym celem winna być Polska.

Hindenburg zaklaskał w ręce. Na ten znak do gabinetu weszła pokojówka z tacą, na której stała karafka wypełniona po brzegi koniakiem i kieliszki z grubego szkła. Dziewczyna postawiła tacę na brzegu stołu i znikła za drzwiami. Hindenburg rozlał koniak do kieliszków, po czym ujął swój w dwa palce i rzekł, unosząc go w toaście:

– Za powodzenie Wiosennego Słońca!

Rozległ się stukot szkła uderzającego o szkło. Był to widomy znak zakończenia tajnej narady. A także znak, że szczęk oręża, który ledwo ucichł na zachodzie, na wschodzie miał dopiero rozbrzmieć. W samym środku tego piekła miała się znaleźć odrodzona po ponad wiekowej niewoli Rzeczpospolita. Jej los zależał od wyniku walki, do której nie była i nie mogła być w pełni przygotowana.

Rozdział II

Śnieżna zadymka rozpętała się nad Poznaniem z niepowstrzymaną siłą. Ciężkie płatki mokrego śniegu opadały na wybrukowane ulice, które pokrywała gęsta warstwa białego puchu. Skrzył się on i świecił niczym diamenty, gdy padało nań światło księżyca. Ten wynurzał się co chwila zza ciemnych gęstych chmur, które pokrywały niebo.

Śnieg skrzypiał pod butami braci Adamczewskich, którzy przedzierali się ulicą Świętego Marcina w kierunku siedziby Naczelnej Rady Ludowej, którą czasowo przemianowano na główny sztab armii powstańczej. Wściekłe podmuchy wiatru uderzały co chwila w idących płatkami śniegu, które wnikały pod błękitne mundury. Zimno zdawało się przenikać przez wojskowe uniformy jak przez byle wiatrołap. Dlatego szli wolno, chowając się na przemian za sobą, by choć na chwilę przestać zmagać się z wiatrem.

Obaj młodzieńcy byli do siebie podobni niczym dwie krople wody. Wysocy, smagli, z czarnymi jak skrzydła kruka włosami. Pod mundurami rysowały się rozbudowane klatki piersiowe, które poruszały się w spokojnym rytmie. Ich jasne oczy zdawały się przenikać gęste śnieżne krupy. Dawało się w nich dostrzec figlarne błyski, typowe dla ludzi obdarzonych poczuciem humoru. Lecz teraz nie było im do śmiechu.

– Wytłumacz mi, braciszku, czemu siedzimy w Poznaniu, skoro powinniśmy być na froncie? – zapytał Wiktor, wyprzedzając brata, by ten mógł się schować za jego plecami.

– A tobie co tak śpieszno do walki? Siedzimy w Poznaniu, bo taki mamy rozkaz. Kiedy ty się wreszcie nauczysz, że wojsko na rozkazie stoi? A żołnierz to nie cygan, który chodzi, dokąd chce.

– Ja przez całą Wielką Wojnę sobie nie postrzelałem – rzekł Wiktor z nutką żalu w głosie. – Myślałem, że może teraz, a tymczasem zajęliśmy już prawie całe miasto i okolice. Niemcy się poddają i nie chcą walczyć. Jak tak dalej pójdzie, to całą Wielkopolskę zajmiemy, a ja sobie nie postrzelam.

Mikołaj Adamczewski uśmiechnął się. Jego brat jeszcze na wojnie nie był. A co gorsza miał o niej całkiem mylne pojęcie – była dla niego wielką romantyczną przygodą. Jeszcze nie wiedział, że wojna to tak naprawdę największa głupota w dziejach ludzkości. Bo na niej człowiek walczy o nie swoją sprawę. Co im było do tego, że car Mikołaj i cesarz Wilhelm pokłócili się ze sobą? A przecież wszyscy musieli za nich walczyć i umierać. On także walczył za kajzera, choć ani go znał, ani widział. Zabijał takich samych ludzi jak on, by teraz banda dyplomatów mogła pić szampana w Wersalu.

A przecież kiedy wstępował do strzelca, był równie zafascynowany wojaczką jak jego brat. Też liczył, że będzie mógł bić się w słusznej sprawie. Miał marzenie, by walczyć w obronie swej uciemiężonej ojczyzny. Po to spędzał tyle czasu na zawodach strzeleckich i gimnastycznych. Chciał być gotowy, by przydać się, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Pora nadeszła, a on nie potrafił wykrzesać z siebie ani krzty dawnego zapału. Coś się w nim zmieniło.

Wprawdzie nie uchylał się od służenia ojczyźnie – włączył się w prace konspiracyjne, ledwie wrócił z frontu. Wykorzystywał nabyte w okopach doświadczenie, by szkolić pełnych zapału młokosów, którzy chcieli być godni opisów pióra Sienkiewicza. Pracował jak człowiek, który dobrze wykonuje swoje zadanie, ale nie sprawia mu ono najmniejszej radości. Był więc zadowolony, że jego towarzysze z pruskiej armii nie przejawiają najmniejszej ochoty do walki. Zresztą patrząc po sobie, to się im nie dziwił.

– Powalczysz jeszcze, Wiktor. Pamiętam, że byłem dokładnie taki sam. Ale ty wojny jeszcze nie widziałeś, a mnie już obrzydła. Tobie się wydaje, że na wojnie są zwycięzcy i pokonani. A ja ci mówię, że na wojnie wszyscy przegrywają. Ja do dziś budzę się w nocy z krzykiem, bo wydaje mi się, jakbym był w okopie, podczas gdy artyleria tłucze w nas, czym popadnie. Prawda, że Niemcy wycofali się z większości Poznania, ale lotnisko dalej trzymają, a o ile mnie pamięć nie myli, to nie mamy możliwości obrony. Dlatego też i tu siedzimy. A ty powinieneś oglądać się za panienkami, a nie taszczyć na plecach karabin.

– Odezwał się ten, co ma prywatny harem – mruknął Wiktor. – Ojciec już wnuków po tobie wygląda, a ty nic nie robisz, by miał kogo na rękach nosić.

Mikołaj zarumienił się. Szczęściem jego młodszy brat nie mógł tego dostrzec. A nawet gdyby widział, to pewnie wziąłby rumieńce na policzkach za efekt mrozu, a nie swoich słów. Tylko on wiedział, jak było naprawdę. Coraz częściej łapał się na tym, że myśli o ustatkowaniu się. Dawniej w ogóle nie czuł takiej potrzeby. Młodych ciał pragnął spróbować jak owocu, zanim wybierze ulubiony. A potem przyszła wojna. Nie był to dobry czas na zakładanie rodziny. Mógł i na dobrą sprawę powinien tam umrzeć. Ale teraz nic nie stało na przeszkodzie, by zająć się układaniem swojego życia.

Ba, powinno pójść nawet łatwiej. W czasie tej wojny tylu konkurentów poginęło, że i kobiety nie będą zbyt wybredne. To i on powinien coś dla siebie znaleźć. Ale czas jeszcze będzie o tym myśleć. Najpierw należało przetrwać powstanie, a potem rozmyślać o powrocie do cywilnego życia.

– Jak przyjdzie pora, to cię na drużbę poproszę.

– A masz już co upatrzonego?

– Nie, nie mam. – Posłał bratu kuksańca pod żebra, dając znać, że nie życzy sobie kontynuacji tematu.

Wspinali się więc w ciszy, którą przerywało jedynie skrzypienie śniegu pod stopami. Ulica to wznosiła się, to opadała; niczym kolejka górska. Nawet dla wytrenowanych żołnierzy walka jednocześnie z wiatrem i stałą zmianą poziomów stanowiła pewien problem. Tym bardziej obaj Adamczewscy oddychali z coraz większym trudem. Na szczęście docierali już na miejsce. W oddali pojawił się zarys siedziby Naczelnej Rady Ludowej. Stanęli przed zwykłą poznańską kamienicą.

Opowiedzieli się wartownikowi, który miał na mundurze tony śniegu. Szybkim krokiem przeszli przez okutą żelazem bramę i zniknęli we wnętrzu kamienicy. Ciepło owiało ich gwałtownie. Po chwili odtajali i krople wody zaczęły cieknąć na drewnianą podłogę pomieszczenia sztabowego. Na szczęście nikt nie zwrócił większej uwagi na powiększające się kałuże pod ich stopami. W sztabie panował bowiem nieopisany rozgardiasz, tak charakterystyczny dla wszystkich sztabów świata. Żołnierze w mundurach biegali dookoła, nanosząc dane na rozpostartą na stole gigantyczną mapę sytuacyjną. Rozkazy krzyżowały się ze sobą, a łącznicy wchodzili i wychodzili, za każdym razem wpuszczając lodowate powietrze.

Przez dłuższą chwilę nikt nie zwrócił uwagi na ich wejście. Wreszcie podszedł do nich młody podporucznik o dziewczęcej urodzie. Miał na sobie idealnie dopasowany mundur, który pozornie stawiał go wyżej od wypłowiałych od słot i deszczy mundurów Adamczewskich. Spojrzał na nich z góry i warknął głosem, który starał się uczynić poważnym.

– Co to za spóźnienia? Pułkownik Krzysztof Kossowski nie lubi czekać. Proszę panów za mną.

Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Rozpychał się przy tym łokciami, jakby to on był tu panem. Mikołaj patrzył na to z obojętnością, bo widział w swoim życiu wielu kanapowych oficerów. Ci nie mogli już go niczym zaskoczyć, ponieważ istnieli we wszystkich armiach świata, a ich zachowanie niewiele się od siebie różniło. Za to mina jego brata warta była tego, by wyświetlać ją w kinie. Mikołaj ścisnął go mocno za rękę, dając sygnał, by nie zrobił nic głupiego. Ostatnie, czego potrzebował, to kłopoty. Pozwolili więc wyprowadzić się z zatłoczonego pomieszczenia, gdzie napływały informacje rzucające światło na to, co się dzieje na froncie.

Znaleźli się w wąskim korytarzu, którego ściany wyłożono czerwoną tkaniną. Prowadzący ich oficer wskazał wielkopańskim gestem na stojące pod ścianą krzesła i rzekł:

– Panowie zechcą tu spocząć. – Nie czekając na odpowiedź, zniknął za dwuskrzydłowymi drzwiami, aby ich zameldować.

Wiktor ledwie doczekał, aż drzwi się za nim zamkną, i wybuchnął śmiechem. Mikołaj posłał mu spojrzenie, które w założeniu miało wyrażać dezaprobatę dla jego zachowania, ale po chwili i on nie potrafił powstrzymać się od śmiechu. Śmiali się obaj, aż im łzy ciekły po policzkach.

– Ja pierdolę! Widziałeś tego pederastę? Normalnie wygląda ci taki tak, że przy ciemniejszej aurze można by go wziąć za dziewczynkę. A ten mundur? Ani grama pyłu czy potu. A cuchnie od niego jak z perfumerii. Założę się o butelkę gdańskiej wódki, że on nie był na wojnie.

– Podobnie jak ty – przypomniał Mikołaj i zamilkł.

Mógł tylko przeklinać cholerny przypadek. Po rozkazy mógł przyjść sam, ale zabrał ze sobą brata, aby namówić go do pozostania w sztabie. Już wcześniej wiedział, że będzie miał z tym kłopot, bo młody rwał się do walki, ale liczył, że uda mu się wykorzystać powagę starszego brata. A teraz mógł o tym tylko pomarzyć. Przez głupi zbieg okoliczności Wiktor nabrał awersji do sztabowców. A przecież nie mógł jednocześnie pilnować szczeniaka i walczyć. Musiał spróbować przeprowadzić swój zamysł.

– Posłuchaj, Wiktor – zaczął niepewnie – wiesz, że na wszystko w życiu jest czas. Jesteś jeszcze młody i na pewno będziesz miał niejedną okazję, żeby powojować. Ja, stary żołnierz… stażem, nie wiekiem, ci to gwarantuję. W tym nadwiślańskim kraju nie będzie pokoju… Nie ma mowy o tym, żebyś zdejmował mundur. Chcę tylko, żebyś był poza linią frontu. Zrozum, ojciec nie przeżyje, jeśli zginiesz. Zaznaj życia. Żyj i za mnie, i za siebie.

Wiktor dygotał, jakby trzęsła go febra. Prawie nie znał swego starszego brata. Pamiętać to go pamiętał, bo miał czternaście lat, gdy on wyruszał na front. Ale nigdy nie poznał go jako człowieka. Nie wiedział, co lubi robić. Znał go jako surowego, ustawicznie zamyślonego żołnierza, który brutalnie wbijał im do głów wojskowe rygory. Nigdy w niczym nie dał mu taryfy ulgowej, a wręcz przeciwnie, gnębił gorzej od innych. I gdyby nie podobieństwo rysów, to nikt w oddziale nawet nie przypuszczałby, że są braćmi. A jednocześnie opiekował się nim niczym najlepsza niańka; trzymał zawsze za sobą. Czasem sam się już gubił i nie potrafił rozgryźć tego skomplikowanego człowieka, który był jego bratem. Aż do dziś.

Teraz naprawdę wiedział, że jednak mu na nim zależy. Cieszyło go to bardziej, niż umiał wyrazić. Zawsze chciał być do niego podobny, traktował go jako swoisty niedościgniony wzór, któremu chciał dorównać. Przede wszystkim dlatego zaangażował się od pierwszej chwili w działalność środowisk patriotycznych. To dlatego szkolił się na tajnych zebraniach organizacji paramilitarnych, jakich pełno było w całej Wielkopolsce. Ale było i uczucie przeciwstawne. Teraz, kiedy bowiem nabyte tam umiejętności wreszcie miał okazję przetestować w praktyce, teraz właśnie kazano mu siedzieć na tyłach. I kto kazał? Paradoksalnie – właśnie ów rodzony brat.

– Nie rozumiem. Najpierw wyciskasz ze mnie siódme poty, by wyuczyć mnie wszystkiego, co potrzebne żołnierzowi, abym mógł wynieść cało dupę z wojny, a teraz odsuwasz mnie od walki? Ja po prostu chcę przetestować swoje umiejętności w prawdziwej walce. I martwię się, że to może jedyna okazja, abym mógł się sprawdzić. Przecież następna wojna wybuchnie dopiero za sto lat. Po takiej hekatombie ludzie nie będą chcieli już walczyć.

– Ty jednak chcesz. A chyba też jesteś człowiekiem? – odparł spokojnie Mikołaj. – Walka leży w ludzkiej naturze. Człowiek walczył od zawsze. Najpierw o lepsze miejsce do założenia osady nad rzeką, a dziś o skwarki w misce. Dlatego nie martw się. Właśnie ta wojna może być przyczyną następnej. Szkoliłem cię po to, byś był do niej gotowy. Znakomicie posługujesz się bronią, ale nigdy nie strzelałeś do czegoś, co, choćby w części, przypominałoby człowieka. Nie jestem pewien, czy potrafiłbyś sobie poradzić z tym obciążeniem. Ale gdy upłynie jeszcze kilka lat, będziesz gotowy. Pozostaniesz w sztabie?

Ostatnie pytanie zadał na resztkach oddechu, bo mówił jednym tchem. Wbił badawcze spojrzenie w twarz swojego brata, jakby chciał w niej czytać. Odetchnął, gdy dostrzegł, że głowa młodzika opada w dół, w geście zgody. Wiedział, ile go to kosztowało, i tym bardziej to doceniał. Mógł przestać się o niego martwić. Objął go i tak trwali, aż drzwi otworzyły się i oficer sztabowy wprowadził ich do gabinetu.

Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było znacznie bardziej przytulne niż poprzednie, lecz jednak również znacznie mniejsze. W gabinecie panował półmrok, ponieważ za oknem szalała śnieżyca, która nie zamierzała przepuszczać promieni słonecznych. I gdyby nie trzaskający w kominku ogień, to nic nie dałoby się dostrzec. W blasku płomieni widzieli jednak miękki dywan, na którym ich buty pozostawiały plamy błota mogące przyprawić o zawał każdą gospodynię domową. Pod ścianami stały duże regały, na których piętrzył się stos książek. Nad kominkiem wisiała sobie spokojnie Matka Boska Ostrobramska. Przed kominkiem stało kunsztownie zdobione biurko, wspierające się na nogach w kształcie lwich łap. Blat obito zielonym suknem tak, że wyglądał jak stół do pokera. Tylko że zamiast kart leżały na nim porozrzucane w nieładzie dokumenty. Przed biurkiem stały dwa fotele, a za nim siedział pułkownik Krzysztof Kossowski. Obok stał ktoś jeszcze, ale ustawiony do nich plecami.

Krzysztof Kossowski nie wyglądał na pułkownika. A szczerze mówiąc, to w ogóle nie przypominał żołnierza. Był to człowiek niewysoki, a przy tym chudy jak szczapa. Prawie w ogóle nie dbał o estetykę. Mundur nosił ustawicznie niedopięty. Nie miał nawet marsowej miny, którą często przybierają ludzi słabi. Jego twarzy nie ulękłaby się nawet panna. Twarz ta była dziwnie blada, jakby zapadnięta. Jedynie oczy – czarne jak węgle – jarzyły się spokojnym blaskiem. Kto spojrzał w te oczy, a znał się na ludziach, ten wiedział, że ich właścicielowi lepiej schodzić z drogi.

– Siadajcie, panowie – poprosił, zakładając na oczy binokle, bo gdy długo pracował, to litery i twarze rozmazywały mu się przed oczami.

Usiedli w fotelach i czekali, aż pułkownik wyjaśni im, czego od nich oczekuje. Jeśli zdziwił się, widząc młodszego z braci, to nie dał tego po sobie poznać. Niemniej postanowił rozmawiać jedynie ze starszym Adamczewskim. Jego znał jeszcze z okopów, więc siłą rzeczy łatwo im się współpracowało. Kossowski szybko przeszedł do rzeczy.

– Wezwałem cię tu, abyś zreferował mi dokładnie sytuację na lotnisku Ławica. Pozostawienie tego obszaru w rękach Niemców jest dla nas nie do przyjęcia. Sukinsyny grożą zbombardowaniem miasta. Czy twoim zdaniem taka groźba w ogóle istnieje? Zdaniem większej części naszych żołnierzy sytuacja w Wielkopolsce jest już całkowicie opanowana. Twierdzą, że skoro Francja stoi murem za nami, to całe powstanie nie miało sensu.

Wiktor, słysząc ostatnie zdanie, omal nie zerwał się z fotela, ale brat sprzedał mu solidnego kopniaka w kostkę i sam przejął pałeczkę. Nie był politykiem, ale wprost mówił, co mu serce i rozum dyktowały.

– To nasze, co w ręku trzymamy – stwierdził Mikołaj, uśmiechając się. – Ententa dotychczas nie wypowiedziała się jasno co do przyszłości Wielkopolski i Górnego Śląska. Tereny te są świetnie zagospodarowane i cenne gospodarczo dla obydwu stron. Skoro my je mamy, to są nasze. Nie zapominajmy przy tym, że swoje przy stole rokowań będą chcieli ugrać i Anglicy. A nie na rękę im będzie nadmierne osłabienie Niemiec, bo to dałoby Francji przodującą pozycję na kontynencie. Dlatego musimy jasno pokazać społeczności międzynarodowej, że Wielkopolska była, jest i będzie polska. Nie możemy do tego dopuścić, żeby nas oszukali. Dlatego ja opowiadam się zdecydowanie za kontynuacją walki aż do wyzwolenia całej Wielkopolski. Wiadomo już, jak do naszych działań odniósł się rząd w Warszawie?

– Oficjalnie nie może się odnieść, bo państwa Ententy dość nieprzychylnie na nas patrzą. Ale po cichu z Warszawy dostarczą nam broń i instruktorów. Sprawa byłaby prostsza, gdyby Naczelna Rada Ludowa określiła jasno zakres swojej władzy. Ale mnie się wydaje, że nasi politycy mają chrapkę na całą władzę – wyjaśnił mu Kossowski.

– Nie daj Boże, żeby już żreć się między sobą zaczynali. Pchają się, żeby rządzić państwem bez granic. A tu dobrze trzeba jeszcze głowę wysilić, żeby je utrzymać. Kto wie, czy na wschodzie wojna nie wybuchnie. Dlatego musimy ręce jak najprędzej mieć wolne, żeby wspomóc tam naszych. Na rząd przyjdzie pora, gdy będziemy mieli jasno wytyczone granice. A i Niemcy mogą bez walki nie odpuścić.

– I ja tak myślę – zgodził się Kossowski. – Tu nie ma co filozofować, tylko walczyć trza. Dlatego sprawą pierwszorzędnej wagi staje się opanowanie lotniska. Już pomijając nawet kwestię bezpieczeństwa przestrzeni powietrznej nad Poznaniem, to Niemcy zgromadzili na lotnisku znaczne zapasy sprzętu wojennego, który nam by się bardzo przydał. Ty, Mikołaju, masz stanowisko najbliżej, więc mów.

Adamczewski zamyślił się głęboko, jakby układał sobie w głowie, co powiedzieć. Mając doświadczenie wojskowe, świetnie rozumiał strategiczne znaczenie lotniska i już od dłuższego czasu rozmyślał nad sposobem jego opanowania. Oczywiście los lotniska i bez wielkiego planowania byłby przesądzony, bo powstańcy mieli rezerwy, a Niemcy nie. Jednak jemu chodziło przede wszystkim o to, by nie stracić zbyt wielu ludzi. To założenie sprawiało, że potrzeba było zdecydowanie dłuższych przygotowań. Dwa tygodnie, jakie upłynęły od rozpoczęcia powstania, pozwoliły mu na przygotowanie starannego planu. Teraz zaczął go wykładać.

– Niemcy mają na terenie lotniska około dwustu ludzi i kilka karabinów maszynowych. Pierwsze, co musimy zrobić, to odciąć im prąd i łączność telefoniczną z Berlinem. Muszą być ślepi i głusi. Otoczymy lotnisko ze wszystkich stron, żeby mysz się nie przecisnęła. – Wstał i wyszedł na chwilę, po czym powrócił, niosąc pod pachą mapę miasta i okolic. Następnie rozwinął ją, wygładził starannie i zaczął wskazywać punkty rozlokowania oddziałów, które miały wziąć udział w całej akcji. Działa kalibru osiemdziesiąt milimetrów miały zostać rozlokowane naprzeciw dworca kolejowego, aby stamtąd przygważdżać celnym ogniem obrońców lotniska. W kierunku lotniska miał wyruszyć około czterystuosobowy oddział, złożony z trzech kompanii służby straży i bezpieczeństwa, plutonu strzelców konnych oddziału Polskiej Organizacji Wojskowej oraz służby sanitarnej.

Pułkownik Kossowski słuchał uważnie, nie przerywając. Zdawał się nad czymś rozmyślać i coś w umyśle rozważać. Czasem rzucił jakieś zdawkowe słowo, którego intencje trudno było pojąć. Plan, który mu przedkładano, zdawał się w ogóle go nie obchodzić, mimo że to on optował za jak najszybszym opanowaniem lotniska. Wreszcie doczekał momentu, gdy Adamczewski skończył wykładać założenia swojej koncepcji.

– Słuchaj, Mikołaj, plan jest dobry. Ale musi być zrealizowany natychmiast. Dziś jeszcze.

Adamczewski wytrzeszczył oczy. Kossowski nie był żółtodziobem, podobnie jak on brał udział w Wielkiej Wojnie i przeżył też niejedno. Musiał zdawać sobie sprawę, że ściągnięcie wystarczających sił do realizacji tego zadania nie leżało w mocy ludzkiej. A to oznaczało, że w grę wchodziły czynniki pozawojskowe. Coś mu mówiło, że chodzi o tajemniczego człowieka, który przez cały czas stał sztywno, jakby był biblijną żoną Lota. Niemniej miał na tyle doświadczenia, by nie pytać wprost. Wiedział, że pułkownik sam mu wszystko wyjaśni.

Nieznajomy obrócił się w ich stronę. Teraz obaj mogli mu się dobrze przyjrzeć. Był to dojrzały mężczyzna, ale Mikołaj nie mógł określić jego wieku, ze względu na zmarszczki, które mocno przeorały jego owalną twarz. Rude jak płomień włosy były już mocno przerzedzone, a zakola coraz wyraźniejsze. Nad pełnymi wargami pysznił się duży sumiasty wąs, który upodabniał go do sarmaty. Piwne oczy zwiastowały człowieka silnego charakteru, który nie zwykł cofać się przed niczym. W ogóle z całej jego postaci emanował dziwny spokój, charakterystyczny dla tych, co wiele przeszli i otrzaskali się z przeróżnymi niebezpieczeństwami.

Nieznajomy miał na sobie futro z kapturem, który teraz swobodnie zwisał na szerokich plecach. Na nogach – sowieckie walonki, których czubki aż błyszczały się od wody pozostałej po stopionym śniegu. Nogawki długich spodni z czerwonymi lampasami również były mokre.

– Panowie darują, iż się nie przedstawię ani nie zdradzę charakteru, w jakim tu przybyłem. – Mężczyzna mówił powoli, jakby musiał zastanowić się nad każdym słowem, zanim je wypowie. – Nie dziwię się pańskiemu zdziwieniu, mnie też wkurwiłoby takie ponaglenie. Ale sytuacja międzynarodowa może się zmienić. Przysłuchiwałem się pańskim wywodom na temat naszej sytuacji politycznej i muszę przyznać, że zaskoczył mnie pan: otwartością umysłu i jasnością sądów. – Skinął głową obu braciom. – Kilka dni temu w willi należącej do marszałka Hindenburga odbyło się ściśle tajne spotkanie, w którym uczestniczyli najważniejsi dowódcy niemieckich sił zbrojnych. Na pewno nie poświęcili tego wieczoru pokerowi i dziewczynkom. Niestety, nie wiem, co było przedmiotem obrad, ale naiwnością byłoby sądzić, że nie była nim sytuacja w Wielkopolsce.

Mikołaj zaczynał rozumieć. Jeśli ten człowiek mówił prawdę, a nic nie wskazywało na to, by miał kłamać, to gra o Wielkopolskę dopiero się zaczynała. Zresztą, wcale go to nie zdziwiło. Wiedział, że Niemcy nie przywykli oddawać niczego bez walki. Polacy wykorzystali moment osłabienia przeciwnika, aby zająć rdzennie polskie tereny. Ale w żadnym wypadku nie wolno było na tym poprzestać. Należało do maksimum wykorzystać uzyskaną przewagę, zanim Niemcy przystąpią do zakrojonego na szeroką skalę przeciwdziałania. Nie wiedział, jak przeprowadzą oni swoją kontrakcję, ale był pewny, że nastąpi.

– Panie pułkowniku – Mikołaj zwrócił się do Kossowskiego – chciałem zostawić brata w sztabie. Będę spokojniejszy, jeśli zostanie poza strefą bezpośrednich walk.

Wiktor poczuł, że się rumieni. Miał wrażenie, że wszyscy obecni z niego szydzą. Jak to? W takim czasie, kiedy nawet dzieci w wieku szkolnym tłumnie zgłaszają się do szeregów, on, zdrowy chłopak, miałby dekować się na tyłach? Już usta otwierał, aby przeszkodzić bratu, ale przypomniał sobie, że dał mu słowo. A Adamczewscy zawsze dotrzymywali słowa. Nawet jeśli przyrzekli coś po pijanemu. I on nie mógł złamać uświęconego prawa, którego członkowie rodziny przestrzegali od wieków.

Bo taką już byli rodziną. Pierwszy zapisany z nazwiska członek ich rodu, Jakub Adamczewski, pod Wiedniem się odznaczył, o czym stare kroniki wspominają. Potem krew jego potomków wsiąkała we wszystkie pola bitew, na których szczękał oręż. Zresztą, ta miłość do ojczyzny, którą chyba razem z duszą można z ciała wypędzić, dotyczyła nie tylko męskich potomków rodu. Kobiety także walczyły, choć nie orężem. To one dbały o swoistą patriotyczną edukację młodych latorośli, same wyszywały sztandary dla coraz innych powstańczych oddziałów i zdobywały wykształcenie.

Ojciec ich, Lucjan Adamczewski, w przodków swoich się nie wrodził i żadnego zamiłowania do wojaczki nie miał. Za to na polu gospodarczym niepomierne krajowi usługi oddał. On wojował z pruskimi urzędnikami o każdą skibę ziemi i szło mu to nie gorzej niż jego przodkom machanie żelazem. A może i lepiej jeszcze. Bo z powstań nikt żadnej korzyści nie wyniósł. A stary gospodarzył tak, że nie tylko majątku Prusakom uszczuplić nie dał, ale i dostatki podwajał. I na próżno Prusacy wymyślali coraz to nowe prawa, aby sprzedaż ziemi wymusić.

Na próżno. Stary zawsze umiał ominąć wszelkie prawnicze kruczki, jakich chwytali się jego wrogowie. Walczył ze starczym uporem i zręcznością właściwą młodym umysłom. Synów swoich kochał, ale nie po głupiemu, jak to robią niektóre matki, w puchach swoje dzieci chowające, a ci potem na maminsynków wyrastają. On hartował ich obu jak stal. Toteż Wiktor dobrze wiedział, co by go spotkało, gdyby ośmielił się nie dotrzymać raz danego słowa, a wiadomość o tym dotarłaby do jego ojca.

Zrezygnowany spojrzał na pułkownika w nadziei, że ten odmówi. On jednak ani myślał tego robić. No i Wiktor rad nierad musiał pozostać w sztabie, podczas gdy jego brat będzie szturmował lotnisko. Czekał go cholernie nudny dzień. Przynajmniej tak mu się wydawało. Nie wiedział jeszcze, że dzisiejszej nocy miało spełnić się jego przeznaczenie, które nie miało nic wspólnego ze spokojną starością. A już tym bardziej z pracą w sztabie.

Rozdział III

Z Poznania do Ławicy droga krótka. Oddział szturmowy posunął się błyskawicznie ku lotnisku, zamykając szczelnym kordonem drogi, które do niego prowadziły. Rozstawienie armat na zaplanowanych pozycjach zajęło nieco więcej czasu, ponieważ trzeba je było pchać po rozmiękłym śniegu, który buksował pod kołami. Żołnierze pchali je z trudem i olbrzymim wysiłkiem sprawiającym, że pot zalewał im oczy, mimo że na dworze trzaskał mróz. Wreszcie paszcze armat ustawiono pod właściwym kątem. Potem zostało już tylko nagromadzenie przy nich podłużnych pocisków artyleryjskich.

Mikołaj nie miał zamiaru się oszczędzać, choć mógł. Pracował z żołnierzami ramię przy ramieniu, taszcząc ciężkie pociski pod niewielkie wzgórze, na którym stała armata. Nadmiernie obciążone nogi zapadały się i ślizgały na śniegu, tak że kilkakrotnie omal nie upadł. Mundur lepił mu się do pleców, a twarz przypominała wodospad. Inni nie wyglądali lepiej.

– O kurwa! Nawet moja baba nie waży więcej, a swoją wagę ma – mruknął jeden z żołnierzy.

Wreszcie wokół armaty uzbierał się pokaźny stos skrzyń z amunicją i luźnych pocisków. Mikołaj otarł pot z czoła, wsparł się plecami o lufę armaty i spojrzał na widoczne ze wzgórza lotnisko. Wprawdzie niewiele było widać przez gęste opady śniegu, które nie ustawały ani na chwilę, ale udało mu się dostrzec zarysy drewnianych hangarów, w których stacjonowały aeroplany. Na pasie startowym krzątali się niemieccy żołnierze rozstawiający karabiny maszynowe, aby zatrzymać spodziewany szturm. Mikołaj omiótł wzrokiem górującą nad lotniskiem wieżę, która stanowiła dogodny punkt obserwacyjny. Wobec nadciągającej walki należało ją unieszkodliwić, aby umieszczony na niej obserwator nie mógł ujawniać pozycji atakujących.

– Jak widać, Niemcy przygotowują się do obrony lotniska. Rozstawiają właśnie stanowiska karabinów maszynowych. Zostało im jeszcze pół godziny do upływu dziesięciogodzinnego ultimatum, który to czas dobrze pewnie wykorzystają. Ja wracam do pozostałych. Wy zaczniecie walkę, kiedy tylko upłynie termin. Musicie zasypać ogniem pas startowy, aby przygwoździć obsługę karabinów maszynowych. – Utkwił badawcze spojrzenie w młodych chłopakach. Nie potrafił nawet wyrazić, jak ogromną rolę mieli do odegrania w tej potyczce. Patrzył w ich oczy.

Były czujne, skupione jak u zwierzęcia szykującego się do decydującego ataku. Twarze tych dzieciaków były poważne. Zero głupawych żartów, uśmiechów i poszturchiwań. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że to nie będą instruktorskie szkolenia w lasach pod Poznaniem, ale walka z zawodowymi żołnierzami, którzy byli wprawdzie zdemoralizowani, ale nadal stanowili groźną siłę. Polacy mieli tego świadomość. Wiedzieli, że część z nich tu zostanie. Myśl o śmierci jest obca dla młodego umysłu. Rolą dowódcy było, by taką pozostała.

Mikołaj Adamczewski zdawał sobie sprawę, jak wiele teraz od niego zależy. Czuł się jak stary masztalerz, który musi młode rozhukane źrebię nauczyć chodzenia w zaprzęgu. Wojna to sport zespołowy. O ile zabijanie wolno określać zaszczytnym mianem sportu. To w każdym razie było pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mu do głowy. Armia nie lubiła indywidualistów i nie była dla nich dobrym miejscem. Tu trzeba było wzajemnie uzupełniać swoje braki, ratować dupska towarzyszom i liczyć na to, że oni odwdzięczą się tym samym, gdy my popełnimy błąd.

Może powinien wygłosić okolicznościowe przemówienie, coś w stylu Cezara lub Aleksandra? Postanowił zabrać głos, ale jako że nie był żadnym ze wspomnianych, tylko synem prostego rolnika z Wielkopolski, więc mówił prosto. Bez zbędnych upiększeń, których zresztą ci chłopcy i tak by nie pojęli. Sam nie wiedział, kiedy te słowa pojawiły się w jego głowie. Czuł się tak, jakby były tam od zawsze i tylko czekały na tę właśnie chwilę.

– Ta noc albo was zabije, albo ukształtuje na zawsze. Wszystkich was szkoliłem tak samo i uczyłem tych samych umiejętności. Opanowaliście je. Inaczej nie byłoby was tutaj. Ale dopiero pole bitwy pokaże, jacy jesteście naprawdę, ono oddzieli mężczyzn od chłopców. Każdy, kto przeżyje tę noc, będzie ją pamiętał w najdrobniejszych szczegółach, nawet wtedy, gdy zapomni, jak sam się nazywa. I pamiętajcie jeszcze o jednym: miliony Polaków przez ponad wiek marzyły o tej szansie, jaką los dał nam. Gdy będziecie strzelać z tej armaty, myślcie o tych, którzy nigdy nie mieli takiej okazji, ale nigdy nie wyrzekli się marzeń o wolności. Zabijano ich za to i torturowano, ale wirus wolności przekazywany był kolejnym pokoleniom, które strzegły go jak najdroższego skarbu. Oni wszyscy dziś staną z wami do tej walki. Nie będę mówił dłużej, bo zaczynam gadać jak filozof. Macie rozpieprzyć tę wieżę w drobny mak.

To rzekłszy, zsunął się ze wzgórza i ruszył ku rozsianym wokół lotniska stanowiskom powstańczym. Idąc, rozmyślał o wielu sprawach. Łapał się na tym, że chwyta go dziwny sentymentalizm. Rozmyślał o setkach swoich rodaków, którzy zostali w okopach pod Verdun.

Jak bardzo by się teraz przydali! – myślał. A ich kości próchnieją w obcej ziemi. Zostali zmarnowani w bezsensownej wojnie, która nigdy nie była ich wojną. Ilu zabił on sam, bo spotkali się na zrytej pociskami i drutem kolczastym ziemi niczyjej. Może przyszłe pokolenia – ich następcy – nie będą musiały walczyć przeciwko sobie? A może w ogóle zapomną zapachu prochu?

Przedzierał się przez silnie pofałdowany teren. Wokół lotniska rozciągały się liczne pola uprawne, które teraz pokrywała gruba warstwa śniegu. Buty zapadały się ustawicznie w głębokie zaspy. Słyszał jedynie zgrzyt swoich butów i uderzające ze wszystkich stron podmuchy wiatru. Na swoje nieszczęście szedł pod wiatr, więc musiał walczyć z wichurą i z ukrytymi pod śniegiem nierównościami gruntu. Mógł iść co prawda drogą, która gwarantowała większą wygodę, ale wolał, by nikt z chłopaków nie znał lokalizacji armaty. Chcąc ją ukryć, musiał kluczyć jak ścigany zając, nadkładając przy tym znacznie drogi.

Dlatego też upłynęło sporo czasu, nim dotarł do rozlokowanych w okolicach lotniska pododdziałów. Żołnierze grzali się przy świecących mdłym blaskiem ogniskach. Broń stała sobie spokojnie zwinięta w kozły i czekała na swoją kolej, by zabrzmieć. Jedynie posterunki rozstawione od strony lotniska nawoływały się ustawicznie. Mikołaj sprawnie omijał siedzących wokół ognisk żołnierzy i podszedł do klęczących przy erkaemie. Obaj wpatrywali się przez otwory celownicze w widoczny mur.

– Co tam, chłopcy?

– Niemcy się umacniają. Z tych całych negocjacji nic nie będzie. Te cymbały w dowództwie całkiem powariowały. Na co układy ze złodziejami? Trzeba było od razu z marszu uderzyć, to byśmy bez strat lotnisko opanowali. A tak, co? Nie dalej jak kwadrans temu na szczycie muru drut kolczasty przytwierdzili. Widzieliśmy szwaba jak komara na dłoni. Ale rozkaz był, żeby przed upływem terminu walki nie wszczynać.

Odsunął taśmowego i wbił wzrok w przyrządy celownicze. Przekonał się, że chłopak nie kłamał. Niemcy rozwinęli drut kolczasty. Nie po raz pierwszy w życiu miał ochotę obedrzeć żywcem ze skóry swoich dowódców. Widział, jak morzy ich najokropniejszymi mękami podsuwanymi mu przez wyobraźnię. Dalsze czekanie było idiotyzmem. Rozumieli to nawet prości żołnierze. Ale sztab wiedział swoje. Tylko że to nie wymuskani sztabowcy będą forsować ten mur pod ostrzałem, ale on i jego żołnierze.

– Próbowaliście podchodzić pod mur? – zapytał. – Otworzyli do was ogień?

– Nie. Przy takiej zadymce to ani pomarzyć o celnym ogniu – odparli mu żołnierze.

A on dziękował Bogu, że jego rola będzie polegała na osłanianiu natarcia piechoty. Wolał nie myśleć, jak chłopaki dotrą pod mur w niebieskich mundurach, które będą odcinać się od bieli śniegu i zrobią z nich ruchomy cel.

Tak bardzo chciałby przechować tych chłopców dla wolnej Polski. Wiedział, że ta młodzież będzie jej potrzebna. A tymczasem miał ją wytracić w ataku na lotnisko, które zdobyłby, działając według planu, gdyby durnie ze sztabu nie skrępowali mu rąk. Mógł, a nawet powinien złamać rozkaz, który stanowił śmiertelne zagrożenie – dla niego samego i podległych mu ludzi. Ale nie potrafił. To musiał być rezultat tych cholernych pruskich szkoleń, uznał. Udało im się zrobić z niego posłuszne żywe myślące narzędzie. Wbili mu to głęboko w psychikę i nie mogło tego zmienić nawet to, że od dawna nie nosił pruskiego munduru.

Zsunął się ze wzgórza. Nisko pochylony ruszył ku bramie lotniska. Był to czyn szalony, lecz dla człowieka, który kilkakrotnie przeżył atak gazowy, nic nie było przerażające. Szedł z wyciągniętym pistoletem i wsłuchiwał się w skrzypienie na śniegu swoich kroków. Mur zbliżał się coraz bardziej, a upiornej ciszy nie mąciło nic, prócz jego spokojnego oddechu. Wreszcie dobrnął do muru i dotknął palcami jego chropowatej powierzchni. Czerwone cegły zostały starannie umocowane.

O wskoczeniu na niego prostym naskokiem nie było co myśleć. Przysunął się więc, jakby się chciał z nim złączyć. Teraz musiał zachować maksymalną ostrożność, bo lada hałas mógł go zdradzić. Delikatnie wysuwał prawą stopę do przodu, po czym dostawiał lewą. Ta technika powodowała ograniczenie odgłosu kroków do minimum. Ktoś, kto byłby po drugiej stronie, aby usłyszeć go pośród wycia wichru, musiałby być obdarzony słuchem nietoperza. Jednak aby go odkryto, wystarczyłoby, żeby któryś z żołnierzy wychylił się za mur.

Nic takiego na szczęście się nie wydarzyło. Może Bóg nad nim czuwał? Może Niemcy zajmowali się zbyt pilnie przygotowaniami do obrony obszaru, który miał być chroniony przez mur, aby zwracać należytą uwagę na to, co dzieje się poza nim? W każdym razie zdołał przez nikogo niezauważony dotrzeć do bramy. I tu przestała świecić mu pomyślna gwiazda. Brama była ciężka, okuta żelazem. Z ich karabinami mogli co najwyżej podrapać ją bagnetami. Nie liczył na nic innego. Ale chciał się upewnić. Wszystkie jego nadzieje oparte były na dziale, które miało skruszyć niemiecką obronę.

Zaczął ostrożnie wycofywać się ku stanowiskom swoich ludzi, gdy nagle usłyszał cichy, lecz dla jego ucha wyraźny dźwięk. Odruchowo odwrócił się ku źródłu. To niemiecki żołnierz stał na murze i oddawał mocz. Na szczęście był zbyt skupiony na utrzymywaniu równowagi na oblodzonym podłożu, by dostrzec przeciwnika. Adamczewski obrócił się gwałtownie z powrotem i zrobił krok w stronę swoich pozycji, ale musiał natrafić na ukryty pod śniegiem fragment lodu, bo nogi rozjechały mu się w dwie strony i runął na śnieg.

Tego huku nie dało się nie usłyszeć. Szczęściem Niemiec nie miał przy sobie broni. Nie posiadał też doświadczenia frontowego, bo w panice naciągał spodnie, które zaplątały mu się między nogami. Był to popis akrobatyki wart dobrego linoskoczka. Mikołaj parsknąłby śmiechem, gdyby nie to, że sytuacja wcale nie nastrajała do żartów. Piekielny ból, który czuł w prawej nodze, nasilał się z każdą upływającą sekundą. Próbował go zignorować i wstać, opierając się na rękach.

Na próżno zmuszał ciało do maksymalnego wysiłku, stopy ślizgały się na lodzie i nie potrafiły złapać równowagi. Każda próba przeniesienia ciężaru ciała na bolącą stopę powodowała ból, który zmuszał go do zaciskania zębów. W końcu porzucił daremne zabiegi, po czym zastygł w bezruchu, czekając, co będzie dalej. Na murze pojawili się żołnierze z ręcznymi latarkami, którymi omiatali powierzchnię śniegu. Co chwila rozlegały się zwyczajne w takich nagłych przypadkach nawoływania i kąśliwe uwagi.

Mikołaj zaczynał rozumieć, co czuje dzikie zwierzę schwytane we wnyki – cholerną, pieprzoną bezradność. Mimo iż leżał w chłodnym śniegu, czuł, jak pot gęstymi kroplami leje mu się po plecach. To był objaw strachu. Prostegostrachu, jaki ludzie pierwotni odczuwali na widok ognia. Nawet szkolenie, które przeszedł, nie zdołało go wytłumić. Teraz jego poczynaniami kierował instynkt. Gdyby mógł, poderwałby się i wracał do swoich.

– Cholera – zaklął cicho – skręciłem albo złamałem nogę w kostce.

To, że nie mógł się ruszyć, nie czyniło jeszcze z niego bezbronnego celu. Miał swoją broń. Ostrożnie zaczął rozgarniać śnieg wokół siebie, by odnaleźć pistolet, który wypadł mu z dłoni przy upadku. Po dłuższej chwili poszukiwań zmacał charakterystyczny kształt. Dzięki Bogu lufa nie była zapchana śniegiem.

Ostrożnie podciągnął się na rękach w stronę własnych pozycji. Czołgał się z głową nieomal wsuniętą w śnieg. Normalnie czynność ta nie stanowiłaby dla niego najmniejszego problemu. Nigdy dotąd nie próbował jednak wykonać jej, mając jedną nogę bezwładną. Czuł się tak, jakby jakiś złośliwy chochlik przyczepił mu do stopy kłodę drewna. Potrzebował robić częste przystanki, by złapać haust powietrza do umęczonych płuc. Często również musiał zamierać w całkowitym bezruchu, gdy światło latarek zbliżało się niebezpiecznie.

Droga, którą poprzednio pokonał w ciągu kilku minut, teraz zdawała się nie mieć końca. Szczęściem wydostał się już poza krąg latarek. Mógł chwilę odpocząć. Uniósł rękę i spojrzał na wskazówki zegarka. Do wygaśnięcia terminu ultimatum pozostało dziesięć minut.

Oj, czy ja nie za blisko? – pomyślał z niepokojem. Tego by jeszcze brakowało, żeby oberwał od własnych ludzi. W tej ciemności nie mógłby nawet mieć o to do nich pretensji.

Zdwoił wysiłki, ignorując piekący ból w mięśniach. Czasem tylko przytykał do spoconej twarzy i nadwyrężonych dłoni śnieg. Przynosiło to krótkotrwałą ulgę. Przeczołgał się jeszcze przez kilkadziesiąt metrów, aż wreszcie dostrzegł wystającą zza wzgórza lufę rkm-u. Teraz mógł już krzyknąć do swoich, ale tego nie zrobił. Pamiętał dobrze, że na spuście trzyma palec nieostrzelany żółtodziób, który może poczęstować go kulą, zanim spostrzeże się, co i jak. Bał się też, że utraci autorytet, na który ciężko pracował. Palił go wstyd, że wywrócił się jak rekrut.

Dlatego odsunął się nieco w przeciwną stronę, po czym wdrapał się na wzgórze. Teraz mógł wreszcie odsapnąć i obserwować nadchodzące wydarzenia. Z niepokojem patrzył na wskazówki zegara, które nieuchronnie przybliżały się ku ustalonej godzinie. Stoczył już wiele bitew i potyczek, ale nadal cisza przed walką działała na niego w ten sam sposób: drażniła uszy. Znał wielu żołnierzy, którzy woleli zgiełk najokropniejszej bitwy od tej przytłaczającej ciszy. Czekanie jest najtrudniejsze. Wtedy walczymy z wrogiem, który tkwi w nas samych.

Wreszcie wskazówki zegarka ustawiły się pod odpowiednim kątem, a powietrze przeszył huk, podobny do uderzenia gromu. Odgłos śnieżycy przytłumił wściekły jazgot karabinów maszynowych i broni strzeleckiej; pociski smugowe przelatywały nad murem, roznosząc śmierć i zniszczenie. Gigantyczna wieża lotnicza schyliła się trafiona pociskiem i runęła. Głośny trzask pękających drewnianych podpór przypominał odgłosy umierającego człowieka.

Polacy zsunęli się ze wzgórza, po czym rozsypali w tyralierę i ruszyli ku murowi. Od jego strony odezwały się karabiny maszynowe, jednak ich pociski przenosiły wysoko ponad głowami walczących. Po chwili pierwsi powstańcy dopali do muru i zaczęli się nań wspinać. Teraz walczono na kolby karabinowe, pięści. Z muru co chwila spadało jakieś ciało w mundurze. Jęki i krzyki rannych docierały aż na wzgórze, na którym siedział Adamczewski.

Czuł się jak widz w starożytnym Koloseum. Niemal widział, jak czerwone plamy krwi wsiąkają w śnieg, jakby ten chciał sam uprzątnąć dowody ludzkiej głupoty. Odgłosy walki oddalały się coraz bardziej od miejsca, w którym przebywał. Odetchnął z ulgą. Udało się. Teraz, gdy jego ludzie przedostali się przez mur, był już pewien zwycięstwa. Żałował tylko, że sam nie poprowadził decydującego natarcia.

Cóż, człowiek nie może mieć wszystkiego – pomyślał. Całe napięcie, jakie towarzyszyło mu przez ostatnie dni, zeszło z niego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Panująca dookoła cisza miała w sobie coś majestatycznego. Potrafiła rozluźnić nawet jego twardą naturę. Swobodnym ruchem schował pistolet do kabury i rozciągnął się na śniegu. Patrzył na migocące na niebie gwiazdy i zastanawiał się nad swoją przyszłością. Zdawał sobie doskonale sprawę, że wyzwolenie Poznania nie zakończy walki, ale nie czuł się na siłach, by ją dalej prowadzić. Teraz łaknął już tylko spokoju. Wojny niech prowadzą młodsi. On już się nawojował. Teraz życia szkoda.

Jakby to było pięknie mieć swój zagon ziemi, na którym można zasiać, patrzeć, jak rośnie, i zbierać. Ot, gospodarzyć, ożenić się i dzieci wychować. Ojcu w gospodarce dopomóc. A młody niech przejmie rodzinną smykałkę do wojaczki. Ta wizja przyszłości tak go pochłonęła, że omal nie dał się zaskoczyć. Dopiero w ostatniej chwili usłyszał ciche kroki. Niby nie miał powodu do strachu – był przecież u siebie. Ale instynkt nakazywał mu ucieczkę. Mikołaj zbyt długo służył w wojsku, aby lekceważyć podobne przeczucia. Spróbował wstać, ale poczuł tak potworny ból w nodze, że aż niemal zawył.

Cichcem zsunął się więc ze wzgórza i umiejętnie skrył się pod śniegiem. Uważnie nasłuchiwał. Kroki przybliżały się do jego prowizorycznej kryjówki. Teraz był pewien, że zbliżało się dwóch ludzi. Nagle kroki ucichły. Zadrżał. Czyżby go wykryto? Jakieś niejasne przeczucie mówiło mu, że w żadnym wypadku nie może na to pozwolić. Ktoś mniej doświadczony od niego pewnie wychyliłby się z kryjówki. Ale on wiedział, że cmentarze są pełne ludzi, którzy w niewłaściwym momencie nie utrzymali nerwów na wodzy.

– Jesteś głupcem! Rząd Rzeszy nie płaci ci za bieganie po polach z powstańcami, tylko za przekazywanie pierwszorzędnych informacji ze sztabu powstańczego. To my dajemy ci pieniądze na kasyno i dziwki, a w zamian żądamy informacji. A ty pozwoliłeś odsunąć się od prac sztabowych. Chyba nie zapomniałeś, że mamy długie ręce i potrafimy ukarać tych, którzy nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań?

Słowa, które doszły do uszu Mikołaja, przeraziły go. Domyślił się, czego jest świadkiem.

– Nie, nie zapomniałem – przyznał zdrajca. – Ale nie mogłem zignorować rozkazu bezpośredniego przełożonego. To on nakazał mi objęcie funkcji zastępcy dowódcy w oddziale, który właśnie atakuje wasze lotnisko.

Mikołaj, słysząc to, czuł, jak ogarnia go wściekłość. Więc to w jego oddziale znajdował się zdrajca! Dlaczego dowództwo nie poinformowało go, że przydzielają mu zastępcę? Czyżby nie mieli już do niego zaufania? Odrzucił tę myśl. Gdyby tak było, to nie przydzielono by mu tego zadania. Jego nominalnym zastępcą był Wiktor, ale nigdy nie pozwolił mu sprawować dowództwa. Zastępcę przydzielono mu pewnie po to, aby stan się zgadzał. Nie zdołali się spotkać, bo błyskawicznie zebrał oddział i przystąpił do oblężenia lotniska. Zresztą, czy to ważne, jak było? Należało słuchać i zapamiętywać wszystko, co uda mu się usłyszeć.

– Jak na razie to oni was pędzą, aż się za wami kurzy. Niedługo już w Wielkopolsce ani jednego Niemca nie będzie. Prawda jest taka, że Niemcy zdechły, a ty już nic nie możesz mi zrobić. Musicie spojrzeć prawdzie w oczy i przestać śnić o odbudowie dawnej potęgi. Świat, jaki znałeś, przestał istnieć. Teraz staniecie się jedynie kolonią pod zarządem Francuzów. Traktat wersalski was nie pogłaszcze. Od tej pory wszyscy będą was pilnować, abyście już nigdy nie wycięli nikomu podobnego numeru. To jest nasze ostatnie spotkanie. Więcej nie przekażę wam nawet strzępka informacji. Jesteście politycznymi trupami, a ja nie przejawiam najmniejszej chęci, żeby iść z wami na dno.

Rozległ się krótki, przyduszony śmiech i spokojny głos:

– Jeszcze nie wieczór. Traktat wersalski z pewnością nie będzie miał ani jednego korzystnego dla nas zapisu. Ale z każdych więzów można się wyzwolić. Więzy traktatowe nie są tu żadnym wyjątkiem. Ech, wy, Polacy, zawsze jesteście jak dzieci. Wierzycie w doraźne sojusze niczym w Boga, włazicie wszystkim w dupę i na końcu pozostajecie z nami sam na sam. Zresztą zdradziłeś. A myślę, że w Warszawie nie przyjmą cię jak syna marnotrawnego. Skończysz z kulą w głowie albo z pręgą na szyi. Zdrajców wszędzie traktuje się tak samo. A nam mógłbyś się jeszcze przydać. A potem wylądować w jakimś przyjemnym, neutralnym kraju z portfelem wypchanym zielonymi.

Mikołaj podsunął się nieco bliżej, ryzykując zdemaskowanie, ale bardzo zależało mu, by zobaczyć rozmówców. Niemca nie mógł dostrzec, bo ten trzymał się poza zasięgiem światła księżyca, ale twarz drugiego mężczyzny rozpoznał doskonale. Był to ten napuszony sztabowiec, który prowadził ich do pułkownika. Tej charakterystycznej twarzy nie można było z nikim pomylić. Teraz nie postawiłby na to, że szczeniak przeżyje, złamanego grosza. Zarówno ton głosu, jak i sposób zachowania Niemca wskazywały, że jest on najwyższej klasy zawodowcem – tacy jak on nie zostawiali śladów.

Mógł się wmieszać i uratować gówniarza, ale nie miał najmniejszego zamiaru. Chłopak zdradził i to najprawdopodobniej już jakiś czas temu. Zdradził dla pieniędzy, których potrzebował na rozrywki i hulaszcze życie. Tacy jak on nie zasługiwali na ratowanie ich z opresji. Byli jedynie śmieciami, które trzeba sprzątać. Lepiej, żeby zrobili to Niemcy. Poza tym nieznajomy wspomniał o jakimś zadaniu. Mogło to być jedynie wybiegiem, który miał na celu uśpienie czujności przeciwnika.