W oczekiwaniu na cud - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook + książka

W oczekiwaniu na cud ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy Mira zawiesza ozdoby świąteczne i przygotowuje dom na przyjazd dorosłych dzieci, chce wierzyć, że to będzie udana Gwiazdka. Mimo wszystko, nie zważając na niesnaski między córkami oraz konflikt syna z ojcem – próbuje ocalić ducha świąt.

 

Na tydzień przed wigilią na rodzinę spada nagły cios: mama ulega wypadkowi i zapada w śpiączkę. Od tej chwili wszystko staje na głowie. Co robić, kiedy w drużynie zabraknie kapitana?

 

Centrum ich świata stanie się teraz sala szpitalna, gdzie wszyscy członkowie rodziny będą odkrywać, co jest dla nich naprawdę ważne. Czy mimo wszystko uda im się uratować tegoroczne Boże Narodzenie? Czy mama do nich wróci? Czy zdoła się wybudzić?

 

Przypadki, pomyłki, zbiegi okoliczności, perypetie uczuciowe i czekanie na cud  wszystko to miesza się w tej opowieści niczym składniki smakowitej potrawy wigilijnej. Trochę słodyczy, szczypta goryczy, nieco uśmiechu i odrobina łez.

 

Jak w życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 300

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 9 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agnieszka Olejnik

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy.

Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Maciej Szymanowicz

Zdjęcie na okładce: Kshavratskaya/iStock

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Sławomir Wierzbicki

ISBN: 978-83-8402-723-3

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

DLA AŚKI JESTEŚ NIEZAWODNA DZIĘKUJĘ

Podobno nie istnieją nie tylko cuda, ale nawet zbiegi okoliczności. Tak twierdzą twardo stąpający po ziemi realiści, którzy w opisywaniu świata posługują się statystyką i rachunkiem prawdopodobieństwa. Jeśli spojrzeć na koincydencje w tak trzeźwy sposób, okaże się, że są one znacznie mniej niezwykłe i nieoczekiwane, niż nam się wydaje. To po prostu zdarzenia losowe o niedoszacowanym prawdopodobieństwie. Jeżeli nie wierzycie, zajrzyjcie do Wikipedii.

A jednak co jakiś czas przytrafia nam się coś, co wygląda na działanie tajemnych sił. Coś, o czym opowiadamy potem, przeplatając naszą narrację wykrzyknikami w stylu „Niesamowite!”, „Niemożliwe!”, „Nie do wiary!”. Niektóre zdarzenia, na pozór zupełnie nieistotne, okazują się kamyczkami, które wywołują potężną lawinę – albo na odwrót, powodują zatarcie i utknięcie w martwym punkcie działających do tej pory mechanizmów.

Pytanie brzmi: co stoi za splotami zdarzeń, które swą niewiarygodnością przebijają czasem najbardziej zwariowane scenariusze filmowe? Banalny ślepy traf? Czy jednak cud? Może to nic innego jak dobrotliwie popychający nas we właściwym kierunku palec Boży?

W końcu nie kto inny jak sam Albert Einstein, przez wielu uznawany za największy umysł wszech czasów, sformułował słynne zdanie: „Zbieg okoliczności to boski sposób na pozostanie anonimowym”.

Może zatem warto nie tracić wiary? Jeśli nie w cuda, to przynajmniej w szczęśliwe zbiegi okoliczności…

* * *

Malutki drewniany aniołek na nitce wystającej z główki. Nieco tandetny, jak to ozdoba choinkowa. Z jakiegoś powodu dopiero przy tym drobiazgu Kaśce puściły emocje, niczym u kogoś, kto pieczołowicie zbiera i ściska w dłoni talię śliskich kart, a potem, potrącony nieumyślnie, wypuszcza je z ręki i bezradnie patrzy, jak jego wysiłki idą na marne.

A tak dzielnie się trzymała, tak pilnowała, żeby się nie rozkleić, nie pozwolić sobie na łzy, na bolesne wspomnienia. Jakby dało się to powstrzymać. Jakby cierpienie lub jego brak były kwestią silnej woli.

Nic bardziej mylnego. Nie da się zatrzymać rzeki, nawet jeśli postawi się przed nią najpotężniejszą tamę – żywioł zawsze znajdzie ujście. Wyżłobi sobie nowe koryto, a jeśli i tam zbudujesz zaporę, przeniknie głębiej i dokona aktu destrukcji w innym miejscu. To nieuniknione.

Katarzyna nie płakała ani wtedy, gdy Marcel poinformował ją w wiadomości na WhatsAppie: „Mam kogoś. Ona jest w ciąży. Przepraszam”, ani kiedy dostała do podpisania papiery rozwodowe, ani nawet gdy zapadła decyzja o sprzedaży niedawno kupionego domu. Łzy nie polały się podczas negocjacji, co kto weźmie, co należy sprzedać, a co zachować, ani po wyjściu Marcela, który zamówił ciężarówkę, by wywieźć ze sprzedanego już lokum sofę i regały.

Dopiero teraz. W nieprzytulnym wnętrzu, dziwnie zwielokrotniającym dźwięki, bo pozbawionym wszystkiego, co miękkie, zasłon, dywanów i książek. Salon był już zupełnie pusty, w sypialni znajdowały się tylko stolik nocny oraz manekin, na którym wieszała przygotowane na następny dzień ubrania.

Poszła do najmniejszego pokoju. Zatrzymała sobie szafę z bielonego sosnowego drewna i pasujące do niej komódki. Marcel i tak nie lubił tych mebli, bo wydawały mu się „babskie”, a Kaśka nigdy się nie przyznała, że zamówiła je z myślą o upragnionej córeczce. Gdyby urodził się synek, myślała, wystarczy dobrać inne dodatki, na przykład zasłonki w biało-granatowe paski, ozdoby w stylu marynistycznym – i już będzie pokój dla chłopca.

Kiedy otworzyła górną szufladę komody, przekonała się, że nadal są w niej jakieś rzeczy. Może Marcel w ostatniej chwili natknął się na niespakowane drobiazgi i nie wiedząc, co z nimi zrobić, włożył je tutaj. Było to zwyczajne pudełko po butach, jedno z tych, w których przechowywali tak zwane przydasie.

Kasia uniosła pokrywkę i zajrzała do środka. Znalazła między innymi żarówkę do latarki, plik karteczek samoprzylepnych w kolorze kanarkowym, dawno wyschnięty mazak, dwa drewniane guziki, biedronkę z filcu, cieniutkie granatowe sznurowadło, szpulkę białych nici… Wyciągnęła tę ostatnią oraz guziki, resztę postanowiła wyrzucić. Kiedy nachylała się nad workiem na śmieci, na dnie pudełka coś zagrzechotało; potrząsnęła jeszcze raz, bezmyślnie, odruchowo. Spod niestarannie zwiniętej sznurówki wychynął aniołek, niedroga zawieszka kupiona w pierwszym roku małżeństwa podczas jarmarku bożonarodzeniowego, na który wybrali się z Marcelem do Drezna.

I właśnie ten drobiazg – zwyczajny, nawet niespecjalnie piękny kawałek drewna – doprowadził ją do płaczu. Przypomniała sobie kram z rękodziełem wymieszanym z chińskim kiczem, dotyk chłodnych palców Marcela, gdy wziął ją za rękę, oraz namiętny pocałunek, który chyba zawstydził sprzedawcę. To były dobre czasy. Pełne wiary, że podjęło się słuszną decyzję, i nadziei, że ma się przed sobą same piękne chwile. Razem, blisko, ramię w ramię.

Drezno od początku znajdowało się na liście miejsc, które chcieli odwiedzić. Oczywiście oprócz niego widniało tam także wiele innych miast – polskich i europejskich. Zazwyczaj wybierali się na te swoje eskapady w listopadzie, maju i czerwcu, gdy wypadały „długie weekendy”. Odwiedzili Berlin, Pragę, Toruń, Kraków, Warszawę, Zamość i Białystok, zawsze szukając niedrogich hotelików, zawsze pociągami, żeby taniej, bo przecież odkładali na niewielki dom na zielonogórskim Chynowie. A kiedy wreszcie go kupili i zaczęli się urządzać, pewnego dnia Marcel nie wrócił na kolację. Czasem zostawał w biurze do późna, ale zawsze wtedy uprzedzał, żeby nie czekała na niego z jedzeniem. Tamtego wieczoru, kiedy Katarzyna usłyszała piknięcie telefonu, była pewna, że chodzi właśnie o to. Nałożyła więc sobie sałatki i zaparzyła herbaty. Dbała o linię, dlatego bardzo pilnowała, żeby nie jeść po dziewiętnastej.

Dopiero kiedy pozmywała po posiłku i wzięła prysznic, dotknęła palcem czerwonej kropki przy ikonce komunikatora. Traktowała to jako formalność, mogłaby założyć się z każdym i o każdą kwotę, że wiadomość brzmi jak zawsze: „Skarbie, muszę zostać dłużej, zjedz beze mnie”.

A tu, proszę, niespodzianka. Sucha informacja: „Mam kogoś”. Ma kogoś. Ma. Kogoś. Powtórzyła to sobie kilka razy na głos. Marcel kogoś ma. I potem kolejne zdanie: „Ona jest w ciąży”. To już nie przeszło jej przez usta. Za bardzo bolało. Jakby była rybą, która połknęła haczyk, a teraz ktoś próbował go z niej wyciągnąć. Pobiegła wtedy do łazienki i zwymiotowała kolację. Potem jeszcze długo nią szarpało, mimo że żołądek miała już pusty.

I na koniec: „Przepraszam”. Przeprasza. On przeprasza, przykro mu, ale… kogoś ma, a ten ktoś jest w ciąży, więc wiadomo. Z czymś takim się nie dyskutuje.

– Klucz od dolnego zamka znajdziesz pod donicą z tym uschniętym badylem, który w poprzednim życiu był oleandrem – powiedziała Maryla jakąś godzinę później, gdy łzy wyschły, a Katarzynie udało się odzyskać równowagę psychiczną. – Halo? Słyszysz mnie? Bo coś trzeszczy!

– Słyszę, słyszę. Dziękuję, Maryś.

– Jakoś nie wyczuwam entuzjazmu.

– Przepraszam – zreflektowała się Kaśka. – Naprawdę jestem ci ogromnie, ogromnie wdzięczna! Tylko… Wiesz, to wszystko jest takie… trudne.

Znowu załamał jej się głos. Ostatkiem sił powstrzymała się przed uderzeniem w płacz.

– Hej, mała, co jest grane? – Marylka miała dobry słuch. – Myślałam, że dawno to przetrawiłaś. Od rozwodu minęło… ile? Pół roku? A od zdrady tego sukinsyna grubo ponad rok. Kochanie, brudy już przeprane, a czego nie da się odplamić, to się wyrzuca bez sentymentów, przecież to rozumiesz. Chyba nie będziesz beczeć?

– Nie. Absolutnie.

– Trzymasz się?

– Trzymam – chlipnęła Kasia. – Tylko wiesz, ten czas, te ostatnie przedświąteczne dni… Wszyscy wokół dekorują mieszkania, ubierają choinki, zawieszają światełka, a ja się musiałam spakować w kilka kartonów.

– No już, już dobrze. Uszy do góry i nie rozklejać mi się tutaj! To tylko chwilowe zawirowanie. Jeszcze będziesz miała swoje światełka, swoją choinkę i kogoś, kto ukryje pod nią prezent dla ciebie. A tymczasem możesz udekorować mój dom, jeśli ci to sprawi przyjemność.

Katarzyna na moment zamknęła oczy. Własne światełka, własna choinka i ktoś, kto by mnie kochał. Niech się spełni, pomyślała.

– Właśnie, à propos domu… – podjęła po chwili. – Ja na pewno nie będę przeszkadzać?

– Niby komu?! – Maryla niemal się oburzyła. – Jesteśmy w Tajlandii, kobieto! Skupiamy się na tu i teraz, praktykujemy uważność, pławimy się w ciepłym Morzu Andamańskim, pochłaniamy tony ulicznego żarcia i próbujemy zmajstrować słodkie bejbi.

– Ale może zechcecie wrócić, a przez to, że ja tu będę…

– Heloł, proszę cię! Już zabukowaliśmy lot powrotny, pamiętasz? Na dwudziestego stycznia! Masz ponad miesiąc, żeby znaleźć sobie nowe gniazdko. Uśmiechnij się, od tego rozluźnia się kark! No, lecę na basen, Nikodem już się pluska. U nas właśnie zapada cudownie ciepła noc.

– A u nas jest ciemne, zimne, samotne popołudnie.

– Kaśka! Ja cię ostrzegam! Jak będziesz taką ponuraczką, to ci się zrobią ohydne zmarszczki!

– Idź już pływać, bo gadasz głupoty!

Pożegnały się – jedna ponownie dziękując za użyczenie lokum, druga zapewniając, że nie ma za co i że wszystko będzie dobrze. Kasia westchnęła ciężko, ostatni raz omiotła spojrzeniem wnętrza, w których była kiedyś taka szczęśliwa, po czym wybrała numer firmy przeprowadzkowej, która miała przyjechać po resztę mebli i przewieźć je do self storage w Nowym Kisielinie.

Czuła się rozgoryczona. Oprócz tego, że przeraźliwie smutna, oczywiście. Ale goryczy było chyba więcej. O tym, że musi opuścić dom w połowie grudnia, wiedziała już od dawna, miała zatem czas, by rozejrzeć się za czymś nowym. Do wynajęcia, naturalnie, bo na razie o kupnie nie mogła nawet pomarzyć. Sprawy prawne związane z podziałem majątku trochę potrwają, a gdy zostaną sfinalizowane, może wystarczy na kawalerkę. Przy jej nauczycielskiej pensji to i tak będzie luksus.

A zatem – miała czas, więc cierpliwie szukała. Porównywała ceny, lokalizacje, dojazd do pracy i wreszcie znalazła urocze dwupokojowe mieszkanko na Łężycy, metraż wprawdzie jak w kawalerce, lecz podział na dwa maleńkie pokoiki wydał jej się z jakiegoś powodu lepszy. Wmawiała sobie, że to się może przydać, że ktoś może u niej nocować (taaa, ciekawe kto…). Udała się na oględziny, zaaprobowała, wstępnie obgadała wszystko z właścicielami i poprosiła o dwa dni do namysłu. W umówionym terminie zadzwoniła, by potwierdzić decyzję o najmie, a wówczas właściciele oznajmili jej, że oferta jest już nieaktualna.

– Spóźniła się pani – wyjaśniła chłodno kobieta, która wcześniej, rozpływając się w uśmiechach, zachęcała do wynajmu. – Wczoraj przyszedł jeden starszy pan, zdecydował się od razu, bez namysłu, ciach, gotówka, umowa i po ptokach. A pani się zastanawiała i zastanawiała.

„To nieuczciwe!” – chciała zawołać Kasia. – „Słowne ustalenia są warte tyle samo, co takie na piśmie! Umówiłyśmy się…!”

Nie było jednak sensu się kłócić, nowy najemca zapewne już się wprowadzał, a zresztą jakie ona miała prawo, żeby dyskutować z decyzją właścicieli? Tak więc owo „spóźnienie”, które według niej wcale spóźnieniem nie było, poważnie pokrzyżowało jej plany. Gdyby nie Maryla, przyjaciółka ze studenckich czasów, Katarzyna musiałaby zapytać rodziców, czy mogłaby pomieszkiwać u nich w Rogowie i dojeżdżać do pracy, dopóki nie znajdzie sobie nowego lokum. Oczywiście, zgodziliby się, co do tego nie miała wątpliwości. Ale bardzo chciała poradzić sobie sama.

Poza tym rodzice okropnie by to wszystko przeżywali. Mama, wiecznie zabiegana, zmęczona, nieznajdująca czasu na pasje, zainteresowania albo choćby na to, by zadbać o siebie – lecz przy tym zawsze uśmiechnięta niczym święta męczenniczka na jakimś sakralnym malowidle – natychmiast chciałaby załatwić sprawę, wziąć ją na swoje barki. Domagałaby się numeru telefonu do niesłownych właścicieli mieszkania, żeby powiedzieć im, że „tak się nie robi”. Co gorsza, w nocy, zamiast spać, przeglądałaby ogłoszenia i podsyłała córce co korzystniejsze oferty. Ojciec natomiast, niezaradny życiowo, przyzwyczajony do płynięcia z prądem, nalegałby, żeby Kasia po prostu na stałe zamieszkała z nimi w domu rodzinnym. A że potrafił być uparty jak osioł, skończyłoby się to kłótnią oraz z jednej strony łzami córki, z drugiej zaś – fochem taty.

Taka była jej rodzina. No, nie cała. Należał do niej jeszcze Tomek, starszy brat, niemający za grosz siły przebicia. Kaśka doskonale wiedziała, że poszedł na studia nie z własnej woli, tylko dlatego, że rodzice tego chcieli. Nawet o kierunku zadecydowano za niego: albo studia medyczne, albo finanse, taka tradycja. Wybrał to drugie, bo nie lubił biologii ani chemii. Matematykę zresztą też średnio.

W każdym razie właśnie wtedy – wkrótce po maturze – Tomek przestał odzywać się do ojca. Był czas, kiedy Katarzyna próbowała wypytać brata, o co poszło, ale bez skutku. Stwierdziła zatem, że musiało chodzić o wybór kierunku kształcenia. Namawiała Tomasza, by się zbuntował, postawił na swoim, rzucił studia albo chociaż zmienił wydział – lecz nie traktował jej jako partnerki do rozmowy. Była od niego o prawie sześć lat młodsza. Który dwudziestolatek posłucha gimnazjalistki udzielającej mu życiowych rad?

No dobrze, więc mama, tata i brat. Ten ostatni nie mieszkał już z rodzicami, tylko w Poznaniu, ale w okresie przedświątecznym na pewno przyjedzie do domu i zostanie aż do stycznia. Zawsze brał urlop w tym czasie.

Pojawi się także siostra. I tu tkwił największy problem, niczym drzazga, która nie tylko sprawia ból, ale też uniemożliwia zagojenie się rany, bo powoduje, że jątrzy się wciąż na nowo. Bliźniaczka, Beata. Wprawdzie dwujajowa, ale jednak. Zawsze razem, od dnia narodzin. Do pewnego momentu najbliższa osoba na świecie. Od trzech lat – z niewiadomych powodów – obca, daleka, milcząca. Odrzucająca wszelkie próby pojednania i prośby, by wyjaśniła, o co jej chodzi.

To głównie przed Beatą Katarzyna pragnęła ukryć, jak bardzo czuje się przegrana. I z jej powodu nie tylko nie chciała pomieszkiwać u rodziców, ale nawet kombinowała, jak by się tu wykręcić od spędzenia z nimi świąt. Wymyśliła sobie samotną Wigilię: czytanie książki, obejrzenie dobrego filmu, domowe spa, może kieliszek dobrego wina. Poukłada sobie wszystko w głowie – odetnie się od tego, co było, i zaplanuje przyszłość. Żadnej bożonarodzeniowej bieganiny, żadnych prezentów, żadnego nakładania na twarz uśmiechniętej maski. Wielkie wyciszenie. Zadzwoni do rodziców z życzeniami, powie, że wyjechała gdzieś z przyjaciółmi, do pensjonatu na Mazurach albo w góry – wtedy mama nie będzie nalegać, żeby jednak wpadła z wizytą i świętowała z bliskimi.

Tak, to brzmiało jak doskonały plan.

* * *

Nieświadoma mieszkaniowych zawirowań w życiu jednej ze swoich córek Mira Hamerlik zajmowała się generalnymi porządkami, jakie co roku o tej porze odbywały się w domu przy Wiśniowej.

Właśnie przed chwilą westchnęła z ulgą, schodząc z drewnianego stołka. Ostatnie kilkanaście minut spędziła w pozycji z podniesionymi rękami, zawieszając uprane firanki. Ramiona prawie omdlały jej z wysiłku, ale za to w salonie unosił się teraz cudowny zapach świeżości.

Lubiła czas przygotowań do świąt. Naprawdę i mimo wszystko. Nawet jeśli miała mnóstwo roboty, musiała działać jak wielofunkcyjny robot, jednocześnie myśleć o tradycyjnych potrawach wigilijnych, sprzątać, dekorować i planować całą skomplikowaną logistykę: gdzie kogo położy spać, kto obok kogo usiądzie, żeby przy stole nie dochodziło do spięć, i tak dalej.

A zatem – lubiła to wszystko, szczerze. Miała ochotę podśpiewywać z radości, że już niedługo dom wypełni się żywicznym zapachem świerkowych gałązek, na parapetach zasiądą filcowe krasnale i łosie, półkę nad kominkiem ozdobi girlanda z lampkami, w kuchni będą się unosić korzenne aromaty przypraw do piernika, zrobi się tak czyściutko, uroczyście, zielono, czerwono i złoto od bombek i stroików…

Nic jednak nie mogła poradzić na to, że chwilami brakowało jej sił. Nie czuła się jeszcze starszą panią, w duszy nadal miała wiosnę, ale cóż, metryka była nieubłagana – zbliżały się pięćdziesiąte piąte urodziny. Mirze coraz częściej szwankował kręgosłup, a co gorsza, stawy palców u rąk, jeden po drugim, zaczęły się zniekształcać, puchły i bolały. Kiedy poszła do lekarza, usłyszała jedynie, że to objawy choroby zwyrodnieniowej, na którą nie ma lekarstwa. Po prostu, jakkolwiek ponuro to brzmiało, nadchodziła starość. Może jeszcze nie stawiała wielkich kroków, raczej się skradała – ale owszem: to była ona.

Mira oczywiście nie musiała tak ciężko pracować. Doskonale zdawała sobie sprawę z postępu, jaki dokonał się w ostatnich latach. Kobiety coraz częściej mówiły „dość”. Nie miały ochoty dłużej bawić się w kapłanki domowego ogniska, krążyć po domu ze ścierką w ręce, godzinami stać nad stolnicą, by ulepić pierogi… Chciały żyć pełnią życia, bawić się, zadbać o siebie, rozwijać zainteresowania, a w święta przede wszystkim odpocząć. Rozumiała to i aprobowała. Ale sama nie potrafiła odrzucić tradycji, zdjąć z ramion tego bagażu, w który wyposażyły ją matka i babcia. Wbito jej do głowy, że czas spędzony z rodziną to wartość najwyższa, a święta są naprawdę święte. Dosłownie.

Na co dzień nie przykładała się jakoś specjalnie do obowiązków kury domowej. Odgrywała tę rolę z niejaką rezygnacją, ponieważ przez trzydzieści pięć lat małżeństwa nie udało jej się przyuczyć męża do przejęcia choć części zajęć. Niekiedy zżymała się na to, że cała krzątanina spada na nią, i z powodu tej wewnętrznej niezgody nie przesadzała z porządkami ani z gotowaniem; zdarzało jej się zamawiać dania na wynos lub udawać, że nie widzi kurzu na komodzie czy okruszków pod stołem.

Aby być sprawiedliwym, należało przyznać, że Filip miewał swoje „zrywy pomocnicze”. Stwierdzał wówczas, że pora zdjąć z barków Miry nadmiar obowiązków. Rzecz w tym, że miał do nich dwie lewe ręce. Zapychał odkurzacz, tłukł talerze, przypalał żelazko, wsypywał proszek do niewłaściwej przegródki w pralce, rozwieszał pranie tak nieumiejętnie, że nie dawało się potem rozprasować, ustawiał naczynia w zmywarce w taki sposób, że wyjmował niedomyte… Dlatego Mira mówiła: „Idź już lepiej, ja to zrobię” – i wykonywała całą robotę sama. Szybko, sprawnie i należycie, choć bez wielkiego zaangażowania, bo z biegiem lat coraz mniej jej się chciało.

Tylko dwa razy w roku, przed Bożym Narodzeniem oraz na wiosnę, budziła się w niej potrzeba powrotu do roli gospodyni doskonałej. Chciała, żeby wszystko wyglądało tak, jak kiedyś u jej mamy, a jeszcze wcześniej – u babci. Na święta dom musiał lśnić, zaś stół oraz półki w spiżarni powinny uginać się pod ciężarem smakołyków. Było jej to potrzebne ze względów sentymentalnych. Nawet jeśli potem ze zmęczenia nieszczęsna pani domu ledwo stała na nogach, zaś dłonie rwały ją w nadgarstkach tak, że nie mogła zasnąć.

Obie już dorosłe córki trochę sobie kpiły z owych intensyfikacji działań, zwłaszcza przedbożonarodzeniowych. Przed Wielkanocą to jeszcze pół biedy, mówiły. Na wiosnę człowiek odczuwa naturalną potrzebę, by trochę uprzątnąć przestrzeń wokół siebie. Atawizm, instynkt moszczenia nowego gniazda czy cokolwiek to było, dość, że wydawało się jakoś umotywowane. Ale w grudniu? Kiedy każdy najchętniej zaszyłby się pod kocem z kubkiem grzańca i dobrą książką? Sprzątanie, a już zwłaszcza mycie okien w tym okresie stanowiło działanie wbrew naturze! Beata i Kasia zgodnie nazywały to dobrowolnym zakładaniem sobie chomąta i odmawiały brania w tym udziału.

– Nic się nie stanie, jeśli zamówisz pierogi i uszka, kupisz gotowy makowiec albo… Posłuchaj, mamo, bo istnieje też taka opcja: zwyczajnie pojedziesz gdzieś na święta! Słyszysz? Tylko nie zemdlej z wrażenia! Są takie ośrodki wypoczynkowe w górach lub nad morzem, są sanatoria… Można tam wypocząć i pozwolić sobie podać wszystko pod nos! – kpiła Beata.

– Istnieje także szokująca możliwość zatrudnienia kogoś do sprzątania! – dodawała od siebie Kaśka. – Wiem, wiem, sądzisz, że świat zachwieje się w posadach, może nawet runie ci na głowę. Ale co by szkodziło raz w życiu spróbować? Nie urobisz się po łokcie, a święta i tak nadejdą.

Przynajmniej w tej sprawie dziewczyny trzymały wspólny front. Nie jednocześnie, oczywiście, ponieważ od kilku lat jak ognia unikały swego towarzystwa i jeśli jedna odwiedzała rodziców, to druga rezygnowała z wizyty. Święta Bożego Narodzenia były jedyną okazją, kiedy Mira miała je obie w domu. A kwestia tradycyjnego sprzątania i gotowania – jedyną, w której bliźniaczki pozostawały zgodne.

Z kolei syn, Tomek, nie wypowiadał się wcale. Prawdopodobnie miał w nosie, czy mama sprząta i szykuje potrawy samodzielnie, czy nie. Chyba nawet nie zauważał jej starań, zaś pachnące śnieżnobiałe firanki, ozdoby na kominku, lampiony, pomarańcze ponakłuwane goździkami oraz pościel w renifery traktował jak coś oczywistego.

Tomek żył w swoim świecie i toczył własne wojenki. A jego mama nigdy nie wiedziała, czy wygrywał, czy ponosił klęski. Nie zwierzał się, rzadko rozmawiał z pozostałymi członkami rodziny, był zamknięty w sobie, jakby osobny. Od lat nie odzywał się do ojca i podobnie jak w przypadku niezgody między córkami, Mira nie potrafiła dojść przyczyny tego stanu. Choć dziesiątki razy podejmowała temat w rozmowie z mężem oraz dziećmi, nikt nie chciał jej niczego wyjaśnić.

Właściwie gdyby nie te niesnaski między Beatą a Kasią oraz Tomkiem a ojcem, życie rodzinne Miry byłoby całkiem niezłe. Nie mogłaby powiedzieć, że jest szczęśliwa, to za duże słowo. Ale na pewno czerpała zadowolenie z tego, co otrzymała w darze od losu. Uważała, że to już coś. Dla siebie samej nie pragnęła niczego poza zgodą w rodzinie, całą resztą czuła się usatysfakcjonowana. Jeśli zaś miała marzenia i jeśli modliła się o coś przed snem oraz podczas niedzielnej mszy, to jedynie o zdrowie i szczęście dla dzieci. Żeby Kasia znalazła sobie kogoś, tym razem wiernego, stałego w uczuciach. Żeby Tomasz zakochał się z wzajemnością, bo ileż można żyć samotnie. I żeby Beatka… No właśnie, tu Mira nie była pewna, bo druga z bliźniaczek teoretycznie była w związku, a jednak matczyne serce czuło, że coś jest w tej relacji nie tak, jak powinno.

No więc niechby dzieci znalazły szczęście, tylko tego Mira pragnęła. Dla siebie nie prosiła o nic.

Po rozwieszeniu firanek wróciła do pralni i wstawiła kolejny cykl, tym razem samo płukanie, bo chciała odświeżyć świąteczną pościel dla gości. Tomek nie pojawił się w domu rodzinnym od sierpnia, a Katarzyna i Beata ostatni raz zajrzały do rodziców w październiku, czyli w urodziny ojca. Jedna przed południem, druga zaś dopiero wtedy, gdy upewniła się, że siostry już nie ma. Gdyby dało się urządzić dwie wigilie, też z pewnością zrobiłyby wszystko, aby nie usiąść razem przy stole. Mira pomyślała więc, że na szczęście tradycyjna wieczerza jest jedna, a żadnemu z jej dzieci nawet nie przyszłoby do głowy, aby się na niej nie zjawić. To była świętość, rodzinny rytuał wpajany młodym Hamerlikom od dnia narodzin. Na świecie mogło się walić i palić, w życiu prywatnym dochodzić do zawirowań albo nawet nieszczęść, ale w ten jeden szczególny wieczór w roku wszyscy zjawiali się w Rogowie przy ulicy Wiśniowej, w domu odziedziczonym po rodzicach Filipa – tym samym, gdzie dzieci świętowały pierwsze urodziny, gdzie stawiały pierwsze kroki i wypowiadały pierwsze słowa, uczyły się pisać koślawe literki, a w wieku cielęcym podkradały alkohol z barku i zapraszały „na chatę” pierwsze sympatie, by pod nieobecność rodziców całować się do upadłego.

Mirę to wszystko ogromnie wzruszało. W ogóle miała oczy w mokrym miejscu, ale tradycja, rodzina oraz przemijanie – te kwestie szczególnie ją poruszały. Czy to książka, czy film, czy realne tu i teraz – ilekroć mowa była o więzach krwi lub o starości, rozklejała się i miękła niczym wosk.

Niestety, takiego sentymentalnego usposobienia nie odziedziczyła po niej żadna z latorośli. Cała trójka wdała się w ojca, który nie mówił o uczuciach i jako szczęście rozumiał dobrostan fizyczny. Jedynie Beata bywała emocjonalna, lecz objawiało się to raczej pod postacią wybuchów złości albo płaczu niż wyznawania miłości bliskim.

Dzwonek telefonu wyrwał Mirę z zamyślenia. Dopiero gdy rozległ się po raz trzeci, zorientowała się, że od kilkunastu sekund wpatruje się w wirujące w okienku pralki poszwy i prześcieradła. Czym prędzej zbiegła po schodach, bo komórkę zostawiła w holu na dole. Numer na wyświetlaczu nic jej nie mówił, odebrała jednak – w nadziei, że nie wysłucha kolejnej oferty wymiany pieca albo założenia paneli fotowoltaicznych.

– Dzień dobry – odezwał się suchy, nieprzyjemny głos. – Teresa Witos z opieki społecznej. Czy rozmawiam z panią Hamerlik?

– Tak.

– Czy pani jest siostrą Gustawa Hamerlika?

Zadrżała. Czyżby coś się stało z jej szwagrem?

– Nie, nie siostrą. – Zdziwiła się, że te słowa zabrzmiały tak głucho, jakby dobiegały z oddali. – Bratową.

Czekała. Kobieta z drugiej strony również, zapewne spodziewała się jakichś pytań. Nie doczekawszy się, oznajmiła z gniewną satysfakcją:

– Pan Hamerlik wymaga opieki, proszę pani. Sąsiad z dołu zawiadomił nas, że pan Gustaw sobie nie radzi. Ostatnio przewrócił się na schodach, wracając ze sklepu. Nic wielkiego się nie stało, to tylko stłuczenia, ale rozumie pani, trzeba uważać, takie rzeczy wymagają czasu…

– Jakie rzeczy? – zapytała Mira, która niewiele zrozumiała z tego potoku słów.

Co to niby znaczy, że Gustaw wymaga opieki? Zachorował? Mira nie miała o niczym pojęcia.

– No wiadomo, trzeba cierpliwie. Po troszku. Nie można się zachowywać, jakby się miało szesnaście lat!

Mira milczała, zdumiona. Czy chodzenie po schodach było jakimś szczenięcym wybrykiem, które nie przystoi mężczyźnie przed sześćdziesiątką?! A może Gustaw był pijany? O to chodziło? Nie miała odwagi zapytać.

Właściwie nie znała swojego szwagra. Nie utrzymywał ożywionych kontaktów z Filipem i prawdę mówiąc, nie dziwiło jej to specjalnie; byli bardzo różni. I nie szło bynajmniej o wygląd, bo tu akurat podobieństwo nie ulegało wątpliwości, lecz o całą resztę: podejście do życia, zachowanie, upodobania… Wszystko.

Gustaw był starszy o dwa lata od Filipa. Chodził do innego liceum, a później wyjechał na studia, dlatego w czasach narzeczeństwa Mira nie miała okazji widywać przyszłego szwagra. Poznała go dopiero na ślubie. Wtedy jeszcze bracia byli ze sobą w miarę blisko, Gutek i jego ówczesna dziewczyna zostali więc świadkami.

Wesela nie planowano, jedynie obiad w gronie rodziny, zaś sama uroczystość ślubna była skromna, ponieważ Mirka i Filip zaliczyli klasyczną wpadkę w klasie maturalnej; rodzice obojga młodych podeszli zatem do sprawy bardzo praktycznie. Wszyscy czworo uznali, że mus to mus, niech zakochani sformalizują związek, ale nie jest to ani powód do dumy, ani okazja do szczególnie hucznego świętowania. W dodatku – to już opinia teściów od strony młodego – chłopak popełniał koszmarny mezalians. Syn okulisty i farmaceutki wiąże się z córką budowlańca i fryzjerki?! Niesmaczne!

Wtedy, w owym pamiętnym dniu, Mira była tak nieprzytomna z nerwów, że prawie Gustawa nie dostrzegała. Hippisujący student w białej koszuli, której zresztą nawet porządnie nie wyprasował, i spranych dżinsach. Wziął ją wtedy na bok, tuż przed tym, jak ślubowali sobie z Filipem, i zapytał, czy jest pewna swoich uczuć. Czy gdyby dowiedziała się czegoś o swoim narzeczonym, czegoś złego, byłaby gotowa się wycofać? „Mogę cię uratować przed moim bratem” – zażartował jakoś ponuro. Odparła, że nie, mowy nie ma. Poklepał ją po ramieniu i odszedł; widocznie chciał ją sprawdzić.

Przez resztę uroczystości migał jej gdzieś w tle, ale już nie rozmawiali. Wydał się Mirze nieco gburowaty, choć zapewne wynikało to z faktu, że w przeciwieństwie do Filipa nie był duszą towarzystwa. Trzymał się na uboczu, nie brylował, nie słał na wszystkie strony uśmiechów jak pan młody. Kiedy później Mira wspominała ów dzień, dochodziła do wniosku, że szwagier fatalnie się bawił na jej ślubie.

Wkrótce potem kontakt między braćmi się rozluźnił. Nowożeńcy zdali maturę, dostali się na studia – on wybrał optykę okularową z optometrią, ona zaś finanse. Zamieszkali z teściami, którzy mieli duży dom z ogrodem. Urodził się mały Tomuś, a wówczas Mirka zrezygnowała z nauki w trybie dziennym i studiowała zaocznie, popołudniami udzielając korepetycji z matematyki uczniom miejscowych szkół. Wspierała ją mama, która – choć wówczas świeżo owdowiała i sama podupadła na zdrowiu – poświęcała każdą wolną chwilę, by jej jedynaczka mogła uzyskać wykształcenie wyższe. Przyjeżdżała z Nowej Soli autobusem podmiejskim i niańczyła Tomka tak długo, jak było trzeba, a później, kiedy podrósł i poszedł do przedszkola, na całe popołudnia zabierała go do siebie, do zakładu fryzjerskiego.

W tamtych niełatwych studenckich latach młodzi nie utrzymywali kontaktów z Gustawem z bardzo prozaicznych powodów: żadna ze stron nie miała czasu na spotkania towarzyskie. Potem zaś przyszła dorosłość. Oni wciąż mieszkali z teściami w Rogowie, uroczym, schludnym miasteczku pod Zieloną Górą, on natomiast – rzuciwszy studia w Gdańsku – po kilkuletnim okresie prób i błędów podjął pracę w służbie więziennej w Goleniowie.

Mira z Filipem byli u niego tylko raz: wpadli w odwiedziny, jadąc na urlop do Pobierowa. Właściwie niewiele zapamiętała z tamtego spotkania; w ciąży z bliźniaczkami kiepsko się czuła, w dodatku pięcioletni Tomek marudził, gdy Gustaw oprowadzał ich po mieście, pokazywał świetnie zachowane mury obronne, jakąś piastowską bramę i przysadzistą bryłę kościoła. Chłopiec nie mógł się doczekać plaży i zabawy w piasku, nic dziwnego, zabytki go nie interesowały. Filip także ziewał ostentacyjnie, dlatego wizyta trwała krótko.

Przez kolejne lata Mira starała się podtrzymać chociaż luźny kontakt ze szwagrem. W imieniu męża i swoim wysyłała Gutkowi kartki z życzeniami. I to w zasadzie tyle. Taka namiastka serdeczności. Zadrukowany kolorowymi obrazkami kartonik z okazji urodzin, imienin i świąt, a potem już tylko te świąteczne, jakby w ten sposób chciała przypomnieć mu o więzach rodzinnych. Gustaw konsekwentnie to ignorował, nie odwdzięczał się tym samym.

Co właściwie o nim wiedziała? Nigdy się nie ożenił, choć z pewnością nie był sam – na pogrzeb swego ojca przyjechał z drobną, elegancką blondynką, ale dwa lata później, gdy chowali matkę, u jego boku pojawiła się zupełnie inna kobieta, piersiasta, rudowłosa, piegowata. Nie zostali na stypie, więc nie było nawet kiedy porozmawiać.

Przez ten czas, kiedy Gustaw miał u swego boku tę rudą (Ilonę czy może Iwonę, Mira nie zapamiętała), sporadycznie przychodziły od nich pocztówki z podróży wypisane kobiecym charakterem pisma – zawsze z jakichś zagranicznych destynacji: Praga, Wiedeń, Paryż. Cóż, Gutek nieźle zarabiał, stać go było na wojaże. Ale potem widokówki przestały przychodzić, tylko Mirka wciąż wysyłała swoje kartki z życzeniami, choć z biegiem lat robiła to raczej z przyzwyczajenia (czy może dziwacznie pojętego poczucia obowiązku) niż z prawdziwej chęci podtrzymania kontaktu. Nie żywiła wobec szwagra żadnych uczuć, bo go zwyczajnie nie znała – jej mąż natomiast nie przejawiał potrzeby pielęgnowania relacji z bratem.

– Halo! Jest tam pani? – odezwała się kobieta z opieki społecznej. – Halo!

– Jestem, jestem.

– No więc, jak mówiłam, pan Hamerlik wymaga opieki. Nie powinien być sam. Teraz jest w szpitalu, ale jutro go wypiszą. Nic poważnego mu się nie stało, tyle że najwyraźniej nie potrafi zadbać sam o siebie.

– Boże, Boże! – wyrwało się Mirce, z trudem łączącej teraz fakty. – To w którym szpitalu on jest? Bo ja nie mam do niego numeru telefonu, nie utrzymywaliśmy właściwie…

– Numeru pani nie ma do szwagra? – W głosie Teresy Witos dało się słyszeć potępienie. – Co za czasy, rodzina dla ludzi nic nie znaczy! To ja pani zaraz wyślę w wiadomości. Proszę spróbować przekonać pana Gustawa, że warto pomyśleć o zamianie mieszkania. Chodzi o to, żeby parter, a jeśli wyższe piętro, to z windą. No i nie wiem, albo jakiś krewny, albo chociaż opiekunkę mu trzeba wynająć.

* * *

Na parapecie świeciły kule w kolorach śmietanki i czekolady imitujące kłębki wełny, obok zaś ktoś, kto najwyraźniej nie mógł się doczekać świąt, ustawił malutką sztuczną choinkę. Tomasz westchnął z rezygnacją. Dochodziła dziewiętnasta, a on dopiero skończył robotę. Oczywiście sam był sobie winien – wszystko przez tę koszmarną prokrastynację. Gdyby nie odkładał na później nieszczęsnych raportów i sprawozdań, wychodziłby z biura o tej samej porze, co jego koledzy. Nic jednak nie potrafił poradzić na to, że nienawidził swojej pracy. A gdy się czegoś nienawidzi, istnieją dwie drogi: albo unikamy tego, dopóki tylko się da, albo bierzemy byka za rogi i kończymy najprędzej, jak to możliwe.

Tomasz wybierał pierwszy sposób. Nie dlatego, że tak było lepiej czy mądrzej. Po prostu nie potrafił zmusić się do tego drugiego. Próbował. Niestety, bez sukcesów.

Terapeutka, pani Angelika, wyjaśniła mu, że cierpi na brak poczucia sprawczości.

– To na pewno przez rodziców – skwitował. – Zawsze wymuszali na mnie robienie rzeczy, na które nie miałem ochoty. A ja, smarkaty, nie potrafiłem się sprzeciwić.

– Do tego właśnie służy nam wiek dojrzewania – odparła. – Żeby wykształcić tę umiejętność.

Cóż, najwyraźniej Tomkowi się to nie udało. Nigdy nie zdołał walnąć pięścią w stół i postawić na swoim, choć często o tym fantazjował. Wyobrażał sobie na przykład takie sceny: podczas dyskusji rodziców na temat tego, które przedmioty ścisłe powinien wybrać na maturę rozszerzoną, syn wstaje i zaczyna wrzeszczeć. „Nie, nie nie!” – krzyczy, a potem zwyczajnie wychodzi z domu, trzasnąwszy drzwiami. Mógłby też wrócić pijany albo najarać się trawki i wtedy, taki wesolutki, zrobić wielkie wejście.

Nigdy nie odważył się na żadną z tych opcji, nie wykonał nawet jednej setnej planu. Nie miał pojęcia, skąd to tchórzostwo. Może odziedziczył potulność w genach? Albo nauczył się jej, obserwując mamę?

– Pora przestać obwiniać innych – wymądrzała się terapeutka. – Musi pan przejąć odpowiedzialność za własne reakcje i decyzje. Wybaczyć rodzicom, wybaczyć sobie, a potem skupić się na przyszłości.

– Czyli konkretnie na czym? – chciał wiedzieć Tomasz. – Bo ja nie za bardzo wiem, na czym się tu skupiać. Mam pracę, której nie lubię, ale poza nią nic. Ani dziewczyny, ani przyjaciół, ani marzeń, ani celu.

– Chodzi o to, aby skoncentrował się pan na swoim wewnętrznym potencjale i możliwościach. Wyzwolił się, wyszedł z bierności i zaczął działać.

Cóż, Tomasz odnosił nieodparte wrażenie, że płaci tej kobiecie za lanie wody. I to potężnym strumieniem.

– Proszę pani – rzekł wyjątkowo dobitnie jak na niego. – Sama pani powiedziała, że tym, co mi dolega, jest brak poczucia sprawczości. Jakim więc cudem miałbym „zacząć działać”? To tak, jakby pani doradziła tchórzowi, żeby przestał się bać.

Psycholożka wyglądała na zbitą z tropu, lecz szybko odzyskała rezon.

– Trzeba wyznaczyć sobie cele wymagające wysiłku, ale osiągalne. To na początek.

– Dobrze. A te cele to na przykład…?

– Jak już powiedziałam: pan musi je wyznaczyć. Samodzielnie. Nie powinien pan czekać, aż ja to za pana zrobię.

Tomasz czuł się ogromnie zawiedziony. Po to zdecydował się na terapię, żeby uzyskać pomoc, a nie żeby ktoś mu uświadomił, że do niczego się nie nadaje.

– Na przykład powiedział pan, że nie lubi swojej pracy. Może zatem pora ją zmienić?

– Na jaką? Skończyłem finanse i bankowość. Nie mam innych kompetencji, nie potrafię robić nic poza tymi cholernymi tabelkami i zestawieniami.

– Ale gdyby sięgnął pan pamięcią wstecz… Czego pan pragnął jako dziecko? Jaki zawód się panu podobał?

– Chciałem być fryzjerem – wyznał bez namysłu. – Przesiadywałem u babci w zakładzie i bardzo to lubiłem.

– O! – zdziwiła się uprzejmie pani Angelika. – Nietypowe u finansisty.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

SŁOWO OD AUTORKI

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

W oczekiwaniu na cud

Słowo od Autorki

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja

Meritum publikacji