W krainie sanacyjnych absurdów. Podróż druga. - Sławomir Suchodolski - ebook

W krainie sanacyjnych absurdów. Podróż druga. ebook

Sławomir Suchodolski

3,0

Opis

To już druga część książki zatytułowanej W krainie sanacyjnych absurdów. Składa się z kolejnych 16 esejów pokazujących życie pod rządami sanacyjnymi takim, jakim było naprawdę. Autor w oparciu o liczne materiały źródłowe takie jak wspomnienia, dzienniki, reportaże czy wreszcie ustawy i rozporządzenia dobitnie pokazuje, że sielankowo-mocarstwowy wręcz obraz „państwa nieograniczonych możliwości”, jak pisał o sanacji Adolf Nowaczyński, nie ma żadnego pokrycia w faktach. Obszerny materiał potwierdzający ten stan znajduje się w tej książce, ale nie jest to tylko nudne wyliczenie tych czy innych absurdów, ale pełna polotu i sarkazmu publicystyka, podczas lektury której czytelnik nie tylko nie będzie się nudził, ale wielokrotnie może ubawić się po pachy. Choć będzie to wielokrotnie śmiech przez łzy, gdyż nas Polaków, niestety, historia wciąż niczego nie uczy…

 

Na każdą kolejną książkę i na każdy artykuł Sławomira Suchodolskiego czekam z wielkim zainteresowaniem. To fantastyczne, odważne teksty, ujawniające prawdę o do dziś skrajnie zmitologizowanej i przesłodzonej historii rządów sanacyjnych.

Rafał A. Ziemkiewicz

Rządy sanacji to najbardziej zmistyfikowany okres dziejów Polski. Sławomir Suchodolski zrywa kurtynę propagandowego fałszu, za którą historycy i pamiętnikarze próbowali ukryć prawdę o tamtych latach. To Sanacji zawdzięczamy tragiczną spuściznę niekompetentnych ministrów, nieudacznych generałów i zwykłych cwaniaków, pchających się do koryta władzy pod hasłem „Nam się należy!”. W Polsce lat 30. panoszyły się zastępy miernot i nieuków, których jedyną kwalifikacją do pełnionych funkcji, była wierność "Idei Wielkiego Marszałka". Znacie to Państwo skądś?

 

Dr Wojciech Jerzy Muszyński (Półrocznik naukowy „Glaukopis”)

 

Sławomir Suchodolski (ur. w 1965 r. w Gdańsku) – historyk, publicysta i nauczyciel historii.  Współautor i autor dwudziestu pięciu książek (podręczników licealnych, opracowań metodycznych, zbiorów źródeł, ćwiczeń, testów i esejów historycznych m.in. Jak sanacja budowała socjalizmCzarna księga sanacjiPiłsudski i sanacja – prawda i mity, W krainie sanacyjnych absurdów. Podróż pierwsza) oraz siedemdziesięciu artykułów („Najwyższy CZAS!”. „Magna Polonia”, kaszebsko.com).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Sła­wo­mir Su­cho­dol­skiCo­py­ri­ght to this edi­tion © by Wy­daw­nic­two Pro­hi­bi­ta

ISBN:978-83-67453-01-1

Re­dak­cja i ko­rek­ta:Irena Bab­kie­wicz

Pro­jekt okład­ki:Ma­ciej Ha­ra­basz

Wy­daw­ca:Wy­daw­nic­two PRO­HI­BI­TAPa­weł To­bo­ła-Per­t­kie­wiczwww.pro­hi­bi­ta.plwy­daw­nic­two@pro­hi­bi­ta.plTel: 22 424 37 36fa­ce­bo­ok.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bi­tawww.twit­ter.com/Mul­ti­bo­okpl

Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

MAMA:

Śpisz, synku? Co ci się ma­rzy?

SY­NEK:

Sen mam prze­śliczny, mamo,że przy­stę­puje do ...... arzyi z nimi ro­bię to samo.

MAMA:

A na czem po­lega, na czem,ro­bota, w któ­rąś się wplą­tał?

SY­NEK:

By rzec prawdę, z pu­stego w próżneprze­le­wamy, a so­bie na konta.

MAMA:

Wiel­kie nieba! Ja­kieś nie­szczeresny się śnią syn­kowi mo­jemu!

SY­NEK:

Grunt, mamo, te­ren. Taki jest te­ren.Przy­sto­so­wu­jemy się do te­renu.

MAMA:

Przed­wo­jen­nem kar­miony cia­łem,czy nie mie­wasz wy­rzu­tów su­mie­nia?

SY­NEK:

We wto­rek mia­łem. We czwar­tek łka­łem.W so­botę za­po­mnia­łem.

MAMA:

Synku, synku, a czy przy­szło­ści,czy przy­szło­ści nie lę­kasz się wcale?

SY­NEK:

Nie. Mam po­sadę, le­gi­ty­ma­cję,i pra­wie cztery me­dale.

 

Kon­stanty Il­de­fons Gał­czyń­ski(mi­nia­tura sce­niczna Nocna roz­mowa z mamą.Cyt. za: „Słowo”, nr 194 z 18 lipca 1938 roku.)

Wstęp, czyli... w krótkich, żołnierskich słowach

Dro­dzy Czy­tel­nicy! Po bli­sko czte­rech la­tach, od­da­jąc do Wa­szych rąk drugą część Sa­na­cyj­nych ab­sur­dów, pod­trzy­muję w ca­łej mocy opi­nię o pi­sa­niu wstę­pów do ksią­żek (vide s. 7 czę­ści pierw­szej): nie lu­bię, nie cier­pię tego ro­bić! I dla­tego też na sa­mym po­czątku skła­dam przy­sięgę godną Han­ni­bala: ni­niej­szy wstęp bę­dzie naj­krót­szym wstę­pem ze wszyst­kich, ja­kie wy­szły spod mo­jej ręki. A więc w krót­kich, żoł­nier­skich sło­wach!

Są­dzę, że wy­pada od­po­wie­dzieć na dwa py­ta­nia, które kie­ro­wali do mnie Czy­tel­nicy po uka­za­niu się czę­ści pierw­szej.

Py­ta­nie pierw­sze: dla­czego część druga uka­zuje się do­piero po bli­sko czte­rech la­tach? Nie­stety, na wła­snej skó­rze od­czu­łem, z jaką po­korą na­leży pod­cho­dzić do snu­cia róż­nych pla­nów. Pro­blemy zdrowotne i ro­dzinne zmu­siły mnie do po­rzu­ce­nia my­śli o na­pi­sa­niu i wy­da­niu dru­giej czę­ści w 2019 roku.

Py­ta­nie dru­gie: Czy nie uwa­żam, że przy tak du­żej ilo­ści cy­ta­tów część pierw­sza za­częła przy­po­mi­nać ja­kieś wy­pisy źró­dłowe? Nie, nie uwa­żam. Im wię­cej cy­ta­tów na po­par­cie mo­ich tez, tym le­piej. Niech kry­tycy mo­jej pu­bli­cy­styki nie po­le­mi­zują ze mną, ale z kon­kret­nymi usta­wami, roz­po­rzą­dze­niami, ar­ty­ku­łami i re­por­ta­żami z tam­tych lat; niech po­le­mi­zują z fak­tami z epoki; niech po­le­mi­zują z opi­niami Hen­ryka Cie­cier­skiego, Mie­czy­sława Ja­ło­wiec­kiego, Mi­chała Paw­li­kow­skiego, Zyg­munta No­wa­kow­skiego czy Jó­zefa Mac­kie­wi­cza.

A pro­pos Jó­zefa Mac­kie­wi­cza: w tym roku ob­cho­dzimy 120. rocz­nicę jego uro­dzin. W śro­do­wi­skach pa­trio­tycz­nych Jó­zef Mac­kie­wicz jest nie­wąt­pli­wie po­sta­cią ota­czaną czcią i sza­cun­kiem, jed­nakże z bó­lem serca na­leży przy­znać, iż na­wet w tym śro­do­wi­sku po­ziom wie­dzy o „ptasz­niku z Wilna” jest że­nu­jąco ni­ski. Za­pewne tylko je­den na dzie­się­ciu, na py­ta­nie: „Kim był Jó­zef Mac­kie­wicz?”, od­po­wie: „Pi­sa­rzem, pu­bli­cy­stą, twórcą Drogi do­ni­kąd, z za­wodu – jak sam o so­bie mó­wił – an­ty­ko­mu­ni­stą, au­to­rem de­wizy: Je­dy­nie prawda jest cie­kawa”. Na­to­miast dzie­wię­ciu od­po­wie: „Jó­zef Mac­kie­wicz? No jak to?! No pew­nie, że wiem, kto to był! Wielki pi­sarz. To on... chyba on na­pi­sał te... Zie­lone oczy. I sie­dział w... no, jak jej tam?... O, w Be­re­zie sie­dział! I chyba był na­wet ja­kimś mi­ni­strem na uchodź­stwie, prawda?”. A gu­zik prawda! Dzie­wię­ciu na dzie­się­ciu za­py­ta­nych myli Jó­zefa Mac­kie­wi­cza z jego star­szym bra­tem, Sta­ni­sła­wem Cat-Mac­kie­wi­czem. Nie­stety, aż do dziś Jó­zef eg­zy­stuje w na­szej pol­skiej świa­do­mo­ści w cie­niu Sta­ni­sława.

We wszyst­kich mo­ich po­przed­nich książ­kach, a i w tej rów­nież, ko­rzy­sta­łem z pu­bli­cy­styki Jó­zefa Mac­kie­wi­cza peł­nymi gar­ściami. Im­po­no­wał mi za­wsze styl, kom­po­zy­cja jego re­por­taży, ar­ty­ku­łów. Ale przede wszyst­kim im­po­no­wała mi jego od­waga; nie bał się brać w obronę skrzyw­dzo­nych przez bez­duszną sa­na­cyjną biu­ro­kra­cję i nie bał się kry­ty­ko­wać ów­cze­snego es­ta­bli­sh­mentu. Swego czasu, w szes-na­stym stu­le­ciu, Mi­ko­łaj Ma­chia­velli pi­sał w li­ście do Fran­ciszka Gu­ic­ciar­di­niego: „Od dawna już ni­gdy nie mó­wię tego, co my­ślę, i nie my­ślę tego, co mó­wię, a je­śli wy­myka mi się słowo prawdy, owi­jam je w tyle kłamstw, że go się nie do­szu­kać” (cyt. za: A. Wat, Mój wiek). Jó­zef Mac­kie­wicz ni­gdy nie pod­pi­sałby się pod tą opi­nią (naj­do­bit­niej świad­czy o tym jego twór­czość); wielu dzi­siej­szych „nie­po­kor­nych, nie­złom­nych, nie­za­leż­nych” pu­bli­cy­stów – jak naj­bar­dziej...

Druga część Sa­na­cyj­nych ab­sur­dów składa się z szes­na­stu roz­dzia­łów, za­wie­ra­ją­cych ma­te­riał pra­wie tylko i wy­łącz­nie pre­mierowy; dwa roz­działy opu­bli­ko­wa­łem w roku 2020 na go­ścin­nych ła­mach dwu­mie­sięcz­nika „Ma­gna Po­lo­nia” (na po­trzeby książki znacz­nie je roz­sze­rzy­łem).

Pra­gnę w tym miej­scu po­dzię­ko­wać mo­jemu ser­decz­nemu kole­dze, Paw­łowi Su­da­rze. Bez pu­bli­ka­cji, którą mi po­da­ro­wał, nie mógłby po­wstać Roz­dział XI. Pawle, wiel­kie dzięki!

Na ko­niec sprawa na poły hu­mo­ry­styczna. Otóż po uka­za­niu się pierw­szej czę­ści w roku 2018 otrzy­ma­łem dużo skarg od her­ba­cia­rzy, po­nie­waż, ja­koby, fa­wo­ry­zuję... ka­wo­szy! Fak­tycz­nie, wów­czas w ostat-nim aka­pi­cie wstępu na­pi­sa­łem: „A te­raz, drogi Czy­tel­niku, po­staw na sto­liku swoją ulu­bioną fi­li­żankę z go­rącą, aro­ma­tyczną kawą”... itd. Cóż, po­zo­staje mi prze­pro­sić her­ba­cia­rzy – co też ni­niej­szym czy­nię – i do­ko­nać nie­wiel­kiej prze­róbki fe­ral­nego pas­susu...

A te­raz, drogi Czy­tel­niku, po­staw na sto­liku swoją ulu­bioną fili-żankę z go­rącą, aro­ma­tyczną her­batą, wy­god­nie roz­siądź się w fo­telu i po­zwól się za­pro­wa­dzić do sa­na­cyj­nej kra­iny ab­sur­dów, czyli do „pań­stwa nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści” (tak pi­sał o sa­na­cji Adolf No­wa­czyń­ski). Jak to moż­liwe? Po prosu prze­wróć na­stępną stronę, a ja będę Twoim usłuż­nym ci­ce­rone. Czas więc w drogę, wę­drow­cze! A na końcu po­dróży, sta via­tor, i za­du­maj się nad tym, że nas, Po­la­ków, hi­sto­ria ni­czego nie uczy – ona tylko śmieje się z nas ostat­nia...

Mimo to, ży­czę przy­jem­nej i po­ży­tecz­nej lek­tury.

Au­tor

 

Roz­dział I. „Panowie, a teraz odmówicie tę modlitwę do Piłsudskiego”, czyli sanacyjna celebra w kleszczach „kordonomanii” i szablonu

Po­wi­ta­nie mi­ni­stra ko­mu­ni­ka­cji Al­fonsa Kuhna (stoi za czwórką dzieci) przed bramą trium­falną (wi­doczna z le­wej strony przed li­mu­zyną) w Wie­liczce, 21 czerwca 1930 roku. Jak wspo­mi­nał Mie­czy­sław Ja­ło­wiecki: „Naj­bar­dziej jed­nak czaso– i pra­co­chłonne były ofi­cjalne wi­zyty wo­je­wódz­kich czy war­szaw­skich dy­gni­ta­rzy, któ­rzy w tak zwa­nym te­re­nie zwy­kli byli od czasu do czasu wy­gła­szać prze­mó­wie­nia o «de­mo­kra­cji» i de­mon­stro­wać swoją go­spo­dar­czą tro­skę".

Ksiądz pro­fe­sor Bro­ni­sław Żon­goł­ło­wicz, pro­rek­tor Uni­wer­sy­tetu Ste­fana Ba­to­rego w Wil­nie, w la­tach 1930-1936 – wi­ce­mi­ni­ster wy­znań re­li­gij­nych i oświe­ce­nia pu­blicz­nego. Na aka­de­mii ku czci Jó­zefa Pił­sud­skiego z oka­zji jego imie­nin (19 marca 1933 roku), wy­sta­wił taką oto bał­wo­chwal­czą laurkę do­stoj­nemu so­le­ni­zan­towi: „Pił­sud­ski in­te­lek­tem się wznosi na szczyty naj­wyż­sze. W krę­gach my­ślo­wych ogar­nia ho­ry­zonty nie­skoń­czone ta­jem­nic, za­gad­nień i za­dań. (...) Wkra­cza w mroczny la­bi­ryn­towy bieg hi­sto­rii na­szej. Zdu­miewa wszę­dzie ato­mi­za­cją naj­sub­tel­niej­szych naj­skryt­szych taj­ni­ków. Olśniewa zwartą po­tężną syn­tezą. Wprost prze­raża au­to­ana­lizą du­szy wła­snej, su­mie­nia swego i swych czy­nów".

Pił­sud­czycy, sa­na­to­rzy lu­bo­wali się w uro­czy­sto­ściach, ce­le­brze. Szpa­lery, nie­prze­li­czone tłumy, owa­cje, prze­ci­na­nie wstęg, bramy trium­falne, kom­pa­nie ho­no­rowe, wi¬zy­ta­cje, go­spo­dar­skie wi­zyty, prze­mó­wie­nia – to był ich ży­wioł. Dy­plo­mata i zie­mia­nin, Mie­czy­sław Ja­ło­wiecki, we wspo­mnie­niach Na skraju Im­pe­rium, sporo miej­sca po­świę­cił sza­leń­stwu świąt i uro¬czy­sto­ści w epoce sa­na­cyj­nej.

„Nie­szczę­ściem (...) zbio­ro­wego ży­cia w Pol­sce" - wspo­mi­nał Ja­ło­wiecki – „były stałe uro­czy­sto­ści zwią­zane z prze­cho­dzą­cym wszel­kie gra­nice ofi­cjal­nym ga­dul­stwem. Gdyby ogra­ni­czono się tylko do świąt pań­stwo­wych, ta­kich jak rocz­nica Cudu nad Wi­słą, Święto Nie­pod­le­gło­ści, rocz­nica Po­wsta­nia Li­sto­pa­do­wego, Dzień Żoł­nie­rza czy rocz­nica Kon­sty­tu­cji Trze­ciego Maja, to można by­łoby jesz­cze wy­trzy­mać. Nie­stety, do­łą­czyły się do tego różne „aka­de­mie" i przy­jazdy róż­nych dy­gni­ta­rzy, a wresz­cie po zgo­nie Mar­szałka do­łą­czyły się ofi­cjalne święta zwią­zane z dniem jego uro­dzin, imie­nin, rocz­nicą zgonu. Do tego do­cho­dziły uro­czy­sto­ści róż­nych or­ga­ni­za­cji. I w tym miej­scu au­tor wy­mie­nił na­zwy ośmiu sa­na­cyj­nych, pił­sud­czy­kow­skich or­ga­ni­za­cji (np. Zwią­zek Strze­lecki czy Zwią­zek Re­zer­wi­stów RP). Li­stę Ja­ło­wiec­kiego ko­niecz­nie uzu­peł­nił­bym o Zwią­zek Le­gio­ni­stów Pol­skich, Fe­de­ra­cję Pol­skich Związ­ków Obroń­ców Oj­czy­zny oraz Ligę Obrony Po­wietrz­nej i Prze­ciw­ga­zo­wej (LOPP). Au­tor zresztą za­po­mniał, że uro­dziny i imie­niny uro­czy­ście ob­cho­dzono także za ży­cia „Twórcy Pol­ski Mo­car­stwo­wej” (przy­kłady za­mie­ści­łem w tym roz­dziale). Je­śli do tego do­damy ty­dzień pro­pa­gandy LOPP, Święto Mo­rza, Zjazdy Le­gio­ni­stów, rocz­nice wy­mar­szu Pierw­szej Kom­pa­nii Ka­dro­wej, imie­niny i uro­dziny mar­szałka Śmi­głego-Ry­dza oraz pre­zy­denta Igna­cego Mo­ścic­kiego, to ofi­cjalny ka­len­darz... mo­żemy uznać za wy­peł­niony.

Nie było ty­go­dnia, aby czło­wiek zaj­mu­jący ja­kieś sta­no­wi­sko spo­łeczne nie był zmu­szony" - na­rze­kał Ja­ło­wiecki – „do wy­słu­chi­wa­nia ofi­cjal­nej ga­da­niny Przy czym me­ga­lo­ma­nia była nie­obli­czalna. Jako czło­nek rady gmin­nej wy­słu­cha­łem prze­mó­wie­nia miej­sco­wego na­uczy­ciela z oka­zji zbu­do­wa­nia no­wego mo­stu na ośmio­me­tro­wej rzeczce Swędrni, na miej­scu sta­rego, nieco już spróch­nia­łego. W mo­wie tej nasz wójt Woj­ciech Wit­czak zo­stał po­rów­nany do mę­żów, któ­rzy wzno­sili mury sta­rego Rzymu.

We­dług pa­mięt­ni­ka­rza naj­bar­dziej jed­nak czaso– i pra­co­chłonne były ofi­cjalne wi­zyty wo­je­wódz­kich czy war­szaw­skich dy­gni­ta­rzy, któ­rzy w tak zwa­nym te­re­nie zwy­kli byli od czasu do czasu wy­gła­szać prze­mó­wie­nia o „de­mo­kra­cji" i de­mon­stro­wać swoją go­spo­dar­czą tro­skę.

Ża­den z gu­ber­na­to­rów ro­syj­skich w cza­sie ob­jazdu gu­berni nie po­zwo­liłby so­bie na ota­cza­nie swo­jej osoby taką at­mos­ferą czo­ło­bit­no­ści, jaka to­wa­rzy­szyła na­szym wo­je­wo­dom w cza­sie ich co prawda rzad­kich, ale nie mniej dla lud­no­ści uciąż­li­wych ob­jaz­dów. Te bramy try­um­falne, or­kie­stry, te przy­ję­cia, po­wi­talne mowy – wszystko to sta­nęło mi w oczach, gdy pew­nego po­ranka sierp­nio­wego stary Mar­cin, słu­żący (...), za­anon­so­wał, że pan sta­ro­sta prosi mnie do te­le­fonu w spra­wie ob­jazdu po­wiatu przez wo­je­wodę Hauke-No­waka.

Ma­jor Alek­san­der Hauke-No­wak ka­rierę za­czął ro­bić po za­ma­chu ma­jo­wym. W 1929 roku przy­dzie­lono go do dys­po­zy­cji mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych. W MSW spra­wo­wał funk­cję dy­rek­tora de­par­ta­mentu po­li­tycz­nego i w tym cha­rak­te­rze wy­stę­po­wał jako świa­dek oskar­że­nia w pro­ce­sie brze­skim. Hauke-No­wak za­wiódł ocze­ki­wa­nia pana mar­szałka, po­nie­waż, jak pi­sał Jó­zef Ku­ro­pie­ska (Wspo­mnie­nia do­wódcy kom­pa­nii)-. Po pro­ce­sie brze­skim, o któ­rym Pił­sud­ski ma­wiał, że zo­stał „sfaj­dany", Hauke-No­wak „za karę" zo­stał wo­je­wodą w Ło­dzi, a na­stęp­nie w Łucku. Ku­ro­pie­ska do­ko­nał pew­nego skrótu my­ślo­wego – za­nim Hauke-No­wak za­siadł w fo­telu wo­je­wody, za­znał go­ry­czy nie­ła­ski – po pro­ce­sie brze­skim wy­wa­lono go z MSW, na­stęp­nie „urlo­po­wano bez prawa do po­bo­rów” i prze­nie­siono do re­zerwy. Wo­je­wódz­twem łódz­kim za­czął wło­da­rzyć od 1 stycz­nia 1933 roku, a wo­łyń­skim od 13 kwiet­nia 1938 roku (ty­powa sa­na­cyjna ro­szada – Hauke-No­wak prze­niósł się z Ło­dzi do Łucka, a wo­je­woda Hen­ryk Jó­zew­ski z Łucka do Ło­dzi).

Ja­ło­wiecki tak scha­rak­te­ry­zo­wał pana wo­je­wodę: „był czło­wie­kiem nie­szko­dli­wym”, ale i nie­po­zba­wio­nym wad. Śmie­szył mnie nieco pom­pa­tycz­nym na­zwi­skiem, które wpły­wało na jego oso­bo­wość, a ob­darte z pierw­szego członu bę­dą­cego tylko pseu­do­ni­mem le­gio­no­wym, sta­wało się po­spo­li­tym No­wa­kiem, tra­cąc swą hi­sto­ryczną pompę. Mia­łem rów­nież do niego pewne za­strze­że­nia za na­rzu­ca­nie kan­dy­da­tów na se­na­to­rów z na­szego okręgu, jak moim zda­niem roz­hi­ste­ry­zo­waną pa­nią ge­ne­ra­łową Nor­wid-Neu­ge­bau­erową albo Alek­san­dra Pry­stora, któ­rzy nie mieli nic z na­szym te­re­nem wspól­nego, a je­dy­nymi ich za­słu­gami było po­sia­da­nie wpły­wo­wego męża lub wy­ka­za­nie od­wagi po­łą­czone z utratą pa­ra­sola w pa­mięt­nej ak­cji pod Bez­da­nami.

Nie­ważne, Hauke czy nie Hauke (na pewno No­wak), ale trzeba było go god­nie przy­jąć, o co pro­sił Ja­ło­wiec­kiego w roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej pan sta­ro­sta Hen­ryk Osta­szew­ski: Pa­nie pre­ze­sie (...) otrzy­ma­łem po­ufną wia­do­mość, że pan wo­je­woda za­mie­rza w przy­szłym ty­go­dniu prze­pro­wa­dzić lu­stra­cję po­wiatu. Pan wo­je­woda ma za­miar od­wie­dzić gminę Ka­mień, a przy tej oka­zji wy­ra­ził chęć od­wie­dze­nia oso­bi­ście pań­stwa w po­rze obiadu. Jest to do­wód wiel­kiego za­ufa­nia – rzekł sta­ro­sta zni­ża­jąc głos – że pan wo­je­woda za­je­dzie do dworu zie­miań­skiego. Jest to do­wo­dem, że pan jako pre­zes Związku Zie­mian cie­szy się za­ufa­niem sfer rzą­do­wych i jest to pewną na­grodą za pań­ską dzia­łal­ność spo­łeczną. Pan wo­je­woda wy­ra­ził po­nadto ży­cze­nie, aby obiad od­był się w ści­słym kole i oczy­wi­ście wśród zie­mian nie­na­le­żą­cych do opo­zy­cji. Są­dzę, że zgod­nie z ży­cze­niem pana wo­je­wody ogólna ilość go­ści, a więc pana wo­je­wody i jego naj­bliż­szej świty oraz osób przez pana za­pro­szo­nych nie po­winna prze­kro­czyć dwu­na­stu. Czy mógł­bym spy­tać pana pre­zesa, kogo spo­śród zie­mian za­mie­rza pan za­pro­sić? – spy­tał przy­mil­nie. Gdy Ja­ło­wiecki po­dał na­zwi­ska go­ści, Osta­szew­ski do­dał: Mu­szę się sto­so­wać do po­le­ceń mo­jego zwierzch­nika i od­po­wied­nio wszystko przy­go­to­wać w gmi­nie na przy­ję­cie wo­je­wody. Wójt do­stał już ode mnie od­po­wied­nie in­struk­cje z na­ka­zem, by wszel­kie przy­go­to­wa­nia uzgod­nił z pa­nem pre­ze­sem. Wójt obie­cał na­uczyć się na pa­mięć mowy po­wi­tal­nej, pro­sił jed­nak, by pan mu tę mowę skom­po­no­wał.

Po odło­że­niu słu­chawki Ja­ło­wiecki po­słał za­raz po wójta, Woj­cie­cha Wit­czaka. Obaj pa­no­wie usta­lili na­stę­pu­jący po­rzą­dek uro­czy­sto­ści: 1) Na go­dzinę przed przy­jaz­dem wo­je­wody, rada gminy miała ze­brać się przy bra­mie try­um­fal­nej (Wojt­czak: Na bramę try­um­falną we­dle gminy na szo­sie, to już pew­ni­kiem pan pre­zes da drzewo i swego ogrod­nika (...), a ja każę dzie­wu­chom na­zbie­rać kwia­tów i by po­ro­biły gir­landy); 2) Or­kie­stra ode­gra hymn na­ro­dowy i Pierw­szą Bry­gadę; 3) Wójt wy­głosi mowę po­wi­talną (Wojt­czak: A tę mowę po­wi­talną, to już niech pan pre­zes sam wy­kom­bi­nuje, a ja ino na pa­mięć się na­uczę. Ino niech pan pre­zes wy­kal­ku­luje krótką mowę, bo ma­jąc te­raz tyle na gło­wie, to mi już po­noć trudno wszystko spa­mię­tać); 4) Jan­ko­wia­kówna, „mała i czer­wona jak wi­sienka”, wrę­czy panu wo­je­wo­dzie bu­kiet; 5) „Dzieu­chy” za­śpie­wają „A wi­tajże nam, wi­taj miły go­spo­da­rzu”; 6) Aka­de­mia na cześć wo­je­wody w urzę­dzie gmin­nym; 7) Skła­da­nie przez urzęd­ni­ków ra­por­tów panu wo­je­wo­dzie.

Po na­ra­dzie z wój­tem Ja­ło­wiec­kiego cze­kała ko­lejna na­rada, tym ra­zem z żoną Zo­fią. Mał­żon­ko­wie po­sta­no­wili, że For­nale usta­wieni w krąg na traw­niku przed dwo­rem palną trzy­krot­nie z ba­tów na wi­wat wo­je­wody po prze­kro­cze­niu przez niego bramy par­ko­wej. Po­tem star­szy wło­darz Dziu­bek po­dej­dzie z ra­por­tem o sta­nie go­spo­dar­stwa, a po nim star­szy ga­jowy Do­bkie­wicz o le­śnic­twie i zwie­rzo­sta­nie, po czym pan wo­je­woda wstąpi w po­dwoje na­szego domu. Tam bę­dzie cze­kał na niego wy­kwintny obiad, a wśród dań – sławna ka­mień­ska ro­lada z gęsi, wzbu­dza­jąca za­wsze za­zdrość wśród są­siedz­twa.

Ja­ło­wiecki uty­ski­wał, że „na tych przy­go­to­wa­niach ze­szedł nam tak dro­go­cenny w go­spo­darce ty­dzień”. W końcu jed­nak nad­szedł dla po­wiatu ten uro­czy­sty dzień. Wszystko było przy­go­to­wane i za­pięte na przy­sło­wiowy ostatni gu­zik, lecz... wo­je­woda nie przy­je­chał! Ja­ło­wiecki nie ukry­wał iry­ta­cji: By­łem wście­kły. Aro­gan­cja po­cho­dzą­cej z „do­łów" wła­dzy była nie do znie­sie­nia. Jak się póź­niej oka­zało, wo­je­woda odło­żył swoją lu­stra­cję z po­wodu przy­jazdu do Ło­dzi pani se­na­tor Nor­wid-Neu­ge­bau­ero­wej. „Przy­jazd tej skrom­nie na po­ko­jówkę uro­dzo­nej, a dzi­siaj roz­wy­drzo­nej gęsi – my­śla­łem – był dla pana No­waka waż­niej­szy od zmar­no­wa­nego tylu rol­ni­kom czasu, i to w okre­sie let­nim. Pseu­do­ni­mami w ty­pie Hauke i Nor­wid wro­dzo­nego cham­stwa się nie zmaże".

Sta­ro­sta Osta­szew­ski bo­żył się na wszyst­kie świę­to­ści, że Hauke No­wak przy­je­dzie do Ka­mie­nia za dzie­sięć dni, i „że tym ra­zem wi­zyta wo­je­wody na pewno nie bę­dzie prze­ło­żona (...). Za­czę­li­śmy więc na nowo przy­go­to­wa­nia”. Tym­cza­sem na „dwa dni przed wy­zna­czo­nym ter­mi­nem sta­ro­sta otrzy­mał z Ło­dzi ofi­cjalne za­wia­do­mie­nie, że pan wo­je­woda i tym ra­zem jest z po­wodu waż­nych spraw zmu­szony odło­żyć swój przy­jazd”. I wierz tu, czło­wieku, sa­na­cyj­nym dy­gni­ta­rzom!

Po upły­wie kilku ty­go­dni Osta­szew­ski znów pod­niósł alarm: pan wo­je­woda na pewno przy­je­dzie za dwa dni! Cóż, Ka­mień po raz trzeci ogar­nął amok przy­go­to­wań. Pa­mięt­nego dnia wi­zy­ta­cji pra­wie cała spo­łecz­ność ka­mień­ska ze­brała się po­now­nie na szo­sie przy bra­mie try­um­fal­nej by jesz­cze raz spraw­dzić, jak mó­wił wójt, „czy wszystko kla­puje". Wszystko „kla­po­wało” w jak naj­lep­szym po­rządku. Pan wo­je­woda miał przy­być o go­dzi­nie trzy­na­stej. Mi­nęła trzy­na­sta... czter­na­sta... pięt­na­sta... szes­na­sta! Punk­tu­al­ność jest grzecz­no­ścią kró­lów, jak stwier­dził Lu­dwik XVIII, lecz w przy­padku sa­na­cji...

„Gdy stra­ci­li­śmy już na­dzieję uj­rze­nia do­stoj­nego go­ścia, uka­zał się na ho­ry­zon­cie ob­łok ku­rzu, z któ­rego wy­ło­nił się sa­mo­chód pana wo­je­wody, a za nim jesz­cze kilka in­nych sa­mo­cho­dów i au­to­bus wio­zący jego świtę”. Na­resz­cie! Oto „ka­mie­nia­kom” złak­nio­nym wi­doku wło­da­rza, pan Hauke-No­wak uka­zał się „w stroju ofi­cjal­nym, w me­lo­niku na gło­wie. Po­wagą i do­sto­jeń­stwem tchnęła ta po­stać na­szego wiel­ko­rządcy, przy któ­rym, jak pa­mię­tam, car Ro­sji za­cho­wy­wał się bar­dziej swo­bod­nie i na­tu­ral­nie”. Kiedy or­kie­stra „wy­trą­biła” hymn i Pierw­szą Bry­gadę, wójt prze­mó­wił, Jan­ko­wia­kówna wrę­czyła kwiaty, a „dzieu­chy” od­śpie­wały pieśń po­wi­talną, Ja­ło­wiecki w końcu miał oka­zję za­py­tać Osta­szew­skiego: „Pa­nie sta­ro­sto, (...) gdzie­ście tak długo za­ma­ru­dzili?”. Pan sta­ro­sta od­parł, roz­kła­da­jąc ręce: „U mły­na­rza Pie­choty. On jest człon­kiem sej­miku wo­je­wódz­kiego. Za­pro­sił nas wszyst­kich do sie­bie, a że na tę in­ten­cję za­bił dwa świ­niaki, więc je­dze­nia było w bród. Wszy­scy je­ste­śmy prze­je­dzeni, a szcze­gól­nie wo­je­woda, któ­remu na­wet czkawka za­częła do­ku­czać. (...) Siła wyż­sza. Wo­je­woda chciał pod­kre­ślić, że nie ma prze­są­dów sta­no­wych i nie robi róż­nicy mię­dzy chło­pem a zie­mia­ni­nem, tym bar­dziej, że Pie­chota cie­szy się na wsi wielką po­pu­lar­no­ścią. (...) Niech pan pre­zes złoży to na karb obo­wiąz­ków cią­żą­cych na bar­kach wo­je­wody”.

W sie­dzi­bie władz gminy od­była się aka­de­mia, pod­czas któ­rej wójt i różni gminni urzęd­nicy skła­dali ra­porty panu wo­je­wo­dzie. „Na ogół lu­stra­cja wy­pa­dła po­myśl­nie (...), a wo­je­woda, prze­cho­dząc koło prze­pi­sowo utrzy­ma­nych ubi­ka­cji, które zlu­stro­wał nie­mal pro­fe­sjo­nal­nym okiem, udzie­lił paru po­chleb­nych uwag i uznał gminę za wzo­rową”.

Obiad u Ja­ło­wiec­kiego upły­nął w po­nu­rej at­mos­fe­rze. Go­ście byli senni, mil­czący, prze­je­dzeni (tra­wili jesz­cze świ­niaki pana Pie­choty), no i w do­datku mę­czyła ich czkawka. Wbrew wcze­śniej­szym usta­le­niom (przy­po­mnijmy: dy­gni­tarz chciał, aby do obiadu za­sia­dło mak­sy­mal­nie dwa­na­ście osób), z pa­nem wo­je­wodą przy­była tak liczna świta (trzy­dzie­ści parę osób), że go­spo­da­rze mu­sieli „na­prędce do­sta­wiać stoły” i przy­go­to­wać do­dat­kowe na­kry­cia. Na do­bitkę w cza­sie je­dze­nia usły­sze­li­śmy tur­kot mo­to­rów i przed gan­kiem sta­nęły dwa au­to­busy prze­peł­nione do­dat­kową par­tią nie­pro­szo­nych go­ści. Byli to różni kon­tro­le­rzy tak po­wia­towi, jak wo­je­wódzcy re­por­te­rzy lo­kal­nych dzien­ni­ków, in­struk­to­rzy ho­dow­lani i Bóg ra­czy wie­dzieć kto. Wy­sze­dłem na ga­nek, aby ich po­wi­tać i prze­pro­sić, że nie ocze­ki­wa­li­śmy ich przy­jazdu i wła­śnie za­sie­dli­śmy do stołu, ale po skoń­czo­nym obie­dzie bę­dziemy ra­dzi, je­żeli ze­chcą coś wy­pić i prze­ką­sić.

– Nie ma co tu ro­bić – ozwał się ja­kiś gniewny głos. – To u chłopa, pana Pie­choty, to­śmy byli przy­jęci z otwar­tymi rę­kami, a pan dzie­dzic to na­wet nie ra­czy nas na obiad za­pro­sić.

Za­nim au­to­busy „znik­nęły w po­mroce wie­czoru”, Ja­ło­wiecki usły­szał jesz­cze kilka so­czy­stych epi­te­tów pod ad­re­sem „prze­klę­tych ob­szar­ni­ków”.

Zie­mia­nin Hen­ryk Cie­cier­ski w swo­ich Pa­mięt­ni­kach opi­sał prze­bieg wi­zy­ta­cji biel­skiego po­wiatu, prze­pro­wa­dzo­nej przez wo­je­wodę ppłk. Ma­riana Zyn­dram-Ko­ściał­kow­skiego 25 paź­dzier­nika 1930 roku. W Sie­mia­ty­czach na pana wo­je­wodę cze­kał im­po­nu­jący łuk try­um­falny, a or­kie­stra stra­żacka rżnęła od ucha mar­sze, zaś „szkoły sło­wiań­skiej i se­mic­kiej rasy stały szpa­le­rem na Le­gio­no­wej ulicy”. Po­tem na­stą­piło po­wi­ta­nie w ko­ściele ka­to­lic­kim, cer­kwi pra­wo­sław­nej oraz w sy­na­go­dze. Naj­uro­czy­ściej wy­pa­dło po­wi­ta­nie wo­je­wody w sy­na­go­dze, gdzie kan­tor, zwró­cony do Ko­ściał­kow­skiego „wy­śpie­wy­wał ja­kąś he­braj­ską hos­sanę”. We­dług Cie­cier­skiego „brzmiał ten śpiew mniej wię­cej tak: Te­re­fe­re­ele­mele Pre­zi­dent Mo­ścicki! Te­re­fe­re­ele­mele Mar­sza­lek Pil­sud­ski! Te­re­fe­re­ele­mele wo­je­woda Ko­ścial­kow­ski!”. Na­stęp­nie wi­zyta w urzę­dzie gminy i ma­gi­stra­cie – stan­dard: chleb, sól, prze­mowy. „Z gminy po­je­cha­li­śmy obej­rzeć fun­da­menta i co­kol­wiek mu­rów, bu­du­ją­cej się od kilku lat wiel­kiej szkoły po­wszech­nej, która z braku fun­du­szów tak się wolno wznosi, jak ko­ra­lowe rafy na Pa­cy­fiku (szkołę od­dano do użytku do­piero w 1938 roku – S.S.)”. Ja­kaś na­uczy­cielka wy­stą­piła „z przy­długą, wy­uczoną ora­cją”. W środku mowy za­cięła się „i stała po­tem nie­boga skon­fun­do­wana przed wo­je­wodą, mil­cząc jak żak nie­szczę­sny”. Z placu bu­dowy do­stojny gość po­ma­sze­ro­wał do am­bu­la­to­rium – „tam okrą­gły pan dok­tor Mar­cin Gel­baum, gładko się po po­wierzchni śli­zga­ją­cymi fra­ze­sami, sła­wetną tę in­sty­tu­cję przed­sta­wił”. Z ko­lei Ko­ściał­kow­ski wi­zy­to­wał mle­czar­nię spół­dziel­czą, bank spół­dziel­czy, ko­ope­ra­tywę spo­żyw­ców oraz sie­mia­tycką eks­po­zy­turę sta­ro­stwa biel­skiego „po­trzeb­nej lud­no­ści prze­waż­nie tyle, ile mo­stom dziura, bo można wpraw­dzie sprawę w niej za­cząć, ale koń­czyć ją trzeba za­wsze w Biel­sku”.

Na po­ste­runku pan wo­je­woda prze­eg­za­mi­no­wał ko­men­danta „na oko­licz­ność ja­kie­goś nie­lo­jal­nego wiecu któ­rej­kol­wiek par­tii opo­zy­cyj­nej”. Gdy ko­men­dant nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć, Ko­ściał­kow­ski ła­ska­wie mu pod­po­wia­dał. „Osta­tecz­nym ce­lem po­ucze­nia było za­le­ce­nie, by roz­wią­zy­wać wiece opo­zy­cji. A było to na parę ty­go­dni przed wy­bo­rami do sejmu i se­natu”. Do­dajmy, że cho­dziło o tzw. wy­bory brze­skie, bę­dące ka­mie­niem mi­lo­wym w krót­kich dzie­jach sa­na­cyj­nej dyk­ta­tury. Wo­je­woda py­tał się rów­nież o to, ja­kie ga­zety, i w ja­kiej ilo­ści pre­nu­me­ro­wała lud­ność po­wiatu biel­skiego. „Ko­men­dant po­ste­runku był wi­docz­nie tymi py­ta­niami za­sko­czony i prę­dzej by się w wol­nej, de­mo­kra­tycz­nej re­pu­blice dia­bła ro­ga­tego, niż żą­da­nia ta­kich da­nych spo­dzie­wał. Od­po­wie­dzi też da­wał naj­wi­docz­niej z po­wie­trza”. Pew­nie i z po­wie­trza, ale trzeba przy­znać, że od­po­wie­dzi „tra­fiały w li­nię par­tyjną pana wo­je­wody”, bo gdy ten za­py­tał: „A Ga­zety War­szaw­skiej ile tu przy­cho­dzi?”, ko­men­dant od­parł bez wa­ha­nia: „Tylko jedna, pa­nie wo­je­wodo”.

Z Sie­mia­tycz Ko­ściał­kow­ski udał się do Biel­ska Pod­la­skiego. Pierw­szym punk­tem biel­skich uro­czy­sto­ści była aka­de­mia Fe­de­ra­cji In­wa­li­dów. Prze­ma­wiało paru tych bie­da­ków. Mowy ich były męt­nie groźne, za­po­wia­da­jące krzy­kli­wie ich wier­ność mar­szał­kowi (...) i na­szpi­ko­wane były, jak za­jąc sło­niną, peł­nymi za­pału wy­krzyk­ni­kami w ro­dzaju: „praca twór­cza!", „wy­ścig pracy!", „pierw­szy mar­sza­łek Pol­ski!", „wódz ge­nialny!", „wódz nie­zwy­cię­żony!" „ge­niusz!" itd. Kra­so­mów­stwo ich wy­ra­żało się prze­waż­nie wy­krzy­ki­wa­niem go­ło­słow­nych po­chwał pod ad­re­sem mar­szałka i za­pew­nień, że nikt inny tylko „On" Pol­skę wskrze­sił, zba­wił, a te­raz Kraj na nogi po­stawi, wszyst­kich uszczę­śliwi i wróci wiek złoty – Ar­ca­dia Fe­lix! (...) We­dług owych mą­drych try­bu­nów i sta­ty­stów, wszy­scy lu­dzie, ma­jący co­kol­wiek od­mienne po­glądy na sprawy Pol­ski, na jej bo­jow­ni­ków i dzia­ła­czy spo­łecz­nych i po­li­tycz­nych – to banda osza­la­łych ło­trów, pod­łych bur­żu­jów i kpów. (...) Je­den tylko młody, ciężko ranny (...) in­wa­lida o ku­lach, prze­ma­wiał nie ucze­nie, nie ka­rie­ro­wi­czow­sko– re­kla­mowo, ale z ser­cem i praw­dzi­wie wzru­sza­jąco. Był wi­docz­nie go­rąco od­dany Pił­sud­skiemu, ale się nie płasz­czył, nie po­pi­sy­wał się obrzy­dli­wie wo­bec wo­je­wody. W koń­co­wej czę­ści aka­de­mii prze­ma­wiał pan Mer­dzik, pro­fe­sor z biel­skiego gim­na­zjum, kan­dy­dat na po­sła z „je­dy­nie słusz­nej li­sty” – Bez­par­tyj­nego Bloku Współ­pracy z Rzą­dem. Jego wy­stą­pie­nie na­fa­sze­ro­wane było fra­ze­sami wie­co­wymi, prze­pla­ta­nymi jako kwiat­kami eru­dy­cjii hi­sto­rycz­nymi cy­ta­tami, ma­ją­cymi cel ukryty – dys­kret­nie za­ma­ni­fe­sto­wać wo­bec wo­je­wody po­chwałę sa­mo­woli mar­szałka. Mówca dość swo­bod­nie żon­glo­wał cy­ta­tami, np. słynne słowa Alek­san­dra Wie­lo­pol­skiego – „Dla Po­la­ków można cza­sem coś do­brego zro­bić, ale z Po­la­kami ni­gdy” – przy­pi­su­jąc... kró­lowi Ste­fa­nowi Ba­to­remu! Cie­cier­ski, pod­su­mo­wu­jąc tę pa­trio­tyczną im­prezę, ze smut­kiem stwier­dził, że: „Cześć Pol­sce skła­dała tylko or­kie­stra, bo lu­dzie wi­wa­to­wali wy­łącz­nie na cześć mar­szałka”.

Wi­zy­ta­cję pana wo­je­wody za­koń­czył huczny ban­kiet po­łą­czony z ba­lem. Jemy pi­jemy roz­brzmie­wają ora­cje pełne pro­win­cjo­nal­nego kra­so­mów­stwa. Mówcy, je­den przez dru­giego li­cy­tują się, za­pa­trzeni w wo­je­wodę jak w tę­czę, w sta­wia­niu mar­szałka na co­raz to wyż­szym pie­de­stale za­sług, ge­niu­szu, bo­ha­ter­stwa itd., a oczy każ­dego ora­tora zdają się mó­wić wo­je­wo­dzie: pa­mię­taj, że ja, ja tak prze­ma­wia­łem... A o tym fun­da­men­cie na­szym, o tej na­szej mi­łej Pol­sce i in­nych jej za­słu­żo­nych mę­żach – ani mru mru. (...) Mówcy po ko­lei ga­dają... Jed­no­stajna sy­pie się z ust ich sieczka. Bębni mo­no­tonny omłot pu­stej słomy, upięk­szany nie­smacz­nym pia­niem hym­nów prze­sad­nych i wąt­pli­wej szcze­ro­ści na cześć Bel­we­deru. W końcu, w imie­niu braci zie­miań­skiej, prze­mó­wił Hen­ryk Cie­cier­ski. Pa­nie wo­je­wodo, jako stary zie­mia­nin, znam wszyst­kich są­sia­dów biel­skiego po­wiatu, ich na­stroje, i stwier­dzam, że zie­miań­stwo na­sze w imię sta­rej tra­dy­cji pra­cuje ca­łym ser­cem na ni­wie spo­łecz­nej pro pu­blico bono, dla do­bra Pol­ski. Od­da­jemy się rów­nież gor­li­wie i pracy twór­czej, by za­peł­nić kasy biel­skiego Urzędu Skar­bo­wego. A je­żeli cho­dzi o przed­sta­wie­nie obec­nego stanu biel­skiego zie­miań­stwa, to go okre­ślę jed­nym wy­ra­zem: gi­niemy! Jed­nakże nie opusz­czamy rąk i chcemy da­lej dla do­bra Pol­ski pra­co­wać pod kie­run­kiem i życz­liwą opieką pana wo­je­wody i na­szego pana sta­ro­sty. Niech żyje pan wo­je­woda!

Przed ba­lem prze­ma­wiał Ko­ściał­kow­ski. Jego mowa miała jed­nać rzą­dowi wszyst­kich. Więc były nuty pod ad­re­sem chło­pów, miesz­czan, rze­mieśl­ni­ków i kup­ców. Dłuż­szy czas mó­wił o re­li­gii, o Bogu, czy­niąc z tego kanwę, na któ­rej mi­ster­nie tkał swoją mowę. Miało to zjed­nać kler na­szego po­wiatu dla rządu (...). Chwa­lił w swej mo­wie wo­je­woda nasz po­wiat, ro­biąc tym przy­jem­ność po­wia­to­wej am­bi­cji i mi­ło­ści wła­snej miesz­kań­ców.

Pod­su­mo­wu­jąc wi­zy­ta­cję, stwier­dzić trzeba, że nic z niej dla po­wiatu nie wy­ni­kało. Wo­je­woda prze­pro­wa­dził ją w ra­mach kam­pa­nii wy­bor­czej do par­la­mentu. Po­parł miej­sco­wych kan­dy­da­tów z li­sty BBWR, po­li­cję uczu­lił, żeby zwal­czała opo­zy­cję an­ty­sa­na­cyjną. Nikt mu się nie skar­żył, nie za­wra­cał głowy ja­ki­miś po­stu­la­tami, in­we­sty­cjami (np. do­koń­cze­nie bu­dowy gma­chu szkoły). Mówcy do­pusz­czeni do głosu przed Ko­ściał­kow­skim (może poza Cie­cier­skim) prze­ści­gali się w ka­dze­niu rzą­dowi i wo­je­wo­dzie, wy­ci­ska­niu z tuby wa­ze­liny, bez­wstyd­nym i bez­myśl­nym ubó­stwia­niu Pił­sud­skiego.

Pora się do­wie­dzieć, jak fe­to­wano imie­niny pana mar­szałka. Naj­pierw od­dajmy głos Je­rzemu Kon­ra­dowi Ma­cie­jew­skiemu, dzien­ni­ka­rzowi, który w la­tach 1930-1939 był se­kre­ta­rzem re­dak­cji „Żoł­nie­rza Pol­skiego”

W 1931 roku kiedy mar­sza­łek Pił­sud­ski le­czył się na Ma­de­rze, w kraju roz­pę­tano ak­cję wy­sy­ła­nia tam pocz­tó­wek imie­ni­nowo-hoł­dow­ni­czych. Od­mó­wi­łem na­by­cia ta­kich pocz­tó­wek, wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że jest to nie­do­rzecz­ność, bi­zan­ty­nizm, że mar­sza­łek na te stosy ba­nal­nej pi­sa­niny na­wet nie spoj­rzy Sprawa oparła się o na­czel­nego (ka­pi­tana Sta­ni­sława Fal­kie­wi­cza – S.S.), który rzecz po­sta­wił zu­peł­nie wy­raź­nie: albo-albo...

Mimo wszystko mo­głem, oczy­wi­ście, od­mó­wić. Z wia­do­mymi kon­se­kwen­cjami. Ale cho­dziło prze­cież o pracę, którą się ce­niło, o którą się drżało. Tym bar­dziej w mo­ich wa­run­kach: w Ło­dzi spa­li­łem za sobą mo­sty, a w ży­cio­ry­sie mia­łem ha­czyk w po­staci braku ma­tury. Więc z wy­pie­kami na twa­rzy tak się czu­jąc, jak gdyby wy­mie­rzono mi po­li­czek – ule­głem.

Na­stał (...) czas imie­nin mar­szałka. Wy­sze­dłem na mia­sto (...). Na uli­cach nie­mal nie­prze­rwany łań­cuch dru­żyn, bio­rą­cych udział w mar­szu Su­le­jó­wek-Bel­we­der. Do Bel­we­deru udała się de­le­ga­cja WINW (Woj­skowy In­sty­tut Na­ukowo-Wy­daw­ni­czy, od 1934 roku: Woj­skowy In­sty­tut Na­ukowo-Oświa­towy, pod egidą któ­rego uka­zy­wał się „Żoł­nierz Pol­ski” – S.S.) z kpt. Fal­kie­wi­czem w jej skła­dzie. Spy­ta­łem go, jak wo­bec tego na­leży ro­zu­mieć pro­gram ob­chodu, który prze­wi­duje piel­grzymkę do Bel­we­deru wszyst­kich ofi­ce­rów gar­ni­zonu war­szaw­skiego, skoro oprócz nich idą jesz­cze de­le­ga­cje? Ka­pi­tan od­parł, iż po­mimo de­le­ga­cji i tak (pod­kre­śle­nie au­tora – S.S.) wszy­scy tam pójdą. Ma­cie­jew­skiego zaś od­de­le­go­wano do kina „Co­los­seum” na uro­czy­stą aka­de­mię ku czci „Je­dy­nego Wskrze­si­ciela Pol­ski”. Słowo wstępne wy­gło­sił ulu­biony ad­iu­tant „Uko­cha­nego Wo­dza”, puł­kow­nik Bo­le­sław Wie­niawa-Dłu­go­szow­ski. A po­tem śpiewy i re­cy­ta­cje... Żal mi było (...) Wę­grzyna (Jó­zef Wę­grzyn, wy­bitny przed­wo­jenny ak­tor te­atralny i fil­mowy – S.S.), który – w ża­kie­cie – de­kla­mo­wał oko­licz­no­ściowe ka­wałki (J. Ma­cie­jew­ski, Moja praca w pra­sie woj­sko­wej).

Ksiądz Bro­ni­sław Żon­goł­ło­wicz, wi­ce­mi­ni­ster wy­znań re­li­gij­nych i oświe­ce­nia pu­blicz­nego, w swo­ich Dzien­ni­kach pod datą 18 marca 1933 (w przed­dzień imie­nin Ziuka) za­pi­sał, że: Pre­mie­rowa i Mi­ni­strowa WRiOP ka­zały ze­brać się „Ro­dzi­nie Urzęd­ni­czej" na Placu Pił­sud­skiego o godz. 5, gdzie cze­kano na zbiórkę do 7, po czym ru­szono ga­lo­pem w po­cho­dzie do Bel­we­deru – wy­so­kie „dy­gni­tarki" wcale się nie sta­wiły, oprócz Ję­drze­je­wi­czo­wej i Hu­bic­kiej, które przy­je­chały i od­je­chały au­tami mi­ni­sterstw, zaś „Ro­dzina" ma­sze­ro­wała ga­lo­pem, zzia­jana, środ­kiem ulicy z 4 ki­lo­me­try. Tak wy­gląda „de­mo­kra­cja".

19 marca 1933 roku Żon­goł­ło­wicz le­dwo zdą­żył na Aka­de­mię ku czci Pił­sud­skiego: „Auta nie mia­łem, oba za­brały pa­nie Ję­drze­je­wi­czowa – na­wia­sem: zo­stała w domu – i Ka­zi­mie­rzowa Pie­racka”. Żon­goł­ło­wicz mu­siał je­chać tak­sówką, „lecz tłum ją za­trzy­mał na rogu Szu­cha”, tram­wa­jem, „da­lej ju­żem le­ciał na no­gach” do Pre­zy­dium Rady Mi­ni­strów. Jego mowa zro­biła wiel­kie wra­że­nie. „Szkic mowy Pre­mie­rowa wy­darła z rąk przed­sta­wi­cieli PATa (Pol­skiej Agen­cji Te­le­gra­ficz­nej – S.S.), scho­wała do to­rebki i nie chciała mi zwró­cić do uzu­peł­nień. Póź­niej dwu­krot­nie długo i ostro tłu­ma­czyła re­fe­ren­towi pra­so­wemu w Ra­dzie Mi­ni­strów, że mowę na­leży prze­dru­ko­wać do­słow­nie, bez skró­tów, na pierw­szym miej­scu... Biedny urzęd­nik kła­niał się, za­kli­nał”.

Mowę prze­dru­ko­wano w re­żi­mo­wych cza­so­pi­smach, w tym w „Ga­ze­cie Pol­skiej” (nr 80 z 21 marca 1933 roku) pod ty­tu­łem: Kto du­szy żąda, du­szę dać musi. W mo­wie Żon­goł­ło­wicz pod­kre­ślił, że „Wódz Na­rodu (...) dał Pol­sce du­szę przez mi­łość, co nie pra­gnie nic dla sie­bie” i „płaci Pol­sce du­szą wła­sną przez mi­łość bez­gra­niczną, en­tu­zjazm i ofiarę”. Pił­sud­ski „in­te­lek­tem się wznosi na szczyty naj­wyż­sze. W krę­gach my­ślo­wych ogar­nia ho­ry­zonty nie­skoń­czone ta­jem­nic, za­gad­nień i za­dań. (...) Wkra­cza w mroczny la­bi­ryn­towy bieg hi­sto­rii na­szej. Zdu­miewa wszę­dzie ato­mi­za­cją naj­sub­tel­niej­szych naj­skryt­szych taj­ni­ków. Olśniewa zwartą po­tężną syn­tezą. Wprost prze­raża au­to­ana­lizą du­szy wła­snej, su­mie­nia swego i swych czy­nów”. Da­lej jest mowa o „wiel­kim my­śli­cielu”, „głę­bo­kim trzeź­wym re­ali­ście”, „mę­drcu”. „W roz­ka­zach Wo­dza brzmi ser­deczna, przej­mu­jąca, uczu­ciowa nuta”.

Cie­kawe, ja­kie kon­kret­nie roz­kazy miał na my­śli Żon­goł­ło­wicz; może ten z 27 marca 1929 roku o łącz­no­ści w woj­sku: „Moje okre­śle­nie, które stale przy grach wo­jen­nych po­wta­rzam jest, że woj­sko bez pracy nad łącz­no­ścią staje się zwy­czajną dziewką pu­bliczną, szu­ka­jącą awan­tur mi­ło­snych po róż­nych la­sach i pa­gór­kach, bez żad­nej ko­rzy­ści dla wojny oprócz za­do­wo­le­nia roz­dzi­wa­czo­nej pindy. (...) W do­świad­cze­niu z ubie­głej wojny gdzie by­łem zwy­cię­skim Na­czel­nym Wo­dzem, wy­nio­słem smutne wra­że­nia, że woj­ska, któ­remu do­wo­dzi­łem, nie tylko nie ro­biły i nie czy­niły łącz­no­ści, ale sta­ran­nie od niej ucie­kały, tak jak gdyby się lu­bo­wały w sta­nie owej la­dacz­nicy z roz­dzi­wa­czo­nym or­ga­nem płcio­wym. (...) Wszyst­kie do­świad­cze­nia wojny z po­czątku 1914 roku, które prze­stu­dio­wa­łem, wska­zują wy­raź­nie i ja­sno, że jazda była ide­ałem wy­ma­rzo­nym tej dziewki pu­blicz­nej (...). Wo­bec tego zaś, że na­sza jazda jak do­tąd za naj­wyż­szą tra­dy­cję uważa byłą jazdę ro­syj­ską, która była naj­wy­bit­niej­szą przed­sta­wi­cielką tego kur­wiar­skiego kie­runku (...), będę więc mu­siał ob­my­ślić prawdę o łącz­no­ści dla jazdy” (cyt. za: S. Su­cho­dol­ski, Czarna księga sa­na­cji).

Wróćmy do prze­mó­wie­nia księ­dza wi­ce­mi­ni­stra: „Gdy (Pił­sud­ski – S.S.) ude­rza w par­tyj­nic­two, w pod­łość i nik­czem­ność, jak wul­kan wy­bu­cha, spala roz­ża­rzoną lawą, ude­rza jak grom, a słowo każde po­siada dru­zgo­cącą siłę”. Czy ksiądz wy­po­wia­da­jąc te słowa miał na my­śli oszu­stwa przy urnach wy­bor­czych w 1928 i 1930 roku, pu­bliczne pie­nią­dze prze­ka­zane na dzia­łal­ność BBWR, sprawę brze­ską? Wąt­pię. Poza tym nie tylko słowo Pił­sud­skiego „po­sia­dało dru­zgo­cącą siłę”, ale także pię­ści, ka­stety, pałki i re­wol­wery zbi­rów w ofi­cer­skich mun­du­rach i bo­jów­ka­rzy ka­tu­ją­cych Do­łęgę-Mo­sto­wi­cza, Je­rzego Zdzie­chow­skiego, Jana Dąb­skiego, Adolfa No­wa­czyń­skie– go czy Sta­ni­sława Cy­wiń­skiego.

Swoją mowę Żon­goł­ło­wicz za­koń­czył gór­no­lotną frazą: „Wódz nasz swą siłą atrak­cyjną sku­pia w gro­mady jed­nostki roz­pro­szone (...), jed­no­czy je i spaja pro­mie­nio­twór­czą ener­gią swego du­cha”. Od­nosi się wra­że­nie, że ksiądz wi­ce­mi­ni­ster przed­sta­wił nie Pił­sud­skiego, czło­wieka z krwi i ko­ści, tylko Me­sja­sza, boga...

Wy­naj­dy­wano prze­różne oka­zje, aby sze­rzyć kult Wiel­kiego Mar­szałka. Mi­chał Paw­li­kow­ski (Wojna i se­zon) opi­sał jak to: „w Zu­ło­wie po­sta­no­wiono do­ko­nać uro­czy­stego po­świę­ce­nia [f u n d a m e n t ó w] (słowo wy­róż­nione przez au­tora – S.S.) domu, w któ­rym uro­dził się Pił­sud­ski. Stary dom dawno się spa­lił, a na wy­sta­wie­nie no­wego nie zdo­byto kre­dy­tów. Po­sta­no­wiono więc – na ra­zie – po­świę­cić uro­czy­ście ład­nie od­bu­do­wane fun­da­menty. Na uro­czy­stość przy­był pan pre­zy­dent Mo­ścicki i wszy­scy mi­ni­stro­wie. Pre­zy­dent i mi­ni­stro­wie byli w cy­lin­drach”. Przed koń­cem ce­re­mo­nii wo­je­woda wi­leń­ski płk Lu­dwik Bo­ciań­ski przy­wo­łał Mi­chała Paw­li­kow­skiego – pra­cow­nika Urzędu Wo­je­wódz­kiego – i szep­nął mu do ucha: „Weź­mie pan forda i po­je­dzie pan z po­wro­tem do Wilna. Po dro­dze za­trzyma się pan w każ­dej wsi i każe soł­ty­sowi, aby przy prze­jeź­dzie pre­zy­denta lud­ność wy­le­gła na ulicę i spon­ta­nicz­nie go wi­tała”. Aha, spon­ta­niczne po­wi­ta­nie pre­zy­denta – naj­pierw po­sta­wić soł­tysa do pionu, a po­tem soł­tys bę­dzie sta­wiał do pionu wie­śnia­ków. Fak­tycz­nie, pe­łen spon­tan...

Nie wszy­scy byli wy­znaw­cami kultu Jó­zefa Pił­sud­skiego. Do tego grona na­le­żał z pew­no­ścią Jan Ra­do­życki, fi­lo­log kla­syczny, tłu­macz dzieł sta­ro­żyt­nych, na­uczy­ciel ła­ciny w Pań­stwo­wym Żeń­skim Gim­na­zjum im. Emi­lii Scza­niec­kiej w Ło­dzi. Ra­ziło mnie – wspo­mi­nał Ra­do­życki – prze­sadne uwiel­bie­nie Pił­sud­skiego Iry­to­wało mnie za­rzą­dze­nie, na­ka­zu­jące or­ga­ni­zo­wa­nie w szko­łach aka­de­mii ku czci Pił­sud­skiego w każdą rocz­nicę jego śmierci. W tym dniu każdy na­uczy­ciel mu­siał wy­brać ja­kiś frag­ment z dzieł mar­szałka i od­czy­tać go na głos za­miast lek­cji. Pi­szę o tym, bo bar­dzo nie­chętny je­stem ta­kim prze­sad­nym hoł­dom. Wielu jed­nak mo­ich ko­le­gów sta­rało się wła­dzom przy­po­chle­bić. Pierw­szego roku (pracy w szkole – S.S.) usły­sza­łem z ust na­uczy­cielki hi­sto­rii ta­kie oto słowa w trak­cie aka­de­mii (12 maja 1937 roku – S.S.): „Gdy Jó­zef Pił­sud­ski zmarł, wy­dało się nam, że słońce sta­nęło w miej­scu, że koło hi­sto­rii prze­stało się to­czyć". Przy­po­mniały mi się wtedy z woj­ska obo­wiąz­kowo po wie­czor­nym apelu re­cy­to­wane słowa: „Jó­zef Pił­sud­ski umarł cia­łem, ale żyje du­chem w ser­cach na­szych i żyć bę­dzie wiecz­nie". Roz­kaz tej re­cy­ta­cji wy­ko­ny­wał pod­ofi­cer na po­le­ce­nie do­wódcy pułku. Zwra­cał się on do nas sło­wami:

– Pa­no­wie, a te­raz od­mó­wi­cie tę mo­dli­twę do Pił­sud­skiego.

Od­górne wpro­wa­dze­nie bał­wo­chwal­czego kultu szko­dziło pa­mięci sa­mego Pił­sud­skiego, a rów­no­cze­śnie wpły­wało na upo­li­tycz­nie­nie szkoły i woj­ska w du­chu rzą­dzą­cej grupy sa­na­cyj­nej (J. Ra­do­życki, Aby o nich nie za­po­mniano).

A jak ob­cho­dzono Święto Mo­rza? Dzięki Zyg­mun­towi No­wa­kow­skiemu i Jó­ze­fowi Mac­kie­wi­czowi wiemy co nieco na ten te­mat W Czort­ko­wie (...) czy nad sa­mym Se­re­tem, czy też zgoła nad wspo­mnianą Dułą – re­la­cjo­no­wał No­wa­kow­ski – było tego lata Święto Mo­rza, po­łą­czone z pusz­cza­niem wian­ków pod ha­słem: „Żą­damy po­wszech­nych świad­czeń na roz­bu­dowę Ma­ry­narki Wo­jen­nej!". Ko­mi­tet (...) wy­dru­ko­wał (...) pro­gram tej istot­nie prze­pięk­nej uro­czy­sto­ści, który w ak­tach do­łą­czam do ni­niej­szego fe­lie­tonu z obawy, aby czy to Sza­nowna Re­dak­cja, czy też Ko­chani P.T. Czy­tel­nicy nie po­są­dzili mnie przy­pad­kiem o grubą prze­sadę albo na­wet o zwy­czajną blagę. Dla do­kład­no­ści prze­pi­suję ten frag­ment pro­gramu do­słow­nie:

6) Pusz­cza­nie wian­ków -

a) na cześć Rze­czy­po­spo­li­tej i Pana Pre­zy­denta pusz­cza Pan Sta­ro­sta,

b) na cześć Ar­mii i Pana Mar­szałka Ry­dza-Śmi­głego pusz­cza Do­wódca Kor­pusu Ochrony Po­gra­ni­cza,

c) pusz­cza pu­blicz­ność.

To wszystko jest szczerą prawdą i tak wła­śnie upra­wia się u nas wiel­ko­mo­car­stwową pro­pa­gandę w roku 1938... Za­iste, piękne mu­siało być to Święto Mo­rza nad Se­re­tem wraz z do­pły­wami (...).

Ten pro­gram jest rze­czy­wi­ście im­po­nu­jący: pusz­czają po ko­lei spon­ta­nicz­nie we­dług al­fa­betu! Jaki ład, jaki po­rzą­dek, jaka or­ga­ni­za­cja! Ta­kiego ry­goru nie ma chyba na­wet w Niem­czech, ani we Wło­szech! Sam Go­eb­bels (dr Jó­zef Go­eb­bels, mi­ni­ster pro­pa­gandy w III Rze­szy – S.S.) mógłby się uczyć... Co wię­cej, jest w tym zglajch­szal­to­wa­niu za­cho­wana sub­tel­nie hie­rar­chia. (...)

Miej­sca sto­jące 50 gr, dla dzieci i sze­re­go­wych 20 gr. Ta­nio jak barszcz! I ileż atrak­cji, ileż swo­body re­zer­wuje dla pu­blicz­no­ści punkt „c". O punk­cie „b" nie mó­wię już, bo to są pew­nie ja­kieś ta­jem­nice woj­skowe, do któ­rych le­piej się nie wtrą­cać, ale za­zna­czyć wy­pada, że ce­lem roz­bu­do­wa­nia Ma­ry­narki Wo­jen­nej włą­czono także do pro­gramu i inne, a wy­soce sto­sowne punkty, jako to „we­sołe mia­steczko" lo­te­rię fan­tową i nie­odzowny przy ak­cji do­zbra­ja­nia dan­cing (Punkt C, czyli wia­nek sta­ro­sty, „Ilu­stro­wany Ku­rier Co­dzienny”, nr 224 z 15 sierp­nia 1938 r.).

Był No­wa­kow­ski, no te­raz Jó­zef Mac­kie­wicz: Przy­po­mina mi się pe­wien letni wie­czór w Kra­śnem nad Uszą. Było to kilka lat temu. Za­pa­lono dwa fa­jer­werki, a na Uszy wy­wra­cał się z boku na bok, pod­pie­rany żer­dziami sta­tek, zbu­do­wany z dykty Dzieci się śmiały, chłopi, któ­rym ka­zano leźć do wody ra­to­wać sta­tek, klęli (po ci­chu). Sta­rzy lu­dzie stali na mo­ście i pluli so­bie w wodę, jak to we zwy­czaju u nas bywa. Kom­pa­nia Kor­pusu Ochrony Po­gra­ni­cza ma­sze­ro­wała przez mia­steczko, Ży­dzi wy­stra­chani pa­trzyli za wę­gła. Tylko pan ko­men­dant po­li­cji stał dum­nie i śle­dził, czy „święto mo­rza" od­bywa się prze­pi­sowo. Bo gdyby nie... no, to da się rady...

Tak wy­glą­dała pro­pa­ganda mo­car­stwo­wego roz­ro­stu Pol­ski na mo­rzu. – Pła­kać się chciało (Sztan­dary na pod­sie­dzioł­kach, „Słowo”, nr 269 z 29 wrze­śnia 1937 r.).

W jed­nym z nu­me­rów wi­leń­skiego „Słowa” od­na­la­złem bar­dzo cie­kawy re­por­taż Jó­zefa Mac­kie­wi­cza, opi­su­jący ty­dzień pro­pa­gandy Ligi Obrony Po­wietrz­nej i Prze­ciw­ga­zo­wej. Au­tor za­uwa­żył, że wszyst­kie wi­leń­skie do­rożki przy­stro­jone są dwiema cho­rą­giew­kami biało-żół­tymi (barwy LOPP). Mac­kie­wicz za­gad­nął jed­nego z dryn­dzia­rzy:

„Co to, wam darmo roz­dają te cho­rą­giewki?”.

Do­roż­karz: „Nie­eee... trzeba pła­cić po 40 gro­szy”.

Mac­kie­wicz: „To zna­czy, kto chce, ten ku­puje.

Do­roż­karz żach­nął się na koźle: „A kto nie ze­chce tak temu bieda beń­dzi”.

Mac­kie­wicz: „Jak to?!”.

Do­roż­karz: „Tak czyż pan nie wie? Z Amie­riki musi przy­je­chaw­szy... Wia­domo kuż­demu. Cze­piajo sia za każda głup­stwa, pro­to­koły pi­szo. Wia­domo, żyć nie dajo, Wo­lej za­pła­cić 40 gro­szy, niż kilka złot man­datu kar­nego”.

Jó­zef Mac­kie­wicz za­kli­nał się, że to nie ża­den kiep­ski żart, że wier­nie opi­sał całą sy­tu­ację, ale... nie byłby w sta­nie tego do­wieść, po­nie­waż „gdy­bym za­pi­sał jego (do­roż­ka­rza – S.S.) nu­mer, to­bym go po pro­stu... zgu­bił. Gdy­bym spo­śród do­roż­ka­rzy chciał wy­sta­wić świad­ków, czyby świad­czyli za mną? Nie. Też ze względu na sys­tem dys­kre­cjo­nalny. Po kiego li­cha na­ra­żać się wła­dzy. Po­wie­działby je­den z dru­gim:

– Ot przy­szło sie na ta bieda z tym pa­sa­żi­ram roz­ga­dać sie, a w ta pora po są­dach cion­gajo. Nie­chaj jego kaczki! Wo­lej był i z dzie­sią­tek żół­tych cho­rą­giew­ków ku­pić i nic nie ga­dać”.

W dal­szej czę­ści ar­ty­kułu Mac­kie­wicz za­chę­cał czy­tel­ni­ków, żeby się prze­szli uli­cami: Rud­nicką, Za­walną, Koń­ską, Nie­miecką, i po­dzi­wiali fa­sady ży­dow­skich do­mów, które to­nęły wręcz w po­wo­dzi biało-żół­tych sztan­da­rów. Pań­stwo­wo­twór­czy za­pał? Wolne żarty. Tu także za­dzia­łał sys­tem dys­kre­cjo­nalny. „Cho­rą­gwie wi­szą” – tłu­ma­czył pu­bli­cy­sta – „bo Żyd wie, że ma cza­sem dzie­dzi­niec brudny, cza­sem la­tar­nia się źle pali, nu do wszyst­kiego może być przy­czepka”.

O tak, sa­na­cja uwiel­biała ter­ro­ry­zo­wać spo­łe­czeń­stwo sys­te­mem dys­kre­cjo­nal­nym. Niby na przy­kład taki ty­dzień pro­pa­gandy LOPP – prze­cież to nie żadne święto pań­stwowe. No tak, ale spró­buj tylko, bratku, nie ku­pić biało-żół­tej cho­rą­giewki! Już my ci po­ka­żemy, gdzie raki zi­mują! Już pan po­ste­run­kowy wy­pi­sze ci man­da­cik! Że co?! Że nie ma ta­kiego prawa, które ka­rze za brak cho­rą­giewki?! A kto ci po­wie­dział, że do­sta­niesz man­dat za brak cho­rą­giewki?! Je­śli je­steś do­roż­ka­rzem, to wle­pimy ci man­dat, po­wiedzmy, za za­bło­cony nu­mer. Je­steś ka­mie­nicz­ni­kiem i nie wy­wie­si­łeś biało-żół­tych cho­rą­gwi?! No, to pro­szę po­kwi­to­wać man­da­cik za krzywo po­wie­szoną ta­bliczkę z nu­me­rem ka­mie­nicy. Itd., itp. Oby­wa­tele po kilku la­tach ta­kiej „pań­stwo­wo­twór­czej tre­sury” do­sko­nale wie­dzieli, że sprze­ci­wiać się wła­dzy, to to samo co si­kać pod wiatr: żad­nego po­żytku, a spodnie będą mo­kre od roz­porka po man­kiety.

Wróćmy jed­nak do ar­ty­kułu. Mac­kie­wicz wcale nie był ja­kimś za­pie­kłym an­ty­sa­na­to­rem, od­rzu­ca­ją­cym po­trzebę sze­rze­nia pro­pa­gandy przez pań­stwo; wręcz prze­ciw­nie – po­stu­lo­wał, pi­sał expres­sis ver­bis: Po­trze­bu­jemy więc sil­nej, sprę­ży­stej pro­pa­gandy we­wnątrz kraju, po­trze­bu­jemy uświa­do­mie­nia mas. Ale za­raz do­da­wał: To wszystko, co się u nas w tej dzie­dzi­nie robi, albo robi się wa­dli­wie, albo wręcz szko­dli­wie, bo w od­wrot­nym kie­runku. Nie przy­ciąga się te masy, ale wręcz od­stra­sza. Dla­tego, że robi się na po­kaz, na ze­wnątrz, dla za­spo­ko­je­nia am­bi­cji urzęd­ni­ków, któ­rzy mu­szą się wy­ka­zać wła­śnie, że „coś się robi". Bo wy­obraź­cie so­bie pań­stwo sy­tu­ację wo­je­wody, w któ­rego mie­ście ani je­den dom pod­czas ty­go­dnia Loppu nie wy­wie­sił biało-żół­tego sztan­daru... Wy­obraź­cie so­bie sy­tu­ację sta­ro­sty, w któ­rego mia­steczku... itd.

Oni mu­szą, oni mu­szą ka­zać.

A w sto­sunku do tych, któ­rzy ich nie chcą słu­chać... od tego jest sys­tem dys­kre­cjo­nalny

Ale to wszystko ra­zem nie ma nic wspól­nego z obroną po­wietrzną pań­stwa, a przez de­ner­wo­wa­nie i znie­chę­ca­nie lud­ność ra­czej tę obron­ność zmniej­sza, niż po­tę­guje (J. Mac­kie­wicz, Sztan­dary na pod­sie­dzioł­kach, „Słowo”, nr 269 z 29 wrze­śnia 1937 r.).

Celne uwagi, które po­winny wziąć so­bie do serca wszyst­kie wła­dze pań­stwowe, nie­za­leż­nie od ustroju. Ina­czej sze­rzona przez nie pro­pa­ganda bę­dzie prze­ciw­sku­teczna. Pro­pa­ganda bę­dzie też prze­ciw­sku­teczna, je­żeli spo­łe­czeń­stwu bę­dzie się na chama, na siłę, aż do od­ru­chów wy­miot­nych, wtła­czało do głów pewne frazy i ha­sła. Zwró­cił na to uwagę prof. Ma­rian Zdzie­chow­ski w szkicu Ze wspo­mnień o Pił­sud­skim i jego epoce za­miesz­czo­nym w książce Widmo przy­szło­ści: „Wy­razy pań­stwo, pań­stwo­wość po­wta­rzane bez końca, przy każ­dej spo­sob­no­ści a bez żad­nej po­trzeby, wy­wo­łują sku­tek od­wrotny, za­miast kultu bu­dzą uczu­cia obrzy­dze­nia do pań­stwa, pań­stwo­wo­ści, pań­stwo­wego wy­cho­wa­nia”.

Z ko­lei pi­sarz i pu­bli­cy­sta, Cze­sław Stra­sze­wicz, w ar­ty­kule Prze­ci­nana wstęga („Pro­sto z Mo­stu”, nr 24 z 22 maja 1938 roku), po­ru­szył pro­ble­ma­tykę... „kor­do­no­ma­nii” i sza­blonu w uro­czy­sto­ściach. Opi­sy­wana uro­czy­stość zwią­zana była z otwar­ciem portu we Wła­dy­sła­wo­wie 3 maja 1938 roku. Umiemy pra­co­wać, osią­gać – prawda. Ale nie umiemy być dumni z re­zul­ta­tów tej pracy. Nie umiemy osią­gnię­ciom swoim nada­wać zna­cze­nie, ja­kiego wy­maga na­ro­dowa ra­cja. (...) Tu nie­omal o mi­ste­rium na­ro­dowe cho­dzi; o wy­krze­sa­nie dumy na­ro­do­wej, po­czu­cia mocy, wspól­noty i wiary, że je­ste­śmy, i trwamy – i zwy­cię­żymy! Mało w Pol­sce no­wych por­tów, no­wych miast, no­wych fa­bryk, zbu­do­wa­nie ich to wi­domy znak bytu na­ro­do­wego, wy­raz ener­gii i siły. I lu­dzie się mu­szą o tym do­wie­dzieć, mu­szą to po­jąć, mu­szą to uczuć! (...)

We Wła­dy­sła­wo­wie wbito w pia­sek maszty z cho­rą­gwiami; tu i ów­dzie po­roz­wie­szano gir­landy z zie­leni; siatki przy­brano we flagi sy­gna­li­za­cyjne; po­sta­wiono try­bunę do prze­mó­wień i prze­cią­gnięto wstęgę.

Przy­je­chał Pan Mi­ni­ster Prze­my­słu i Han­dlu (An­toni Ro­man – S.S.), przy­je­chali do­stoj­nicy ko­ścielni i pań­stwowi. Było sporo po­li­cji, szkółka po­wszechna. Ośmiu stra­ża­ków i tro­chę miej­sco­wych lu­dzi; któ­rych trzy­mano z da­leka, za kor­do­nem!

„Wszystko" od­było się skład­nie i po­to­czy­ście, prze­mó­wie­nia, po­świę­ce­nie, prze­cię­cie wstęgi.

Stra­sze­wi­cza, jak to sam ujął, „za­bo­leli" lu­dzie, któ­rzy stali za kor­do­nem i w mil­cze­niu przy­glą­dali się wi­do­wi­sku. Ja­kiś ogromny na­wias od­gra­dzał ich od tego, co się „tam" działo. Pa­trzyli się, dzi­wili się i byli na ze­wnątrz, nie w cen­trum; byli i nie byli, nie ich się tu sprawy działy, nie oni tu byli naj­po­trzeb­niejsi. Ga­pili się i tyle! (...).

W cza­sie, gdy od­by­wało się po­świę­ce­nie portu, w jed­nym z pism war­szaw­skich można było prze­czy­tać do­kładny opis uro­czy­sto­ści. Ten, kto to pi­sał, mu­siał pi­sać wtedy, gdy nic jesz­cze wia­domo nie było. A jed­nak... nie po­my­lił się w ni­czym. Ow­szem, po­my­lił się, że pana mi­ni­stra wi­tano na dworcu, pod­czas gdy pan mi­ni­ster przy­je­chał au­tem. Poza tym cały pro­gram, szcze­gół po szcze­góle zo­stał opo­wie­dziany do­kład­nie, wraz z opi­sem de­ko­ra­cji (zie­leń, cho­rą­gwie!), tek­stem prze­mó­wień i ce­re­mo­nią prze­cię­cia wstęgi...

Za ileś tam lat od­bę­dzie się w War­sza­wie otwar­cie ko­lei pod­ziem­nej, za­po­bie­gliwy re­por­ter już dzi­siaj mógłby skre­ślić pod­nio­sły opis tej uro­czy­sto­ści. I za­pewne nie po­my­liłby się w ni­czym!

Stwo­rzył się ja­kiś po­tworny sza­blon! Stwo­rzyła się ja­kaś urzę­dowa pie­częć, którą au­to­ma­tycz­nie przy­kłada się do „no­wych ak­tów". Mar­two, pro­gra­mowo i bez­dusz­nie. W chwi­lach, w któ­rych winna się kon­cen­tro­wać i wy­bu­chać po­ten­cja na­ro­dowa – „wy­bu­cha" nuda i sche­mat. Co nie­dziela czę­stują nas przez ra­dio opi­sem „prze­ci­na­nia wstęgi" i co nie­dziela słyszmy jedno i to samo, jak do­brze wy­uczoną i stale po­wta­rzaną lek­cję.

Tak nie wolno! (...) Mu­simy im­pro­wi­zo­wać swoją ra­dość i dumę. Po­trzeba nam (...) re­ży­se­rów-ar­ty­stów, któ­rzy by po­tra­fili oży­wić mar­two sto­jące za kor­do­nem tłumy Któ­rzy by umieli zła­mać kor­don, zjed­no­czyć wszystko i na­tchnąć wspól­nym du­chem. Któ­rzy by po­ję­lii że wła­śnie tłum w ta­kich chwi­lach jest naj­waż­niej­szy, że tu o niego przede wszyst­kim cho­dzi\ że do­stoj­nicy pań­stwowi w tym wy­padku to ak­ce­so­ria, które mają „do­da­wać wagi" i „pod­kre­ślać zna­cze­nie", a nie ci dla kogo i do­koła koło wszystko się czo­ło­bit­nie kręci. (...)

Pro­pa­ganda (...) nie znosi sza­blo­nów i sche­ma­tów, wy­maga twór­czych roz­wią­zań i twór­czego wy­siłku. Forma musi na­brać ży­wej, no­wej, nie­zbęd­nej dla ży­cia na­ro­do­wego tre­ści! I nie urzęd­ni­czym spo­so­bem.

Jó­zef Mac­kie­wicz także pi­sał o „kor­do­no­ma­nii”, która od­sznu­ro­wuje świat oby­wa­tel­skich „do­łów" od biu­ro­kra­tycz­nej „góry" w spo­sób wy­star­cza­jąco ja­skrawy Kor­dony za­my­kają ulice, dworce, pe­rony przed które za­jeż­dża byle sa­lonka. Dzien­ni­karz mógł się o tym prze­ko­nać na wła­snej skó­rze, bio­rąc udział w ja­kichś uro­czy­sto­ściach na lot­ni­sku w To­ru­niu. Spo­strze­gł­szy więk­sze sku­pie­nie osób, dy­gni­ta­rzy, prasy itd., idę w tym kie­runku przez bło­nie – „Pa­nie! Tu nie wolno cho­dzić!" Za­wra­cam, choć mam przed sobą pu­stą prze­strzeń. Idę drogą, któ­rędy przy­szli wy­brani. – „Pan do­kąd? Tu przej­ścia nie ma" – Je­stem w ja­snym gar­ni­tu­rze i let­nim ka­pe­lu­szu. W tej chwili spo­strze­gam jak tam i z po­wro­tem bie­gną różni pa­no­wie: czarne ma­ry­narki, spodnie w pa­ski, w kla­pie or­dery, na gło­wie albo cy­lin­der, albo me­lo­nik. Nie py­tają i nie są za­trzy­my­wani. Nikt ich nie le­gi­ty­muje, a prze­cież każdy wie, że to albo wyż­szy urzęd­nik tylko, albo zgoła dy­gni­tarz. Wy­daje mi się, że ni­gdy nie­rów­ność sta­nów nie była tak mocno ak­cen­to­wana. Nie wiem, czy kiedy strój, czy na­wet kon­tusz i ka­ra­bela w okre­sie osła­wio­nej pańsz­czy­zny, da­wały taką su­pre­ma­cję stanu, jak dziś cy­lin­der i or­der w kla­pie. Czarne por­tki w pa­ski i świat współ­cze­snej Pol­ski stoi otwo­rem. Ob­lało mnie ku­rzem. Wspa­niała li­mu­zyna prze­su­nęła obok. Po­li­cjant za­sa­lu­to­wał „na wszelki wy­pa­dek". We­wnątrz był tylko szo­fer.

I wła­śnie to sa­lu­to­wa­nie po­li­cjanta szo­fe­rowi li­mu­zyny, tak „na wszelki wy­pa­dek”, na­su­nęło pu­bli­cy­ście pe­wien po­mysł, kiedy zo­stał wy­słany przez re­dak­cję „Słowa” do Au­gu­stowa, aby zre­la­cjo­no­wać czy­tel­ni­kom kon­fe­ren­cję pol­sko-li­tew­ską. Za­da­nie oka­zało się bar­dzo trudne, po­nie­waż na­sze wła­dze „oto­czyły kon­fe­ren­cję nim­bem pań­stwo­wej ta­jem­nicy. Żad­nego dzien­ni­ka­rza, broń Boże słówka do prasy!”. Już na dworcu w Au­gu­sto­wie po­dróż­nych cze­kało skru­pu­latne spraw­dza­nie do­ku­men­tów. Na ulicy pełno taj­nia­ków i mun­du­ro­wych. Yacht-Club, w „któ­rym od­by­wało się to mi­ste­rium, oto­czono trzy­krot­nym kor­do­nem po­li­cji”. W pierw­szym szpa­le­rze służbę peł­nili wy­wia­dowcy. Drugi kor­don sta­no­wiły „po­ste­runki nad je­zio­rem, żeby na­wet kto wodą nie do­pły­nął. Za­mknięto wszyst­kie ło­dzie na zamki”. Trzeci kor­don roz­lo­ko­wał się w parku – na ław­kach i na ścież­kach pełno funk­cjo­na­riu­szy bez­pie­czeń­stwa... Jakże więc ja­kiś pi­smak ma do­stać się do Yacht-Clubu? Ha! Zda­niem Jó­zefa Mac­kie­wi­cza... „nie ma nic prost­szego w Pol­sce”! Wy­star­czy pójść na ry­nek, wy­brać naj­bar­dziej „wy­pa­sioną”, ele­gancką tak­sówkę, taką a la li­mu­zyna. Po­tem Mac­kie­wicz ka­zał się wieźć główną szosą, wprost przez park, przez główny pod­jazd klubu. Roz­stę­pują się kor­dony, otwie­rają bramy stróże. Wy­bie­gają lo­kaje, kła­niają się wpół. Któż ośmieli się za­trzy­mać li­mu­zynę w jej do­stoj­nym biegu? Któ­ryż z po­li­cjan­tów za­ry­zy­kuje za­trzy­mać, le­gi­ty­mo­wać, spraw­dzać? Wszak każdy z nich wie, że ci, któ­rzy wy­dają roz­po­rzą­dze­nia ogra­ni­cza­jące swo­bodę oby­wa­teli, są bar­dzo szor­stcy i nie­cier­pliwi, gdy się do nich oso­bi­ście sto­suje. Więc jak naj­grzecz­niej i – jak naj­da­lej. Przy­znają Pań­stwo – ach, ja­każ to piękna scenka, ro­dem z Ka­riery Ni­ko­dema Dyzmy! (Pol­ski Ha­run Al Ra­szyd, „Słowo”, nr 194 z 18 lipca 1938 roku.)

Zyg­munt No­wa­kow­ski, pi­sząc o pew­nym in­cy­den­cie na kra­kow­skim dworcu, także po­ru­szył pro­blem „kor­do­no­ma­nii”:

Po zło­że­niu wieńca wra­cała do sto­licy de­le­ga­cja Se­natu i Sejmu (7 grud­nia 1938 roku, w rocz­nicę uro­dzin Jó­zefa Pił­sud­skiego, de­le­ga­cja par­la­men­tarna na czele z mar­szał­kiem Se­natu, ppłk. Bo­gu­sła­wem Mie­dziń­skim oraz mar­szał­kiem Sejmu, prof. Wa­cła­wem Ma­kow­skim zło­żyła wie­niec u jego trumny na Wa­welu – S.S.) i (...) za­mknięto zu­peł­nie do­stęp do dworca, a pu­blicz­ność, za­pła­ciw­szy pełną cenę bi­le­tów, np. dru­giej klasy, mu­siała prze­do­sta­wać się do wa­go­nów ja­ki­miś prze­smy­kami, ja­ki­miś pa­sa­żami pod­ziem­nymi, omal nie ka­na­łami, po­słów zaś i se­na­to­rów oto­czył kor­don po­li­cji, strze­gąc, by plebs nie otarł się o te sel­skiny, o te wy­dry, te tchó­rze...

Co gor­sza, wy­jeż­dża­jąc tym sa­mym po­cią­giem, na wła­sne oczy wi­dzia­łem dwóch dy­gni­ta­rzy w kij za­la­nych... A w po­ciągu było zimno, jak w psiarni, po­nie­waż z po­wodu do­cze­pie­nia sa­lo­nek nie dało się ogrzać wa­go­nów, gdzie sie­działa ho­łota, czerń..." (Pla­to­niczny list, „Ilu­stro­wany Ku­rier Co­dzienny", nr 9 z 9 stycz­nia 1939 r.).

No i roz­pę­tało się pie­kło. Obu­rzeni mar­szał­ko­wie Ma­kow­ski i Mie­dziń­ski wy­sto­so­wali list do pre­miera ge­ne­rała Sła­woja Skład­kow­skiego, w któ­rym po­tę­pili fe­lie­ton Pla­to­niczny list oraz jego au­tora. W tek­ście epi­stoły pa­nów mar­szał­ków ro­iło się od ta­kich słów i sfor­mu­ło­wań, jak: „po­nura i zło­śliwa fan­ta­zja pu­bli­cy­sty I.K.C.", „obu­rza­jąca na­paść", „oszczer­stwo", „in­sy­nu­acje", „po­spo­lita i zło­śliwa de­ma­go­gia", „ja­skrawe usi­ło­wa­nie po­de­rwa­nia po­wagi Izb Usta­wo­daw­czych", „naj­więk­szy nie­smak", „zło­śliwe plotki", „zła wiara", „cał­ko­wita fan­ta­stycz­ność przed­sta­wie­nia sprawy", „na­paść pu­bliczna w dzien­niku Ilu­stro­wany Ku­rier Co­dzienny". Pan pre­mier, a jakże, po­dzie­lił obu­rze­nie sa­na­cyj­nych dy­gni­ta­rzy i wy­sto­so­wał do nich na­stę­pu­jącą od­po­wiedź:

Spie­szę za­ko­mu­ni­ko­wać, że w zu­peł­no­ści po­dzie­lam opi­nie Pa­nów Mar­szał­ków o_fe­lie­to­nie, za­miesz­czo­nym w nr 9 „Ilu­stro­wa­nego Ku­riera Co­dzien­nego", w któ­rym au­tor po­zwo­lił so­bie po­trak­to­wać w spo­sób tak nie­wła­ściwy sprawę po­bytu de­le­ga­cji Izb Usta­wo­daw­czych, skła­da­ją­cej w Kra­ko­wie hołd Jó­ze­fowi Pił­sud­skiemu.

Ce­lem na­le­ży­tego oświe­tle­nia sprawy wo­bec opi­nii pu­blicz­nej za­rzą­dzi­łem prze­sła­nie "Ilu­stro­wa­nemu Ku­rie­rowi Co­dzien­nemu" Ko­mu­ni­katu Urzę­do­wego, za­wie­ra­ją­cego pi­smo PP. Mar­szał­ków oraz moją ni­niej­szą od­po­wiedz. „Ilu­stro­wany Ku­rier Co­dzienny" ogłosi po­wyż­szy ko­mu­ni­kat na pod­sta­wie art. 30. Prawa pra­so­wego.

„Ikac” opu­bli­ko­wał oba li­sty w nr 17 (z 17 stycz­nia 1939 roku) na pierw­szej stro­nie pod ty­tu­łem Ko­mu­ni­kat Urzę­dowy. Czy kra­kow­ski dzien­nik mógł od­mó­wić wy­dru­ko­wa­nia tych li­stów? Nie, nie mógł, gdyż ob­li­go­wał go do tego ar­ty­kuł 30. De­kretu Pre­zy­denta Rze­czy­po­spo­li­tej z dnia 21 li­sto­pada 1938 roku – Prawo pra­sowe (Dz.U. 1938, nr 89, poz. 608):

Art. 30. (1) Re­dak­tor obo­wią­zany jest umie­ścić w cza­so­pi­śmie ko­mu­ni­kat urzę­dowy, na­de­słany na pod­sta­wie każ­do­ra­zo­wego za­rzą­dze­nia Pre­zesa Rady Mi­ni­strów.

(2) Ko­mu­ni­kat umie­ścić na­leży w naj­bliż­szym nu­me­rze cza­so­pi­sma w miej­scu i czcion­kami, prze­zna­czo­nymi w da­nym pi­śmie dla waż­nych wia­do­mo­ści.

(3) Nie wolno zmie­niać na­de­sła­nego tek­stu ani uwa­gami umiesz­czo­nymi w tym sa­mym nu­me­rze po­mniej­szać zna­cze­nia ko­mu­ni­katu.

(4) Ko­mu­ni­kat do jed­nego nu­meru cza­so­pi­sma nie może prze­kra­czać 250 wier­szy druku, li­cząc 6 słów za wiersz.

W No­wa­kow­skim za­wrzała krew – chwy­cił za pióro i wy­sma­żył ar­ty­kuł po­le­miczny pod ty­tu­łem De­kret ma dwa końce, w któ­rym nie owi­ja­jąc w ba­wełnę stwier­dził, iż pa­no­wie mar­szał­ko­wie „ata­ku­jąc mój ho­nor, go­dzą rów­no­cze­śnie w moje ży­wotne in­te­resy jako dzien­ni­ka­rza i li­te­rata”. Ar­ty­kuł jest na tyle in­try­gu­jący, że po­zwolę so­bie za­cy­to­wać z niego co cie­kaw­sze frag­menty:

Oświad­czam, że fe­lie­ton mój ści­śle od­twa­rza rze­czy­wi­stość. (...) Pod­trzy­muję i z całą sta­now­czo­ścią i w peł­nym po­czu­ciu od­po­wie­dzial­no­ści pod­trzy­my­wać będę, że na­pi­sa­łem prawdę. Mało: na­pi­sa­łem nie wszystko, co po­wi­nie­nem był na­pi­sać, obec­nie za­tem do­daję, że szy­kany trwały na­wet po od­jeź­dzie po­ciągu. Tak więc część pu­blicz­no­ści wy­cho­dzą­cej z dworca skie­ro­wano dla nie­zba­da­nych przy­czyn scho­dami w ul. Lu­bicz, gdy zaś nie­jaki p. St. (pełne na­zwi­sko po­dam we wła­ści­wej chwili) oświad­czył, że chce je­chać tram­wa­jem li­nii nr 1, usły­szał słowa: „Nie wolno!". Inną część pu­blicz­no­ści wy­pusz­czono za­miast główną bramą przez dwo­rzec za­chodni, przy czym p. N mu­siała zwró­cić uwagę po­ste­run­ko­wym, aby nie od­py­chali jej rę­kami. Tak to ostro po­czy­nano so­bie przy wy­jeź­dzie owych de­le­ga­cji!

Z palca nie wy­ssa­łem mo­jej wzmianki.

Rze­czy te są prze­cież do zba­da­nia i śledz­two musi usta­lić, kto wy­dał ta­kie roz­po­rzą­dze­nie, kto za nie po­nosi od­po­wie­dzial­ność. Mu­siały zo­stać za­równo w wo­je­wódz­twie, jak i w sta­ro­stwie grodz­kim, w re­fe­ra­cie bez­pie­czeń­stwa, w ko­men­dzie po­li­cji, wresz­cie u władz ko­le­jo­wych ja­kieś do­wody, pa­piery (...).

Je­śli idzie o mnie sa­mego, usi­ło­wa­łem naj­pierw do­stać się na pe­ron drogą nor­malną, więc przez po­cze­kal­nię II klasy Por­tier nie wpu­ścił mnie, mó­wiąc, że ta droga jest za­mknięta z po­wodu wy­jazdu po­słów i se­na­to­rów. Skie­ro­wa­łem się za­tem w stronę re­stau­ra­cji i po dro­dze za­mie­ni­łem kilka słów z dwoma za­wia­nymi pa­nami (o tym bę­dzie mowa ni­żej). Przez re­stau­ra­cję nie pusz­czono także, mu­sia­łem więc, aby nie spóź­nić się do po­ciągu, przejść przez ja­kieś drzwiczki, o któ­rych ist­nie­niu, choć je­stem ro­do­wi­tym kra­ko­wia­kiem, nie sły­sza­łem ni­gdy w ży­ciu.

Trud­no­ści z prze­do­sta­niem się do wa­go­nów ro­biono także na sa­mym pe­ro­nie (...). Gdy nie­da­leko sa­lo­nek po­sel­skich i se­na­tor­skich za­trzy­ma­łem się, cze­ka­jąc na ba­ga­żo­wego, po­ste­run­kowy to­nem wcale ostrym (...) oświad­czył mi: „Nie stać!" (...)

W prze­dziale, w któ­rym je­cha­łem do War­szawy, był pe­wien znany li­te­rat i pu­bli­cy­sta, p. A.N. (praw­do­po­dob­nie cho­dzi o Adolfa No­wa­czyń­skiego – S.S.) wraz z ciężko chorą żoną. Oboje skar­żyli się na szy­kany i trud­no­ści, ja­kie im ro­biono na dworcu. Pani ta, od­pro­wa­dzana przez liczną ro­dzinę, wra­cała z po­grzebu matki. (...)

W ogóle całą sprawę musi wy­świe­tlić do­kładne śledz­two. Ono rów­nież zbada, z ja­kich przy­czyn w wa­go­nach prze­zna­czo­nych dla pu­blicz­no­ści pa­no­wało pie­kielne zimno. Kon­duk­tor, spy­tany o to, po­wie­dział, że z po­wodu wa­dli­wego przy­cze­pie­nia sa­lo­nek po­sel­skich i se­na­tor­skich nie da się w ża­den spo­sób ogrzać wa­go­nów, któ­rymi je­dzie „tylko" pu­blicz­ność. (...)

Te­raz jesz­cze jedna sprawa, mia­no­wi­cie kwe­stia owych „za­wia­nych" dy­gni­ta­rzy Nie­miła to dla mnie hi­sto­ria, choć zno­wuż [o tym – S.S.] na­pi­sa­łem. Stało się jed­nak i będę mu­siał po­dać na­zwi­ska. Na­tu­ral­nie, w dzien­niku zro­bić tego nie mogę i nie chcę, po­nie­waż bądź co bądź czyta mnie kilka mi­lio­nów lu­dzi, są­dzę jed­nak, że nada­rzy się spo­sob­ność i przy za­mknię­tych na tę chwilę drzwiach prze­cież zdra­dzę ta­jem­nicę służ­bową (Z. No­wa­kow­ski, Laj­ko­nik).

Cóż, gdyby ar­ty­kuł się uka­zał, to pew­nie za­do­wo­leni czy­tel­nicy wy­krzyk­nę­liby: „Brawo No­wa­kow­ski! Ale tym dy­gni­ta­rzom po­szło w pięty!”. Gdyby... Sęk w tym, że w nu­me­rze 18 „Ikaca” (z 18 stycz­nia 1939 roku) na jed­nej ze stron za­miast fe­lie­tonu po­ja­wiła się duża biała, nie­za­dru­ko­wana plama, czyli krótko mó­wiąc, cen­zor do­ko­nał kon­fi­skaty ar­ty­kułu De­kret ma dwa końce. Na szczę­ście znamy jego treść, po­nie­waż nie­ocen­zu­ro­wany eg­zem­plarz cza­so­pi­sma znaj­duje się w Bi­blio­tece Ja­giel­loń­skiej (w 1975 roku Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie prze­dru­ko­wało go w zbio­rze fe­lie­to­nów No­wa­kow­skiego pt. Laj­ko­nik). A swoją drogą, od­ważny czło­wiek z tego pana dok­tora No­wa­kow­skiego – w sa­na­cyj­nej Pol­sce za mniej­sze „prze­winy” ka­to­wano dzien­ni­ka­rzy do utraty przy­tom­no­ści bądź ciu­pa­sem od­sy­łano do Be­rezy Kar­tu­skiej. Na szczę­ście No­wa­kow­skiego nie od­wie­dziła żadna bo­jówka ofi­cer­ska, a także za­osz­czę­dzono mu „do­bro­dziejstw” re­so­cja­li­za­cji w obo­zie w Be­re­zie.

Tak na­rze­kamy na „kor­do­no­ma­nię”, bi­zan­ty­nizm sa­na­cji, wy­ma­ganą przez wła­dzę czo­ło­bit­ność... Czy to roz­po­częło się w 1926 roku? Na to py­ta­nie od­po­wie nam Edward Woy­nił­ło­wicz (Wspo­mnie­nia 1847-1928, cz. 1), zie­mia­nin z Mińsz­czy­zny. 13 li­sto­pada 1919 roku w wy­zwo­lo­nym od bol­sze­wi­ków Miń­sku ob­ra­du­jące To­wa­rzy­stwo Rol­ni­cze (naj­star­sze z kre­so­wych), wy­słało do przy­wód­ców pań­stwa pol­skiego (na­czel­nika Jó­zefa Pił­sud­skiego, mar­szałka Sejmu Usta­wo­daw­czego Woj­cie­cha Trąmp­czyń­skiego i pre­miera Igna­cego Jana Pa­de­rew­skiego) uro­czy­ste de­pe­sze, w któ­rych uczest­nicy po­sie­dze­nia za­pew­niali „do­stoj­nych” przy­wód­ców o „uczu­ciach hołdu i uzna­nia”. Ku za­sko­cze­niu i roz­cza­ro­wa­niu (a może i na­wet pew­nemu znie­sma­cze­niu) re­da­gu­ją­cego de­pe­sze Woy­nił­ło­wi­cza, „dy­gni­ta­rze Naj­ja­śniej­szej Rze­czy­po­spo­li­tej za­szczy­cić nas od­po­wie­dzią nie ra­czyli”. Roz­go­ry­czony pa­mięt­ni­karz wspo­mniał przy tej oka­zji, iż „ongi ce­sarz (car Mi­ko­łaj II – S.S.) od­po­wie­dział na de­pe­szę na­szą, przy po­czątku wojny wy­słaną (w 1914 roku – S.S.)”.

Opi­su­jąc prze­bieg zjazdu sa­mo­rzą­dów po­wia­to­wych w Miń­sku w marcu 1920 roku, Woy­nił­ło­wicz ujaw­nił w jaki spo­sób „spon­ta­nicz­nie” zre­da­go­wano ad­res do Jó­zefa Pił­sud­skiego. Ostat­niego dnia ob­rad de­le­gaci na zjazd po­wie­rzyli to za­szczytne za­da­nie wła­śnie Woy– nił­ło­wi­czowi. W prze­rwie ob­rad Woy­nił­ło­wicz za­pro­szony przez Wła­dy­sława Racz­kie­wi­cza na obiad snuł dy­wa­ga­cje na te­mat ukła­da­nia ad­re­sów: że „de­baty nad ta­kimi enun­cja­cjami ni­gdy nie są wła­ściwe na ogól­nym ze­bra­niu”, bo może dojść do ja­kichś scy­sji i nie­po­ro­zu­mień; że ad­resy mu­szą zo­stać zre­da­go­wane przez mę­żów za­ufa­nia róż­nych ugru­po­wań po­li­tycz­nych i do­piero wów­czas mogą być przy­jęte na wal­nym ze­bra­niu itd., itp. Ro­ze­śmiany od ucha do ucha Racz­kie­wicz (ko­mi­sarz okrę­gowy miń­ski i za­stępca ko­mi­sa­rza ge­ne­ral­nego Ziem Wschod­nich) od­parł, że ten ad­res, który miał uło­żyć Woy­nił­ło­wicz... „jest u ze­cera, aby już mógł w ran­nym wy­da­niu dzien­nika w Miń­sku być prze­czy­tany, jako uchwała zgro­ma­dze­nia”! Istot­nie, kiedy po prze­rwie obia­do­wej Woy­nił­ło­wicz po­ja­wił się na sali ob­rad, oka­zało się, iż pe­wien „drobny szlach­cic za­go­nowy wy­stą­pił z pro­po­zy­cją ad­resu, niby z wła­snej ini­cja­tywy, po­wo­łu­jąc się na tekst ad­resu, ja­koby na ze­bra­niu pry­wat­nym gdzieś prze­dys­ku­to­wany”. Oczy­wi­ście cała sprawa była wcze­śniej ukar­to­wana, al­bo­wiem „cho­dziło o to” – jak tłu­ma­czył pa­mięt­ni­karz – „aby ini­cja­tywa po­cho­dziła ze sfer de­mo­kra­tycz­nych”, a nie ze sfer ob­szar­ni­czych (za jej przed­sta­wi­ciela uwa­żali Woy­nił­ło­wi­cza „po­stę­powi” pił­sud­czycy, choć Bo­giem a prawdą, bol­sze­wicy do­pro­wa­dzili jego ma­ją­tek do kom­plet­nej ru­iny, więc bli­żej mu było do szlachty za­ścian­ko­wej ani­żeli do ob­szar­ni­ków). De­le­gaci przy­jęli treść ad­resu „jed­no­gło­śnymi okrzy­kami na cześć na­czel­nika pań­stwa” i wy­słali do War­szawy. Woy­nił­ło­wi­czowi zaś przy­po­mniały się