W kolejce po życie - Katarzyna Archimowicz - ebook + książka

W kolejce po życie ebook

Katarzyna Archimowicz

4,5

Opis

W sylwestrowy poranek ktoś zadzwonił do drzwi. Na zewnątrz stał policjant i było jasne, że nie przynosi dobrych wiadomości. Uporządkowane i monotonne życie Ewy zmieniło się w jednej chwili. Jej mąż miał ciężki wypadek. W szpitalu okazuje się, że Leszek jest w śpiączce, nie wiadomo czy kiedykolwiek wyzdrowieje. Ewa chce być przy nim i przeprowadza się do Ciechocinka. Dzięki życzliwości lekarza, Krzysztofa, może zamieszkać w starej urokliwej willi, niegdyś pensjonacie, przy ulicy Miętowej. Poznaje właścicielkę, baronową Konstancję i jej rodzinę. Zbliża się też do Krzysztofa. Niedługo będzie musiała stanąć przed arcytrudnym dylematem, który zadecyduje o jej dalszym życiu i szczęściu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (49 ocen)
33
9
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mango20

Nie oderwiesz się od lektury

super:)
00

Popularność




Katarzyna Archimowicz

W kolejce po życie

Wołowiec 2015

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Magdalena Palej

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografie na okładce © by BSG / Shutterstock

© by Ivan Aleshin / Shutterstock

Copyright © by Katarzyna Archimowicz, 2015

Redakcja Joanna Mika-Orządała / d2d.pl

Korekta Anna Woś / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl

ISBN 978-83-8049-116-8

Black Publishing jest marką wydawniczą Wydawnictwa Czarne sp. z o.o. Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Ani Jędrzejewskiej za przyjaźń,

Eli Ćwir za życzliwość

i pomoc w tłumaczeniu z rosyjskiego

Grudzień 2011

W dużym, jasno oświetlonym salonie, wśród zapachu igliwia i wigilijnych potraw, krzątało się z dwadzieścia osób. Jedne brały czynny udział w przygotowaniach do uroczystej kolacji, inne gawędziły wesoło zbite w małe grupki. Kilkupokoleniowa rodzina Czarskich szykowała się do wspólnej wieczerzy.

Pogoda w sam raz dostosowała się w tym roku do świątecznego czasu – na dworze było rześko, śnieżnie, choć mimo to niezbyt zimno. Termometr pokazywał temperaturę nieco powyżej zera, a niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami, z których od kilku­nastu godzin nieustannie padał mokry śnieg. Cała okolica wprost tonęła w puchu, uginały się pod nim bezlistne gałęzie drzew. Dachy wszystkich budynków pokrywała śniegowa czapa, na polach, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się dziewicza biel.

Zmierzchać zaczęło ledwie po piętnastej, a gruba warstwa chmur sprawiła, że nie sposób było dojrzeć pierwszej gwiazdki, choć zapewne musiała się już pojawić, bo dochodziła osiem­nasta. Wobec takich okoliczności kolację należało rozpocząć na sygnał gospodarza.

– Zapraszam, kochani, do stołu – odezwał się Leszek, któremu udało się wymigać od kuchennych prac i mógł zabawiać gości rozmową. – Tato, czyń honory. – Podał ojcu talerzyk z ­opłatkami.

Senior rodu sięgnął po jeden z nich i odczekawszy chwilę, aż wszyscy zbiorą się wokół niego, drżącym ze wzruszenia głosem przemówił:

– Życzę wam, abyśmy z bożym błogosławieństwem spotkali się tu wszyscy znów za rok. – Wyciągnął trzęsącą się dłoń przed siebie i obrócił się lekko w stronę swojej żony, po czym przełamał się z nią tym leciuchnym kawałkiem opłatka.

Pośród cichych dźwięków kolędy płynącej z odtwarzacza Czarscy przemieszczali się po całym salonie, wymieniając świąteczne życzenia, uściski i pocałunki. Obrzęd ten trwał długo, każdemu wszak należało szepnąć dobre słowo wedle jego potrzeb, wieku czy profesji. I tak: starszym winszowano przede wszystkim zdrowia, dzieciom – sukcesów w szkole, młodzieży – miłości, a tym w wieku średnim – pieniędzy. Niektórzy życzyli sobie nawzajem spełnienia marzeń, chyba nie będąc świadomymi, że gdyby te naprawdę się ziściły, niejednemu odmieniłyby życie tak bardzo, że kto wie, gdzie by był za rok o tej samej porze…

– Wszystkiego najlepszego – szepnął Leszek, gdy podszedł wreszcie do żony. – Spełnienia najskrytszych marzeń. – Przełamali się opłatkiem i uścisnęli serdecznie.

– Nawzajem – odpowiedziała po prostu Ewa.

Gdy już każdy z każdym zamienił choć słówko, zgromadzeni zaczęli zajmować miejsca przy stole. Barszcz z uszkami jedli w milczeniu, pobrzękując niekiedy łyżkami o talerze, ale w miarę upływu czasu, gdy ich żołądki coraz bardziej napełniały się po całodniowym poście, głośniej zaczynały pobrzmiewać rozmowy i ich gwar wciąż narastał.

Wigilia piąty raz z rzędu gromadziła u Czarskich całą rodzinę. Przed pięcioma laty Ewa z Leszkiem sprowadzili się do tego domu z Zamościa i tradycją już stały się kolacje wigilijne skupiające sporą część ich bliskich wokół równie sporego stołu.

Przez pierwsze kilkanaście lat małżeństwa zajmowali trzypokojowe mieszkanie w wieżowcu na Osiedlu Zamoyskiego. Życie w mieście było całkiem praktyczne, dopóki dzieci były małe. Osiedlowe przedszkole i szkoła w niedalekim sąsiedztwie zapewniały dzieciakom względne bezpieczeństwo i luksus wstawania z łóżka zaledwie na pół godziny przed rozpoczęciem zajęć.

Leszek był jedynym żywicielem rodziny. Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy polski kapitalizm znajdował się jeszcze w powijakach, na rynku pracy rozpoczynał się nowy ruch, na falach którego śmiało mogli wypłynąć na szerokie wody zdolni i kreatywni, ale też łatwo mogli pójść na dno zbyt ostrożni i mało pomysłowi. Dwudziestodwuletni wówczas Leszek miał już wtedy na utrzymaniu żonę i dwóch małych synów. Jak każdy ambitny pan domu obrał sobie za cel utrzymać go na odpowiednio wysokim poziomie i zadbać o kompleksową edukację chłopców, co w tamtym czasie nie było takie znów proste, bo prywatyzująca się właśnie Polska najpierw musiała zburzyć dotychczasowy system pracy i płacy. Skutkiem tego ludzie imali się przeróżnych zajęć, często za psie pieniądze. Leszek był absolwentem technikum samochodowego i w trakcie nauki pojawił mu się w głowie pomysł, by rozpocząć studia na politechnice, ale czas skutecznie zweryfikował te plany, stawiając mu na życiowej drodze Ewę.

Dziewczyna była jego rówieśnicą, poznali się na prywatce u wspólnych znajomych, jeszcze przed maturą. Ona – ładna szatynka o dużych brązowych oczach, on – wysoki blondyn z niesforną grzywką. W krótkim czasie zostali parą i wiedli życie typowych nastolatków: trochę czułości i ognia, trochę kłótni nie wiadomo o co, trochę szalonych imprez i wreszcie trochę nauki. Po maturze Ewa złożyła papiery na filologię polską do Lublina, a Leszek na Wydział Mechaniczny Politechniki Lubelskiej. Wszystko szło po ich myśli, ale wtedy niespodziewanie nastąpił poważny kryzys w ich związku. Leszek na jakimś ognisku w gronie przyjaciół zbyt wiele czasu i uwagi, zdaniem Ewy, poświęcał ich wspólnej koleżance. Leszek nie czuł się winny i uważał, że nie zrobił niczego niestosownego, ale Ewie to wystarczyło, by rozpocząć dyskusję, która dość szybko przerodziła się w kłótnię, a ta z kolei zakończyła się, zdawało się, ostatecznym zerwaniem. Ewa w gronie bliskich koleżanek pojechała wówczas pod namiot do Łeby, a Leszek znalazł sezonową robotę w sadzie, gdzieś pod Toruniem.

Spotkali się znów pod koniec września w Zamościu. Emocje towarzyszące rozstaniu dawno już opadły, wszelkie żale przeminęły i postanowili do siebie wrócić. Oboje dostali się na studia i znaleźli wspólne mieszkanie w Lublinie, a pół roku później Ewa zorientowała się, że jest w ciąży. Klasyczna wpadka, która przysporzyła jej wielu łez i zmieniła życie obojga już na zawsze. Leszek rzucił dopiero co rozpoczęte studia i to samo sugerował Ewie, ale ona nie chciała nawet o tym słyszeć. Wrócili do Zamościa, wzięli szybki ślub, Ewa przeniosła się na studia zaoczne, a Leszek załapał się jako zmiennik kierowcy tira wożącego cytrusy z Hiszpanii.

Chyba tylko jakimś nadludzkim wysiłkiem udawało im się wiązać koniec z końcem. Rodzicielstwo dla dwojga nieprzygotowanych do dorosłego życia ludzi było ogromnym trudem okupionym wieloma wyrzeczeniami, nieprzespanymi nocami i codzienną, niemal nieustanną harówką. Leszek całe tygodnie spędzał w trasie, a Ewa pielęgnowała syna i tylko z rzadka udawało jej się przysiąść do skryptów i notatek, by przygotować się do sesji. Mały Piotruś wynagradzał jednak wszelkie trudy i niedogodności jednym swym dziecięcym uśmiechem, gaworzeniem i kwileniem.

Pierwszy rok ich małżeńskiego życia był dla obojga szokiem i może nawet trochę rozczarowaniem, minęły bowiem bezpo­wrotnie romantyczne chwile i młodzieńcze marzenia, a ich miejsce zajęła rutyna dorosłego życia. Gdy Piotrek miał dwa lata, na świat przyszedł Marek. Ewa utonęła w podwójnej ilości pieluch i kaszek, ale za to doszła we wszystkich czynnościach domowych do takiej wprawy, że właściwie nie miało większego znaczenia, czy ma dwoje dzieci, czy jedno. Grunt to dobra organizacja pracy, a przy jednym zawsze wychowa się i drugie. Dzieci rosły zdrowo, Ewa zaliczała egzaminy na uczelni, a jej mąż wciąż był w trasie.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Leszek zaczął coś przebąkiwać o budowie domu. Chłopcy chodzili już do szkoły, nie byli aż tak absorbujący jak wcześniej, a choć Ewa nadal nie pracowała zawodowo, to finansowo radzili sobie już nieźle. Zarobki Leszka były odwrotnie proporcjonalne do jego obecności w domu: pieniądze całkiem spore, frekwencja w domu mała.

Ewa przez te wszystkie lata tak bardzo przywykła do samotności, że w tych rzadkich chwilach, kiedy Leszek przyjeżdżał na kilka dni lub tydzień do Zamościa, zaczynał ją wręcz irytować. W pierwszych dniach zalegał na kanapie przed telewizorem, regenerując siły i przysypiając co chwila, w kolejnych snuł się po mieszkaniu, bardziej przeszkadzając, niż coś robiąc, a na koniec zaczynał się rzeczywiście nudzić i już z powrotem ciąg­nęło go w trasę. Jakieś dziesięć lat wcześniej kupili spory kawałek ziemi w granicach administracyjnych Krasnobrodu, ale na zupełnym odludziu, i powoli zaczęli się szykować do budowy własnego domu. Wszystko to trochę trwało, bo Leszek zajmował się robotami tylko w tych krótkich chwilach, gdy akurat był w Polsce. Kupno projektu domu, wybór ekipy budowlanej, zakup niezbędnych materiałów, uzyskanie wszystkich potrzebnych zezwoleń – trwało to bez mała dwa lata, a sama budowa kolejne trzy. A że czteroosobowa rodzina utrzymywała się z jednej pensji, to i tak dobrze, że nowy dom w ogóle powstał.

Wreszcie, po prawie dwóch dekadach znoju, Czarscy zaczynali prowadzić całkiem przyjemne życie, choć nadal spotykali się niezwykle rzadko. Leszek wciąż jeździł tirami i nic nie wskazywało na to, by coś się miało zmienić. Przez te wszystkie lata spędzone w samochodzie zaczął przypominać nieco zasuszony owoc. Twarz miał przedwcześnie postarzałą, wychudłą, skórę stale opaloną słońcem grzejącym przez szyby, a kręgosłup, na skutek ciąg­łego siedzenia za kierownicą, mocno dawał mu się we znaki.

Ewa trzymała się znacznie lepiej. Tak naprawdę to dopiero po przeprowadzce na wieś zaczęła bardziej o siebie dbać i rzeczywiście wyładniała. Wcześniej czas poświęcała w zasadzie wyłącznie chłopcom, a teraz regularnie chodziła do fryzjera, fundowała sobie zabiegi mikrodermabrazji, stosowała maseczki ujędrniające i chodziła na manicure. Odświeżyła także dawne znajomości i spotykała się z koleżankami na ploteczkach przy kawie czy grillu. Przeważnie spotkania odbywały się u niej w domu, bo wiejskie powietrze było czymś wielce pożądanym przez jej przyjaciółki. Niekiedy wsiadała do swojej yariski i gnała do Zamościa, by tam z dziewczynami posiedzieć pod parasolem na rynku.

Odkąd chłopcy poszli na studia, w domu zrobiło się zupełnie pusto. Nie przyjeżdżali już do matki na weekendy, tylko z rzadka i na krótko wpadali na święta. Piotrek studiował prawo w Krakowie, a Marek – nawigację w Szczecinie. Obecnie Ewa miała w rozjazdach już trzech mężczyzn i teraz była jeszcze bardziej samotna. Dlatego spotkania takie jak to dzisiejsze celebrowała z pietyzmem.

Wigilijna kolacja zgromadziła w jej domu męża, synów, rodziców, teściów i kuzynów z dziećmi. Potężna świerkowa choinka z ledwością mieściła pod sobą całe stosy prezentów, a ogromny stół z trudem dźwigał pełne misy jedzenia i licznie wsparte o niego łokcie.

Przed północą większość biesiadników wybrała się na pasterkę, wszyscy jednakowo przesiąknięci zapachem smażonych ryb. Wszystko wokół pokrywała puszysta biel. Drzwi wejściowe z trudem przesuwały się po zaśnieżonym schodku. Leszek szedł pierwszy i wyznaczał szlak przez podwórze. Brnąc w śniegu sięgającym wyżej kostek, wolno posuwali się naprzód nieprzejezdną szosą. Prawie dwukilometrowy odcinek drogi do kościoła pokonali wśród gwaru i śmiechów, ale ze sporym trudem fizycznym. W taką pogodę jedynie saniami można było szybko dotrzeć do celu.

– Może byśmy się wybrali w styczniu gdzieś nad ciepłe morze? – Leszek podtrzymywał grzęznącą w śniegu Ewę.

– Serio? – spytała zadyszana i zdziwiona.

– Przydałby nam się jakiś urlop.

To prawda. Czarscy nigdy nie byli na żadnym rekreacyjnym wyjeździe. Najpierw nie było na to pieniędzy i, jak im się wydawało, dzieci były za małe, a potem rozpoczęła się budowa domu i wtedy też nie było ani czasu, ani funduszy na wojaże. A jeśli już znalazłoby się jedno i drugie, wtedy jedynym, o czym marzył Leszek, było beztroskie polegiwanie na własnej kanapie. Nie zamierzał nigdzie wyruszać z domu, nie ciągnęło go w żadne ciepłe kraje, bo większość z nich dobrze poznał przez te wszystkie lata swojej pracy. Ewa z kolei wiele dałaby za choćby tydzień na ciepłych plażach Tunezji czy Grecji. Jedno z nich otrzymało od życia aż nadto tego, o czym marzyło to drugie: Leszek miał po dziurki w nosie podróży, a Ewa po kokardki siedzenia w domu.

– Mówisz poważnie? – nie dowierzała. – A gdzie byś mnie ­zabrał?

– Czy ja wiem? – zamyślił się. – Egipt może być?

Czy może być? Wszystko może być, byle tylko nie Roztocze! Wyobraźnia już podsuwała Ewie widoki piramid i wielbłądów. Czy to może być, że wreszcie wystawi nos poza obręb własnej wsi? Piękny dostanie prezent od męża!

Umówili się, że wyjadą w styczniu, najpóźniej w lutym. Cała organizacja spadała na Ewę, bo Leszek jeszcze przed Nowym Rokiem miał wyjechać do Anglii. Obiecał, że potem nie będzie brał żadnych zleceń przez co najmniej trzy tygodnie. Ewa tak bardzo rozmarzyła się o egzotycznych wakacjach, że przez całą pasterkę nie myślała o niczym innym.

Następnego dnia do świątecznego śniadania u Czarskich zasiadło już mniej osób niż w Wigilię. Kuzynostwo wróciło do domów po pasterce, rodzice Ewy pojechali do Zamościa jeszcze przed nocnym nabożeństwem, a rodzice Leszka – z samego rana przed śniadaniem, pierwszego dnia świąt. Chłopcy zasiedli co prawda z rodzicami do posiłku, ale ich bagaże stały już spakowane przy drzwiach. Obaj szykowali się na sylwestrowe szaleństwa. Marek wracał do akademika w Szczecinie, skąd za kilka dni wybierał się wraz z grupą znajomych w Sudety na narty, a Piotrek umówił się w Krakowie z dziewczyną i swoją paczką, bo już od jutra mieli zarezerwowane kwatery w Zakopanem.

Od kilku miesięcy Piotrek był zakochany po uszy w o pół roku starszej studentce medycyny. Iza pochodziła z Ciechocinka, spotkali się gdzieś na krakowskim Rynku i od tamtego czasu byli niemal nierozłączni. Raz przyjechał z nią do domu, by przedstawić ją matce. Ewa od razu zauważyła pod jak dużym urokiem dziewczyny jest jej syn. I z lekkim ukłuciem w sercu musiała przyznać przed samą sobą, że jest zwyczajnie zazdrosna o jego względy. Ale cóż było robić? Taka kolej rzeczy i matce wypada się jedynie z tym pogodzić. Najważniejsze, że Piotrek wybrał sobie dziewczynę, która ma poukładane w głowie. W każdym razie Iza na taką właśnie wyglądała. Leszka wtedy w domu nie było, tak więc nie poznał jeszcze przyszłej synowej. Mógł jedynie podziwiać jej zdjęcia na monitorze, bo Ewa bez ogródek poprosiła, by Iza zgrała jej na dysk trochę swoich fotek. „Niech przyszły teść wie, jak ładną będzie miał synową, i niech żałuje, że jej jeszcze osobiście nie poznał” – argumentowała swą prośbę ze śmiechem. Te fotografie przedstawiały piękną, uśmiechniętą dziewczynę, przeważnie w objęciach Piotra. Na kilku Iza była w towarzystwie filigranowej staruszki, której oczy zdawały się iskrzyć bardziej niż u młodej dziewczyny, a usta rozchylały się w uśmiechu wskazującym na ogromną radość. Na jeszcze innych zdjęciach Iza stała na tle pięknej starej willi. Ewa uważnie przyjrzała się wszystkim fotografiom, a gdy mąż wrócił z trasy, oglądali je razem jeszcze wielokrotnie. Szczęście bijące z twarzy Piotra i Izy bardzo ich oboje cieszyło, ale Leszek zwrócił uwagę na coś jeszcze. Stary dom za plecami dziewczyny mocno go frapował i nie dawał mu spokoju. Nie wiedział dlaczego, ale miał nieodparte wrażenie, że jednak gdzieś go już widział. Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że musiał go pomylić z jakąś mijaną gdzieś kiedyś w podróży willą, i w końcu dał sobie spokój z tym déjà vu.

W świąteczne popołudnie w domu zapanowała absolutna cisza. Ewa z Leszkiem zostali sami, posprzątali już wszelkie ślady bytności gości i teraz rozsiedli się wygodnie w fotelach nieopodal rozpalonego kominka, z filiżankami kawy w dłoniach. Prowadzili niezobowiązującą rozmowę, ciesząc się nawzajem swoją obecnością. Tak naprawdę nie byli przyzwyczajeni do bycia ze sobą. Przez ponad dwadzieścia lat małżeństwa siłą rzeczy nagromadziło się wiele łączących ich spraw, ale były to raczej sprawy przyziemne. Najważniejszą z nich byli chłopcy i całkiem jeszcze nowy dom. Poza tym nie bardzo potrafili spędzać wspólnie czas i nie dzielili ze sobą żadnych pasji. Leszek w rzadko trafiających się wolnych chwilach przeważnie leniuchował, a Ewa chętnie zajmowała się kwiatami w ogródku.

Nieco ubolewała nad tym, że po raz kolejny spędzi sylwestra sama w domu, tym bardziej że teraz nie będzie z nią nawet chłopców. Leszek miał wyjechać już trzydziestego – najpierw załadować tira w Bydgoszczy, potem udać się prosto na prom w Gdyni, następnie na rozładunek w Szwecji i stamtąd ruszyć dalej, do Anglii. W połowie stycznia planował wrócić na Roztocze i poświęcić trochę czasu żonie. Wobec grożącej jej sylwestrowej samotności, Ewa wykonała parę telefonów i skrzyknęła kilka najbliższych koleżanek na babską nasiadówkę.

Cztery kolejne dni mijały leniwie, a pod koniec zaczęły się nawet niemiłosiernie wlec. Bo ileż można siedzieć przy stole, jeść i prawie nic poza tym nie robić? Jedną z niewielu czynności, jakie w tym czasie Czarscy razem wykonali, było porównywanie mnóstwa stron internetowych w poszukiwaniu atrakcyjnych ofert wycieczek do Egiptu. Leszek szybko się jednak tym znudził i odmówił pomocy żonie. Z góry zgodził się na wszystko, co ona zarządzi, zostawił ją przed komputerem, a sam uciekł na kanapę, w pobliże telewizora. Ewa niestrudzenie szukała, wybierała, coś zestawiała, aż wreszcie uznała, że najpewniej będzie kupić wycieczkę w biurze podróży w Zamościu, ale to już zostawiła sobie na pierwsze dni roku. Jakoś nie dowierzała internetowi.

Byle jak odśnieżonymi drogami mała yariska Ewy z trudem przedarła się do Krasnobrodu po podwójne zakupy, ale poza tym Czarscy nie wystawiali nosa poza dom. Połowa kupionych produktów przeznaczona była dla Leszka na podróż, a pozostałe miały służyć paniom podczas sylwestrowej nocy. Trzydziestego z rana Leszek był gotowy do odjazdu. Wszystkie niezbędne bagaże wrzucił już do kabiny i na koniec podszedł jeszcze do Ewy, by uściskać ją na pożegnanie.

– Szczęśliwego Nowego Roku, mała – powiedział z uśmiechem. – Widzimy się za dwa tygodnie?

– No pewnie – odpowiedziała łamiącym się głosem. – Do siego roku.

– Nie zapomnij się zająć wycieczką – przypomniał jej zupełnie niepotrzebnie, bo ona myślała o tym nieustannie.

– Bez obaw – zażartowała. – W najbliższym czasie na pewno będziesz grzał tyłek na ciepłym piasku.

– Obyś tylko była obok – przytulił ją i zaraz potem wskoczył do wielkiego auta, dla którego specjalnie wybudował spory garaż za domem.

– Jedź ostrożnie – przestrzegła go jeszcze na odjezdne. – Warunki są nadal fatalne.

– Nie martw się.

Chwilę później tył jego ciężarówki znikał już za pagórkiem, jednym z wielu na Roztoczu. Ewa, lekko zaniepokojona, jak zawsze, gdy wyjeżdżał z domu, wróciła przed cieplutki kominek. Przygotowania do jutrzejszego sylwestra skutecznie odciągnęły jej myśli od wszelkich zagrożeń i niebezpieczeństw czających się na drogach.

W sylwestrowy poranek zjadła szybkie śniadanie i właśnie szykowała się do krojenia warzyw na sałatkę, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Poszła je otworzyć i na sam widok gościa żołądek podszedł jej do gardła. Na zewnątrz stał policjant o bardzo napiętych mięś­niach twarzy. Przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem, aż w końcu funkcjonariusz zebrał się w sobie i przemówił:

– Pani Czarska?

– Tak, o co chodzi? – Ewa przytrzymała się framugi.

– Czy pan Leszek Czarski to pani mąż?

Wszystko to trwało zaledwie chwilę, ale Ewie wydawało się wiecznością. Przez myśl przebiegły jej już dziesiątki czarnych myśli, a serce tłukło się w piersi tak bardzo, jakby miało pęknąć.

– Żyje? – Aż się wzdrygnęła, słysząc własne słowa.

– Tak – policjant jakby odetchnął z ulgą, że wreszcie ma to za sobą. – Pani mąż miał w nocy wypadek i został przewieziony do szpitala.

– Gdzie? – spytała niecierpliwie, a widząc, że policjant ociąga się z odpowiedzią, krzyknęła: – Gdzie on jest?!

– W Ciechocinku. Proszę, tutaj jest numer do szpitala – drżącą z zimna dłonią, a może z emocji, podał jej małą zapisaną karteczkę. – Czy potrzebuje pani jakiejś pomocy?

To pytanie sprawiło, że wreszcie poczuła tragizm i beznadzieję całej sytuacji. Jakiej niby pomocy mógłby teraz jej udzielić? Co on miał na myśli? Czy oferuje jej podwózkę do Ciechocinka? Bo cudów to pewnie dokonywać nie umie…?

– Jak to się stało? – spytała całkiem rzeczowo.

– Na autostradzie za Włocławkiem zderzyło się kilka samochodów. Było ślisko, ktoś nie zachował ostrożności i wpadł w poślizg.

– W jakim stanie jest mój mąż? – Ewie znów załomotało serce, ogarnęła ją trwoga, że za chwilę może usłyszeć coś strasznego.

– Nie wiem – bezradnie odparł policjant. – Proszę zadzwonić do szpitala.

Po tych słowach szybko się pożegnał, rad w gruncie rzeczy, że wizyta dobiegła już końca. Na odchodne nawet nie wiedział, jak ma się do niej odezwać. W normalniejszych okolicznościach pożyczyłby jej szczęśliwego Nowego Roku. A może właśnie powinien był jej tego życzyć? Zawahał się i przystanął jeszcze na moment, ale nic już więcej nie powiedział.

Następne godziny były jednym wielkim chaosem. Ewa dzwoniła do szpitala, naprędce sprawdzała w internecie mapy i trasy dojazdu do Ciechocinka, pospiesznie pakowała walizkę oraz odwołała imprezę sylwestrową. Była bardzo niespokojna, serce przez cały czas okrutnie tłukło jej się w piersi, ale miała w sobie ogromne pokłady nadziei, że wszystko musi być dobrze. Lekarz, który udzielił jej informacji o Leszku, powiedział wprawdzie, że jego stan jest poważny, podkreślił jednak, że pozostaje stabilny. I tego postanowiła się kurczowo trzymać.

Zapakowała walizkę do bagażnika i wyjechała na drogę. Śnieg cały czas zalegał wszędzie: rozścielał się równą grubą warstwą po polach, domach, a nawet szosach. Asfalt był niewidoczny spod lodu i ujeżdżonego białego puchu. Mała toyota z trudem radziła sobie w tych warunkach, ale dzielnie parła do przodu, próbując utrzymać przyczepność. Przed Ewą było ponad pięćset kilometrów. W sprzyjających warunkach można je było pokonać w jakieś siedem godzin, ale przy takiej pogodzie kobieta nie mogła nawet o tym marzyć. Mokry, ciężki śnieg padał bez przerwy od kilkunastu godzin, mocno ograniczając widoczność i utrudniając jazdę, jednak im dłużej Ewa była w drodze, tym bardziej warunki atmosferyczne się poprawiały. Śnieżyca nad Roztoczem zmieniła się w prószące drobne płatki nad Mazowszem, a im dalej na północny zachód, tym pogoda była lepsza.

Ewa kilkakrotnie się zatrzymywała – na tankowanie, toaletę, kawę i mały posiłek. Pomimo strachu, jaki paraliżował ją od kilku godzin, organizm dopominał się o swoje i udowadniał, że może się walić i palić, a on potrzebuje zwykłej dawki kofeiny i kalorii.

Wreszcie, po dwudziestej, wjechała w granice Ciechocinka. Sylwestrowe miasto było bogato oświetlone świątecznymi neonami i prawie zupełnie wyludnione, jedynie z rzadka można było dostrzec małe grupki spóźnialskich spieszących na imprezy. Klucząc nieco po ciechocińskich ulicach, dotarła w końcu pod szpital uzdrowiskowy i zaparkowała na dużym i prawie pustym parkingu. Zarówno po Ewie, jak i po toyocie widać było trud przebytej drogi. Pierwsza miała włosy w nieładzie i podkrążone oczy, druga była niemiłosiernie unurzana w błocie pośniegowym i soli drogowej. Grunt jednak, że obie dotarły do celu.

Wysiadłszy z samochodu, Ewa poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła, a nogi same przyspieszają kroku. Ta niepewność na chwilę przed wejściem do szpitala była po stokroć gorsza od tej, którą odczuwała podczas jazdy. Wtedy mogła próbować przekonywać samą siebie, że wszystko będzie dobrze, a teraz nagle każde pocieszenie, którym się karmiła, w jednej chwili mogło się zmienić w pewność, że wcale nie musi być dobrze…

Wpadła na oddział ratunkowy, na którym było dziś zupełnie pusto. Niemal natychmiast zainteresowano się jej osobą i uprzejma młoda pielęgniarka zaproponowała pomoc. Szpital najwyraźniej dbał o swoją renomę, być może ze względu na dużą liczbę kuracjuszy sanatoryjnych, bo jego personel w niczym nie przypominał opryskliwych pracowników szpitali powiatowych. Cały budynek w ogóle sprawiał wrażenie niezwykle zadbanego i doinwestowanego. Widać było, że jego gospodarz zna się na rzeczy.

Szybko i sprawnie ustalono, że Leszek jest pacjentem neuro­logii, i wskazano Ewie drogę. Poczekała chwilę na windę i zaraz była na siódmym piętrze. Rozejrzała się i nie wiedząc, w którą stronę iść, pobiegła w lewo. Gdy dotarła do zakrętu, nie zdążyła wyhamować i z impetem wpadła na jakiegoś lekarza. Był całkiem postawny, a filigranowa Ewa wręcz pędziła, więc zderzenie okazało się naprawdę bolesne, zwłaszcza dla niej. Mężczyzna odruchowo wyciągnął ręce przed siebie i na kilka sekund chwycił ją za ramiona, po czym zrobił krok do tyłu i niezbyt mądrze doradził:

– Proszę uważać.

– Przepraszam – to było jedyne, co Ewa mogła na to odpowiedzieć.

– Dokąd pani tak pędzi? – głos lekarza był niski i przyjemnie wibrujący.

– Szukam męża.

– Dlaczego tutaj? – wpadł w rubaszny ton. – Dziś jest tyle balów, a pani jak zagubiony Kopciuszek w tym szpitalu.

Ewę mierził dziś ten rodzaj żartów, postanowiła jednak nie tracić czasu i zignorowała słowa lekarza.

– Podobno jest tutaj Leszek Czarski? – powiedziała jedynie.

– Ach tak… – lekarz wyraźnie się zawstydził. – Przepraszam panią bardzo. Czy to pani mąż?

– Tak – odpowiedziała. – Jestem Ewa Czarska. Co z nim?

– Krzysztof Podolski – lekarz wyciągnął dłoń, którą w zniecierpliwieniu uścisnęła. – Pan Czarski jest nieprzytomny, ale parametry życiowe są w normie.

Ewie te lakoniczne wyjaśnienia niewiele mówiły, więc popatrzyła na doktora z nadzieją, że raczy coś dodać. Ostatecznie zrozumiała, że trzeba czekać. Stan Leszka w każdej chwili może ulec poprawie, lekarz był dobrej myśli, ona tym bardziej. Gdy powiedziała, że chciałaby go zobaczyć, Podolski wskazał jej kierunek i ruszył za nią szpitalnym korytarzem. Na jego końcu, w sali o przeszklonych ścianach i drzwiach, leżał podpięty do aparatury Leszek. Ewa już się wyrywała, by otworzyć drzwi i wejść do środka, ale doktor przytrzymał ją za ramię.

– Pacjent potrzebuje spokoju.

Ewa spojrzała na niego zbolałym wzrokiem. Łzy zakręciły się jej pod powiekami.

– Dla pana to zaledwie pacjent, a dla mnie mąż…

Doktor, zrozumiawszy swój nietakt, poruszył się niecierpliwie, popatrzył na nią ciepło i przeprosił za swoje grubiaństwo. Potowarzyszył jej jeszcze przez moment, ale wobec uporczywego milczenia odwrócił się i poszedł do swojego gabinetu, przebąknąwszy coś o tym, że w razie potrzeby będzie w pokoju numer 10. Ewa postała chwilę przy szybie, ale, niczym złodziej, rozejrzała się dookoła, lekko nacisnęła klamkę, po czym wślizgnęła się do środka.

Leszek leżał na wznak, z rękami ułożonymi wzdłuż ciała. W jego dłoni tkwił wenflon, w który wpięta była kroplówka. Monitor zawieszony na ścianie nad jego głową wyświetlał, pikając i sycząc, niezrozumiałe dla Ewy parametry. Podeszła na palcach, jakby nie chcąc zbudzić męża, stanęła tuż przy nim i przyglądając mu się poprzez zamglone łzami oczy, ujęła jego dłoń i zacisnęła na niej swoje palce. Ogarnął ją przy tym spazm tak ogromny, że nie mogła wręcz złapać oddechu. Dopiero teraz poczuła, że opuszczają ją siły, że nie potrafi już dłużej się trzymać i udawać silnej. Rozpłakała się tak bardzo, że w poczuciu bezradności osunęła się na podłogę i – ni to klęcząc, ni siedząc – wciąż trzymała w dłoni dłoń Leszka.

Trwało to na tyle długo, że zaniepokoiło doktora Podolskiego, który wyszedł ze swego gabinetu i bezszelestnie zatrzymał się przy przeszklonych drzwiach. Kobieta siedziała na podłodze w takiej pozycji, że sprawiała wrażenie omdlałej. Obserwował ją przez szybę i nie odważył się wejść do środka, by ją podnieść i spróbować pocieszyć. Jego twarz wykrzywił grymas bólu, jakby cierpiał razem z nią. Ale on w tę sylwestrową noc przeżywał inne smutki… Czując ogarniającą go falę bólu, wycofał się do gabinetu.

Ewa dawno już straciła poczucie czasu. Przesiedziała z Leszkiem dwie lub trzy godziny, po czym wyszła wreszcie na korytarz i próbując odzyskać wewnętrzną równowagę, zaciągnęła się głęboko szpitalnym powietrzem. Spojrzała na męża po raz ostatni i poszła powoli w kierunku gabinetu numer 10. Tam zatrzymała się na moment i wyciągnąwszy przed siebie drżącą rękę, zapukała. Odpowiedziało jej głębokie, ciepłe męskie: „proszę”. Uchyliła drzwi i zobaczyła zmęczoną twarz doktora Podolskiego. Siedział za biurkiem pochylony nad filiżanką. Na jej widok zerwał się z krzesła i poprosił, by usiadła po drugiej stronie biurka, proponując jej kawę. Oboje wyglądali na umęczonych i bezsilnych. Ewa usiadła, ale za kawę podziękowała. Chciała się jak najprędzej dowiedzieć więcej o zdrowiu męża, ale doktor niewiele miał jej do powiedzenia. Na razie pewne było jedynie, że Leszek ma kilka złamań, potłuczone narządy wewnętrzne, wstrząśnienie mózgu i sporego krwiaka, który zapewne sam się wchłonie. I to właśnie ze względu na tego krwiaka umieszczono go na tym oddziale, by w razie nagłej potrzeby neurolog mógł możliwie szybko interweniować. Zaraz po Nowym Roku Leszek miał zostać poddany kompleksowym badaniom, które powinny pozwolić postawić właściwą diagnozę. A na razie trzeba było czekać.

Ewa grzecznie podziękowała za informację i podniosła się ciężko z krzesła. Doktor również wstał i sięgając po wizytówkę, spytał:

– Czy pani przyjechała tu z Lubelszczyzny?

– Tak – odparła, nie rozumiejąc, po co to pytanie.

– W takim razie może się to pani przyda? – podał jej kartonik.

Wzięła go i spojrzała na adres: „ul. Miętowa 19, 87-720 Ciechocinek, pokoje do wynajęcia”. Za oknem właśnie rozpoczynała się kanonada kolorowych wystrzałów. Niebo upstrzone było setkami wybuchających raz po raz fajerwerków, które sprawiały wiele radości świętującym, ale Ewie przysparzały jedynie bólu. Podniosła wzrok znad wizytówki i spojrzała przed siebie, za okno. Lekarz też się odwrócił i w ciszy przyglądał się tej feerii barw.

– Bardzo panu dziękuję, doktorze – odezwała się wreszcie, ocknąwszy się z zamyślenia. – Nie miałam głowy pomyśleć o noclegu.

– Nie ma sprawy – doktor był rad, że może pomóc. – Proszę tam po prostu pojechać i spróbować odpocząć. – Następnie pokrótce wyjaśnił jej, jak dotrzeć pod wskazany adres, i pożegnali się.

Kiedy Ewa wyszła z gabinetu, Krzysztof wyjął z kieszeni kitla komórkę i wybrał jakiś numer. Po dłuższej chwili usłyszał:

– Krzysiu, czyś ty oszalał, kochanie? Rano możesz mi złożyć noworoczne życzenia. Obiecuję, że dożyję – kobieta była nieco zaspana, ale za to w dobrym humorze.

– Ciotuniu, bardzo przepraszam, że cię zbudziłem – próbował się tłumaczyć – ale to wyjątkowa sprawa. Proszę, przyjmij do siebie pewną kobietę, już do ciebie jedzie.

– Ale tak w środku nocy? – próbowała dopytywać ciotka.

– Ciociu, to ważne. Ona przyjechała aż z południa.

– Z jakiego południa? Przecież jest północ.

– To żona mojego pacjenta – wyjaśnił. – Gdzie miałem ją wysłać o tej porze w sylwestrową noc?

– No już dobrze, dobrze – dała się udobruchać ciotka. – I tak już przecież nie śpię.

Luty 1988

Mroźnym przedpołudniem z pałacu ślubów w Toruniu wyszło dwoje szczęśliwych ludzi. Swoim zwyczajem wzięli się za ręce i przechadzając się ulicami Starego Miasta, wstąpili na rozgrzewającą kawę do przytulnej kawiarenki przy ulicy Szerokiej. Usiedli naprzeciw siebie przy małym stoliku, a niedyskretnie przeżuwająca gumę kelnerka podeszła do nich przyjąć zamówienie. Kawa z napoleonką były tu standardem, poza tym menu było raczej ubogie.

– No – młody mężczyzna zatarł z zadowoleniem zmarznięte dłonie – jeszcze tylko pół roku i będziesz panią Podolską.

– Już nie mogę się doczekać – odpowiedziała z uśmiechem ładna szatynka.

Krzysztof i Anna ustalili właśnie datę ślubu na dwudziestego sierpnia. Oboje byli piękni, młodzi, zakochani, pełni młodzieńczych ideałów i ufali w niekończącą się miłość. Czuli się panami świata i kowalami własnego losu. Odkąd się poznali w miasteczku akademickim, byli wręcz nierozłączni. Pomimo zbliżających się niepewnych czasów sądzili, że rysuje się przed nimi świetlana przyszłość. On był niezwykle ambitnym i pracowitym studentem medycyny, a ona równie ambitną studentką geologii. Jemu marzyła się dobra praktyka lekarska, a jej kariera naukowa. Ogólnie rzecz biorąc: plan na życie mieli całkiem niezły. Teraz jednak musieli zadbać przede wszystkim o dobrą organizację wesela, które miało się odbyć w willi ciotki Konstancji Hoffstein.

Krzysztof Podolski pochodził z arystokratycznego rodu i choć dziś rodowe tytuły nic już nie znaczyły, to jednak ludzie z wyższych sfer wciąż trzymali się razem. Jako że rodzina Krzysztofa obecnie ograniczała się jedynie do młodszej siostry Marii i ciotki Konstancji, obowiązek zorganizowania dużej uroczystości ślubnej wzięła na siebie z wielką ochotą żwawa cioteczka, która miała na karku niemal siedemdziesiąt lat, ale wcale na tyle nie wyglądała. Na weselu zamierzała zgromadzić wokół swego bratanka co znamienitszych przedstawicieli największych rodów Europy, nieco swoich przyjaciół z klubu seniora, całą rzeszę znajomych pary młodej oraz rodzinę ze strony panny młodej. Razem jakieś trzysta osób. Poprzedni tak wielki ślub Ciechocinek widział chyba w 1938 roku, kiedy to dziewiętnastoletnia wówczas Konstancja wychodziła za niemieckiego barona Rudolfa Hoffsteina.

Wesele Krzysztofa i Anny miało się odbyć w starej willi Hoffstei­nów, która pretendowała do tytułu najokazalszego domu w mieście. Było to kilkaset metrów kwadratowych powierzchni sprzed prawie stu lat, wyraźnie czuło się tam ducha międzywojnia. Mury były grube, solidne, balkony i tarasy okolone kamiennymi tralkami, dach fikuśny kryty gontem, a okna w kształcie łuków dzielone szprosami na sześć. W trakcie wojennej zawieruchy Rudolf zginął na froncie, a niemiecka część familii wyjechała w pośpiechu w głąb Niemiec, porzucając willę, a w niej młodą Konstancję. Do domu nikt nigdy potem nie rościł żadnych pretensji, Konstancja spokojnie mieszkała w nim najpierw sama, a potem z osieroconymi bratankami.

Krzysztof i Maria stali się jej oczkiem w głowie, starsza pani przelała na nich całe swe pokłady miłości, które nie miały dotąd ujścia. Starannie zajęła się ich wychowaniem – kształciła ich umysły i hartowała serca, uczulając je na uczciwość i moralność, oraz musztrowała, ucząc ich kultury i ogłady. Jej zdaniem Polska w nowych czasach schamiała do cna, tym bardziej więc postawiła sobie za punkt honoru wypuścić na łono ojczyzny ludzi oświeconych i okrzesanych.

Już za pół roku w willi przy Miętowej znamienity ród mógł się zacząć powiększać, co napawało Konstancję dumą. W całej tej radości był zaledwie jeden mały szkopuł, ale jako że baronowa Hoffstein była osobą tolerancyjną, nie zamierzała w żaden sposób ingerować w wybory bratanka i po prostu z pokorą je przyjęła. Otóż narzeczona Krzysztofa należała do Chrześcijańskiego Zboru Świadków Jehowy. Poza tym była zupełnie zwyczajną dziewczyną – ambitną, ładną i przede wszystkim zakochaną w Krzysztofie. Konstancja widziała, że łączy ich szczere uczucie i bardzo cieszyła się szczęściem bratanka.

– Aniu – zwrócił się do narzeczonej Krzysztof – naprawdę nie masz nic przeciwko tak hucznemu weselu?

– Naprawdę – roześmiała się Anna. – Wyobraź sobie, że my, dziewczynki, marzymy o wielkich weselach, długich welonach i białych sukniach.

Kawiarenka rozbrzmiała echem jej śmiechu. Nieliczni zgromadzeni w niej ludzie spojrzeli na zakochaną parę i w mig pojęli, że młodzi są sobą całkowicie zauroczeni.

– Będziesz miała najpiękniejszą suknię, jaką tylko znajdziemy – obiecał Krzysztof i czule pocałował jej dłoń nad stolikiem.

Przygotowania do ślubu ruszyły pełną parą. I narzeczeni, i Konstancja mieli pełne ręce roboty. Z początkiem marca pogoda zaczęła się poprawiać i nad Polskę zaczęło napływać cieplejsze powietrze, a wraz z nim zapach wiosny. Młodzi pomiędzy zajęciami na uczelniach biegali po sklepach, oglądali zachodnie magazyny z modą, odwiedzali krawców i kucharki, szukali odpowiedniej orkiestry i wciąż czuli, że to jeszcze nawet nie półmetek przygotowań.

– Aniu! – Krzysztof wpadł z impetem do wynajmowanego mieszkania i wymachując kasetą magnetofonową, szukał narzeczonej. – Posłuchaj tego. Gdzie jesteś?

Znalazł ją w pokoju leżącą na łóżku.

– Posłuchaj, fajnie grają. – Włożył kasetę do magnetofonu i go włączył, po czym spojrzał na Annę. – Zbudziłem cię? Przepraszam, kochanie.

– Nie, nie spałam. Tak sobie tylko leżę – uśmiechnęła się do niego najczulej, jak potrafiła, a on przypadł do jej ust i nie mógł się od nich oderwać.

– To co? Bierzemy ich? – spytał, mając na myśli zespół muzyczny.

– Bierzemy – zgodziła się.

– Aniu, może zrobiłabyś sobie badania? Ostatnio jesteś ciągle przemęczona i senna – Krzysztofa najwyraźniej dopadało już skrzywienie zawodowe.

– To nic – odpowiedziała lekceważąco. – Mam ostatnio za dużo na głowie. Po ślubie sobie odpocznę.

– Zamierzasz leżeć i nic nie robić? – uśmiechnął się. – To po co mi żona?

Za te słowa oberwał od niej poduszką.

Kolejne dni kręciły się wokół organizacji ślubu, ale kiedy Annę dopadła paskudna infekcja gardła, która przeszła na oskrzela, Krzysztof zarządził wreszcie przymusową wizytę u lekarza. Ten zaordynował coś na przeziębienie i nie bardzo zainteresował się jej zdrowiem, ale uparty narzeczony zasugerował badanie krwi. Lekarz wypisał skierowanie na morfologię i kiedy Anka poczuła się zdrowsza, poszła na badania. Po trzech dniach odebrała wyniki, które niewiele jej mówiły. Krzysiek na nie spojrzał i nerwowo przenosząc wzrok z kartki na Ankę i z powrotem, odezwał się:

– Trzeba zrobić więcej badań.

– Coś jest nie tak? – Anna wyglądała na przestraszoną.

Potem wszystko potoczyło się w zupełnie innym kierunku, niż planowali. Wiosna przeszła pod znakiem silnych emocji i nerwów. Diagnoza była jednoznaczna: ostra białaczka limfoblastyczna. Rokowania były niepewne, ale nadziei nie brakowało nikomu. Najwięcej wiary było w Krzysztofie, ale dość szybko wszelkie szanse pogrzebała rodzina Anki i sama Anka. Odpowiednio dobrana chemioterapia z ogromną dawką leków miała rozpocząć skuteczną walkę z nowotworem. Po drodze należało się spodziewać różnych komplikacji, ale tutaj jeszcze wszyscy mieli nadzieję… Wszystko szło zgodnie z planem do momentu, kiedy lekarze zadecydowali o transfuzji krwi. Niespodziewanie natrafili jednak na stanowczą odmowę Anny. Krzysztof nie mógł pojąć, dlaczego ani ona, ani jej rodzice nie wyrażają zgody na ratowanie jej życia – życia, które, jak widać, najcenniejsze było dla niego. Tak to w każdym razie odczuwał. Anka, posłuszna swej wierze, konsekwentnie odmawiała przyjęcia pomocy. Krzysiek chodził wówczas jak opętany po szpitalnych korytarzach, wielo­krotnie przekonywał rodziców Anny o konieczności ratowania jej życia, błagał ją samą i płakał przy jej łóżku. Ona jednak pozostała niewzruszona i nik­ła w oczach z dnia na dzień. Niemoc, jaka dotknęła Krzysztofa, była dla niego niewyobrażalna i niepojęta w obliczu nieustannego rozwoju medycyny. Czuł się tak, jakby miał na wyciągnięcie ręki wymarzoną zabawkę, ale nie mógł po nią sięgnąć, bo jest za wysoko, a jemu właśnie zabrano stołek spod nóg. Rozpacz, która go ogarnęła, była tak wielka, że graniczyła z obłędem. Wobec decyzji Anny był bezsilny. Mógł się jedynie przyglądać, jak gaś­nie, i spróbować zrozumieć, co nią powoduje, ale nie docierały do niego żadne argumenty.

– Mam w ręku wszystkie potrzebne narzędzia, są szanse, lekarze mogą spróbować ją uratować – żalił się do Konstancji. – Brakuje tylko zgody. Ciociu, jak mam ją przekonać?!

Ciotka ze zbolałym sercem patrzyła na bratanka, który otrzymał tak niespodziewany cios. Był gotowy podjąć trud walki z chorobą, ale natrafił na mur światopoglądowy, na mur, jego zdaniem, źle pojętej miłości. Krzysiek nigdy nie zrozumiał, co to za Bóg, który każe wybierać siebie, a nie drugiego człowieka.

Drugiego sierpnia duża grupa ludzi maszerowała w milczeniu. Za nimi szli żałobnicy niosący kwiaty oraz przerażająco złowieszczą tabliczkę z imieniem, nazwiskiem oraz dwoma datami. Za tabliczką niesiono trumnę, a za nią z kolei szła najbliższa rodzina i narzeczony ubrany w ślubny garnitur. Anna odeszła po cichutku, nocą, nie absorbując swoim bólem nikogo. Czuwał wówczas przy niej Krzysztof, trzymał ją za szczuplutką dłoń i usłyszał jedynie głębsze westchnienie, a potem była już tylko cisza.

Ceremonia bez księdza, odprawiona w obrządku świadków Jehowy, była krótka, wysłuchano wykładu, śpiewano pieśni ze śpiewnika, kwiaty i wiązanki nie miały na sobie żadnych wstęg z popularnymi słowami pożegnania, a na trumnę nie sypano ziemi. Jedynie Krzysztof pozwolił sobie na ten gest. Stanął nad otwartym jeszcze grobem, wziął w garść trochę wilgotnego piasku i upuścił go na wieko trumny. Pod tym wiekiem, w białej sukni ślubnej, leżała Anna.

Wieczorem, siedząc w odrętwieniu na kanapie, odezwał się sam do siebie:

– To tak wygląda mój miesiąc miodowy?

Na widok zbolałego Krzyśka serce krajało się także Konstancji i Marysi. Obie pragnęły pocieszyć go choć odrobinę, ale nic nie było w stanie ukoić jego bólu.

– Tylko czas może przynieść mu ulgę – mówiła ciotka do bratanicy.

Marazm, w jaki popadł Krzysztof, trwał bardzo długo i odcis­nął piętno na całym jego późniejszym życiu. Pierwsze dni żałoby spędzał głównie na cmentarzu, później rozpoczął się rok akademicki i chłopak dzielił swój czas pomiędzy uczelnię i grób Anny. Aby zabić dręczące go myśli, gorliwie zajął się studiowaniem i mniej więcej wrócił do żywych. Wiódł spokojny żywot, nieco ascetyczny, bez żadnych typowych dla młodego wieku przyjemności. Stał się jeszcze bardziej uparty i zamierzał być nieczuły na swe ludzkie potrzeby. Uważał, że wszystko, co dobre, przeminęło wraz z Anną.

Styczeń 2012

Początek roku przyniósł Ewie lęk, jakiego nie odczuwała chyba w całym swoim życiu. Złowieszczy niepokój, przeradzający się często w panikę, nie opuszczał jej ani na chwilę. Nadal nic konkretnego nie było wiadomo o stanie Leszka, a przed nią było jeszcze kilka trudnych rozmów telefonicznych. Dopiero w Nowy Rok poinformowała o wypadku chłopców, teściów i swoich rodziców. Wszyscy z jednakową pretensją wykazywali niezrozumienie, że zwlekała z przekazaniem tej wiadomości. Jęki, szlochy i ciągłe wypytywania, które słyszała w słuchawce, wytrącały ją z równowagi. Przetrwała to jednak, a kilkanaście godzin później do szpitala zaczęli się zjeżdżać z różnych stron Polski najpierw chłopcy, potem rodzice Leszka, a na końcu jej rodzice. Od nowa zaczynały się pełne niedowierzania pytania, jak to się mogło stać i co teraz będzie, posypało się też mnóstwo dobrych rad. Najwięcej do powiedzenia mieli teściowie, od razu przypisując tutejszym medykom brak kompetencji i proponując natychmiastowe przetransportowanie Leszka gdzieś bliżej domu. Lekarze stanowczo odradzali, ale teściowa wiedziała lepiej. Ostatecznie decyzję podjęła jednak Ewa, oznajmiając, że na razie Leszek zostanie tu, gdzie jest. Po kilku dniach rad, pretensji i ogólnego zamieszania bliscy wyjechali i Ewa została w Ciechocinku sama. Pierwsi wzięli odwrót jej rodzice, widząc, że prócz słów pocieszenia nie są w stanie nijak jej pomóc. Potem na uczelnie wrócili Piotrek z Markiem, a dopiero na końcu wyjechali seniorzy Czarscy. Czuli się wielce urażeni, że nikt nie posłuchał ich dobrych rad. Choć, prawdę mówiąc, uznać by należało, że prawdziwe pretensje miała teściowa, teść zaś, raczej z poczucia lojalności wobec żony, przytakiwał jej roszczeniom i żądaniom. W Ewie dostrzegał prędzej cierpiącą i przerażoną synową niż harpię, która nie dba o los swego męża. Cała rodzina pogrążona była w prawdziwej rozpaczy i bezradności – wszyscy chcieli nawzajem sobie pomóc, ale nikt nie wiedział, jak tego dokonać.

Po wyjeździe bliskich Ewa odetchnęła. Jedyne, czego teraz potrzebowała, to spokój, by móc skupić całą swą uwagę na mężu. Codziennie całymi godzinami przesiadywała w przeszklonej sali, ściskała jego dłoń, głaskała go po nagim ramieniu i ciągle do niego mówiła. Mimo że wykonano wiele badań, a część z nich powtórzono, nadal nie postawiono ostatecznej diagnozy. Leszek wciąż pozostawał nieprzytomny, od czasu do czasu widać było jedynie nieznaczny ruch jego gałek ocznych pod opuszczonymi powiekami.

Ewa w tych swoich długich monologach tak się zapamiętywała, że traciła poczucie czasu. Często też jedną ręką trzymała jego dłoń, a drugą delikatnie przesuwała po tatuażu na mężowskim lewym ramieniu. Był to wyraźny i duży znak nieskończoności, który zdobił ciało Leszka od ponad dwudziestu lat. Wodząc tak palcem po wstrzykniętym pod skórę atramencie, kreśliła ósemki i bez przerwy mówiła. Na tysiące wypowiedzianych do męża słów nie usłyszała ani jednej odpowiedzi. Prosiła, błagała, szlochała, ale ile można prosić, błagać i szlochać? Najwyraźniej nie słuchał jej ani Leszek, którego zaklinała, by się obudził, ani Bóg, którego prosiła, by obudził Leszka. Wobec nie­wzruszoności męża i sił wyższych powoli zaczynała tracić nadzieję.

Siedząc tak w smutku i bólu przy mężu, prawie codziennie widywała jednego z policjantów, który zaglądał do szpitala w nadziei, że Leszek odzyskał wreszcie przytomność i może złożyć zeznania, które pomogą w zakończeniu dochodzenia dotyczącego karambolu na autostradzie. Z wstępnych ustaleń śledczych wynikało niestety, że prawdopodobnie winnym tego wypadku jest Leszek. Biegli postawili tezę, że nie dostosował prędkości do warunków atmosferycznych, na skutek czego podczas hamowania stracił kontrolę nad pojazdem i jego naczepa stanęła w poprzek drogi, a na nią wpadały kolejne auta. Jeśli ta opinia się potwierdzi, to Leszka może czekać jeszcze długie postępowanie i sporo nieprzyjemności. Oczywiście pod warunkiem, że się wreszcie wybudzi i wyzdrowieje. Wizyty policjanta stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie zupełnie ich zaprzestał. Widać i on powoli stracił nadzieję na pomyślne wiadomości z przeszklonej sali. Może jedynie od czasu do czasu dzwonił do pielęgniarek i pytał, czy pacjent odzyskał przytomność.

Opiekujący się Leszkiem personel zgadzał się na ciągłe wizyty Ewy. Czasem proponowano jej kawę, wygodniejsze krzesło lub po prostu zamieniano z nią kilka pokrzepiających zdań. Nie stanowiła ewenementu na tle innych odwiedzających, ale budziła pewien szczególny rodzaj współczucia. Spokojem, pokorą i uprzejmością szybko zyskała sympatię lekarzy i ­pielęg­niarek.

Najbardziej empatyczny wobec jej tragedii był Krzysztof. Lubił obserwować ją siedzącą przy Leszku. Kiedy pochylała się nad nim, a jej ciemne włosy wymykały się zza uszu i opadały na policzki, przypominała mu jego Anię. Gdy uzmysłowił sobie to podobieństwo po raz pierwszy, poczuł dotkliwe ukłucie w piersiach. Serce zaczęło mu bić szybciej, z trudem łapał oddech. Po chwilowym szoku uświadomił sobie, że jest to widok bardzo mu jednak miły. Przyglądając się dłużej Ewie, zaczynał dostrzegać w niej Annę, obrazy obu kobiet nakładały się na siebie, wyobraźnia szalała, łzy podchodziły do oczu, a rozum odmawiał posłuszeństwa. Otrząsał się wówczas z dziwnego widziadła i wracał do swojego gabinetu, gdzie w zadumie siadał nad filiżanką kawy i czekał, aż usłyszy pukanie do drzwi.

Ewa, wychodząc od Leszka, prawie za każdym razem wstępowała do gabinetu ordynatora Podolskiego i zawsze jeszcze w drzwiach rzucała pełne nadziei pytanie:

– Czy coś już wiadomo?

– Niestety, nic nowego – odpowiadał najczęściej.

Potem prosił, by usiadła. Niekiedy piła z nim kawę i przez kilkanaście minut rozmawiali o nic nieznaczących rzeczach. Gdyby Leszek leżał w szpitalu gdzieś w pobliżu domu, zapewne wychodząc od niego, zaraz pędziłaby do swoich czterech kątów, zakrzątnęła się trochę wokół obejścia, może rozebrała wreszcie choinkę, przyjęłaby księdza po kolędzie albo siedziałaby przy herbacie ze swoimi przyjaciółkami, które pocieszałyby ją w tym trudnym dla niej czasie. Ale w zaistniałych okolicznościach nie miała co ze sobą zrobić, była tu zupełnie sama, a jedynej życzliwej jej osoby, staruszki, u której mieszkała, nie zamierzała obarczać swymi problemami. Toteż coraz chętniej wstępowała na kawę do doktora Podolskiego, tym bardziej że widziała w jego oczach prawdziwe zainteresowanie. Był niezwykle taktowny, starał się ją pocieszać, jak tylko umiał, i mówił, by była dobrej myśli.

Po wyjściu ze szpitala wsiadała do auta, zatrzymywała się przy małym osiedlowym sklepiku, kupowała bułkę i jogurt, po czym jechała na Miętową. Tam witała ją zawsze ta sama elegancka starsza pani. Była to szczuplutka kobieta o białych włosach, zawsze starannie upiętych na karku w duży kok przebity szpilami z kości słoniowej. Bez względu na to, jak była ubrana, na jej szyi na srebrnym łańcuszku zawsze wisiało pince-nez, które pełniło funkcje ozdobne. Nosiła złote kolczyki z koralem, a na palcu artretycznej dłoni pobłyskiwały pierścienie: raz duży szafir zakuty w złote łapki, innym razem szmaragd otulony złotą koroneczką albo ognisty opal lub kamień księżycowy. Cała biżuteria starszej pani musiała być, jak podejrzewała Ewa, odziedziczona po przodkach.

Baronowa Konstancja Hoffstein była niezwykle żywotną, przeszło dziewięćdziesięcioletnią kobietą, która nie znała typowych dla jej wieku utyskiwań na zdrowie i wciąż jeszcze prowadziła aktywne życie towarzyskie. Przyjaźniła się z kilkorgiem swoich rówieśników, jak ona pomarszczonych i zadowolonych ze swego losu. Konstancję, zwaną pieszczotliwie przez bratanków Tunią, cechowała charyzma i silna osobowość, ale przede wszystkim była ona kobietą mądrą mądrością ludzi doświadczonych. Należała do długowiecznej rodziny, stąd też zapewne brały się jej żarty, że zabije ją tylko kolejna wojna albo jakiś niefortunny zbieg okoliczności.

Po jakimś czasie od zamieszkania u Konstancji, kiedy Ewa zaczęła z powrotem dostrzegać świat dookoła siebie, zanim weszła do domu staruszki, zatrzymała się na moment przed drzwiami willi i zapatrzyła się w nią. Dopiero teraz dostrzegła piękno przedwojennej architektury. Uderzyło ją, że rezydencja w jakiś sposób wydaje jej się znajoma. Nie miała pojęcia, skąd właściwie może pamiętać ten budynek. Przez kilka dni ta myśl nie dawała jej spokoju. Ciągle miała wrażenie, że zna ten dom od dawna, ale w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go już widziała. Wreszcie odpuściła i przestała sobie zaprzątać tym głowę.

Na widok Ewy, która po raz kolejny próbowała przemknąć niezauważona do zajmowanego przez siebie pokoju, Konstancja zakrzyknęła:

– Drogie dziecko, tak nie można! Zagłodzi się pani tymi bułkami. Proszę wreszcie zjeść coś porządnego.

Ewa czuła się w tym miejscu trochę nieswojo i nie chcąc się narzucać staruszce, znikała z jej pola widzenia zaraz po wejściu do domu. Choć na wizytówce, którą dostała od doktora, napisane było, że oferują tu pokoje do wynajęcia, to jednak nic na to nie wskazywało. Był to po prostu dom mieszkalny, w którym najwyraźniej od dawna nie gościł nikt obcy. Wyglądało na to, że stara, ogromna willa ma tylko jednego lokatora i jest nim właśnie Konstancja. Wobec tego przypuszczenia Ewa nie zamierzała pozwolić, by zajmowała się nią ta nobliwa starsza pani, powzięła więc zamiar wyprowadzki do jakiegoś hotelu albo na kwaterę dla turystów. Ale jeszcze nie uprzedziła o tym baronowej.

Konstancja, widząc nieustanne zatroskanie Ewy, postanowiła bliżej jej się przyjrzeć i z oględzin tych wynikało, że kobieta nie dojada, nie dosypia i ma z pewnością jakieś duże zmart­wienie. Wiedziała, co prawda, że przyjechała tu do męża, który miał wypadek, ale o szczegóły nie pytała, znała jej sytuację jedynie z kilku oględnych opowieści. Chciała jej pomóc, jak tylko mogła – postanowiła ją najpierw odżywić, a potem zadbać o komfort jej duszy.

– Niechże pani zechce zjeść ze mną obiad – atakowała kulącą się na schodach Ewę. – Zapraszam serdecznie.

Nie sposób było odmówić. Ewa pokornie zawróciła i podeszła do starszej pani.

– Zapraszam do jadalni. – Konstancja wskazała dłonią kie­runek.

Pomieszczenie, jak i cały dom, urządzone było na starą modłę. Wyglądało na to, że od wielu dziesiątków lat niczego tu nie zmieniano, mimo to meble były w bardzo dobrym stanie. Na środku wielkiego pomieszczenia stał ogromny stół z sześcioma krzesłami, przykryty śnieżnobiałym obrusem. Znajdował się na nim kryształowy wazon z okazałym bukietem świeżych kwiatów. Na przeciwległych końcach stołu stały wielkie srebrne kandelabry z trzema świecami każdy. Ściany pokryte były eleganckimi tapetami w pasy, a na nich dumnie prezentowały się olejne martwe natury w szerokich zdobnych ramach. Z sufitu nad sam środek stołu zwieszał się duży kryształowy żyrandol, a w oknach znajdowały się robione na szydełku firany.

Obiad był dziełem ciechocińskich restauratorów. Konstancja gotowała rzadko i niewiele, zwykle korzystała z cateringu. Codziennie przywożono jej do domu zamawiane wcześniej jedzenie, a jej pozostawało jedynie przełożenie go na domową zastawę i zjedzenie ze smakiem.

– Śmiało, zapraszam – zachęcała onieśmieloną Ewę.

– Dziękuję pani bardzo – Ewa była niezwykle spięta. – To ja może pani pomogę – zakrzątnęła się wokół staruszki i wzięła od niej talerz z pachnącymi naleśnikami.

Zasiadły do stołu naprzeciw siebie. Ewa była jednym strzępkiem nerwów, a starsza pani wprost przeciwnie – emanował z niej spokój, a w oczach malowały się radość, cierpliwość, niemal matczyne ciepło.

– Proszę – baronowa wskazała talerz pełen naleśników – niech się pani wreszcie poczęstuje.

Ewa podniosła naczynie i podsunęła staruszce. Potem nalała soku do wysokich szklanek i rozpoczęły obiad. Naleśniki były różne do wyboru. Ewa zjadła kolejno ze szpinakiem, z serem, a na koniec skusiła się na te z konfiturą.

– Pani jest taka smutna… – zauważyła między kęsami Konstancja.

Ewa podniosła wzrok znad talerza i tylko pokiwała głową na potwierdzenie słów staruszki. Po dłuższej chwili wreszcie odezwała się:

– Pani Konstancjo, jestem pani ogromnie wdzięczna za przygarnięcie mnie do siebie, ale myślę, że nie powinnam dłużej nadużywać pani gościnności. Jeszcze dziś poszukam sobie jakiegoś lokum.

– Ależ o czym pani mówi, drogie dziecko? – Konstancja była szczerze zdziwiona.

– No, wie pani… – Ewa zaczęła się tłumaczyć. – Zmyliła mnie nieco ta wizytówka, którą dostałam od doktora Podolskiego. Sądziłam, że pod tym adresem jest jakiś pensjonat czy hotelik, ale nic nie wskazuje na to, że wynajmuje się tu pokoje przyjezdnym. Bardzo pani dziękuję za dach nad głową. Myślę, że już czas znaleźć sobie coś innego.

To prawda, Konstancja Hoffstein nie prowadziła hotelu ani innego rodzaju obiektu turystycznego. Przyjęła Ewę tylko ze względu na prośbę Krzysztofa, choć musiała przyznać, że ten niespodziewany gość wcale jej nie przeszkadza i nawet nie myślała, by go odprawić. Ewa całymi dniami przesiadywała w szpitalu, stołowała się nie wiadomo gdzie, a kiedy wracała na Miętową, to przemykała korytarzem i czym prędzej znikała w swoim pokoju, skąd nie dochodziły potem niemal żadne dźwięki, z wyjątkiem szumu wody w łazience.

Przed kilku laty rzeczywiście willa ta miała zacząć pełnić funkcję pensjonatu, ale pomysł ten szybko zarzucono. W pierwotnych założeniach Konstancja miała się przeprowadzić do Krzysztofa na drugi koniec ulicy Miętowej, a jej dom miał zacząć na siebie zarabiać, przyjmując turystów i rodziny kuracjuszy tutejszych sanatoriów. Baronowa nawet na chwilę przeniosła się do bratanka, ale mieszkanie w nowoczesnym budownictwie, wśród wszechobecnego betonu, szkła i plastiku, mierziło ją tak bardzo, że w popłochu uciekła do swojej starutkiej rezydencji, a po dobrze zapowiadającym się interesie pozostał jedynie stos wydrukowanych wizytówek. Jedną z nich, od dawna nieaktualną, otrzymała właśnie Ewa od doktora Podolskiego.

Na samo wspomnienie krótkiego pobytu u Krzysztofa baronowa uśmiechnęła się z rozrzewnieniem.

– Wie pani – rzekła po chwili – ja to bym może nawet i wytrzymała na tym wygnaniu. Przywykłabym do tych wstrętnych surowych ścian, zacisnęłabym zęby, jeśli chodzi o te ohydne plastikowe krzesła, zniosłabym nawet te okropne meble z lacobelu, ale Trofimov i Majdanov to już naprawdę nie na moje siły. Jakby to powiedzieć… – zadumała się. – Krzyś i tych dwóch to taki nierozerwalny pakiet.

Ewie przez myśl nawet nie przeszło, że ów Krzyś to ten poważny lekarz, którego widuje w szpitalu. Sądziła, że słucha opowieści o zupełnie obcym człowieku i rada była w gruncie rzeczy, że choć na chwilę jej umysł skupia się na czymś innym niż mąż i szpital. Teraz w zakamarkach pamięci wyszukiwała czegoś na temat wspomnianych nazwisk, ale z niczym jej się one nie kojarzyły. Najwyraźniej zrobiła przy tych rozmyślaniach jakąś dziwną minę, bo staruszka natychmiast zareagowała:

– Nie zna pani Trofimova? Ani Majdanova? To niech się pani cieszy. Moje dzieci go uwielbiają tak bardzo, że nie ma szans na chwilę spokoju. Gdzie nie poszłam, tam jeden albo drugi. W salonie, kuchni, nawet w łazience nękał człowieka. No, mówię pani, klęska urodzaju. Rosyjska okupacja!

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

BLACK PUBLISHING

Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Redakcja: [email protected]

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38­-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected]

Promocja: [email protected]

Marketing: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

Skład: D2D.PL

ul. Sienkiewicza 9/14, 30­-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2015

Wydanie I