W krainie sanacyjnych absurdów - Sławomir Suchodolski - ebook + książka

W krainie sanacyjnych absurdów ebook

Sławomir Suchodolski

3,5

Opis

Zbiór szesnastu esejów pokazujący, że życie pod sanacyjną władzą nie tylko było nieprzyjemne dla jej przeciwników politycznych, ale – szczególnie w życiu gospodarczym i kontaktach z władzą  urzędniczą – uciążliwe, a przede wszystkim momentami absurdalne, co wypisz wymaluj przypomina naszą dzisiejszą dyktaturę urzędniczą. Czy może być dla nas pocieszeniem, że nasi ojcowie i dziadowie również nie mieli łatwo? Być może nie, ale z pewnością warto poznać metody z jakimi  radzili sobie z ustrojem biurokratycznym.

*** 

Co skłoniło mnie do tego, by po raz trzeci w ciągu ostatnich trzech lat zaostrzyć pióro, a w zasadzie dokładniej rzecz ujmując – odkurzyć klawiaturę laptopa? Sądzę, że niebagatelną rolę odegrało tu życzliwe zainteresowanie Czarną księgą sanacji (PROHIBITA, 2017 r.) zarówno ze strony publicystów (...) jak i świata nauki. Oczywiście takie opinie są wyjątkiem, ponieważ większość naszych publicystów, koryfeuszy, luminarzy bierze udział w nieustającym, permanentnym festiwalu piania hymnów pochwalnych na cześć sanacji. Jedni robią to, ponieważ faktycznie wierzą w zalety sanacyjnych rządów. Drudzy zaś – a pewnie tych jest więcej – wychwalają i będą wychwalać Piłsudskiego i sanację w obawie przed utratą stanowisk, uczelnianych synekur, redaktorskich stołków, rządowych dotacji czy unijnych grantów na badania. I jedni i drudzy są impregnowani na fakty, na prawdę; i jedni i drudzy będą piać te swoje hymny pochwalne – o „rozwoju motoryzacji w latach 30.”, o „dynamicznym rozwoju gospodarki za sanacji”, o „genialnym Piłsudskim” – aż do zachrypnięcia. (...)

W krainie sanacyjnych absurdów składa się z szesnastu rozdziałów, zawierających materiał prawie tylko i wyłącznie premierowy. (...) W każdym rozdziale opisałem jakiś konkretny absurd, poczynając od spraw przyziemnych, prozaicznych – jak np. perypetie z „dopełnieniem obowiązku meldunkowego” czy wyrabianiem paszportu – poprzez szaleństwa działalności estetyzacyjnej, a kończąc na kompletnych kuriozach w rodzaju próby „znacjonalizowania”... pustelnika!

Fragment Wstępu

 

 

Sławomir Suchodolski (ur. w 1965 r. w Gdańsku) – historyk, publicysta i nauczyciel historii.  Współautor i autor dwudziestu trzech książek (podręczników licealnych, opracowań metodycznych, zbiorów źródeł, ćwiczeń, testów i esejów historycznych m.in. Jak sanacja budowała socjalizmCzarna księga sanacjiPiłsudski i sanacja – prawda i mity) oraz sześćdziesięciu artykułów („Najwyższy CZAS!”. „Magna Polonia”, kaszebsko.com).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
1
3
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Obkoon

Nie oderwiesz się od lektury

Super, gorąco polecam. Otwiera oczy.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Sła­wo­mir Su­cho­dol­skiCo­py­ri­ght to this edi­tion © by Wy­daw­nic­two Pro­hi­bi­ta

ISBN:978-83-65546-56-2

Re­dak­cja i ko­rek­ta:Anna Olech­no

Pro­jekt okład­ki:Ma­ciej Ha­ra­basz

Wy­daw­ca:Wy­daw­nic­two PRO­HI­BI­TAPa­weł To­bo­ła-Per­t­kie­wiczwww.pro­hi­bi­ta.plwy­daw­nic­two@pro­hi­bi­ta.plTel: 22 424 37 36fa­ce­bo­ok.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bi­tawww.twit­ter.com/Mul­ti­bo­okpl

Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

„Hej, tam w War­sza­wie jest pan mi­ni­ster siwy i taki miły,przez okno rzu­ca spoj­rze­nia by­stre,bo chce, by dla cie­bie byłyzimą so­pel­ki, śnie­gi i lody:wszyst­kie zi­mo­we wy­go­dy.Je­że­li tedy san­ki usły­szyszi dzwon­ki ich ta­jem­ni­cze,wiedz: to mi­ni­ster w sku­pio­nej ci­szyna­ci­snął taki gu­zi­czek,że san­ki dzwo­nią i gwiazd­ki lśniąnad mia­stem i nad wsią”.Kon­stan­ty Il­de­fons Gał­czyń­ski(frag­ment wier­sza Zima z wy­pi­sów szkol­nych z 1936 roku)

Wstęp, czyli… „nie chcem, ale muszem”

 

Wła­śnie po­sta­wi­łem ostat­nią krop­kę w ostat­nim, szes­na­stym roz­dzia­le. Od­czu­wam ra­dość, ale jed­no­cze­śnie i zmę­cze­nie. Nie ma co ukry­wać – pi­sa­nie ksią­żek to nie tyl­ko pa­sjo­nu­ją­ca przy­go­da in­te­lek­tu­al­na; to rów­nież wy­czer­pu­ją­ce za­ję­cie. Moja ra­dość co­raz bar­dziej bled­nie, przy­ga­sa, a zmę­cze­nie za­czy­na cią­żyć młyń­skim ka­mie­niem, gdy uświa­da­miam so­bie, że prze­cież trze­ba jesz­cze na­pi­sać wstęp. A ja… nie lu­bię pi­sać wstę­pów; nie lu­bię, i już! Pew­nie dla­te­go za­czy­nam kom­bi­no­wać, jak­by tu się „wy­mik­so­wać” od tej „przy­jem­no­ści” i już w du­chu ukła­dam so­bie li­stę ar­gu­men­tów „na nie”: „Sta­ry, a kto dziś czy­ta wstę­py?! Lu­dzi, któ­rzy bio­rą w księ­gar­ni książ­kę do ręki przy­cią­ga ty­tuł, «krzy­kli­wa» okład­ka i na­zwi­sko au­to­ra. Na­stęp­nie po­ten­cjal­ni czy­tel­ni­cy spraw­dza­ją cenę, wer­tu­ją książ­kę w po­szu­ki­wa­niu ilu­stra­cji przy­ku­wa­ją­cych wzrok, wo­dzą pal­cem po spi­sie tre­ści, lecz, na miły Bóg, nie czy­ta­ją wstę­pów!”. Za­raz po­tem na­cho­dzą mnie wąt­pli­wo­ści: „Prze­cież wstę­pu nie trze­ba czy­tać w księ­gar­ni. Moż­na spo­koj­nie za­po­znać się z jego tre­ścią w za­ci­szu do­mo­wym. W tego typu pu­bli­ka­cjach, jak W sa­na­cyj­nej kra­inie ab­sur­dów, wstęp jest po­trzeb­ny. A czy go ktoś bę­dzie czy­tał, czy nie… – to już nie pro­blem au­to­ra”.

Koń­czę z ham­le­ty­zo­wa­niem, po­dej­mu­ję osta­tecz­ną de­cy­zję („Pi­szę wstęp!”) i co­raz bar­dziej prze­ko­nu­ję się do mą­dro­ści za­war­tej w… jed­nym z wa­łę­si­zmów: „Nie chcem, ale mu­szem”. „No więc cóż z tego” – stro­fu­ję sie­bie w my­ślach – „że po­sta­wi­łeś ostat­nią krop­kę w ostat­nim, szes­na­stym roz­dzia­le, sko­ro nie zro­bi­łeś jesz­cze cze­goś, co sta­ro­żyt­ni Rzy­mia­nie okre­śla­li jako: Ul­ti­mam ma­num im­po­ne­re”. W do­słow­nym tłu­ma­cze­niu ów zwrot zna­czył: „Przy­ło­żyć ostat­nią rękę”. Wo­bec tego „nie chcem, ale mu­szem przy­ło­żyć rękę po raz ostat­ni”, czy­li mu­szę wpro­wa­dzić do mo­je­go dzie­ła – przed wy­pusz­cze­niem go w świat – osta­nie po­praw­ki: coś trze­ba wy­ciąć, coś po­pra­wić, a coś do­pi­sać. Czu­ję roz­pie­ra­ją­cą mnie dumę, po­nie­waż do­ko­na­łem twór­czej syn­te­zy: uda­ło mi się po­łą­czyć wodę (wa­łę­sizm) z ogniem (rzym­ską sen­ten­cją).

* * *

Co skło­ni­ło mnie do tego, by po raz trze­ci w cią­gu ostat­nich trzech lat za­ostrzyć pió­ro, a w za­sa­dzie do­kład­niej rzecz uj­mu­jąc – od­ku­rzyć kla­wia­tu­rę lap­to­pa? Są­dzę, że nie­ba­ga­tel­ną rolę ode­gra­ło tu życz­li­we za­in­te­re­so­wa­nie Czar­ną księ­gą sa­na­cji (PRO­HI­BI­TA, 2017 r.) za­rów­no ze stro­ny pu­bli­cy­stów (np. Sta­ni­sła­wa Mi­chal­kie­wi­cza, Jana Piń­skie­go), jak i - co było dla mnie kom­plet­nym za­sko­cze­niem, gdyż książ­ka nie mia­ła cha­rak­te­ru pu­bli­ka­cji po­pu­lar­no­nau­ko­wej czy na­uko­wej – świa­ta na­uki (np. opi­nia dra Woj­cie­cha J. Mu­szyń­skie­go, re­dak­to­ra na­czel­ne­go cza­so­pi­sma „Glau­ko­pis”). Oczy­wi­ście ta­kie opi­nie są wy­jąt­kiem, po­nie­waż więk­szość na­szych pu­bli­cy­stów, ko­ry­fe­uszy, lu­mi­na­rzy bie­rze udział w nie­usta­ją­cym, per­ma­nent­nym fe­sti­wa­lu (szcze­gól­nie przy­bie­ra­ją­cym na sile wła­śnie te­raz, w set­ną rocz­ni­cę od­zy­ska­nia nie­pod­le­gło­ści) pia­nia hym­nów po­chwal­nych na cześć sa­na­cji. Jed­ni ro­bią to, po­nie­waż fak­tycz­nie wie­rzą w za­le­ty sa­na­cyj­nych rzą­dów. Dru­dzy zaś – a pew­nie tych jest wię­cej – wy­chwa­la­ją i będą wy­chwa­lać Pił­sud­skie­go i sa­na­cję w oba­wie przed utra­tą sta­no­wisk, uczel­nia­nych sy­ne­kur, re­dak­tor­skich stoł­ków, rzą­do­wych do­ta­cji czy unij­nych gran­tów na ba­da­nia. I jed­ni i dru­dzy są im­pre­gno­wa­ni na fak­ty, na praw­dę; i jed­ni i dru­dzy będą piać te swo­je hym­ny po­chwal­ne – o „roz­wo­ju mo­to­ry­za­cji w la­tach 30.”, o „dy­na­micz­nym roz­wo­ju go­spo­dar­ki za sa­na­cji”, o „ge­nial­nym Pił­sud­skim” – aż do za­chryp­nię­cia. W efek­cie za­le­wa „nam Pol­skę nowy po­top, nie szwedz­ki wpraw­dzie, lecz ro­dzi­my, fra­ze­su, sza­blo­nu, go­ło­sło­wia, sło­wo­lej­stwa, ba­na­łu, glajch­szal­tun­gu my­ślo­we­go. Leje się tego czło­wie­ko­wi ze­wsząd, lep­ko, cuch­ną­co, po­wy­żej uszu i za koł­nierz. Toną nam w tym po­to­pie spra­wy wiel­kie, za­gad­nie­nia hi­sto­rycz­nej ska­li, w prze­ło­mo­wych na­praw­dę la­tach”. Któż na­pi­sał te sło­wa? Kto miał od­wa­gę? Może to któ­ryś z na­szych od­waż­nych „nie­za­leż­nych pu­bli­cy­stów” czy hi­sto­ry­ków ży­ją­cych na pań­stwo­wym gar­nusz­ku? A skąd! Au­to­rem tych słów był zna­ko­mi­ty przed­wo­jen­ny pu­bli­cy­sta, Ksa­we­ry Pru­szyń­ski (Za­goń­czyk pu­bli­cy­sty­ki pol­skiej „Ilu­stro­wa­ny Ku­rier Co­dzien­ny”, nr 7 z 7 stycz­nia 1939 r.). Na­pi­sał je jesz­cze w trak­cie trwa­nia kar­na­wa­łu mo­car­stwo­wej Pol­ski, na osiem mie­się­cy przed jej upad­kiem…

Kie­dy po­wie­dzia­łem jed­nej zna­jo­mej jaki ty­tuł bę­dzie no­si­ła moja nowa książ­ka, usły­sza­łem w od­po­wie­dzi: „O, to świet­nie, bo bę­dzie moż­na się po­śmiać z ja­kichś biu­ro­kra­tycz­nych ab­sur­dów”. Mu­szę przy­znać, że skrzy­wi­łem się w tym mo­men­cie, i to z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze dla­te­go, że ab­sur­dy nie­ko­niecz­nie mu­szą być śmiesz­ne, choć fak­tycz­nie na ogół ko­ja­rzą się z czymś, co może wy­wo­łać uśmiech na twa­rzy – przy­naj­mniej uśmiech nie­do­wie­rza­nia.

Po dru­gie, ab­sur­dy nie po­win­ny być utoż­sa­mia­ne tyl­ko i wy­łącz­nie z biu­ro­kra­cją. Moim skrom­nym zda­niem, ab­surd jest jed­ną z pod­sta­wo­wych, kon­sty­tu­tyw­nych cech każ­dej so­cja­li­stycz­nej dyk­ta­tu­ry – a taką wszak była sa­na­cja – i jest jej im­ma­nent­ną czę­ścią. Stąd też moje pró­by (uda­ne, czy też nie­uda­ne – nie mnie o tym są­dzić) po­rów­na­nia pod pew­ny­mi wzglę­da­mi Pol­skiej Rzecz­po­spo­li­tej Lu­do­wej z sa­na­cyj­ną II RP.

Książ­ka skła­da się z szes­na­stu roz­dzia­łów, za­wie­ra­ją­cych ma­te­riał pra­wie tyl­ko i wy­łącz­nie pre­mie­ro­wy. Na­pi­sa­łem „pra­wie”, po­nie­waż dwa roz­dzia­ły opu­bli­ko­wa­łem w 2015 i w 2016 roku na go­ścin­nych ła­mach „Naj­wyż­sze­go CZA­SU!”, przy czym na po­trze­by książ­ki znacz­nie je roz­sze­rzy­łem – je­den z czte­rech do sied­miu stron ma­szy­no­pi­su, a dru­gi z sze­ściu do czter­na­stu stron. W każ­dym roz­dzia­le opi­sa­łem ja­kiś kon­kret­ny ab­surd, po­czy­na­jąc od spraw przy­ziem­nych, pro­za­icz­nych – jak np. pe­ry­pe­tie z „do­peł­nie­niem obo­wiąz­ku mel­dun­ko­we­go” czy wy­ra­bia­niem pasz­por­tu – po­przez sza­leń­stwa dzia­łal­no­ści es­te­ty­za­cyj­nej, a koń­cząc na kom­plet­nych ku­rio­zach w ro­dza­ju pró­by „zna­cjo­na­li­zo­wa­nia”… pu­stel­ni­ka!

Za­bie­ra­jąc się do na­pi­sa­nia W sa­na­cyj­nej kra­inie ab­sur­dów mia­łem do roz­strzy­gnię­cia pe­wien istot­ny dy­le­mat: czy za­mie­ścić w swo­jej no­wej książ­ce więk­szą, czy mniej­szą por­cję cy­ta­tów ze źró­deł z epo­ki? In­ny­mi sło­wy, za­sta­na­wia­łem się, jak ste­ro­wać nawą po­mię­dzy Scyl­lą mo­je­go ga­dul­stwa, a Ha­ryb­dą cy­to­ma­nii. Nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, po­sta­no­wi­łem za­py­tać się zna­jo­mych, któ­rym po­roz­da­wa­łem eg­zem­pla­rze au­tor­skie Jak sa­na­cja bu­do­wa­ła so­cja­lizm oraz Czar­nej księ­gi sa­na­cji – i tym sa­mym uszczę­śli­wi­łem ich na siłę lek­tu­rą mo­ich „wie­ko­pom­nych dzieł” – co oni są­dzą na ten te­mat. A oni, jak je­den mąż od­po­wie­dzie­li: „Sta­ry, im wię­cej ta­kich cy­ta­tów ze źró­deł z epo­ki, tym le­piej. Mamy wów­czas ta­kie wra­że­nie, jak­by­śmy prze­no­si­li się do lat 20. i 30. ze­szłe­go wie­ku, jak­by­śmy «do­ty­ka­li» tam­tych cza­sów”. No, je­śli taki był wy­nik son­da­żu – a prze­cież mą­drzy lu­dzie po­wia­da­ją, że Vox po­pu­li, vox Dei – to nie po­zo­sta­wa­ło mi nic in­ne­go, jak tyl­ko ostroż­nie wziąć kurs na Ha­ryb­dę cy­to­ma­nii.

Tak jak uprze­dza­łem Czy­tel­ni­ków we wstę­pach do swo­ich dwóch osta­ta­nich ksią­żek, tak czy­nię to i te­raz: pi­sa­łem z pa­sją pu­bli­cy­sty, su­biek­tyw­nie, nie szczę­dząc ocen; mó­wiąc wprost: nie si­li­łem się na obiek­ty­wizm. Mój de­kla­ro­wa­ny su­biek­ty­wizm jest o wie­le bar­dziej uczci­wym sta­no­wi­skiem od pod­kre­śla­ne­go przez zde­cy­do­wa­ną więk­szość lu­mi­na­rzy pol­skiej hi­sto­rio­gra­fii i pu­bli­cy­stów obiek­ty­wi­zmu, przyj­mu­ją­ce­go ka­ry­ka­tu­ral­ną po­stać – se­tek pu­bli­ka­cji i ty­się­cy ar­ty­ku­łów, wbrew fak­tom, wy­chwa­la­ją­cych pod nie­bio­sa sa­na­cję. Nie je­stem na­ukow­cem i nie czu­ję się nim, to­też nie szpi­ko­wa­łem stron roz­bu­do­wa­ny­mi przy­pi­sa­mi (choć w tek­ście z re­gu­ły po­da­wa­łem źró­dło cy­ta­tu, a wła­ści­wie jego uprosz­czo­ny za­pis); zresz­tą, umów­my się, że Czy­tel­ni­kom (może poza garst­ką na­ukow­ców) nie są one do ni­cze­go po­trzeb­ne, a prze­szka­dza­ją tyl­ko w płyn­nej lek­tu­rze. Jed­nak na koń­cu książ­ki za­mie­ści­łem bi­blio­gra­fię – li­stę po­zy­cji, z któ­rych ko­rzy­sta­łem w trak­cie pi­sa­nia. Zro­bi­łem to przede wszyst­kim z my­ślą o Czy­tel­ni­kach pra­gną­cych po­sze­rzyć swo­ja wie­dzę o sa­na­cyj­nej Pol­sce.

W przed­ostat­nim aka­pi­cie pra­gnę zło­żyć ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nia Panu Da­riu­szo­wi Osta­po­wi­czo­wi za udo­stęp­nie­nie kil­ku waż­nych opra­co­wań, oraz za to, że z cier­pli­wo­ścią peł­nił rolę – jak na wy­bor­ne­go sty­li­stę przy­sta­ło – jed­no­oso­bo­wej po­rad­ni ję­zy­ko­wej. Tak, Dar­ku, wiem – zwrot „peł­nić rolę” to ru­sy­cyzm, ale tak mi się ja­koś „wy­mksnę­ło”… Dzię­ku­ję rów­nież Panu Bru­no­no­wi Ró­życ­kie­mu za sło­wa życz­li­wej za­chę­ty do wy­sił­ku, tak prze­cież waż­ne dla au­to­ra w trak­cie trud­ne­go pro­ce­su twór­cze­go. Do po­dzię­ko­wań dla obu Pa­nów za­łą­czam moc­ny uścisk dło­ni.

A te­raz, dro­gi Czy­tel­ni­ku, po­staw na sto­li­ku swo­ją ulu­bio­ną fi­li­żan­kę z go­rą­cą, aro­ma­tycz­ną kawą, wy­god­nie roz­siądź się w fo­te­lu i po­zwól się za­pro­wa­dzić do sa­na­cyj­nej kra­iny ab­sur­dów. Jak to moż­li­we? Po pro­stu prze­wróć na­stęp­ną stro­nę, a ja będę Two­im usłuż­nym ci­ce­ro­ne. Nie mu­sisz wca­le wy­ra­biać pasz­por­tu; nie mu­sisz sta­rać się o wizę; nie mu­sisz się oba­wiać groź­nych, nie­sym­pa­tycz­nych cel­ni­ków, ani uciąż­li­wych for­mal­no­ści mel­dun­ko­wych. Czas więc w dro­gę!

 

Ży­czę przy­jem­nej i po­ży­tecz­nej lek­tu­ry.

Au­tor

 

Roz­dział I. „Ma się wrażenie, że z Polski wypuszczają za kaucją”, czyli kłopoty z otrzymaniem paszportu

Pol­ski pasz­port z 1934 roku. W la­tach 1931-1936, w myśl Roz­po­rzą­dze­nia Mi­ni­stra Skar­bu z 1931 roku, opła­ty za pasz­por­ty na wy­jazd za­gra­ni­cę z ter­mi­nem waż­no­ści do jed­ne­go roku wy­no­si­ły: „a) za pasz­port, upraw­nia­ją­cy do jed­no­ra­zo­we­go wy­jaz­du za­gra­ni­cę, względ­nie za każ­de ze­zwo­le­nie na po­now­ny wy­jazd zł 200 [2000 na dzi­siej­sze zło­tów­ki – S.S.]; b) za pasz­port, upraw­nia­ją­cy do wie­lo­krot­nych wy­jaz­dów za­gra­ni­cę zł 350”.

Er­nest Wi­li­mow­ski (1916-1997), na­past­nik cho­rzow­skie­go „Ru­chu” i re­pre­zen­ta­cji Pol­ski w pit­ce noż­nej. W re­pre­zen­ta­cji miał za­de­biu­to­wać w me­czu z Cze­cho­sło­wa­cją 15 kwiet­nia 1934 roku, w wie­ku 17 lat. Do me­czu jed­nak nie do­szło z przy­czyn po­li­tycz­nych. Jak do­no­sił „Prze­gląd Spor­to­wy”: „MSZ za­bro­ni­ło ko­rzy­sta­nia z wy­da­nych już zresz­tą pasz­por­tów na wy­jazd re­pre­zen­ta­cji Pol­ski do Pra­gi”. Wi­li­mow­ski prze­szedł do hi­sto­rii mi­strzostw świa­ta jako zdo­byw­ca czte­rech bra­mek w me­czu z Bra­zy­lią na mun­dia­lu we Fran­cji w 1938 roku, dzię­ki cze­mu przez 56 lat był re­kor­dzi­stą pod wzglę­dem licz­by strze­lo­nych goli w jed­nym me­czu.

 

To był je­den z naj­pięk­niej­szych dni mo­jej mło­do­ści prze­ży­tej w PRL-u. Tego po­god­ne­go, sło­necz­ne­go, czerw­co­we­go przed­po­łu­dnia w 1981 roku (do­kład­nej daty nie pa­mię­tam) mia­łem otrzy­mać pasz­port, dzię­ki któ­re­mu mo­głem po­je­chać w swo­ją pierw­szą za­gra­nicz­ną po­dróż, i to nie do ja­kie­goś tam „brat­nie­go” so­cja­li­stycz­ne­go kra­ju, ale do ka­pi­ta­li­stycz­nej Ho­lan­dii! Ce­lo­wo za­miast sfor­mu­ło­wa­nia: „mia­łem stać się po­sia­da­czem pasz­por­tu” – uży­łem zwro­tu: „mia­łem otrzy­mać pasz­port”. Otóż w tam­tych cza­sach, so­cja­li­stycz­ne pań­stwo wy­da­wa­ło (albo i nie wy­da­wa­ło – każ­de­go dnia wie­le osób od­cho­dzi­ło od okie­nek pasz­por­to­wych z przy­sło­wio­wym kwit­kiem) pasz­port w ręce Jana Ko­wal­skie­go tyl­ko po uprzed­nim zde­po­no­wa­niu do­wo­du oso­bi­ste­go w wy­dzia­le pasz­por­to­wym lo­kal­nej ko­men­dy Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej. Za­tem po po­wro­cie z ka­pi­ta­li­stycz­ne­go raju mu­sia­łem, bo­daj­że w cią­gu ty­go­dnia, w tym­że sa­mym wy­dzia­le pasz­por­to­wym ko­men­dy MO (w Gdań­sku przy ul. Piw­nej), w któ­rym otrzy­ma­łem pasz­port, ode­brać do­wód oso­bi­sty i… zde­po­no­wać pasz­port. Tak więc nie mo­głem, jak obec­nie, trzy­mać w szu­fla­dzie biur­ka swo­je­go pasz­por­tu. I te­raz już Czy­tel­ni­cy z pew­no­ścią zro­zu­mie­li, skąd ten ostroż­ny zwrot: „mia­łem otrzy­mać pasz­port”. Młod­si Czy­tel­ni­cy być może za­py­ta­ją: a je­śli ktoś chciał­by po­now­nie wy­je­chać do państw – jak to się wte­dy mó­wi­ło – „dru­gie­go ob­sza­ru płat­ni­cze­go”? A, to trze­ba było przejść „urzęd­ni­czą dro­gę przez mękę” raz jesz­cze, czy­li wy­peł­niać kwe­stio­na­riu­sze, zdo­by­wać za­świad­cze­nia w biu­rach, urzę­dach, miej­scu pra­cy, Woj­sko­wej Ko­men­dzie Uzu­peł­nień itd. Pa­mię­tam, że za­ła­twia­jąc z Mamą te pasz­por­ty w 1981 roku, mie­li­śmy spo­ro bie­ga­ni­ny. Na przy­kład: jako nie­peł­no­let­ni mu­sia­łem wy­ro­bić so­bie w Urzę­dzie Miej­skim tym­cza­so­wy do­wód oso­bi­sty, a Mama co naj­mniej dwu­krot­nie od­wie­dzi­ła moją szko­łę, po­nie­waż dy­rek­cja zo­bli­go­wa­ła Ją do na­pi­sa­nia dwóch po­dań-próśb (pierw­sze po­da­nie za­wie­ra­ło proś­bę o wy­ra­że­nie przez szko­łę zgo­dy na mój wy­jazd, a w dru­gim Mama zo­bo­wią­za­ła się, iż do­pil­nu­je bym „nad­ro­bił ewen­tu­al­ne za­le­gło­ści wy­ni­kłe z po­wro­tu z za­gra­ni­cy po roz­po­czę­ciu roku szkol­ne­go”).

Sto­jąc wraz z Mamą w dłu­giej ko­lej­ce przed sie­dzi­bą wy­dzia­łu pasz­por­to­we­go ko­men­dy MO, by­łem świad­kiem cie­ka­wej wy­mia­ny zdań po­mię­dzy dwo­ma męż­czy­zna­mi. Za­nim przy­to­czę treść tej roz­mo­wy, uwa­żam, że w tym miej­scu wy­pa­da po­czy­nić małą dy­gre­sję: okres od sierp­nia 1980 do grud­nia 1981 roku zo­stał na­zwa­ny „szes­na­sto­ma mie­sią­ca­mi wol­no­ści” lub „kar­na­wa­łem So­li­dar­no­ści”; i nie bez przy­czy­ny – fak­tycz­nie, w cią­gu tych szes­na­stu mie­się­cy wy­raź­nie ze­lża­ła cen­zu­ra, a i wła­dze po­lu­zo­wa­ły ry­go­ry, stąd też – jak ów­cze­śnie mó­wio­no – „wię­cej moż­na było zo­ba­czyć, prze­czy­tać, usły­szeć i po­wie­dzieć”. Pew­nie dla­te­go dwaj pa­no­wie z ko­lej­ki nie bali się ujaw­nić przed ob­cy­mi ludź­mi swo­ich po­glą­dów. Przy­ta­czam po­ni­żej prze­bieg tej roz­mo­wy, z za­strze­że­niem, że od­by­ła się ona 37 lat temu; tak więc mogę rę­czyć za jej me­ri­tum, a co do szcze­gó­łów… wia­do­mo, czas zro­bił swo­je.

Pan „X”: „A cho­le­ra ja­sna, mu­sia­łem zwol­nić się z pra­cy i za­pusz­czam ko­rze­nie przed tym biu­rem!”.

Pan „Y”: „Pa­nie, nie na­rze­kaj pan. Pra­ca nie za­jąc – nie uciek­nie. Po­sto­isz pan tro­chę, da­dzą panu pasz­port i po­je­dziesz pan, do­kąd oczy po­nio­są. Pew­nie na Za­chód, do ro­dzi­ny, co?”.

Pan „X”: „A że­byś pan wie­dział. Ale czy na pew­no da­dzą?”.

Pan „Y”: „Da­dzą, da­dzą. Co mają nie dać? Te­raz dają wszyst­kim jak leci”.

Pan „X”: „No, nie wszyst­kim. Dwa lata temu, jak moja szwa­gier­ka chcia­ła wy­je­chać do Fran­cji, to nie dali”.

Pan „Y”: „Sam pan po­wie­dział, że to było dwa lata temu. A dziś jest zu­peł­nie ina­czej”.

Pan „X”: „Dzia­dow­skie, cho­ler­ne pań­stwo! Nie dość, że trze­ba za­ła­twiać ty­siąc pa­pie­rów, to jesz­cze nie ma pew­no­ści, czy da­dzą. A jak da­dzą, to nie na sta­łe, tyl­ko na czas wy­jaz­du. A po po­wro­cie, czło­wie­ku, idź na ko­men­dę i zda­waj pasz­port”.

Pan „Y”: „Pa­nie, nie bluź­nij pan! Przed ro­kiem pięć­dzie­sią­tym szó­stym to w ogó­le nie pusz­cza­li. Za Go­muł­ki – tro­chę po­lu­zo­wa­li, a po­tem za Gier­ka to już było cał­kiem, cał­kiem. No a obec­nie, to dają pra­wie z au­to­ma­tu”.

Pan „X”: „A z cze­go tu się cie­szyć?! Jak po­my­ślę, że w nor­mal­nym kra­ju wy­da­ją pasz­port na sta­łe, do szu­fla­dy, to mnie krew za­le­wa!”.

Pan „Y”: „Nie bądź pan dziec­kiem! Nie wiesz pan, gdzie ży­jesz? A i tak nie mamy naj­go­rzej. Ja dużo jeż­dżę, to swo­je wiem. W ta­kiej Ru­mu­nii czy u Ru­skich to nam za­zdrosz­czą, że mo­że­my so­bie jeź­dzić na Za­chód. A u Ener­dow­ców tyl­ko eme­ry­tów pusz­cza­ją na Za­chód”.

W tym mo­men­cie do roz­mo­wy wtrą­cił się star­szy męż­czy­zna – na oko sie­dem­dzie­się­cio­let­ni – o no­bli­wym wy­glą­dzie. „Pa­no­wie” – ode­zwał się z me­lan­cho­lij­nym uśmie­chem – „przed woj­ną to było praw­dzi­we pań­stwo i praw­dzi­we pasz­por­ty. I orzeł na okład­ce był praw­dzi­wy, jak się pa­trzy, bo z ko­ro­ną! A i na­zwa bez tego słów­ka Lu­do­wa. I w ko­lej­kach się nie sta­ło po wy­da­nie, tak jak te­raz. I pasz­por­tu po przy­jeź­dzie z za­gra­ni­cy nie zda­wa­no w urzę­dzie”. Lu­dzie na ta­kie dic­tum smęt­nie po­ki­wa­li gło­wa­mi, a pa­no­wie „X” i „Y” wo­bec tak po­waż­nych ar­gu­men­tów po pro­stu za­mil­kli.

Ów in­cy­dent na tyle moc­no wrył mi się w pa­mięć, że wer­tu­jąc rocz­ni­ki przed­wo­jen­nych ga­zet lub czy­ta­jąc wspo­mnie­nia i opra­co­wa­nia do­ty­czą­ce II RP, za­wsze bacz­ną uwa­gę zwra­ca­łem na wsze­la­kie wzmian­ki po­ru­sza­ją­ce pro­ble­ma­ty­kę pasz­por­to­wą, wy­jaz­dów za­gra­nicz­nych itp., gdyż chcia­łem po­znać od­po­wie­dzi na na­stę­pu­ją­ce py­ta­nia: Czy oby­wa­te­le w mię­dzy­wo­jen­nej Pol­sce otrzy­my­wa­li pasz­por­ty – jak to się mówi – „od ręki”? Czy wła­dze od­ma­wia­ły wy­da­wa­nia pasz­por­tów, a je­śli tak, to w jaki spo­sób mo­ty­wo­wa­no ta­kie de­cy­zje? Za­nim przej­dzie­my do kon­kret­nych przy­kła­dów przy­bli­ża­ją­cych nam kwe­stię, że tak po­wiem, prag­ma­ty­ki pasz­por­to­wej w Pol­sce mię­dzy­wo­jen­nej, wpierw od­wo­łaj­my się do istot­nych ak­tów praw­nych.

Pierw­szym do­ku­men­tem, na któ­ry war­to zwró­cić uwa­gę, było Roz­po­rzą­dze­nie Mi­ni­stra Skar­bu w po­ro­zu­mie­niu z Mi­ni­strem Spraw We­wnętrz­nych z dnia 29 stycz­nia 1930 r. w spra­wie opłat za pasz­por­ty na wy­jazd za gra­ni­cę (Dz.U. 1930, nr 7, poz. 57), sy­gno­wa­ne przez sze­fów obu re­sor­tów: płka Igna­ce­go Ma­tu­szew­skie­go (kie­row­ni­ka Mi­ni­ster­stwa Skar­bu) i Hen­ry­ka Jó­zew­skie­go (mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych). Roz­po­rzą­dze­nie usta­la­ło wy­so­kość opłat „za pasz­por­ty na wy­jazd za gra­ni­cę z ter­mi­nem waż­no­ści do jed­ne­go roku”. Ile? Dużo: „za pasz­port, upraw­nia­ją­cy do jed­no­ra­zo­we­go wy­jaz­du za gra­ni­cę, względ­nie za każ­de ze­zwo­le­nie na po­now­ny wy­jazd zł 100; za pasz­port, upraw­nia­ją­cy do wie­lo­krot­nych wy­jaz­dów za gra­ni­cę zł 250” (§ 1.). Na dzi­siej­sze zło­tów­ki to bę­dzie od­po­wied­nio: 1000 i 2500. Ow­szem, Roz­po­rzą­dze­nie (§§ 1-8) mó­wi­ło tak­że o pasz­por­tach dar­mo­wych (dla emi­gran­tów, dy­plo­ma­tów, „uda­ją­cych się za gra­ni­cę służ­bo­wo”) i ulgo­wych (np. dla osób kształ­cą­cych się za gra­ni­cą czy pro­wa­dzą­cych ba­da­nia na­uko­we – opła­ty od 20 do 150 zł), ale umów­my się – wy­sta­wia­nie ta­kich pasz­por­tów trak­to­wa­no jako wy­jąt­ki od re­gu­ły i za­wsze wy­da­wa­no ich mniej niż zwy­kłych. Czy moż­na było prze­dłu­żyć waż­ność pasz­por­tu? Tak, ale „za taką samą opła­tą, jak przy wy­sta­wia­niu no­we­go pasz­por­tu” (§ 13.).

Po upły­wie sie­dem­na­stu mie­się­cy wła­dze uzna­ły te 100 czy 250 zł opła­ty pasz­por­to­wej za ja­kieś śmiesz­ne pie­nią­dze – w re­zul­ta­cie wy­da­no ko­lej­ny akt praw­ny (Roz­po­rzą­dze­nie Mi­ni­stra Skar­bu w po­ro­zu­mie­niu z Mi­ni­strem Spraw We­wnętrz­nych z dnia 20 czerw­ca 1931 r. w spra­wie opłat za pasz­por­ty na wy­jazd za gra­ni­cę, Dz.U. 1931, nr 56, poz. 460), w któ­rym ob­wiesz­czo­no wszem i wo­bec, że „opła­ty za pasz­por­ty na wy­jazd za gra­ni­cę z ter­mi­nem waż­no­ści do jed­ne­go roku wy­no­szą: a) za pasz­port, upraw­nia­ją­cy do jed­no­ra­zo­we­go wy­jaz­du za gra­ni­cę, względ­nie za każ­de ze­zwo­le­nie na po­now­ny wy­jazd zł 200 [2000 na dzi­siej­sze zło­tów­ki – S.S.]; b) za pasz­port, upraw­nia­ją­cy do wie­lo­krot­nych wy­jaz­dów za gra­ni­cę zł 350 [3500 na dzi­siej­sze zło­tów­ki – S.S]”. Pod­wyż­ki o 100% i 40% były – w cza­sie wiel­kie­go kry­zy­su i po­stę­pu­ją­cej pau­pe­ry­za­cji lud­no­ści pol­skiej – ni­czym in­nym, jak tyl­ko roz­bo­jem w bia­ły dzień! We­dług do­cen­ta dok­to­ra ha­bi­li­to­wa­ne­go Ja­nu­sza Li­bic­kie­go, wy­bit­ne­go ów­cze­sne­go eko­no­mi­sty, do­chód per ca­pi­ta w Pol­sce w 1931 roku wy­no­sił 708 zł brut­to (J. Li­bic­ki, Gra­ni­ce opo­dat­ko­wa­nia). Wy­da­tek 200 zł ozna­czał­by uszczu­ple­nie tego do­cho­du o 28,2%; wy­da­tek 350 zł – uszczu­ple­nie o 49,4%. Gdy zaś weź­mie­my rok 1933, dane będą jesz­cze bar­dziej szo­ku­ją­ce. Przy 604 zło­tych (brut­to) do­cho­du per ca­pi­ta opła­ce­nie pasz­por­tu „upraw­nia­ją­ce­go do jed­no­ra­zo­we­go wy­jaz­du” (200 zł) po­mniej­sza­ło kwo­tę do­cho­du o 33,1%; opła­ce­nie pasz­por­tu „upraw­nia­ją­ce­go do wie­lo­krot­nych wy­jaz­dów” (350 zł) po­mniej­sza­ło kwo­tę do­cho­du aż o 57,9%! I tak jesz­cze dla po­rów­na­nia: dziś, AD 2018, za pasz­port waż­ny przez dzie­sięć lat od daty jego wy­da­nia, za­pła­ci­my 140 zł, czy­li 14 przed­wo­jen­nych zło­tó­wek…

Roz­po­rzą­dze­nie z 1931 roku (a do­kład­nie mó­wiąc: wy­so­kie opła­ty, któ­re ono wpro­wa­dza­ło) mu­sia­ło wy­wo­łać tak kry­tycz­ne ko­men­ta­rze, iż wła­dze po­sta­no­wi­ły po­ka­zać bar­dziej ludz­kie ob­li­cze. Nowy akt praw­ny (Roz­po­rzą­dze­nie Pre­zy­den­ta Rze­czy­po­spo­li­tej z dnia 30 kwiet­nia 1932 r. w spra­wie opłat za pasz­por­ty na wy­jazd za gra­ni­cę, Dz.U. 1932, nr 38, poz. 394) za­wie­rał m.in. na­stę­pu­ją­ce po­sta­no­wie­nia: „Art. 1. (…) Pasz­por­ty (…) wy­da­wa­ne ro­bot­ni­kom (…) oraz oso­bom uda­ją­cym się za gra­ni­cę w ce­lach za­rob­ko­wych wol­ne są od opła­ty. Art. 2. Pasz­por­ty dla osób, uda­ją­cych się za gra­ni­cę: a) w ce­lach han­dlo­wych i prze­my­sło­wych, b) ce­lem kształ­ce­nia się, lub ce­lem pro­wa­dze­nia ba­dań na­uko­wych, c) ce­lem le­cze­nia się, o ile cho­ry jest nie­za­moż­ny i o ile le­cze­nie za gra­ni­cą jest bez­względ­nie ko­niecz­ne, d) ce­lem uczest­ni­cze­nia w ze­bra­niach mię­dzy­na­ro­do­wych, zjaz­dach na­uko­wych, za­wo­dach spor­to­wych itp., e) w ce­lach spo­łecz­nych – pod­le­ga­ją opła­cie, któ­ra wy­no­si w przy­pad­kach wy­mie­nio­nych w punk­cie a) – 25%, zaś w przy­pad­kach wy­mie­nio­nych w punk­tach b), c), d) i e) – 20% opła­ty, usta­la­nej przez Mi­ni­stra Skar­bu w po­ro­zu­mie­niu z Mi­ni­strem Spraw We­wnętrz­nych (…). Oso­by wy­mie­nio­ne w punk­tach b), d) i e) [a dla­cze­go nie c)? – S.S] mogą być zu­peł­nie zwol­nio­ne od opłat pasz­por­to­wych we­dług uzna­nia Mi­ni­stra Spraw We­wnętrz­nych w po­ro­zu­mie­niu z Mi­ni­strem Skar­bu. Mi­ni­stro­wie ci mogą swe upraw­nie­nia w tym za­kre­sie prze­ka­zać wła­dzom bez­po­śred­nio so­bie pod­le­głym”.

14 lip­ca 1936 roku par­la­ment uchwa­lił dłu­go ocze­ki­wa­ną przez spo­łe­czeń­stwo Usta­wę o pasz­por­tach (Dz.U. 1936, nr 56, poz. 404). Za­cy­tuj­my jej naj­waż­niej­sze frag­men­ty: „Art. 1. (…) (2) Usta­la się na­stę­pu­ją­ce ro­dza­je pasz­por­tów: 1) pasz­por­ty zwy­czaj­ne, 2) pasz­por­ty służ­bo­we, 3) pasz­por­ty dy­plo­ma­tycz­ne, 4) pasz­por­ty zbio­ro­we. (…) Art. 2. (1) Wa­run­kiem uzy­ska­nia pasz­por­tu jest: 1) oby­wa­tel­stwo pol­skie, 2) ze­zwo­le­nie władz woj­sko­wych, je­że­li w myśl obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów ze­zwo­le­nie ta­kie jest wy­ma­ga­ne, 3) za­świad­cze­nie, prze­wi­dzia­ne w prze­pi­sach o emi­gra­cji, je­że­li wy­jazd na­stę­pu­je w ce­lach emi­gra­cyj­nych, 4) ze­zwo­le­nie ro­dzi­ców, opie­ku­nów bądź ku­ra­to­rów, je­że­li cho­dzi o oso­by nie­peł­no­let­nie lub nie­wła­sno­wol­ne. (…) Art. 3. (1) Wła­dza od­mó­wi wy­da­nia pasz­por­tu, je­że­li: 1) oso­ba ubie­ga­ją­ca się o pasz­port nie od­po­wia­da wa­run­kom wy­mie­nio­nym w Art. 2, 2) wy­da­nie pasz­por­tu może na­ra­zić na szko­dę waż­ny in­te­res pań­stwo­wy lub za­gro­zić bez­pie­czeń­stwu, spo­ko­jo­wi lub po­rząd­ko­wi pu­blicz­ne­mu, 3) prze­ciw­ko oso­bie ubie­ga­ją­cej się o pasz­port to­czy się po­stę­po­wa­nie kar­ne o zbrod­nie lub wy­stę­pek, a wła­ści­wa wła­dza są­do­wa nie wy­ra­zi zgo­dy na wy­da­nie pasz­por­tu, 4) oso­ba ubie­ga­ją­ca się o pasz­port opie­ku­je się in­ny­mi oso­ba­mi, a ist­nie­je oba­wa, że w ra­zie jej wy­jaz­du oso­by te po­zo­sta­ły­by bez na­le­ży­tej opie­ki. (…) Art. 6. Pasz­por­ty zbio­ro­we mogą otrzy­my­wać: 1) uczest­ni­cy wy­cie­czek szkol­nych, na­uko­wo-ba­daw­czych i dy­dak­tycz­nych, a tak­że wy­cie­czek mor­skich, or­ga­ni­zo­wa­nych na pod­sta­wie ze­zwo­le­nia Mi­ni­stra Spraw We­wnętrz­nych, 2) człon­ko­wie or­ga­ni­za­cji (związ­ków, sto­wa­rzy­szeń itp.), wy­jeż­dża­ją­cy na pod­sta­wie ze­zwo­le­nia Mi­ni­stra Spraw We­wnętrz­nych (…) Art. 7. Po­sia­da­nie pasz­por­tu jed­ne­go ro­dza­ju nie wy­łą­cza moż­no­ści uzy­ska­nia pasz­por­tu in­ne­go ro­dza­ju. Art. 8. Pasz­por­ty zwy­czaj­ne, służ­bo­we i dy­plo­ma­tycz­ne są jed­no­oso­bo­we; jed­nak­że w pasz­por­cie męża może być wpi­sa­na żona, a w pasz­por­cie jed­ne­go lub oboj­ga ro­dzi­ców albo opie­ku­na – dzie­ci do lat 13 (…). Art. 10. (1) Pasz­por­ty zwy­czaj­ne, służ­bo­we i dy­plo­ma­tycz­ne moż­na wy­da­wać na okres do lat 3. Waż­ność pasz­por­tu moż­na prze­dłu­żać, jed­nak łącz­ny okres waż­no­ści, li­cząc od dnia wy­sta­wie­nia pasz­por­tu, nie może prze­kra­czać lat 5. (2) Pasz­por­ty wy­mie­nio­ne w ustę­pie (1), upraw­nia­ją do wie­lo­krot­nych wy­jaz­dów (…). (3) Pasz­por­ty zbio­ro­we moż­na wy­da­wać na okres do 3 mie­się­cy; upraw­nia­ją one do jed­no­ra­zo­we­go wy­jaz­du (…). Art. 11. Pasz­por­ty są waż­ne na wszyst­kie kra­je za­gra­nicz­ne (…). Art. 12. Pasz­por­ty zwy­czaj­ne i zbio­ro­we wy­da­wa­ne w kra­ju pod­le­ga­ją opła­tom, któ­re usta­la w dro­dze roz­po­rzą­dze­nia Mi­ni­ster Spraw We­wnętrz­nych w po­ro­zu­mie­niu z Mi­ni­strem Skar­bu. Za pod­sta­wę przy usta­la­niu opłat przy­ję­te będą mie­sięcz­ne okre­sy waż­no­ści pasz­por­tów. (2) Pasz­por­ty służ­bo­we i dy­plo­ma­tycz­ne nie pod­le­ga­ją opła­tom pasz­por­to­wym. Art. 13. (1) Nie pod­le­ga­ją opła­tom pasz­por­to­wym pasz­por­ty wy­da­wa­ne w kra­ju oso­bom: 1) wy­jeż­dża­ją­cym jako emi­gran­ci, 2) nie­za­moż­nym, je­że­li wy­ka­żą, że wy­jazd ich jest ko­niecz­ny, a uisz­cze­nie opła­ty na­ra­zi­ło­by je na do­tkli­wy uszczer­bek ma­jąt­ko­wy, 3) któ­rym przy­zna­no na wy­jazd za­si­łek z fun­du­szów pu­blicz­nych, 4) nie ma­ją­cym ukoń­czo­nych lat 13, je­że­li są wpi­sa­ne w pasz­por­cie ojca, mat­ki lub opie­ku­na. (…) Art. 19. Pasz­por­ty zwy­czaj­ne i zbio­ro­we wy­da­ją w kra­ju po­wia­to­we wła­dze ad­mi­ni­stra­cji ogól­nej (…). Art. 20. Pasz­por­ty służ­bo­we wy­da­ją Mi­ni­ster Spraw We­wnętrz­nych i Mi­ni­ster Spraw Za­gra­nicz­nych (…). Art. 21. Pasz­por­ty dy­plo­ma­tycz­ne wy­da­je Mi­ni­ster Spraw Za­gra­nicz­nych (…). Art. 27. (…) Uchy­la się wszel­kie prze­pi­sy w spra­wach ure­gu­lo­wa­nych usta­wą ni­niej­szą (…)”.

Rzad­ko chwa­lę sa­na­cję, ale te­raz mu­szę to uczy­nić: oto usta­wa, któ­rej nie po­wsty­dzi­ło­by się żad­ne nor­mal­ne pań­stwo życz­li­we swo­im oby­wa­te­lom. Je­dy­nie w Art. 3., ust. 1, dru­gi punkt bu­dził po­waż­ne wąt­pli­wo­ści, po­nie­waż stwa­rzał pole do nad­użyć, na przy­kład wo­bec prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych. Wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych wy­jaz­dem za­gra­nicz­nym przede wszyst­kim nur­to­wa­ło py­ta­nie: ile trze­ba bę­dzie za­pła­cić za pasz­port? Od­po­wiedź na nie przy­nio­sło Roz­po­rzą­dze­nie Mi­ni­stra Spraw We­wnętrz­nych z dnia 12 sierp­nia 1936 r. wy­da­ne w po­ro­zu­mie­niu z Mi­ni­strem Spraw Za­gra­nicz­nych i Mi­ni­strem Skar­bu w spra­wie wy­ko­na­nia usta­wy o pasz­por­tach (Dz.U. 1936, nr 63, poz. 461). „§ 3. (1) Oso­by ubie­ga­ją­ce się o pasz­port zwy­czaj­ny po­win­ny przed­ło­żyć po­świad­cze­nie za­miesz­ka­nia w okrę­gu wła­dzy, u któ­rej zło­żo­no po­da­nie o pasz­port oraz udo­wod­nić swą toż­sa­mość i oby­wa­tel­stwo pol­skie. (2) Do po­da­nia o pasz­port na­le­ży do­łą­czyć dwie jed­na­ko­we fo­to­gra­fie oso­by, dla któ­rej pasz­port ma być wy­sta­wio­ny, o roz­mia­rze oko­ło 4,5 na 6 cm, przed­sta­wia­ją­ce do­kład­nie twarz bez na­kry­cia gło­wy i po­zwa­la­ją­ce na stwier­dze­nie w spo­sób nie­wąt­pli­wy toż­sa­mo­ści przed­sta­wio­nej na nich oso­by. (…) § 6. Pasz­port może być wy­da­ny oso­bie za­in­te­re­so­wa­nej po uprzed­nim uisz­cze­niu opła­ty, ob­li­cza­nej we­dług po­sta­no­wień roz­po­rzą­dze­nia ni­niej­sze­go. § 7. (1) Pasz­port zwy­czaj­ny z jed­no­mie­sięcz­nym ter­mi­nem waż­no­ści, z wy­jąt­kiem przy­pad­ków okre­ślo­nych w art. 13 ust. (1) usta­wy o pasz­por­tach, pod­le­ga opła­cie w wy­so­ko­ści 80 zł. Taką samą opła­tę po­bie­ra się za każ­dy na­stęp­ny mie­sięcz­ny okres waż­no­ści pasz­por­tu (…). (4) Je­że­li usta­wa o pasz­por­tach nie sta­no­wi ina­czej (art. 13 ust. (1)), oso­by do­pi­sa­ne do pasz­por­tu zwy­czaj­ne­go (art. 8) po­win­ny uiścić opła­tę za pasz­port (…). § 8. W przy­pad­kach wy­sta­wie­nia pasz­por­tu zbio­ro­we­go każ­da oso­ba wpi­sa­na do ta­kie­go pasz­por­tu obo­wią­za­na jest uiścić opła­tę w wy­so­ko­ści 25 zł za mie­sięcz­ny okres waż­no­ści, z wy­jąt­kiem osób nie ma­ją­cych ukoń­czo­nych 13 lat (art. 13 ust. (1) pkt. 4 usta­wy o pasz­por­tach). (…) § 12. (…) (2) Oso­by, któ­re będą wpi­sa­ne do pasz­por­tu zbio­ro­we­go, po­win­ny do­star­czyć za­świad­cze­nia wła­dzy miej­sco­wo wła­ści­wej o bra­ku prze­szkód do wpi­sa­nia ich do pasz­por­tu zbio­ro­we­go. (…) § 15. Dla ce­lów ewi­den­cyj­nych i sta­ty­stycz­nych może być wpro­wa­dzo­ny obo­wią­zek do­łą­cza­nia do pasz­por­tów spe­cjal­nych kar­tek sta­ty­stycz­nych”.

Trud­no przy­cze­pić się do ja­kie­go pa­ra­gra­fu, chy­ba że do ostat­nie­go, któ­ry jest ko­ron­nym do­wo­dem na to, iż Roz­po­rzą­dze­nie fak­tycz­nie wy­dał mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych (jed­no­cze­śnie pre­mier), ge­ne­rał Sła­woj Skład­kow­ski, ma­niak ewi­den­cjo­no­wa­nia lud­no­ści. Ob­niż­ka opła­ty pasz­por­to­wej aż o 60% (z 200 zł na 80 zł) sta­no­wi­ła krok w do­brym kie­run­ku. Na­le­ży jed­nak pa­mię­tać, że na­dal dla sta­ty­stycz­ne­go oby­wa­te­la II RP wy­da­tek 80 zł był nie­ma­łym uszczu­ple­niem do­mo­we­go bu­dże­tu. A je­że­li ktoś chciał mieć pasz­port waż­ny przez dwa mie­sią­ce, mu­siał wy­su­płać na ten cel 160 zł, zaś na pasz­port z rocz­nym ter­mi­nem waż­no­ści – 960 zł (oko­ło 9600 na dzi­siej­sze zło­tów­ki)! Tyl­ko ja­cyś ban­kie­rzy, prze­my­słow­cy czy dy­rek­to­rzy pań­stwo­wych przed­się­biorstw mo­gli so­bie za­fun­do­wać taki luk­sus. Tym nie­mniej z sa­tys­fak­cją od­no­tuj­my wzrost licz­by wy­da­nych pasz­por­tów w la­tach 1936-1938. W roku 1936 wy­da­no ich 46,8 ty­się­cy, w 1937 – 65,2 ty­się­cy, a w 1938 – 88,9 ty­się­cy; czy­li w prze­cią­gu dwóch lat na­stą­pił wzrost o 89,96%! Bra­wo! (Tu do­dam, iż au­to­rzy Ma­łe­go Rocz­ni­ka Sta­ty­stycz­ne­go 1939, z któ­re­go sko­rzy­sta­łem, pod ta­bel­ką za­ty­tu­ło­wa­ną Wy­jaz­dy za gra­ni­cę umie­ści­li na­stę­pu­ją­cą ad­no­ta­cję: „Na pod­sta­wie wy­da­nych pasz­por­tów za­gra­nicz­nych. (…) Pasz­por­ty zbio­ro­we li­czo­ne są we­dług licz­by osób, dla któ­rych zo­sta­ły wy­da­ne; pasz­por­ty wie­lo­krot­ne li­czo­ne są jak pasz­por­ty jed­no­ra­zo­we”).

Mą­drzy, do­świad­cze­ni lu­dzie mó­wią, że po­dob­no wszyst­ko jest względ­ne, to­też wy­pa­da­ło­by tę licz­bę 88,9 ty­się­cy wy­da­nych pasz­por­tów (wy­jaz­dów za­gra­nicz­nych) w 1938 roku skon­fron­to­wać z da­ny­mi z ja­kie­goś in­ne­go kra­ju. Ja­kie­go? Ano, niech bę­dzie PRL z lat 70. pod rzą­da­mi Gier­ka, z pra­wie taką samą jak w II RP licz­bą lud­no­ści. A poza tym, sko­ro w Pol­sce Lu­do­wej tak wie­lu – włącz­nie z pi­szą­cym te sło­wa – tę­sk­ni­ło za utra­co­ną „Ar­ka­dią” II Rze­czy­po­spo­li­tej, no to tym bar­dziej ta­kie po­rów­na­nie ma sens. Przyj­rzyj­my się za­tem da­nym z 1973 roku, przy czym mu­si­my pa­mię­tać, że wy­da­wa­no wów­czas od­ręb­nie pasz­por­ty do kra­jów obo­zu so­cja­li­stycz­ne­go (tu zresz­tą na ogół lu­dzie ko­rzy­sta­li nie tyle z pasz­por­tów, co z tzw. wkła­dek pasz­por­to­wych do do­wo­dów oso­bi­stych) i od­ręb­nie do po­zo­sta­łych kra­jów (jak wte­dy mó­wio­no: ka­pi­ta­li­stycz­nych). We­dług da­nych, do kra­jów so­cja­li­stycz­nych wy­je­cha­ło z PRL-u w 1973 roku 7 281 366 osób, a do kra­jów ka­pi­ta­li­stycz­nych 185 053 oso­by! (na pod­sta­wie: Wy­jaz­dy za­gra­nicz­ne w cza­sach PRL. Dys­ku­sja na fo­rum hi­sto­rycz­nym por­ta­lu Hi­sto­ria.org.pl.). Opła­ta za wy­ro­bie­nie pasz­por­tu do kra­jów so­cja­li­stycz­nych wy­no­si­ła 600 zł (300 zł za wkład­kę pasz­por­to­wą do do­wo­du oso­bi­ste­go), a do kra­jów ka­pi­ta­li­stycz­nych – 2000 zł (na pod­sta­wie: Roz­po­rzą­dze­nie Rady Mi­ni­strów z dnia 27 kwiet­nia 1973 r. w spra­wie opła­ty pasz­por­to­wej, Dz.U. 1973, nr 18, poz. 106). W 1973 roku prze­cięt­ne rocz­ne wy­na­gro­dze­nie brut­to wy­no­si­ło 33 576 zło­tych (na pod­sta­wie: Prze­cięt­ne wy­na­gro­dze­nie słu­żą­ce do wy­li­cze­nia pod­sta­wy eme­ry­tu­ry in­for.pl), a to z ko­lei ozna­cza­ło, że wy­da­tek 2000 zł uszczu­plał rocz­ny do­chód brut­to o 5,96%. Nie­ste­ty, nie dys­po­nu­ję da­ny­mi o do­cho­dzie brut­to per ca­pi­ta w Pol­sce dla roku 1938. Pra­ca Ja­nu­sza Li­bic­kie­go, z któ­rej przy­ta­cza­łem już dane (rok 1931 i 1933), oma­wia pro­ble­ma­ty­kę opo­dat­ko­wa­nia i do­cho­du dla okre­su 1927-1934. W tym cza­sie naj­wyż­szy do­chód per ca­pi­ta od­no­to­wa­no w roku 1929 – 836 zł, a naj­niż­szy w 1933 – 604 zł. W 1934 roku na­stą­pił wzrost o… 1 zł! Za­łóż­my jed­nak, iż do­chód w 1938 roku „sko­czył” do po­zio­mu, po­wiedz­my, 900 zł (nie­zwy­kle opty­mi­stycz­ne za­ło­że­nie), a to by ozna­cza­ło, że wy­da­tek 80 zł na pasz­port zmniej­szył­by kwo­tę do­cho­du o 8,9%. Jaki wnio­sek wy­ni­ka z tych po­rów­nań? Hmm… szcze­rze? No, je­śli szcze­rze, to po­li­ty­ka pasz­por­to­wa w PRL-u rzą­dzo­nym przez Edwar­da Gier­ka była bar­dziej li­be­ral­na niż w sa­na­cyj­nej Pol­sce lat 30.

Pu­bli­cy­ści doby dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go, któ­rzy nie da­rzy­li sa­na­cji sym­pa­tią, mie­li od­wa­gę kry­ty­ko­wać po­li­ty­kę pasz­por­to­wą. Ksa­we­ry Pru­szyń­ski twier­dził, że sys­tem wy­da­wa­nia pasz­por­tów od­ci­nał oby­wa­te­li II RP od za­chod­niej Eu­ro­py, a Sta­ni­sław Cat-Mac­kie­wicz zwró­cił uwa­gę na spo­sób wy­łu­dza­nia pasz­por­tów zniż­ko­wych i dar­mo­wych przez róż­nych „dzia­ła­czy spo­łecz­nych” (czy­taj: cwa­nia­ków): „Je­śli dziś ktoś za­bie­rze dzie­ci, aby po­ka­zać im Wło­chy, za­pła­ci za pasz­port, ile się na­le­ży, opła­ci bi­le­ty ko­le­jo­we w 100%, to bę­dzie się to na­zy­wa­ło, że jest bur­żuj i wy­wo­zi pie­nią­dze za gra­ni­cę. Ale je­śli ten sam ktoś wsią­dzie do po­cią­gu Słoń­ce łą­czy na­ro­dy i po­je­dzie na Ri­wie­rę, albo okrę­tem Ba­to­ry na wy­ciecz­kę do Ma­ro­ka, a zwłasz­cza je­śli bę­dzie to po­łą­czo­ne ze wspól­nym po­ło­że­niem wień­ca na Gro­bie Nie­zna­ne­go Żoł­nie­rza w Se­ne­ga­lu, to bę­dzie się to na­zy­wa­ło re­pre­zen­ta­cją Po­lo­nii za gra­ni­cą, im­pre­zą o cha­rak­te­rze kul­tu­ral­nym, czy ja­kim in­nym fra­ze­sem ze słow­ni­ka mi­ni­stra Świę­to­sław­skie­go [Woj­ciech Świę­to­sław­ski – uczo­ny, pro­fe­sor Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go i Po­li­tech­ni­ki War­szaw­skiej; w la­tach 1935-1939 był mi­ni­strem wy­znań re­li­gij­nych i oświe­ce­nia pu­blicz­ne­go – S.S.] i wte­dy otrzy­ma się dar­mo­wy pasz­port, zniż­kę na ko­le­jach, bło­go­sła­wień­stwo pa­trio­tycz­ne, a przy mi­ni­mum ener­gii na­wet sty­pen­dium na wy­jazd” (cyt. za: T. Ga­biś, O II RP kry­tycz­nie, „Ser­wis in­for­ma­cyj­ny BI­BU­ŁA”).

Dok­tor Zyg­munt No­wa­kow­ski, pu­bli­cy­sta „Ilu­stro­wa­ne­go Ku­rie­ra Co­dzien­ne­go”, na­pi­sał sło­wa, któ­re umie­ści­łem w ty­tu­le roz­dzia­łu: „Ma się wra­że­nie, że z Pol­ski wy­pusz­cza­ją za kau­cją”. Cy­tat ten po­cho­dzi z jego fe­lie­to­nu Jajo Ko­lum­ba („Ilu­stro­wa­ny Ku­rier Co­dzien­ny”, nr 26 z 26 stycz­nia 1931 r.). No­wa­kow­ski opi­sy­wał w nim ge­hen­nę wy­ra­bia­nia – i to dar­mo­we­go! – pasz­por­tu. A za­czę­ło się wszyst­ko bar­dzo nie­win­nie. Oto pod­pi­sał z jed­nym z te­atrów ry­skich lu­kra­tyw­ny kon­trakt na wy­stę­py (No­wa­kow­ski był nie tyl­ko dzien­ni­ka­rzem, lecz rów­nież uta­len­to­wa­nym ak­to­rem i re­ży­se­rem). Kie­dy otrzy­mał gra­ti­so­wy bi­let od ko­lei ło­tew­skiej „na całą prze­strzeń od gra­ni­cy aż do sa­mej Rygi” i z po­wro­tem, roz­po­czął sta­ra­nia o wy­da­nie pasz­por­tu. Wi­zy­ta u fo­to­gra­fa była nie­win­nym, bła­hym pro­lo­giem, za­le­d­wie wstę­pem „do se­rii mąk pasz­por­to­wych”. A po­tem było co­raz go­rzej, wręcz tak źle, że w pew­nym mo­men­cie wy­krzyk­nął: „Och, jak­że za­zdrosz­czę cu­dzo­ziem­com! Np. nie­daw­no gra­ła w War­sza­wie ak­tor­ka fran­cu­ska p. Pie­rat [Ma­rie-Thére­se Pie­rat (1883-1934), ak­tor­ka i pi­sar­ka; wy­stę­po­wa­ła w słyn­nej Co­médie-Fra­nça­ise (Ko­me­dia Fran­cu­ska) – S.S.] ze swą tru­pą. Otrzy­ma­ła pasz­port bez naj­mniej­szej trud­no­ści. (…) Nie­ste­ty, u nas jest ina­czej, ina­czej, ina­czej…”.

No­wa­kow­ski tak czę­sto by­wał w biu­rze pasz­por­to­wym, że po­ku­sił się o sfor­mu­ło­wa­nie wła­snej in­ter­pre­ta­cji urzęd­ni­cze­go tru­du: „Kie­dy (…) pa­trzy­łem na strasz­li­wy trud urzęd­ni­ka (…) w biu­rze pasz­por­to­wym – kie­dy ob­ser­wo­wa­łem tę obłą­kań­czą ilość pie­czą­tek, stem­pli, pa­pie­rów, za­łącz­ni­ków itd., itd., przy­szła mi na myśl Re­du­ta Or­do­na. Nie tyl­ko dla­te­go, że na­le­ża­ło­by skoń­czyć z tą za­ba­wą w moż­li­wie ra­dy­kal­ny spo­sób… Nie! Na wi­dok tego prze­le­wa­nia z pu­ste­go w próż­ne przy­po­mniał mi się tekst Mic­kie­wi­cza, któ­ry moż­na by zmie­nić, mó­wiąc:

Na ko­niec bez po­trze­by peł­nią swą po­win­ność,

Na ko­niec bez roz­wa­gi, bez czu­cia, pa­mię­ci…

Przy­bi­ja­li pie­czę­cie,

a ja, przę­dąc da­lej czar­ną nić my­śli, by­łem bli­ski zbrod­ni. Wiem, że by mnie unie­win­nio­no, bo dzie­ło znisz­cze­nia w do­brej spra­wie jest świę­te, jak dzie­ło stwo­rze­nia, ale zro­bi­ło mi się żal tych mi­łych i uprzej­mych lu­dzi, za­przę­gnię­tych do kie­ra­tu non­sen­su”.

W pew­nym mo­men­cie wpadł na­wet na ge­nial­ny po­mysł, jak mógł­by za­ro­bić gru­bą for­sę: „Sprze­dać to jako sce­na­riusz fil­mo­wy na za­gra­ni­cę. Ku­pią, ku­pią, na pew­no… Pój­dzie to na Niem­cy, ba, na Ame­ry­kę!… Będą wpraw­dzie mó­wi­li, że to moc­no prze­sa­dzo­ne, ale suk­ces za­pew­nio­ny. Czym­że jest naj­świet­niej­sza gro­te­ska Ha­rol­da Lloy­da, Bu­ste­ra Ke­ato­na, czy na­wet nie­śmier­tel­ne­go Cha­pli­na wo­bec wspa­nia­łej, wie­lo­ki­lo­me­tro­wej ta­śmy, na któ­rej roz­gry­wa się strasz­li­wa far­sa pasz­por­to­wa! Był­by to do­pie­ro prze­bój śmie­chu! I przy tym – co za pro­pa­gan­da! Moż­na po­ka­zać całą ma­chi­nę pań­stwo­wą, świet­nie funk­cjo­nu­ją­cy apa­rat ad­mi­ni­stra­cyj­ny, ży­cie w urzę­dach, po­li­cji itd. Był­by to film nie­my, a jed­nak mó­wią­cy nie­sły­cha­nie wie­le”.

Dzie­sięć dni, w trak­cie któ­rych za­ła­twiał for­mal­no­ści, to dla No­wa­kow­skie­go dni wy­rwa­ne z ży­cio­ry­su: „Je­stem czło­wie­kiem wca­le ob­rot­nym i na ogół daję so­bie radę. Tak, ale to był pasz­port bez­płat­ny!… By­łem więc trzy razy w wo­je­wódz­twie [Urzę­dzie Wo­je­wódz­kim w Kra­ko­wie – S.S.], sie­dem razy w biu­rze pasz­por­to­wym (nie ma te­le­fo­nu!), raz w Izbie Skar­bo­wej, raz w po­li­cji, raz w PKU [Po­wia­to­wej Ko­men­dzie Uzu­peł­nień – S.S.], raz w PKO [Pocz­to­wej Ka­sie Oszczęd­no­ści – S.S.], raz w ma­gi­stra­cie. Bez­płat­ny pasz­port kosz­to­wał mnie dzie­sięć dni, w cią­gu któ­rych nie mo­głem się ni­czym za­jąć, dzie­sięć dni po­sęp­nych, smut­nych, peł­nych wsty­du i upo­ko­rze­nia, któ­re wy­bu­cha na wi­dok zdu­mie­wa­ją­ce­go non­sen­su tej spraw­nej ma­chi­ny pie­kiel­nej. A ze mną prze­cież tra­ci­li czas urzęd­ni­cy, całe fa­lan­gi lu­dzi, któ­rzy bez prze­rwy mie­lą te ple­wy po­dań. Ale oni nie­win­ni! O, rękę ka­raj, nie śle­py miecz!… Są to lu­dzie nie­sły­cha­nie uprzej­mi, wer­sal­scy, cier­pli­wi do ostat­nich gra­nic, lu­dzie, któ­rzy idą na rękę w naj­wyż­szym stop­niu. Nie­ste­ty, cią­żą nad nimi groź­ne, okrut­ne prze­pi­sy, przy któ­rych ukła­da­niu na pew­no współ­dzia­łał ja­kiś sa­dy­sta…”. A i tak pu­bli­cy­sta miał mnó­stwo szczę­ścia, po­nie­waż zna­lazł życz­li­wą urzęd­nicz­kę i uzy­skał jej wsta­wien­nic­two, „bez któ­re­go” – jak prze­ko­ny­wał czy­tel­ni­ków – „mu­siał­bym cze­kać dni czter­dzie­ści”.

Bez­płat­ny pasz­port? Buj­da na re­so­rach! „Gdy­bym po­li­czył kosz­ta stra­co­nych dni, stem­ple, do­roż­ki, auta, jed­ną de­pe­szę, dwie roz­mo­wy z War­sza­wą, na­piw­ki dla woź­nych etc., etc., na pew­no oka­za­ło­by się, że ten bez­płat­ny pasz­port jest co naj­mniej pięć razy droż­szy od nor­mal­ne­go. A jesz­cze zo­sta­je py­ta­nie a la św. Ja­dwi­ga: Tak, ale któż mi za łzy za­pła­ci?! [we­dług le­gen­dy, kró­lo­wa Ja­dwi­ga An­de­ga­weń­ska do­wie­dziaw­szy się, że jej mąż, król Wła­dy­sław Ja­gieł­ło po­sta­no­wił wy­na­gro­dzić krzyw­dy wy­rzą­dzo­ne przez pol­skie woj­ska wie­śnia­kom, mia­ła za­py­tać: Ale któż im łzy po­wró­ci? – S.S.]… Bo były to dni zwąt­pie­nia ab­so­lut­ne­go, de­pre­sji sa­mo­bój­czej”.

Mniej wię­cej na pół­met­ku pasz­por­to­wej ka­tor­gi wpa­dła mu w ręce po­wieść bio­gra­ficz­na za­ty­tu­ło­wa­na Krzysz­tof Ko­lumb. Don Ki­chot oce­anu, pió­ra Ja­ku­ba Was­ser­man­na. Lek­tu­ra bio­gra­fii słyn­ne­go po­dróż­ni­ka, że­gla­rza i od­kryw­cy Ame­ry­ki oraz prze­ży­cia zwią­za­ne z za­ła­twia­niem „bez­płat­ne­go pasz­por­tu” skło­ni­ły kra­kow­skie­go fe­lie­to­ni­stę do prze­la­nia na pa­pier na­stę­pu­ją­cej kon­sta­ta­cji: „On [Ko­lumb – S.S] tak­że miał trud­no­ści z wy­jaz­dem, ale gdzież może być mowa o ja­kim­kol­wiek po­rów­na­niu? Ko­lumb był cu­dzo­ziem­cem na grun­cie Hisz­pa­nii, był po­szu­ki­wa­nym przez sądy por­tu­gal­skie ob­szar­pań­cem, któ­ry do­słow­nie nie miał co wło­żyć na sie­bie, był wa­ria­tem, któ­re­go mo­no­ma­nia rzu­ca­ła się w oczy… Gdy­by do dziś dnia Ame­ry­ka nie była od­kry­ta, a Ko­lumb był oby­wa­te­lem pol­skim, od na­szych władz na pew­no nie do­stał­by ni­g­dy pasz­por­tu. I nie by­ło­by Ame­ry­ki”.

Ostat­nie­go dnia mąk pasz­por­to­wych No­wa­kow­ski do­wie­dział się, „że wszyst­ko jest go­to­we” i że otrzy­ma upra­gnio­ny do­ku­ment po za­pła­ce­niu zło­tów­ki. „Szyb­ko się­gną­łem po port­mo­net­kę, ale uspo­ko­jo­no mój za­pał, mó­wiąc, że tę sumę wpła­cić mu­szę nie w sta­ro­stwie, lecz w od­le­głej o je­den ki­lo­metr PKO. I to na spe­cjal­nym prze­ka­zie. Ani nie w biu­rze pasz­por­to­wym, ani nie na po­czcie, tyl­ko wła­śnie w głów­nym gma­chu PKO!… Do­sta­łem lek­kie­go wstrzą­su ner­wo­we­go (…)”. Fi­nis co­ro­nat opus.

Dzien­ni­karz Ma­rek Sa­dze­wicz twier­dził, iż przy wy­ra­bia­niu pasz­por­tu wie­le za­le­ża­ło od wi­dzi­mi­się urzęd­ni­ka i… tzw. ple­ców. Jako po­cząt­ku­ją­cy żur­na­li­sta chciał w 1929 roku wy­je­chać do Fran­cji za chle­bem (za­mie­rzał tam pra­co­wać jako ro­bot­nik), lecz – jak wspo­mi­nał – „nie mo­głem do­stać pasz­por­tu (…), oka­za­ło się bo­wiem, że brak pod­staw do stwier­dze­nia mo­je­go oby­wa­tel­stwa pol­skie­go. Uro­dzi­łem się w War­sza­wie, mój oj­ciec spra­wo­wał man­dat po­sel­ski [An­to­ni Sa­dze­wicz był po­słem na Sejm I ka­den­cji w la­tach 1922-1927 S.S.], słu­ży­łem w Woj­sku Pol­skim. Wszyst­ko na nic. Po­trzeb­na była me­try­ka ojca, a drew­nia­na pa­ra­fia w Łom­żyń­skiem, gdzie był chrzczo­ny, spa­li­ła się w cza­sie woj­ny [I woj­ny świa­to­wej – S.S.]”. Za to w kil­ka lat póź­niej, kie­dy był już wzię­tym dzien­ni­ka­rzem pro­rzą­do­wej „Ga­ze­ty Pol­skiej”, któ­rej sze­fo­wał płk Bo­gu­sław Mie­dziń­ski – je­den z naj­bar­dziej wpły­wo­wych sa­na­to­rów – z uzy­ska­niem pasz­por­tu nie miał w ogó­le żad­nych pro­ble­mów: „Re­dak­cja wy­sła­ła mnie za gra­ni­cę i trze­ba było je­chać na­tych­miast. Do pasz­por­tu za­gra­nicz­ne­go za­wsze są po­trzeb­ne ja­kieś za­łącz­ni­ki, a cza­su na sta­ra­nie nie było. Czy ma pan – za­py­tał urzęd­nik – cho­ciaż fo­to­gra­fię? Fo­to­gra­fię mia­łem i po­je­cha­łem. Biu­ro­kra­cja ma za­wsze dwa ob­li­cza” (M. Sa­dze­wicz, Los tak chciał) – pu­en­to­wał swo­je za­bie­gi o pasz­port Ma­rek Sa­dze­wicz.

Pora przejść do przy­kła­dów opi­su­ją­cych ce­lo­we utrud­nia­nie – lub wręcz od­mo­wę – wy­da­wa­nia pasz­por­tów ze wzglę­dów po­li­tycz­nych (czy­li kry­tycz­ną po­sta­wę wo­bec rzą­dów sa­na­cyj­nych). Na­szą uwa­gę sku­pi­my na po­sta­ciach – przy­naj­mniej wów­czas – zna­nych: ar­ty­ście, po­li­ty­kach, na­ukow­cach, spor­tow­cach (ostat­ni przy­kład jest dość spe­cy­ficz­ny).

Woj­ciech We­iss był jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych pol­skich ar­ty­stów ma­la­rzy schył­ku XIX i pierw­szej po­ło­wy XX wie­ku. W roku aka­de­mic­kim 1918-1919 zo­stał po­wo­ła­ny na sta­no­wi­sko pierw­sze­go w nie­pod­le­głej Pol­sce rek­to­ra Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Kra­ko­wie (funk­cję tę pia­sto­wał tak­że w la­tach 1933-1934 i 1935-1936). Od 1923 roku ar­ty­sta – w po­szu­ki­wa­niu atrak­cyj­nych ple­ne­rów – miał w zwy­cza­ju wy­jeż­dżać w każ­de let­nie wa­ka­cje do po­łu­dnio­wych Włoch i Fran­cji. W 1933 roku wła­dze od­mó­wi­ły We­is­so­wi wy­da­nia pasz­por­tu. Dla­cze­go? Krą­ży­ły plot­ki, iż mistrz pa­le­ty kie­dyś „chlap­nął ozo­rem” coś tam wy­so­ce nie­po­chleb­ne­go o jed­nym z przed­sta­wi­cie­li sa­na­cyj­nej eli­ty…

Dru­gi przy­kład do­ty­czy Ta­de­usza Re­ge­ra, w okre­sie za­bo­rów po­li­ty­ka dzia­ła­ją­ce­go na Ślą­sku Cie­szyń­skim, po­sła do au­striac­kiej Rady Pań­stwa z ra­mie­nia Pol­skiej Par­tii So­cjal­no-De­mo­kra­tycz­nej. W 1910 roku Re­ger zor­ga­ni­zo­wał na Ślą­sku Cie­szyń­skim Zwią­zek Strze­lec­ki, a w la­tach 1915-1917 słu­żył w Le­gio­nach Pol­skich. W okre­sie 1918-1920 prze­wod­ni­czył – obok dok­to­ra Jana Mi­chej­dy i księ­dza Jó­ze­fa Lon­dzi­na – pra­com Rady Na­ro­do­wej Księ­stwa Cie­szyń­skie­go.

W II RP od 1919 roku aż do 1935 za­sia­dał nie­prze­rwa­nie w ła­wach sej­mo­wych. Jako po­seł Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej kry­ty­ko­wał rzą­dy Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go i sa­na­cji, za co spo­ty­ka­ły go licz­ne szy­ka­ny; m.in. w 1934 roku sta­ro­stwo w Cie­szy­nie od­mó­wi­ło mu wy­da­nia pasz­por­tu na wy­jazd do Cze­cho­sło­wa­cji i mimo iż na fo­rum Sej­mu pró­bo­wał się do­wie­dzieć, ja­kie mo­ty­wy sta­ły za tą od­mo­wą, tzw. czyn­ni­ki mia­ro­daj­ne nie ra­czy­ły od­po­wie­dzieć na py­ta­nie pana po­sła.

Je­sie­nią 1934 roku w krę­gu wy­bit­nych hi­sto­ry­ków pol­skich oraz bry­tyj­skich zro­dził się po­mysł wspól­ne­go na­pi­sa­nia (po an­giel­sku) i wy­da­nia w Wiel­kiej Bry­ta­nii dwu­to­mo­wej Hi­sto­rii Pol­ski (osta­tecz­nie dzie­ło uka­za­ło się pt. The Cam­brid­ge Hi­sto­ry of Po­land w roku 1941 – tom II, i 1950 – tom I). Na za­pro­sze­nie an­giel­skich uczo­nych (wśród nich byli m.in. Ha­rold Tem­per­ley, Geo­r­ge Tre­ve­ly­an, Wil­liam F. Red­da­way i Chri­sto­pher Cla­pham) na kon­fe­ren­cję w Cam­brid­ge w mar­cu 1935 roku mia­ło przy­być z Pol­ski pię­ciu hi­sto­ry­ków, aby prze­dys­ku­to­wać trzy te­ma­ty: re­la­cje pol­sko-an­giel­skie w wie­kach śred­nich, sta­no­wi­sko An­glii wo­bec roz­bio­rów Pol­ski i sto­su­nek Wiel­kiej Bry­ta­nii do spra­wy pol­skiej w cza­sie I woj­ny świa­to­wej. Ku za­sko­cze­niu An­gli­ków do Cam­brid­ge przy­je­cha­ła nie piąt­ka, lecz czwór­ka Po­la­ków: Wła­dy­sław Ko­nop­czyń­ski, Oskar Ha­lec­ki, Mar­ce­li Han­del­sman i Bro­ni­sław Dem­biń­ski. „Bra­ko­wa­ło de­le­ga­ta pią­te­go” – na­pi­sał w „Ku­rie­rze Po­znań­skim” po po­wro­cie do kra­ju Wła­dy­sław Ko­nop­czyń­ski – „któ­ry by opo­wie­dział An­gli­kom o na­szych wspól­nych spra­wach kul­tu­ral­nych wie­ku XVI i XVII, a mógł być nim z wiel­ką dla spra­wy ko­rzy­ścią prof. Sta­ni­sław Kot” (Eki­pa pol­ska w An­glii, „Ku­rier Po­znań­ski”, nr 200 z 1 maja 1935 r.). Po dwu­na­stu la­tach Ko­nop­czyń­ski wy­ja­śnił, dla­cze­go tak się sta­ło: „nie mógł się do­łą­czyć [do pol­skiej de­le­ga­cji w Cam­brid­ge – S.S.], bo nie do­stał pasz­por­tu od mi­ni­stra Bec­ka pią­ty za­pro­szo­ny Sta­ni­sław Kot” (Cam­brid­ge Hi­sto­ry of Po­land, „Ty­go­dnik Po­wszech­ny”, nr 24 z 19 czerw­ca 1949 r.). Do­daj­my, że prof. Kot po za­ini­cjo­wa­niu pro­te­stu pro­fe­so­rów kra­kow­skich w spra­wie brze­skiej w 1930 roku był dla sa­na­cji jed­nym z głów­nych wro­gów i stał się obiek­tem licz­nych szy­kan (m.in. zli­kwi­do­wa­no ka­te­drę, któ­rą kie­ro­wał).

Mało bra­ko­wa­ło, a Jó­zef Beck zdo­łał­by po­krzy­żo­wać pla­ny ko­lej­ne­go wy­jaz­du Sta­ni­sła­wa Kota. Wkrót­ce po przej­ściu na przy­mu­so­wą eme­ry­tu­rę (je­sie­nią 1934 roku) pro­fe­sor Kot otrzy­mał za­pro­sze­nie do Col­le­ge de Fran­ce. Jako pierw­szy Po­lak wy­kła­da­ją­cy na tej uczel­ni po Ada­mie Mic­kie­wi­czu miał wy­gło­sić cykl od­czy­tów z hi­sto­rii pol­skiej re­for­ma­cji. Mimo po­par­cia udzie­lo­ne­go mu przez Pol­ską Aka­de­mię Umie­jęt­no­ści, mimo ści­śle na­uko­we­go cha­rak­te­ru wy­jaz­du oraz nie­zwy­kłe­go pre­sti­żu ofer­ty – uczo­ny na­po­tkał na sza­lo­ne trud­no­ści w uzy­ska­niu pasz­por­tu. Do­pie­ro na­ci­ski ze stro­ny fran­cu­skiej, tu­dzież groź­ba wy­bu­chu skan­da­lu mię­dzy­na­ro­do­we­go, skło­ni­ły sa­na­cyj­ne wła­dze do ustępstw. W wy­ni­ku tego ca­łe­go za­mie­sza­nia or­ga­ni­za­to­rzy mu­sie­li prze­su­nąć ter­min pierw­sze­go wy­kła­du pol­skie­go go­ścia z 2 na 7 maja 1935 roku!

Uda­ne wy­stą­pie­nia Kota w Pa­ry­żu za­owo­co­wa­ły na­stęp­nym za­pro­sze­niem – tym ra­zem na se­rię wy­kła­dów na uni­wer­sy­te­tach ho­len­der­skich. W trak­cie kil­ku­ty­go­dnio­wej ko­re­spon­den­cji go­spo­da­rze usta­li­li z pol­skim uczo­nym te­ma­ty pię­ciu od­czy­tów (Sto­sun­ki Hu­go­na Gro­tiu­sa z Pol­ską; Prą­dy re­wo­lu­cyj­ne w re­for­ma­cji pol­skiej i ich związ­ki z Ho­lan­dią; Rzut oka na roz­wój re­for­ma­cji w Pol­sce; Przy­czy­ny upad­ku re­for­ma­cji w Pol­sce; Sto­sun­ki kul­tu­ral­ne Pol­ski z Ho­lan­dią w do­bie re­ne­san­su i re­for­ma­cji), ich ter­mi­ny i miej­sca wy­gło­sze­nia (9 mar­ca 1936 roku w Kró­lew­skim To­wa­rzy­stwie Hi­sto­rycz­nym w Am­ster­da­mie, 11 mar­ca na uni­wer­sy­te­cie w Lej­dzie, 13 mar­ca na uni­wer­sy­te­cie w Utrech­cie, 16 mar­ca na uni­wer­sy­te­cie w Gro­nin­gen i w koń­cu 17 mar­ca w To­wa­rzy­stwie Na­uko­wym w Rot­ter­da­mie), czas trwa­nia (po 105 mi­nut każ­dy od­czyt), szcze­gó­ły po­by­tu (u kogo Kot bę­dzie miesz­kał, kto ugo­ści go obia­dem, a kto ob­wie­zie po kra­ju, itd.). Po­nad­to do pro­fe­so­ra zgło­si­ły się ho­len­der­skie dzien­ni­ki, pro­sząc o skryp­ty wy­kła­dów. Sło­wem, wszyst­ko było za­pię­te na przy­sło­wio­wy ostat­ni gu­zik. Tyl­ko je­chać. Ba, ale żeby po­je­chać do Ho­lan­dii, Sta­ni­sław Kot mu­siał po­sia­dać pasz­port. W związ­ku z tym na dłu­go przed ter­mi­nem wy­jaz­du na­uko­wiec po­wia­do­mił o za­pro­sze­niu do Ho­lan­dii Mi­ni­ster­stwo Wy­znań Re­li­gij­nych i Oświe­ce­nia Pu­blicz­ne­go. Z mi­ni­ster­stwa na­de­szło za­pew­nie­nie o po­mo­cy w szyb­kim wy­ro­bie­niu pasz­por­tu bez­płat­ne­go (de­cy­du­ją­cy głos na­le­żał do Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych), co zresz­tą zro­zu­mia­łe, no bo prze­cież ten wy­jazd nie miał kosz­to­wać Pol­ski ani gro­sza, nie po­trze­ba było udzie­lać żad­nych sub­wen­cji i jesz­cze w do­dat­ku ten szczyt­ny cel, czy­li jak to ujął Zyg­munt No­wa­kow­ski – któ­ry przed­sta­wił w fe­lie­to­nie całą afe­rę – „pro­pa­gan­da za dar­mo. A więc naj­lep­sza, nie­podej­rza­na, czy­sta, praw­dzi­wie kul­tu­ral­na, a do­cie­ra­ją­ca do eli­ty. (…) taka, któ­ra zo­sta­je”. Wo­bec tego Kot, pe­łen do­brych my­śli i na­dziei, opra­co­wał od­czy­ty w ję­zy­ku nie­miec­kim i fran­cu­skim oraz ro­ze­słał ich skryp­ty do dzien­ni­ków ho­len­der­skich. I cier­pli­wie cze­kał… Aż tu rap­tem na czte­ry dni przed za­po­wie­dzia­nym w pra­sie ho­len­der­skiej wy­kła­dem am­ster­dam­skim MSZ po­wia­do­mi­ło Kota o osta­tecz­nej od­mo­wie wy­da­nia pasz­por­tu bez­płat­ne­go. Na wy­ro­bie­nie pasz­por­tu zwy­kłe­go było już za póź­no, dla­te­go też prof. Kot mu­siał swój wy­jazd od­wo­łać. Zyg­munt No­wa­kow­ski sko­men­to­wał de­cy­zję sa­na­cyj­nych władz tymi oto sło­wy: „I jak to wy­tłu­ma­czyć so­lid­nym, sys­te­ma­tycz­nym Ho­len­drom? Mam wra­że­nie, że choć­by­śmy nie wiem jak tłu­ma­czy­li, i tak nie zro­zu­mie­ją. Bo tego zro­zu­mieć nie moż­na. Bo to nie mie­ści się na­wet w gra­ni­cach na­szej, jak­że bo­ga­tej, prak­ty­ki pasz­por­to­wej. Kul­tu­ral­ny czło­wiek Za­cho­du nie poj­mie tym bar­dziej”. W dal­szej czę­ści fe­lie­to­nu No­wa­kow­ski ubo­le­wał nad zmar­no­wa­ną przez pol­skie wła­dze szan­są, oka­zją pro­mo­wa­nia Pol­ski w Ho­lan­dii: „Moż­na było je­że­li nie zdo­być, to przy­naj­mniej spró­bo­wać po­ru­szyć ten naj­trud­niej­szy, za­mknię­ty te­ren, ja­kim jest Ho­lan­dia. Moż­na było za­in­te­re­so­wać naj­roz­ma­it­sze śro­do­wi­ska, za­chę­cić do stu­diów, spo­pu­la­ry­zo­wać w ko­łach in­te­lek­tu­al­nych Pol­skę jako te­mat. A tym­cza­sem za­wia­do­mi się ich, że od­czy­ty, ści­śle na­uko­we od­czy­ty, nie od­bę­dą się z po­wo­du za­ka­zu mi­ni­ster­stwa. Cie­ka­wy je­stem ko­men­ta­rzy… Praw­do­po­dob­nie za­kaz ten tak­że wzbu­dzi za­in­te­re­so­wa­nie. Do­wie­dzą się, że jest kraj, któ­ry nie chce, aby o nim wie­dzia­no na sze­ro­kim świe­cie, któ­ry wła­snym uczo­nym za­bra­nia pro­pa­gan­dy…” (Skan­dal, „Ilu­stro­wa­ny Ku­rier Co­dzien­ny”, nr 69 z 9 mar­ca 1936 r.).

W ko­lej­nym przy­kła­dzie prof. Ste­fan Gla­ser, wy­bit­ny praw­nik, ad­wo­kat, opi­su­je swo­je pe­ry­pe­tie pasz­por­to­we: „Otóż przy­po­mi­nam so­bie, że kie­dy w r. 1935 (już po prze­nie­sie­niu mnie na eme­ry­tu­rę z po­wo­du pro­te­stu brze­skie­go) przy­by­łem do Ber­li­na, by wziąć udział w mię­dzy­na­ro­do­wym kon­gre­sie kar­nym i pe­ni­ten­cjar­nym – kon­gre­sy ta­kie od­by­wa­ły się pe­rio­dycz­nie co pięć lat – zja­wił się u mnie w ho­te­lu je­den z człon­ków na­szej Am­ba­sa­dy, pro­sząc mnie w imie­niu am­ba­sa­do­ra Lip­skie­go [Jó­ze­fa Lip­skie­go, am­ba­sa­do­ra RP w Ber­li­nie w la­tach 1934-1939 – S.S.], abym nie za­bie­rał gło­su, a już w żad­nym wy­pad­ku nie sta­rał się wy­stę­po­wać prze­ciw na­zi­stow­skim kon­cep­cjom praw­nym, znaj­du­ją­cym się na po­rząd­ku dzien­nym ob­rad, jak np. za­gad­nie­nie ste­ry­li­za­cji czy też ka­stra­cji, nisz­cze­nie ży­cia nie­uży­tecz­ne­go (le­ben­sun­wer­ten Le­bens) itp. Na moją uwa­gę, że jest to prze­cież mię­dzy­na­ro­do­wy kon­gres o cha­rak­te­rze na­uko­wym, w któ­rym bio­rę udział we wła­snym imie­niu, bę­dąc za­pro­szo­nym oso­bi­ście, nie zaś jako przed­sta­wi­ciel ta­kiej czy in­nej ofi­cjal­nej de­le­ga­cji czy or­ga­ni­za­cji, usły­sza­łem, że mimo wszyst­ko moje ne­ga­tyw­ne usto­sun­ko­wa­nie się do tego ro­dza­ju kon­cep­cji by­ło­by nie na rękę Am­ba­sa­dzie; gdy­bym nie za­sto­so­wał się do in­struk­cji czy też ży­cze­nia Am­ba­sa­dy, na­ra­ził­bym się na to, że w przy­szło­ści nie mógł­bym wię­cej otrzy­mać pasz­por­tu na wy­jazd za gra­ni­cę…

Rzecz ja­sna, że mimo tej groź­by nie usłu­cha­łem da­ne­go mi zle­ce­nia. (…) W związ­ku ze wspo­mnia­ną groź­bą nie­udzie­le­nia mi w ra­zie nie­po­słu­szeń­stwa ze­zwo­le­nia na wy­jazd za gra­ni­cę w celu uczest­ni­cze­nia w zjaz­dach na­uko­wych utkwił mi w pa­mię­ci na­stę­pu­ją­cy, nie mniej zna­mien­ny, epi­zod.

Kie­dy w ja­kiś czas póź­niej, za­pro­szo­ny na mię­dzy­na­ro­do­wy kon­gres pra­wa kar­ne­go do Fran­cji, zgło­si­łem się we wła­ści­wym urzę­dzie w War­sza­wie, do­wie­dzia­łem się, że pasz­por­tu nie otrzy­mam, a to z po­wo­du za­ka­zu wy­da­ne­go przez nad­zór pro­ku­ra­tor­ski w Mi­ni­ster­stwie Spra­wie­dli­wo­ści. Za­kaz taki był, na­tu­ral­nie, jaw­nie bez­praw­ny, nie by­łem bo­wiem przed­mio­tem ja­kie­go­kol­wiek do­cho­dze­nia czy też po­stę­po­wa­nia kar­ne­go. Wi­ce­mi­ni­strem spra­wie­dli­wo­ści był wte­dy mój ko­le­ga z cza­sów wi­leń­skich, prof. Adam Cheł­moń­ski [peł­nił tę funk­cję w la­tach 1937-1938 – S.S]. Nie chcąc jed­nak zwra­cać się do nie­go bez­po­śred­nio w tej spra­wie, pro­si­łem o to na­sze­go wspól­ne­go przy­ja­cie­la, ks. pra­ła­ta Mar­ce­le­go No­wa­kow­skie­go [po­seł na Sejm z ra­mie­nia obo­zu na­ro­do­we­go w la­tach 1919-1930; za­mor­do­wa­ny w 1940 roku przez Niem­ców – S.S]. Ks. No­wa­kow­ski, do ży­we­go obu­rzo­ny, po­łą­czył się bez­zwłocz­nie te­le­fo­nicz­nie z prof. Cheł­moń­skim i po chwi­li roz­mo­wy usły­sza­łem z ust. ks. No­wa­kow­skie­go na­stę­pu­ją­ce sło­wa wy­po­wie­dzia­ne do prof. Cheł­moń­skie­go: …nie że­byś to dla mnie uczy­nił, mu­sisz to uczy­nić, że­byś nie był świ­nią! W kil­ka dni póź­niej we­zwa­ny zo­sta­łem do nad­zo­ru pro­ku­ra­tor­skie­go, gdzie mi za­ko­mu­ni­ko­wa­no (…), że otrzy­mam pasz­port pod wa­run­kiem, iż nie będę kry­ty­ko­wał za gra­ni­cą tego, co się w Pol­sce dzie­je…” (S. Gla­ser, Uryw­ki wspo­mnień).

Ste­fan Gla­ser (1895-1984), wy­bit­ny praw­nik, na­uko­wiec, ad­wo­kat w wie­lu pro­ce­sach po­li­tycz­nych w okre­sie dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go. W 1937 roku otrzy­mał pasz­port pod wa­run­kiem, „iż nie bę­dzie kry­ty­ko­wał za­gra­ni­cą tego, co się w Pol­sce dzie­je…”.

Szy­ka­ny pasz­por­to­we do­tknę­ły i ge­ne­ra­ła Wła­dy­sła­wa Si­kor­skie­go, któ­ry za rzą­dów sa­na­cji po­zo­sta­wał cią­gle for­mal­nie w służ­bie i w dys­po­zy­cji mi­ni­stra spraw woj­sko­wych. Rok 1938 mu­siał przy­mu­so­wo spę­dzić w kra­ju – po­mi­mo kil­ku­krot­nych próśb wła­dze od­ma­wia­ły mu wy­da­nia pasz­por­tu. „Fakt, iż po­sia­dał on [Si­kor­ski – S.S.] jak naj­lep­sze sto­sun­ki z czo­ło­wy­mi przed­sta­wi­cie­la­mi ge­ne­ra­li­cji fran­cu­skiej” – wspo­mi­nał współ­pra­cow­nik ge­ne­ra­ła, Ka­rol Po­piel – „draż­nił do tego stop­nia nowe kie­row­nic­two woj­sko­we [mar­szał­ka Ry­dza-Śmi­głe­go, ge­ne­ral­ne­go in­spek­to­ra Sił Zbroj­nych, oraz ge­ne­ra­ła Ta­de­usza Ka­sprzyc­kie­go, mi­ni­stra spraw woj­sko­wych – S.S], iż po­sta­no­wio­no te sto­sun­ki prze­rwać przez od­ma­wia­nie mu pasz­por­tu. Pry­wat­nie w szep­ta­nej pro­pa­gan­dzie, aby nie pro­wo­ko­wać pu­blicz­nych i au­to­ry­ta­tyw­nych za­prze­czeń, szer­mo­wa­no ar­gu­men­tem, iż Si­kor­ski w swej za­wzię­to­ści wo­bec re­żi­mu usi­łu­je krzy­żo­wać po­su­nię­cia po­li­ty­ki rzą­do­wej, któ­ra od wi­zy­ty Ry­dza-Śmi­głe­go w Pa­ry­żu [w 1936 roku] we­szła ofi­cjal­nie – ale tyl­ko w swym pro­pa­gan­do­wym wy­da­niu – na tory oży­wie­nia pol­sko-fran­cu­skie­go so­ju­szu. W grun­cie rze­czy je­dy­ną dzia­łal­no­ścią, któ­rej od­da­wał się Si­kor­ski, poza stu­dia­mi woj­sko­wy­mi, była pró­ba su­ge­ro­wa­nia od­po­wied­nim czyn­ni­kom fran­cu­skim, by udzie­la­jąc Pol­sce po­waż­nych kre­dy­tów, nie za­nie­dby­wa­ły uzy­ska­nia do­wo­dów, iż za­sad­ni­cza po­li­ty­ka rzą­du pol­skie­go ule­ga rów­no­cze­śnie zmia­nie. Ostrze­że­nia te go­dzi­ły w oso­bę Bec­ka i jego (…) tak­ty­kę so­li­da­ry­zo­wa­nia się z wszyst­ki­mi po­su­nię­cia­mi prze­ciw­ko ofi­cjal­nej po­li­ty­ce fran­cu­skiej, gdy Rydz-Śmi­gły rów­no­cze­śnie de­kla­ro­wał co in­ne­go. Ostrze­że­nia te nie przy­nio­sły żad­ne­go re­zul­ta­tu, na­to­miast na­ra­zi­ły Si­kor­skie­go na sze­reg kło­po­tów i przy­kro­ści” (K. Po­piel, Ge­ne­rał Si­kor­ski w mo­jej pa­mię­ci). Co praw­da w 1939 roku Mi­ni­ster­stwo Spraw Za­gra­nicz­nych ra­czy­ło w koń­cu wy­dać mu pasz­port, lecz z ko­lei mi­ni­ster spraw woj­sko­wych, ge­ne­rał Ta­de­usz Ka­sprzyc­ki, nie wy­ra­ził zgo­dy na wy­gło­sze­nie w sto­li­cy Fran­cji od­czy­tu przez Si­kor­skie­go pt. O roli ar­mii pol­skiej na eu­ro­pej­skim wscho­dzie. W uza­sad­nie­niu na­pi­sa­no, że „za­gad­nie­nie tego ro­dza­ju (…) wy­ma­ga bar­dzo do­kład­nej i szcze­gó­ło­wej zna­jo­mo­ści tych spraw or­ga­ni­za­cyj­nych na­sze­go woj­ska, jak i spraw na­szej po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej i mógł­by to zro­bić tyl­ko ofi­cer bie­żą­co w tych za­gad­nie­niach pra­cu­ją­cy” (cyt. za: J. Maj­ka, Ge­ne­rał Wła­dy­sław Si­kor­ski). Tym sa­mym wła­dze sa­na­cyj­ne zda­wa­ły się mó­wić Si­kor­skie­mu: „A jedź już so­bie do tej Fran­cji, tyl­ko nie wy­gła­szaj tam żad­ne­go od­czy­tu, bo nie je­steś na bie­żą­co w te­ma­ty­ce. A nie je­steś na bie­żą­co, bo je­steś od­su­nię­ty na bocz­ny tor. A je­steś od­su­nię­ty, bo tak chciał Je­dy­ny Wskrze­si­ciel Nie­pod­le­głej Pol­ski, Mar­sza­łek Jó­zef Pił­sud­ski”.

Te­raz po­da­my przy­kład mó­wią­cy o tym, jak to sport prze­grał sro­mot­nie z po­li­ty­ką, no i przy oka­zji do­wie­my się, dla­cze­go pol­scy pił­ka­rze nie otrzy­ma­li w kwiet­niu 1934 roku pasz­por­tów na wy­jazd do Cze­cho­sło­wa­cji. Póź­ną je­sie­nią 1932 roku Mię­dzy­na­ro­do­wa Fe­de­ra­cja Pił­ki Noż­nej (FIFA) pod­ję­ła de­cy­zję o prze­pro­wa­dze­niu eli­mi­na­cji do fi­na­łów II Mi­strzostw Świa­ta, ze wzglę­du na spo­re za­in­te­re­so­wa­nie udzia­łem w im­pre­zie; osta­tecz­nie zgło­szo­no aż 32 re­pre­zen­ta­cje na­ro­do­we (do I Mun­dia­lu w Uru­gwa­ju w 1930 roku zgło­si­ło się tyl­ko 13 ekip i dla­te­go też nie było po­trze­by roz­gry­wa­nia eli­mi­na­cji). O na­szym wy­stę­pie w tur­nie­ju fi­na­ło­wym we Wło­szech miał za­de­cy­do­wać dwu­mecz z sil­ną dru­ży­ną Cze­cho­sło­wa­cji. Pierw­sze spo­tka­nie od­by­ło się 15 paź­dzier­ni­ka 1933 roku w War­sza­wie na Sta­dio­nie Woj­ska Pol­skie­go. W obec­no­ści oko­ło 20 ty­się­cy ki­bi­ców re­pre­zen­ta­cja Pol­ski prze­gra­ła 1:2. Bram­ki strze­li­li: Jo­sef Sil­ny (w 37 mi­nu­cie) i Fran­ti­sek Pel­cher (w 78 mi­nu­cie) dla Cze­cho­sło­wa­cji, oraz Hen­ryk Mar­ty­na (w 52 mi­nu­cie z rzu­tu kar­ne­go) dla Pol­ski. Jak do­no­sił ko­re­spon­dent „Ilu­stro­wa­ne­go Ku­rie­ra Co­dzien­ne­go” (nr 288 z 17 paź­dzier­ni­ka 1933 r.): „Mecz miał prze­bieg nie­zwy­kle cie­ka­wy i trzy­ma­ją­cy wi­dow­nię do sa­me­go koń­ca w na­pię­ciu, przede wszyst­kim dzię­ki szyb­kiej i ostrej grze, nada­nej przez dru­ży­nę cze­cho­sło­wac­ką. (…) Zwy­cię­stwo go­ści uwa­żać trze­ba za za­słu­żo­ne, choć jed­no­cze­śnie stwier­dzić na­le­ży, że na tle ich gry dru­ży­na pol­ska wy­pa­dła do­brze, a w każ­dym ra­zie mecz nie­dziel­ny za­li­czyć po­win­ni­śmy do lep­szych w hi­sto­rii pol­skie­go pił­kar­stwa. Gra­cze nasi nie po­tra­fi­li się jed­nak zdo­być na ostrość i do­rów­nać prze­ciw­ni­ko­wi w star­cie [do pił­ki – S.S] i w tym wzglę­dzie wy­raź­nie im ustę­po­wa­li, nad­ra­bia­jąc ten brak am­bi­cją w naj­wyż­szym ga­tun­ku”.

Ter­min spo­tka­nia re­wan­żo­we­go w Pra­dze wy­zna­czo­no na dzień 15 kwiet­nia 1934 roku. Nie ma co ukry­wać: nie by­li­śmy fa­wo­ry­tem w star­ciu z Cze­cho­sło­wa­cją i więk­szość fa­chow­ców oraz buk­ma­che­rów nie da­wa­ła nam zbyt wiel­kich szans na suk­ces. Za to pol­scy ki­bi­ce wie­rzy­li „w swo­ich chłop­ców”. Od po­cząt­ku kwiet­nia w na­szej pra­sie uka­zy­wa­ły się co­dzien­nie ma­te­ria­ły do­ty­czą­ce prze­śla­do­wań pol­skiej mniej­szo­ści u na­szych po­łu­dnio­wych są­sia­dów, zwłasz­cza na Za­ol­ziu; nie­mniej jed­nak chy­ba nikt wów­czas nie prze­wi­dy­wał, nie przy­pusz­czał, że cała spra­wa może za­koń­czyć się spor­to­wym skan­da­lem. Jesz­cze na trzy dni przed re­wan­żem „Ilu­stro­wa­ny Ku­rier Co­dzien­ny” (nr 100 z 12 kwiet­nia 1934 r.) za­mie­ścił ob­szer­ną ana­li­zę za­let i wad awi­zo­wa­nej je­de­nast­ki cze­cho­sło­wac­kiej – za­ty­tu­ło­wa­ną Przed wiel­kim bo­jem o mi­strzo­stwo świa­ta – pió­ra spe­cjal­ne­go ko­re­spon­den­ta do Pra­gi, któ­ry koń­czył swój ar­ty­kuł ra­czej nie­we­so­łą kon­sta­ta­cją: „Je­śli li­nia ata­ku cze­skie­go bę­dzie funk­cjo­no­wać na­le­ży­cie, trud­no na­praw­dę my­śleć o na­szym zwy­cię­stwie”. To było 12 kwiet­nia, a już na­za­jutrz, 13 kwiet­nia, zdu­mie­ni czy­tel­ni­cy mo­gli za­po­znać się z tre­ścią ko­mu­ni­ka­tu Pol­skiej Agen­cji Te­le­gra­ficz­nej, no­szą­ce­go datę… 11 kwiet­nia! Jego treść była krót­ka i szo­ku­ją­ca: „Jak się Pol­ska Agen­cja Te­le­gra­ficz­na do­wia­du­je, mię­dzy­pań­stwo­wy mecz pił­kar­ski Pol­ska-Cze­cho­sło­wa­cja o mi­strzo­stwo świa­ta, któ­ry miał się od­być w naj­bliż­szą nie­dzie­lę dnia 15 b.m. w Pra­dze, nie doj­dzie do skut­ku, po­nie­waż wy­jazd dru­ży­ny pol­skiej do Cze­cho­sło­wa­cji zo­stał za­nie­cha­ny”. Tyl­ko nie­któ­re ga­ze­ty, te le­piej po­in­for­mo­wa­ne (jak np. „Ilu­stro­wa­ny Ku­rier Co­dzien­ny”), za­mie­ści­ły obok ko­mu­ni­ka­tu PAT kil­ka do­dat­ko­wych szcze­gó­łów: „Jak się w ostat­niej chwi­li do­wia­du­je­my, Mi­ni­ster­stwo Spraw Za­gra­nicz­nych od­mó­wi­ło wy­da­nia pasz­por­tów pol­skiej dru­ży­nie pił­kar­skiej ma­ją­cej się udać do Pra­gi na mecz z Cze­cho­sło­wa­cją. Wo­bec po­wyż­sze­go za­rząd PZPN [Pol­skie­go Związ­ku Pił­ki Noż­nej – S.S.] od­był we śro­dę wie­czo­rem [11 kwiet­nia 1934 r. – S.S.] spe­cjal­ne po­sie­dze­nie, w wy­ni­ku któ­re­go wy­sła­no do cze­cho­sło­wac­kie­go związ­ku pił­ki noż­nej de­pe­szę, za­wia­da­mia­ją­cą o nie­przy­by­ciu dru­ży­ny i od­da­niu dru­ży­nie cze­skiej zwy­cię­stwa bez wal­ki” (Od­wo­ła­nie me­czu Pol­ska-Cze­cho­sło­wa­cja, „Ilu­stro­wa­ny Ku­rier Co­dzien­ny”, nr 101 z 13 kwiet­nia 1934 r.).

14 kwiet­nia pra­sa w dal­szym cią­gu roz­pi­sy­wa­ła się o pił­kar­skiej afe­rze. Czy­tel­ni­cy „Ilu­stro­wa­ne­go Ku­rie­ra Co­dzien­ne­go” mo­gli prze­czy­tać w ar­ty­ku­le za­ty­tu­ło­wa­nym Kon­se­kwen­cje od­wo­ła­nia me­czu Pol­ska-Cze­cho­sło­wa­cja, że „Pol­ski Zwią­zek Pił­ki Noż­nej otrzy­mał w czwar­tek [12 kwiet­nia – S.S.] od Związ­ku Cze­cho­sło­wac­kie­go de­pe­szę za­wia­da­mia­ją­cą o po­czy­nie­niu bar­dzo wie­lu przy­go­to­wań do nie­dziel­ne­go me­czu i o bar­dzo ob­szer­nej przed­sprze­da­ży bi­le­tów, a za­tem w związ­ku z od­wo­ła­niem me­czu o po­waż­nych stra­tach z tym zwią­za­nych. Jed­no­cze­śnie na­de­szła de­pe­sza Mię­dzy­na­ro­do­wej Fe­de­ra­cji Pił­kar­skiej, u któ­rej in­ter­we­nio­wał Zwią­zek Cze­cho­sło­wac­ki z za­py­ta­niem o po­wo­dy re­zy­gna­cji. Na obie te de­pe­sze PZPN od­po­wie­dział te­le­gra­ficz­nie, że z na­ka­zu władz, któ­re od­mó­wi­ły pasz­por­tów, wy­jazd zo­stał od­wo­ła­ny i jest świa­do­my strat po­wsta­łych” (nr 102 z 14 kwiet­nia 1934 r). Na tej sa­mej stro­nie re­dak­cja za­mie­ści­ła tak­że sen­sa­cyj­ny ma­te­riał pod ty­tu­łem Szo­wi­ni­ści cze­scy pod­pa­li­li bo­isko „Spar­ty” by unie­moż­li­wić mecz z Pol­ską. Pu­bli­cy­sta po­pu­lar­ne­go „¡kaca” nie po­pi­sał się rze­tel­no­ścią, sko­ro je­dy­nym ar­gu­men­tem na po­twier­dze­nie tezy było zda­nie: „W ko­łach dzien­ni­ka­rzy za­gra­nicz­nych pa­nu­je prze­ko­na­nie, że po­żar ten jest dzie­łem szo­wi­ni­stów cze­skich, któ­rzy w ten spo­sób chcie­li unie­moż­li­wić wy­stęp dru­ży­ny pol­skiej na te­re­nie Pra­gi (…)” (nr 102 z 17 kwiet­nia 1934 r.). Istot­nie, 10 kwiet­nia na sta­dio­nie „Spar­ty” wy­buchł po­żar. Ży­wioł stra­wił całą drew­nia­ną try­bu­nę głów­ną, szat­nie, ła­zien­ki, re­stau­ra­cje, sprzęt ra­dio­wy, biu­ro i ar­chi­wum klu­bu. Pi­sa­nie, że to Cze­si pod­pa­li­li sta­dion, aby unie­moż­li­wić mecz z Pol­ską, było kom­plet­nym non­sen­sem. Sta­dio­nów w Pra­dze nie bra­ko­wa­ło i na jed­nym z nich ro­ze­gra­no by spo­tka­nie re­wan­żo­we. W ja­kim celu po­da­wa­no ta­kie bzdu­ry? Pew­nie po to, żeby pod­grzać at­mos­fe­rę i zwięk­szyć sprze­daż cza­so­pi­sma.

Pora zaj­rzeć na łamy „Prze­glą­du Spor­to­we­go”. 14 kwiet­nia na pierw­szej stro­nie uka­zał się ar­ty­kuł Pił­ka­rze nie jadą do Pra­gi, w któ­rym oprócz istot­ne­go do­pre­cy­zo­wa­nia w kwe­stii nie­wy­da­nia pił­ka­rzom pasz­por­tów („MSZ za­bro­ni­ło ko­rzy­sta­nia z wy­da­nych już zresz­tą pasz­por­tów na wy­jazd re­pre­zen­ta­cji Pol­ski do Pra­gi”) za­war­to opi­nię bu­dzą­cą naj­wyż­sze zdu­mie­nie: „Tak więc (…) od­wo­ła­nie spo­tka­nia z Cze­cho­sło­wa­cją (…) sta­ło się fak­tem do­ko­na­nym. Z punk­tu wi­dze­nia spor­to­we­go stra­ta ta dla pił­kar­stwa pol­skie­go, zwłasz­cza dzi­siaj, u za­ra­nia se­zo­nu wio­sen­ne­go, nie jest spe­cjal­nie bo­le­sna” (nr 30 z 14 kwiet­nia 1934 r.). Jak to, od­wo­ła­nie me­czu eli­mi­na­cyj­ne­go do fi­na­łów II Mun­dia­lu – do­daj­my: me­czu z jed­ną z naj­lep­szych re­pre­zen­ta­cji na świe­cie – na­zwa­no „stra­tą nie­spe­cjal­nie bo­le­sną”?! Taka opi­nia mu­sia­ła zi­ry­to­wać i czy­tel­ni­ków i… „czyn­ni­ki nad­zo­ru­ją­ce” cza­so­pi­smo. War­to w tym miej­scu za­uwa­żyć, że „Prze­gląd Spor­to­wy” nie był ga­ze­tą nie­za­leż­ną, lecz wraz z kil­ko­ma in­ny­mi ty­go­dni­ka­mi i dzien­ni­ka­mi na­le­żał do kon­cer­nu wy­daw­ni­cze­go „Dom Pra­sy” SA, kon­tro­lo­wa­ne­go od 1932 roku przez obóz wła­dzy. Za­pew­ne po uka­za­niu się nr 30 „Prze­glą­du Spor­to­we­go”, ja­kiś „czyn­nik nad­zo­ru­ją­cy” chwy­cił za słu­chaw­kę i być może ob­sztor­co­wał re­dak­to­ra na­czel­ne­go Ma­ria­na Strze­lec­kie­go tymi mniej wię­cej sło­wy: „Słu­chaj­cie no Strze­lec­ki, co za głu­po­ty pi­szą u was w tym Prze­glą­dzie! Że od­wo­ła­ny mecz to mała stra­ta dla pol­skiej pił­ki, tak?! Zmień­cie mi to w try­mi­ga! Chy­ba że wam się znu­dzi­ło re­dak­to­ro­wa­nie w War­sza­wie, co?!”. Strze­lec­ki przy­tak­nął i zmie­nił – już w na­stęp­nym nu­me­rze (nr 31 z 18 kwiet­nia 1934 r.) ja­kiś dzien­ni­karz „Prze­glą­du” (może i sam Strze­lec­ki) w ar­ty­ku­le Po­tęż­ny za­sięg pro­pa­gan­do­wy spor­tu do­ko­nał zna­mien­nej wol­ty po­glą­dów: „Jak­że (…) obu­rzo­na musi być Pol­ska, sko­ro rząd zmu­sza swe pił­kar­stwo do zre­zy­gno­wa­nia z szans w wal­ce o ty­tuł mi­strza świa­ta (…). Nie trze­ba taić, że krok ten dla pił­kar­stwa pol­skie­go był wiel­kim po­świę­ce­niem”. Czy­li w nu­me­rze 30 od­wo­ła­nie me­czu było dla pol­skich pił­ka­rzy „stra­tą nie­spe­cjal­nie bo­le­sną”, a w nu­me­rze 31 – „wiel­kim po­świę­ce­niem”. Nie je­stem prze­ko­na­ny, czy „czyn­nik nad­zo­ru­ją­cy” wy­ra­ził za­do­wo­le­nie z tego ar­ty­ku­łu, al­bo­wiem zna­la­zła się w nim nie­po­chleb­na dla sa­na­cji teza, mó­wią­ca że do­pie­ro po od­wo­ła­niu me­czu świat do­wie­dział się o prze­śla­do­wa­niach Po­la­ków w Cze­cho­sło­wa­cji, a wcze­śniej­sze dzia­ła­nia rzą­du… oka­za­ły się mało sku­tecz­ne! Krót­ko rzecz uj­mu­jąc, „Prze­gląd Spor­to­wy” wpadł z desz­czu pod ryn­nę i po­peł­nił ko­lej­ne faux pas.

Zaj­mij­my się spra­wą po­waż­niej­szą niż kło­po­ty re­dak­to­ra Ma­ria­na Strze­lec­kie­go i przy­pa­trz­my się, jak Beck za­re­ago­wał na nad­cho­dzą­ce z Cze­cho­sło­wa­cji wie­ści o prze­śla­do­wa­niach mniej­szo­ści pol­skiej, a przy oka­zji wy­punk­tuj­my, jak po­wi­nien za­re­ago­wać. Nasz szef dy­plo­ma­cji za­miast we­zwać po­sła Vac­la­va Gir­sę na uli­cę Wierz­bo­wą do sie­dzi­by MSZ i zdro­wo go ochrza­nić z góry na dół; za­miast wrę­czyć mu notę pro­te­sta­cyj­ną; za­miast od­wo­łać po­sła Wa­cła­wa Grzy­bow­skie­go z Pra­gi do War­sza­wy na kon­sul­ta­cje; za­miast grzmieć na fo­rum Ligi Na­ro­dów w Ge­ne­wie o cze­skim bar­ba­rzyń­stwie wo­bec Po­la­ków na Za­ol­ziu; i w koń­cu, za­miast wy­dać ko­re­spon­den­tom PAT i pol­skim dy­plo­ma­tom na ca­łym świe­cie in­struk­cje do­ty­czą­ce za­sad przed­sta­wia­nia kon­flik­tu pol­sko-cze­cho­sło­wac­kie­go w od­po­wied­nim świe­tle – za­miast tego wszyst­kie­go puł­kow­nik Beck po­prze­stał na kon­sul­ta­cjach z „czyn­ni­ka­mi wyż­szy­mi” (Pił­sud­skim? Pre­zy­den­tem Mo­ścic­kim? Pre­mie­rem Ja­nu­szem Ję­drze­je­wi­czem?) i na­ka­zał ma­jo­ro­wi Kon­ra­do­wi Li­bic­kie­mu (dy­rek­to­ro­wi na­czel­ne­mu PAT) oraz ge­ne­ra­ło­wi Wła­dy­sła­wo­wi Boń­czy-Uzdow­skie­mu (pre­ze­so­wi PZPN) przy­go­to­wać od­po­wied­nie ko­mu­ni­ka­ty in­for­mu­ją­ce o nie­wy­da­niu pił­ka­rzom pasz­por­tów i o od­wo­ła­niu me­czu w Pra­dze, za co FIFA przy­zna­ła Cze­cho­sło­wa­cji wal­ko­wer 2:0, no i oczy­wi­ście od­szko­do­wa­nie od PZPN w wy­so­ko­ści 30 ty­się­cy zło­tych (we­dług nie­któ­rych źró­deł – 10 ty­się­cy zło­tych; czy­li na dzi­siej­sze zło­tów­ki 300 ty­się­cy lub 100 ty­się­cy). W taki oto spo­sób mi­ni­ster płk Beck, za eks­ce­sy Cze­chów wo­bec Po­la­ków na Za­ol­ziu, uka­rał… na­ro­do­wą je­de­nast­kę, pol­skich ki­bi­ców i po­dat­ni­ków! Dzię­ki mi­ni­stro­wi płk. Bec­ko­wi i pre­ze­so­wi gen. Boń­czy-Uzdow­skie­mu za­pi­sa­li­śmy się – i to w do­dat­ku nie­zbyt chlub­ny­mi zgło­ska­mi – w an­na­łach mun­dia­li; wszak Pol­ska była pierw­szym pań­stwem uka­ra­nym wal­ko­we­rem w hi­sto­rii mi­strzostw świa­ta w pił­ce noż­nej.

Nota bene: to że nie po­tra­fi­li­śmy przed­sta­wić świa­tu kon­flik­tu pol­sko-cze­cho­sło­wac­kie­go w od­po­wied­nim świe­tle, ob­cią­ża ewi­dent­nie kon­to płka mi­ni­stra Jó­ze­fa Bec­ka i na­sze MSZ. Nie wiem, czy Beck nie do­ce­niał roli pro­pa­gan­dy pol­skiej na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej, czy ską­pił pie­nię­dzy na ten cel. Za­pew­ne i jed­no, i dru­gie. Pu­bli­cy­sta Ksa­we­ry Pru­szyń­ski po po­wro­cie ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych za­no­to­wał w swo­im ar­ty­ku­le – U źró­deł „igno­ran­cji ame­ry­kań­skiej” o Pol­sce – cie­ka­wą uwa­gę: „Na­le­ży za­uwa­żyć, że je­ste­śmy chy­ba je­dy­nym wiel­kim na­ro­dem eu­ro­pej­skim, któ­ry nie czy­ni żad­ne­go praw­dzi­we­go wy­sił­ku w tym kie­run­ku, aby Ame­ry­ka­nów o so­bie in­for­mo­wać” („Po­li­ty­ka”, nr 17 z 1939 r.). Na­to­miast przed­wo­jen­ny dy­plo­ma­ta Jan Meysz­to­wicz, w la­tach 1932-1934 urzęd­nik Kon­su­la­tu Ge­ne­ral­ne­go RP w Mar­sy­lii, we wspo­mnie­niach za­ty­tu­ło­wa­nych Czas prze­szły do­ko­na­ny pi­sze wprost, że: „Kon­su­lat nie miał żad­nych fun­du­szy na ak­cję pro­pa­gan­do­wą, wszyst­ko za­tem za­le­ża­ło od sto­sun­ków oso­bi­stych z re­dak­to­ra­mi [cza­so­pism mar­syl­skich – S.S.]”.

Sa­na­cyj­na wła­dza po­tra­fi­ła uprzy­krzyć ży­cie nie tyl­ko tym, któ­rzy sta­ra­li się o pasz­port, ale rów­nież oso­bom pro­szą­cym o wy­da­nie prze­pu­stek gra­nicz­nych. Tak było w przy­pad­ku dwóch an­ty­sa­na­cyj­nych po­li­ty­ków: Sta­ni­sła­wa Du­bo­is (dzia­ła­cza Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej, jed­ne­go z przy­wód­ców Cen­tro­le­wu, więź­nia twier­dzy w Brze­ściu, ska­za­ne­go w tzw. pro­ce­sie brze­skim na 3 lata wię­zie­nia) i Ste­fa­na Kor­boń­skie­go (wzię­te­go ad­wo­ka­ta, dzia­ła­cza Stron­nic­twa Lu­do­we­go, a w okre­sie II woj­ny świa­to­wej jed­ne­go z przy­wód­ców Pol­skie­go Pań­stwa Pod­ziem­ne­go). We wrze­śniu 1937 roku, gdy ja­kiś su­ro­wy war­szaw­ski urzęd­nik od­mó­wił im – przy­pusz­czal­nie ze wzglę­dów po­li­tycz­nych – wy­da­nia prze­pu­stek, obaj po­li­ty­cy po­że­gna­li go sło­wa­mi: „Prze­śle­my panu po­zdro­wie­nia z Cze­cho­sło­wa­cji”, po czym spa­ko­wa­li ekwi­pu­nek do wspi­nacz­ki i nie­le­gal­nie prze­kro­czy­li gra­ni­cę pol­sko-cze­cho­sło­wac­ką. Cóż, chcie­li za­ła­twić wszyst­ko w zgo­dzie z prze­pi­sa­mi, no ale je­że­li urzęd­nik od­mó­wił… Zresz­tą ni­czym się nie przej­mo­wa­li, po­nie­waż wcze­śniej już kil­ka­krot­nie nie­le­gal­nie prze­kra­cza­li gra­ni­cę i do­sko­na­le wie­dzie­li, że ry­zy­ko wpad­ki jest małe. A co, je­śli­by żan­dar­mi cze­cho­sło­wac­cy za­żą­da­li od nich prze­pu­stek? Praw­do­po­dob­nie nic – ot, po­uczy­li­by ich, mach­nę­li ręką i pu­ści­li wol­no. Du­bo­is i Kor­boń­ski sło­wa do­trzy­ma­li: po kil­ku dniach wa­łę­sa­nia się po gó­rach prze­sła­li „do wła­dzy w War­sza­wie pocz­tów­kę z (…) ser­decz­ny­mi po­zdro­wie­nia­mi z Cze­cho­sło­wa­cji”. Po upły­wie ty­go­dnia pol­skich tu­ry­stów prze­by­wa­ją­cych w cze­skim schro­ni­sku obu­dzi­ło pu­ka­nie do drzwi. Na okrzyk: „Otwar­te!” wszedł żan­darm i za­sa­lu­to­waw­szy, po­pro­sił o gra­nicz­ne prze­pust­ki. Kor­boń­ski i Du­bo­is, z lek­ka skon­ster­no­wa­ni, od­po­wie­dzie­li: „Nie mamy”. Wów­czas żan­darm… nie, nie – wca­le nie za­czął ry­czeć, nie wy­cią­gnął kaj­da­nek, lecz tyl­ko roz­ło­żył ręce i grzecz­nie po­wie­dział: „To mu­si­cie zejść ze mną do na­sze­go sta­ro­stwa. Wczo­raj pol­skie wła­dze za­aresz­to­wa­ły w Za­ko­pa­nem kil­ku­dzie­się­ciu na­szych tu­ry­stów za nie­le­gal­ne prze­kro­cze­nie gra­ni­cy, więc mu­si­my się od­wza­jem­nić. Te­raz zo­sta­wiam was sa­mych, więc bądź­cie go­to­wi za pół go­dzi­ny”. Kie­dy po upły­wie trzy­dzie­stu mi­nut cała trój­ka ru­szy­ła do sta­ro­stwa „żan­darm zo­sta­wał o kil­ka­dzie­siąt me­trów w tyle, by stwa­rzać po­zo­ry, że idzie­my sami, a nie pod jego kon­wo­jem. Był to swe­go ro­dza­ju szczyt uprzej­mo­ści”. W biu­rze przy­jął ich bar­dzo uprzej­my wi­ce­sta­ro­sta, któ­ry po skon­tro­lo­wa­niu pa­pie­rów Po­la­ków rzekł: „Bar­dzo mi przy­kro, ale mu­szę wy­zna­czyć karę. Dam wam naj­niż­szą”. I rze­czy­wi­ście, kara wy­no­si­ła le­d­wie kil­ka ko­ron. Ale to jesz­cze nie ko­niec Wer­sa­lu ze stro­ny Cze­chów: „Za­do­wo­lo­ny żan­darm za­pro­wa­dził nas do ja­kie­goś warsz­ta­tu (…) i tam z jego re­ko­men­da­cji wy­na­ję­li­śmy tak­sów­kę, któ­ra pod­wio­zła nas pod samą ścież­kę, pro­wa­dzą­cą stro­mo do na­sze­go schro­ni­ska (. )” (cy­ta­ty za­war­te w tym aka­pi­cie po­cho­dzą z książ­ki S. Kor­boń­skie­go, Po­lo­nia Re­sti­tu­ta. Wspo­mnie­nia z dwu­dzie­sto­le­cia nie­pod­le­gło­ści 1918-1939). Peł­na kul­tu­ra! A na­sze służ­by gra­nicz­ne, cel­ni­cy? Ech, szko­da ga­dać, a wła­ści­wie to szko­da pi­sać, no ale kto cie­ka­wy, za­chę­cam do prze­czy­ta­nia dwóch na­stęp­nych roz­dzia­łów.

 

Roz­dział II. Zakazane Tar­go­wi­sko próż­no­ści, zapleśniały gobelin oraz książki naukowe za jaja i bekony, czyli urzędy celne i służby graniczne w akcji

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

 

Roz­dział III. Koniec podróży dookoła świata, czyli jak urzędnicy i funkcjonariusze sanacyjnego państwa witali bohaterów

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

 

Roz­dział IV. „Okoliczności wskazujące na ześrodkowanie stosunków osobistych i gospodarczych”, czyli obowiązek meldunkowy w teorii i praktyce

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział V. „Radosna twórczość” braci Jędrzejewiczów, czyli sanacyjna „pieriekowka dusz” dzieci i młodzieży

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział VI.Sami swoi, czyli afera podręcznikowa

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział VII. „Nadczłowiek” i „kamień węgielny Polski”, czyli kult Józefa Piłsudskiego w Wojsku Polskim w latach 1935-1939

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział VIII. „Nie pisać nic o wczorajszym pobycie pani premierowej w Teatrze Polskim!”, czyli sanacyjne nożyce cenzorskie tną aż miło

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział IX. „Komendant uznał mnie za godnego wynoszenia gówien po Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej!!”, czyli (nie)kontrolowany ekshibicjonizm generała Składkowskiego

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział X. „Nieestetyczny krzyż”, „Zburzyć te domy!” oraz „pan Popiołek na hulaj-siekierze”, czyli problemy z „estetyzacją” Polski

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział XI. Order Odrodzenia Polski pierwszej klasy „za czytanie gazet i picie herbaty z konfiturami” oraz „ordienonoscy ugarnirowani medalami”, czyli sanacja nadaje odznaczenia

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

 

Roz­dział XII. „Bagaż zwykły” i „koszta opakowania zwłok Stanisława Augusta”, czyli wołczyńska tragifarsa w trzech odsłonach z dodatkiem konkluzji

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział XIII. Ksawerego Pruszyńskiego podróże po Polsce, czyli jak inspektor w Krakowie pouczał Hiszpanów, tudzież pięć lekcji ekonomii politycznej

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział XIV. „Demokracja – demokracją, ale ktoś tym przecież musi rządzić”, czyli kulisy wyborów w Tupadłach

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział XV. Brat Wincenty contra to totalträgerzy, czyli jak chciano „stotalizować” i „wysiudać” pustelnika

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Roz­dział XVI. „Krakau! Bravo Krakau!”, czyli jak sanacyjni działacze sportowi skrzywdzili Kazimierza Fiałkę

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Bibliografia

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie: