W puszczy. Opowieści o sercu zwierzęcym - Julian Ejsmond - ebook

W puszczy. Opowieści o sercu zwierzęcym ebook

Julian Ejsmond

0,0

Opis

Julian Ejsmond postawił sobie zadanie podobne podobnie jak Kipling, choć inną metodą dochodzi do swych celów. Nie tworzy fantastycznych bajek, lecz tłumaczy nam znane instynkty i zwyczaje naszych zwierząt leśnych. Ale, podobnie jak Kipling, usiłuje przeniknąć tajemnice ich dusz, rozumować ich logiką, nie zaś zewnętrzną, ludzką logiką przyrodnika lub strzelca. I jak Kipling, unika w tym tomie antropomorfizacji, przypisywania zwierzętom charakterów ludzkich: lisowi – zmysłu oszukaństwa, gołębiowi – romantyzmu, albo osłu tak gruntownej, jak ludzka, głupoty. Przedstawia nam objawy psychiki zwierzęcej: bohaterstwo rysicy – matki; zadufanie odyńca w swej mocy; poglądy niedźwiedzia na cywilizację; samczą zajadłość jeleni; dumanie żubra nad zanikiem swej rasy; złowieszczość i mściwość kruków.  Ejsmond, nie naśladując bynajmniej Kiplinga, pisze tu w jego duchu – jakby wyjawiał nam zwierzenia podsłuchane czy otrzymane od dzikich bestyj. Biegły wywiadowca wszedł w puszczę polską i dał nam poznać nowe jej dziwy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 67

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Julian Ejsmond

 

W puszczy

 

OPOWIEŚCI O SERCU ZWIERZĘCYM 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Julian Ejsmond,

W puszczy

(Opowieści o sercu zwierzęcem)

Warszawa 1928

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-113-7 

 

 

Józefowi Weyssenhoffowi – Autor

PRZEDMOWA.

 Od lat kilkunastu sypią się opowiadania myśliwskie, tworzone przez starych i młodych, przez literatów i miłośników kniei, przez ludzi utalentowanych i zawodowych – różnej wartości. Przeczytałem ich sporo, ciesząc się z bujnego rozkrzewienia rodzaju, do którego miałem zawsze skłonność, bo zabarwiłem nim tę i ową z moich powieści. Uradowało mnie najbardziej jedno: w tych opowiadaniach – przeważnie wspomnieniach osobistych – nie natrafiłem nigdy na wierutną lichotę. Oczywiście, jedni robili to mocniej, inni słabiej: wprawni pisarze dawali obrazy barwniejsze i wzruszenia swe przekazywali czytelnikowi skuteczniej, ale i zupełni fryce w sztuce pisarskiej, zato dobrzy myśliwi, wyrażali się nieraz jędrnie, fachowo, obowiązkowo, przejęci respektem dla swego powołania łowieckiego. Wszyscy, jakiejkolwiek daty lub miary talentu, mają wspólne zalety szczerości uczuć, wierności relacji i gorącego kultu przyrody, który uszlachetnia pisarza i dzieło jego.

 Nie miejsce tutaj na wyliczanie i ocenę całej falangi, zbrojnej w strzelby myśliwskie i w pióra nowelistów. Jedni opowiadają poprostu, starannym i technicznym językiem, swoje przygody, godne uwagi. Tych czytam chętnie... Drudzy do przygód dorabiają kawałki „poetyczne” w stosownych miejscach, świadomie lub bezwiednie naśladowane z wytartych wzorów. Czytam ich również, z pominięciem poezji. Inni wreszcie dobywają ze swych myśliwskich wrażeń poezję swoją własną i tworzą literaturę piękną i nową, której już nie można objąć zbyt mało pojemnym przymiotnikiem „myśliwski”. To poeci, którzy nie strzelają „po łacinie”, lecz polują poetycznie. – Tych czytam z największem upodobaniem.

 Nad nieliczną grupą myśliwych-poetów góruje dzisiaj Juljan Ejsmond, pisarz już w wielu rodzajach celujący.

 Znamy go z jego wybornych tłumaczeń poetów łacińskich – i ze skrzących dowcipem, słynnych już „Bajek” wierszem – i z szeregu drobnych tomików, z których kilka ma treść myśliwską. W tych myśliwskich naczytaliśmy się wspomnień o polowaniach rzadkich i nie każdemu znanych, arkanów i zabobonów łowieckich, pięknych obrazów i dobrych żartów; lubowaliśmy się w autentycznej atmosferze kniei i w sumiennej, bogato przystrojonej prozie.

 Zbliżony do tamtych przedmiotem, tomik obecny jest jednak w treści znacznie odmienny, idzie dalej, czy wyżej? – w każdym razie sięga w nim autor po inne wnioski i po inne, trudniejsze do zdobycia laury. Poeta przemaga tu myśliwego, przestaje być strzelcem i sportowcem, podkrada się do kudłaczów i rogaczów puszczy z tym jedynie zamiarem, aby im wydrzeć ich tajemne zamysły. Zagłębia się w charaktery, w uczucia, w intencje, w obyczaje tych tworów leśnych, które nie są mu już przedmiotem pożądanego łupu, lecz okazami istot prawie bliźnich w obszarach wszechżycia.

 Ma on w tej chwalebnej manji olbrzymiego poprzednika – Rudyarda Kiplinga, autora dwóch „Ksiąg dżungli”.

 Dlaczego indyjskie wilki są honorowe i nie pożerają bezbronnych, zabłąkanych dzieci ludzkich? Dlaczego egzotyczna łasica Riki-tiki-tawi zabija jadowite węże – kobry? Czy przez wrodzoną nienawiść, czy przez wdzięczność dla ludzi, u których znalazła przytułek? Czyż doprawdy miłość dla leśnego chłopca Mowgli mogła doprowadzić do zmowy i do zgodnej akcji czarną panterę, niedźwiedzia i potwornego węża Kaa?

 Zdaje się rzeczą pewną, że stada słoni zbierają się raz w roku na tańce jakoby rytualne, w noc księżycową, pełną pokusy, w „jądrze gęstwiny” indyjskiego matecznika.

 Wszystkie wątpliwości rozstrzyga Kipling magiczną mocą swej perswazji. Budzi w czytelniku przekonanie o istnieniu tych cudów.

 Ejsmond postawił sobie dzisiaj zadanie podobne, choć wcale inną metodą dochodzi do swych celów. Nie tworzy fantastycznych bajek, owszem tłumaczy nam znane instynkty i zwyczaje naszych zwierząt leśnych. Ale, podobnie jak Kipling, usiłuje przeniknąć tajemnice ich dusz, rozumować ich logiką, nie zaś zewnętrzną, ludzką logiką przyrodnika lub strzelca. I jak Kipling, unika w tym tomie antropomorfji, przypisywania zwierzętom charakterów ludzkich: lisowi – zmysłu oszukaństwa, gołębiowi – romantyzmu, albo osłu tak gruntownej, jak ludzka, głupoty. Przedstawia nam owszem objawy psychiki zwierzęcej: bohaterstwo rysicy – matki; zadufanie odyńca w swej mocy; poglądy niedźwiedzia na cywilizację; samczą zajadłość jeleni; dumanie żubra nad zanikiem swej rasy; złowieszczość i mściwość kruków.

 Jest to pierwsza próba tego rodzaju w piśmiennictwie polskiem. Ani wyborne portrety ptaków Kazimierza Wodzickiego, ani słynne „Gody życia” Dygasińskiego nie dają się podciągnąć pod tę kategorję. Tamci obaj pisarze patrzą na „Kuropatwę” czy na „Mysikrólika” z zewnątrz, jeden ze stanowiska ornitologa, drugi przez ludzkie łzy rozrzewnienia nad pięknem i mądrością przyrody.

 Ejsmond, nie naśladując bynajmniej Kiplinga, pisze tu w jego duchu – jakby wyjawiał nam zwierzenia podsłuchane czy otrzymane od dzikich bestyj. Biegły wywiadowca wszedł w puszczę polską i dał nam poznać nowe jej dziwy. Ma zdrowie i talent naschwał. Choć otrzymaliśmy od niego już dużo, wołamy o więcej. Mamy pewność, że mu sił nie zbraknie ani w myśliwsko-analitycznych wędrówkach, ani w darzeniu nas ich poetycznym plonem.

Józef Weyssenhoff

MATKA

 Piękna jest puszcza poleska o zimowym wieczorze, gdy biały śnieg na leśnych polanach zapali się tysiącem kolorów, zajaśnieje błękitem i złotem, nim go nie zaróżowi ostatni pocałunek odchodzącego słońca...

 Cicha jest puszcza poleska, jak owe święte bory, w których składano przed wiekami ofiary bogom, skupiona i milcząca, czubami świerków i olch sięgająca, zda się, błękitu, niedostępna i tajemnicza. Wznoszą się wgórę śmigłe kolumny drzew, piętrzą się na ziemi cmentarzyska powalonych olbrzymów leśnych, okryte białym całunem zimy...

 Zaś w sercu kniei za potwornemi wywrotami umarłych pni, za zbitą gęstwą boru, na ostrowach, zagubionych śród zamarzniętych bagien, jest królestwo dzikiego zwierza... Łoś rosochaty ma tam swoje bobrowiska, głuszec, kochanek wiosny i nocy, grać tam poczyna o kwietniowym poranku, zimą zaś na lodzie zdradliwym wilcze stado sprawuje krwawe łowy sarnie lub lis zażywa ptasiego myślistwa...

 Lecz królem i władcą tych stron nie był ani łoś łagodny, ani jeleń, który przybywał tu czasem z dalekich rewirów za żerem, ani lekkonogi kozioł, ani wilk mądry, ani głuszec o złotozielonej piersi, ale postrach boru – śmiały Ryś, przed którym drżało wszystko, od jelenia począwszy, a skończywszy na myszce leśnej, od głuszca do śpiewającego ptaszka z gęstwiny...

 Wielki był jego rewir. Przebiegał go wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu zdobyczy... Zabijał wszystko, co spotkał na swej drodze. Był ufny w swą moc. Upijała go krew. Marzyli o nim myśliwcy – nadaremnie. Miał bystry wzrok i ostry słuch. Był nieustraszony i uparty – oni zaś byli tylko uparci... Próżno robili nań obławy i zastawiali sidła. Wymykał się nagankom i omijał zasadzki.

 Aż raz, gdy zawalna zima przycisnęła głodem całą puszczę, groźny władca boru wyzionął ducha, wpadłszy w żelaza...

 Została po nim Rysica i dwoje rysiąt. Przetrwały głód i chłód, polując po księżycowych nocach na chyże bielaki, podobne do duchów śniegu, i na bystro furkające jarząbki...

 Piękne to były łowy. Puszcza zdawała się jakąś krainą ze srebrnej bajki... w zimnem świetle księżycowem nieruchome drzewa przypominały białe widma...

* * *

 Po nocnych łowach rysie zaległy w gęstwinie na leśnem błocie... Spróchniałe drzewa, powalone i wmarznięte w lód, przysypane śniegiem i porośnięte mchem, podobne są do śpiących w bezruchu gadów... Na jednem z nich leży Rysica, przyglądając się z leniwą lubością zabawie swego potomstwa... Młode, lecz rosłe już rysie igrają ze sobą, jak rozbawione kocięta, mrucząc i parskając. Staczają homeryckie boje, walkę udaną, która wyrabia zręczność i szybkość ruchów – cnoty tak niezbędne w puszczy.

 Wschodzące słońce rozpala złote ognie na lodzie, barwi fioletem śnieg. Jest dziwny spokój w przyrodzie. Najlżejszy podmuch wiaterku nie mąci białej ciszy boru. Tylko czasami zaszczebioce gdzieś mała ptaszyna w gęstwinie i nagle urwie – jakby zawstydzona...

 Świat zda się tu młodszy o lat tysiące. Nawet wieść o ludziach nie mąci milczenia dziewiczej głuszy. Tylko daleki skrzyp sań, jadących drogą leśną, przypomina czasem puszczy o samozwańczym królu stworzenia... Lecz sanie przejezdne nie płoszą leśnych mieszkańców.

 Oto i teraz daleko, bardzo daleko, rysie słyszą skrzypienie sań na leśnej drodze... Przerywają zabawę, nastawiają czujnych uszu i poczynają bawić się na nowo... A wschodzące słońce pierwszemi swemi promieniami wyzłaca dzikie piękno tej sceny.

* * *

 Na leśnej drodze jaskrawo lśni iskrzący śnieg. Tropy rysie znaczą się na nim ciemnym błękitem, jak sznur wielkich, modrych pereł. Mkną chyże sanie drogą, a w saniach jadą leśnicy.

 Ujrzeli świeży ślad. Wyskoczyli bezgłośnie z sań. Pochylają się nad ziemią.

 Pomknęły sanie po miękkim śniegu leśną trybą – jak duchy. Koń nie zaparskał, ani człowiek nie przemówił słowa.

 Skoro zaś leśnicy objechali ostęp i nie natrafili na wychodny trop zwierza, nadzieja wstąpiła w ich serca. I nawrócili ku leśniczówce, by rysie otoczyć w kniei sznurem z chorągiewkami...

 Słońce wytoczyło się tymczasem