W cieniu tyrana - Iwona Berezowska - ebook

W cieniu tyrana ebook

Iwona Berezowska

2,5

Opis

Latami była bita i poniżana przez męża i jego rodzinę. Szukała miłości i wsparcia - nie dostała nic. Mimo nieuleczalnej choroby, nie poddała się, przezwyciężając strach przed wzięciem życia w swoje ręce, odeszła od męża, podejmując walkę o własny spokój i szczęście.
Udało się. Aby ustrzec inne kobiety przed takim samym losem - napisała tę książkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Iwona Berezowska
W cieniu tyrana
© Copyright by Iwona Berezowska 2005
ISBN 978-83-7564-308-4
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

MOTTO:

Każdy jest kowalem własnego szczęścia, tylko nieraz za późno sięo tym dowiaduje

Dla wszystkich chorych, aby nie stracili wiary w siebie

WSTĘP

Historia ta miała miejsce naprawdę, jestem główną bohaterką opisanych wydarzeń.

Jest to opowieść o kimś, kto nie chciał zostać dozgonnie ofiarą choroby ani swoich najbliższych. Bohaterka, odrzucona i zdradzana latami przez męża, nie załamała się, wzięła życie w swoje ręce. Mimo wielu zewnętrznych naporów, mimo tego, że najbliższy człowiek kładł jej kłody pod nogi, wytrzymała, dzielnie krocząc do przodu. Będąc osobą o silnym charakterze, nigdy nie poddawała się za szybko. Walczyła do końca o swoje prawo do normalnego życia mimo ciężkiej, nieuleczalnej choroby.

Książkę tę napisałam bardzo prostym językiem, bez wyszukanych słów. Moim celem jest ukazanie ludziom, że każdy sam powinien pokierować swoim życiem, nie dać się zastraszać, nie bać się, a przede wszystkim nie załamywać się. Trzeba walczyć do końca mimo wielu przeszkód. Mimo że nieraz nie ma wyjścia, trzeba próbować, trzeba iść dalej, chociaż w oczy wieje prawdziwy huragan. Jeżeli nikt nie chce ci pomóc, musisz to zrobić sam. Ja, pomimo ciężkiej choroby, bardzo osłabionego organizmu po wielu operacjach, praktycznie bez środków do życia, odeszłam od męża. Nie patrzyłam już na nic, chciałam tylko odzyskać swój spokój i żyć jak normalny człowiek. Chociaż własny mąż postawił na mnie krzyżyk, nie wystraszyłam się, zakasałam rękawy i zabrałam się ostro do roboty. Chciałam pokazać ludzkie zakłamanie i obłudę. Moja opowieść jest przykładem, że kłamstwa i nieuczciwość prowadzą donikąd.

Kochać, dla mnie zawsze znaczyło dawać. Tak zawsze rozumiałam miłość, dawać ze swojego wnętrza wszystko to, co najlepsze dla kogoś, kogo się naprawdę kocha. Uczucie odgrywało dużą rolę w moim życiu. Było jak pokarm. Sama od siebie dawałam co najlepsze i to samo pragnęłam dostać z powrotem od losu. Wiele wymagałam od ludzi, ale jeszcze więcej od siebie. Dlatego więcej dawałam niż brałam. Przecież nie żyjemy tylko dla siebie. Dawać to znaczy wziąć od siebie i obdarować drugą osobę, tym bardziej, jeśli z nią mieszkasz i żyjesz. Gdy się kogoś kocha, to i szanuje, docenia się to, co robi dla ciebie Przede wszystkim trzeba odwzajemniać dobro dobrem. W zasadzie takie to wszystko banalne, a jednak takie trudne do wykonania dla wielu ludzi. Gdy kochasz, bierzesz pod uwagę potrzeby tego jedynego dla ciebie człowieka, nieraz często zapominając o sobie.

Ja niestety byłam taką osobą, która dała z siebie wszystko dla innych – cały swój czas, całe zdrowie, wszystko, co miałam najcenniejsze. Poświęcałam każdą godzinę i minutę dla ludzi mi bliskich, ale wyrachowanych i kłamców. Pogrzebałam siebie dla innych, zaspakajałam ich zachcianki, o sobie po prostu zapomniałam. Te wszystkie wyrzeczenia przypłaciłam ciężką chorobą. Potraktowano mnie jak śmieć, zdeptano, zdołowano, wyrzucono jak niepotrzebny papierek do kosza. Tak postąpiono ze mną w rodzinie męża, odrzucono mnie, bo nie pasowałam do nich. Dopóki zgadzałam się ze wszystkim, co oni dyktowali, było w miarę dobrze, ale i to się nie podobało, że podzielałam ich zdanie. Szukali dziury w całym, sami nie wiedzieli, czego chcą. Ustępowałam im we wszystkim. W końcu, czy się z nimi zgadzałam, czy nie, wszystko było im nie w smak.

Musiałam tę całą sytuację opisać – przecież kiedyś prawda musiała wyjść na wierzch. Nie można całe życie żyć w kłamstwach. Obiecałam kiedyś mężowi, że to, co tak taił, ujrzy światło dzienne. Po latach dotrzymałam słowa.

Oczywiście, każdy człowiek ma w życiu do opowiedzenia jakąś historię. Ja swoją musiałam też opowiedzieć. Chciałam pokazać innym, co przeżyłam będąc naprawdę ciężko chorą osobą, taką, której nikt z rodziny męża nigdy nie współczuł, odwrotnie, wymagano ode mnie największych poświęceń. Byłam dziewczyną na posyłki. Wyciskano ze mnie ostatnie soki, jak wyciska się cytrynę. A potem na końcu chciano wyrzucić, jak tę skórkę z tej cytryny. Dopóki soki szły, wyciskano mnie bez serca. Kiedy sok przestawał lecieć, bo się zbuntowałam, wściekali się okropnie. Walczyli tylko o to, żeby im było dobrze. Bali się suszy. Wiedzieli, że gdy zabraknie dopływów, będzie tragedia. Ich nie interesowało moje zdrowie, tylko własne zachcianki. Dopóki mąż miał pieniądze i nimi rządził, było jako tako. Dopóki w ogóle udawało mu się wszystkich do swoich stóp rzucać – był zadowolony. Gdy nie, wrzeszczał i wściekał się bez powodu. Tyranizował wszystkich wokoło. Bał się, że nadejdzie czas, gdy będzie musiał się innym podporządkować Nigdy się nie chciał poddać. Jego miało być zawsze na górze. Obojętnie, czy nawet miałby życie stracić, miało być tak, jak on zaplanował. On nie kochał życia, on nie kochał nigdy nikogo, nawet siebie. To, co działo się wokół niego i wokół nas, przerastało mnie, nie mogłam sobie z tą całą sytuacją poradzić. Nie miałam już siły pomagać komuś, kto chciał być cały czas w samym środku zainteresowania. Nie bawiło mnie już kłamanie na jego konto. Musiałam wyhamować, bo bym zwariowała. Dla niego robienie komuś krzywdy było igraszką. Odczuwał największe zadowolenie wyrządzając innym ból. Było to jak balsam dla niego, gdy ktoś płakał. Wtedy dopiero pastwił się podwójnie. Lubił, gdy cały czas coś się koło niego działo. Jak nie wydzwaniał po ludziach, to zapraszał do siebie. Cały czas musiał być w ruchu. Był to bardzo niespokojny typ. Nie dawał nikomu spokoju. Gdy widział, że jest spokój, zaraz się postarał, żeby go nie było. Wszędzie właził bez pytania, jak zły duch. Bezczelnie ingerował w prywatne życie innych. Nie miał ani za grosz obycia. Nie miał żadnego wyczucia, jak trzeba się zachować. Było to straszne, gdy o tym pomyślę. Widocznie i tacy ludzie muszą być na świecie, żeby się inni nie nudzili. A ja na nudy niestety nie narzekałam. To była gehenna. To były smutne lata w cieniu tyrana.

Zawsze uważałam, że pierwszym warunkiem do szczęścia powinien być rozsądek. Niestety, mąż go nie miał ani na lekarstwo. Przykro to mówić, ale był naprawdę głupim człowiekiem. Całe lata byłam tylko wredną babą dla niego. Nie zasługiwałam na ani jedno dobre słowo. Tłumaczyłam sobie potem, że od niego nie można się niczego już dobrego spodziewać. No i tak było. Nikt nie mógł od niego niczego dobrego oczekiwać. Nawet własny syn też nic miłego od ojca nie usłyszał. Wreszcie definitywnie postanowiliśmy zostać sami. Po latach chcieliśmy mieć przy sobie kogoś, kto by nas szanował i doceniał. Byliśmy pewni, że z tym człowiekiem dalej żyć nie można. Całe życie z nim mijało się z celem. Przy nim baliśmy się mieć jakiekolwiek marzenia. Wszystko było wzbraniane. Straciliśmy sens życia. Nie mieliśmy żadnego celu, żadnej motywacji. Nigdy nie traktował nas poważnie. Zawsze nas wyśmiewał. Robił z nas naprawdę ludzi bez pojęcia i wyobraźni. A my nie byliśmy tacy i dlatego się buntowaliśmy. Walczyliśmy latami o swoje normalne, ludzkie prawa. Nigdy nie chciał czegoś z nami wspólnie zrobić. Wszystko robił nam na złość. Śmiał się z naszych problemów. Gwizdał z radości, gdy mieliśmy zmartwienia. W niczym nie chciał nam pomagać. Męczyło go nasze towarzystwo. Niestety, jego nas też potem męczyło. Myśmy tego nie pokazywali. On natomiast na każdym kroku mówił, jak mu ciężko z nami. W końcu musieliśmy przerwać tę jego złą passę. Chcieliśmy aby zaczął spokojnie i szczęśliwie bez nas żyć. Miał ku temu pełne prawo.

W miarę upływu lat człowiek zaczyna się zastanawiać nad swoim życiem, co można by było zmienić na lepsze, czego nie robić, a co robić. W zasadzie każdy chce polepszyć sobie swój byt, to chyba logiczne, tak samo i ja zaczęłam szukać drogi wyjścia z tej beznadziejnej dla mnie sytuacji. Wiedziałam, że tak dalej żyć nie mogę. Traktowana byłam w domu przez własnego męża jak zło konieczne. Skoro już jestem, to ewentualnie mogę być, ale pod warunkiem całkowitego podporządkowania się jemu. Bez prawa odezwania się, bez zadawania pytań, obojętnie, czy on będzie dobrze, czy źle robić, wolno mi go tylko co najwyżej chwalić. Jego zdaniem, tylko on ze swoją najlepszą doradczynią, matką, robili wszystko zawsze idealnie. Tylko oni na świecie pracowali, nikt inny. Reszta to lenie i obiboki. Nikt nie miał prawa zrobić czegoś lepiej niż oni, a jeżeli się to komuś udało, od razu zostawał największym wrogiem. Był od razu wyśmiany, niszczony. W końcu wychodziło, że nikt nic nie zrobił, a jeżeli już, to z ich pomocą. Ich celem było niszczenie ludzi dobrych, wrażliwych, dla nich ludzie o dobrym sercu to byli idioci. Ludzi dobrych nazywali chorymi na mózg! Tak zachowywała się moja teściowa i mój mąż. Reszta rodziny potem też.

To, co powiedziała moja teściowa, było tak i amen, następnie wszystko powtarzał za nią mój mąż, i na odwrót, co mąż wymyślił, powtarzała ona. Dla mnie to wszystko było na początku takie dziwne, że nie wiedziałam, co mam mówić, a że nie miałam prawa się odzywać, to patrzyłam na to z boku, ale też do czasu. Wszystkie zachcianki matki były realizowane na bieżąco przez męża. Nie zastanawiał się, że krzywdzi przy tym rodzinę, że okrada swoich najbliższych. Nie zastanawiał się nad żadnym wypowiedzianym słowem, ranił mnie codziennie. Dla niego liczyło się tylko to, co inni ludzie o nim powiedzą. Wszystkim się podlizywał, żeby dobrze o nim mówiono, nie zwracając uwagi, że traci najbliższych. Mąż pokazał już od początku, kim jest. Był tyranem bez serca i wyobraźni, pozbawionym ludzkich normalnych odruchów. Dla niego liczyła się tylko siła, przemoc i chamstwo. Myślał, że człowiek brutalny ma szanse przetrwania. Długo mu się to udawało, bo już zaraz po ślubie pokazywał, co potrafi.

Niestety temu, że tak właśnie potoczyło się moje życie, jestem sama winna. Mąż przed ślubem pracował w kawiarni jako kucharz i tak jak wszędzie, z nikim nie mógł się zgodzić. Nic się nie podobało, wszystkim chciał narzucać swoją wolę. Nawet kierownikowi kawiarni dyktował, co ma robić. Nie mógł znieść, że ktoś wydaje mu polecenia lub coś objaśnia, jak co ma robić. Pewnego wieczoru doszło do nieporozumienia między kierownikiem a mężem. Mąż był już po pracy, siedział za barem i pił alkohol. A że po wypiciu był bardzo odważny, zaczął się awanturować, wyzywając kierownika i innych w lokalu. W zasadzie wszyscy siedzący i pracownicy byli już wstawieni i zaczęła się szarpanina. Kierownik wyprosił grzecznie męża za drzwi i prosił go, żeby się uspokoił. Ten jednak nie miał zamiaru opuścić lokalu, zaczął dobijać się do drzwi, kopiąc w szybę i wygrażając wszystkim, że im pokaże. Musiano go wyprowadzić na zewnątrz, wzywając dodatkowo policję. Sytuacja była niewesoła. Jak mi potem opowiadano, mąż był tak agresywny, że wszyscy się go bali. Wyglądał, jakby szatan wstąpił do niego: zamroczony od alkoholu, z pianą na ustach, łamał krzesła w lokalu. Gdy znalazł się już na zewnątrz, myślał, że kierownik stoi przy nim i się z niego śmieje. Owszem stał, ale za wielką szybą i czekał na przyjazd policji, bo sam się bał. Mąż, nie widząc szyby, chciał go uderzyć i walnął całą siłą w grube, półcentymetrowe szkło. Ręka została unieruchomiona w szybie, ale mąż na siłę ją wyciągnął i zaczął uciekać do mnie do domu. W międzyczasie na miejsce przyjechała już policja. Gdy stróże prawa zobaczyli uciekającego, wyruszyli w pościg za nim gazikiem policyjnym. Mąż (wtedy jeszcze przyszły) mimo wielkiej szarpanej rany, gdzie krew się lała strumieniem, uciekał, że nawet gazikiem policja nie mogła go dogonić. Już wówczas nawet policji chciał pokazać, że nikt go nie złapie, że nikt go nie pokona. Uciekał jak oszalały, bał się schwytania, bo wiedział, czym to grozi. Narozrabiać się nie bał, ale konsekwencji tak. Wielki bohater zastraszający innych i wielki tchórz, nie umiejący ponieść odpowiedzialności za to, co zrobił. Uciekał przez całe miasto, chował się w parku. Chciał zmylić policję, no i udało mu się. Ale co z tego, że uciekł przed policją, która w międzyczasie zawiadomiła pogotowie ratunkowe, że na pewno zgłosi się taki jeden z raną szarpaną do szycia. Na pogotowie się sam nie zgłosił, ale przyleciał do mnie do domu z wielkim wrzaskiem, wystraszony jak nie wiem kto. Była to prawie noc, ja, przerażona, próbowałam tamować krwotok z okaleczonej ręki. Krzyczał na mnie, że mam się nie wtrącać do niczego, tylko zawinąć mu rękę i siedzieć cicho. Tak też zrobiłam: założyłam gruby opatrunek na ranę, próbowałam go uspokoić i przemówić do rozsądku, że w końcu się wykrwawi. Nie wiem, po jakim czasie zasnął, a ja zadzwoniłam po pogotowie, bo w końcu ja byłabym karana, że nie zareagowałam odpowiednio. Gdy przyjechali, zaczął wrzeszczeć na wszystkich, żeby się wynosili, bo bał się, że zaraz za nimi zjawi się policja. Sanitariusze go w końcu uspokoili i zabrali na pogotowie. Rana okazała się bardzo głęboka, a na dodatek rozerwana była tętnica i trzeba go było zabrać do szpitala. Tam był tylko kilka godzin, dzwonił do mnie, że mam przyjechać po niego taksówką. Żadne prośby nie pomogły. Wypisał się na własne żądanie i tak przyjechał ze mną do domu. Bał się tylko, żeby policja go nie zamknęła. A ja, głupia, zamiast go od razu wywalić, litowałam się nad nim, pomagając mu we wszystkim. Potem i tak kłamał, że go własny pies pogryzł i musiał mieć szytą rękę. Gdzie ja miałam oczy!

Jak teraz na to wszystko patrzę z perspektywy czasu, to ja się go już przed ślubem bałam. Nikomu tego nie mówiłam, myśląc, że się zmieni, gdy zobaczy, że komuś robi tyle kłopotu, że ktoś przez niego cierpi. Nie doczekałam się. Całe jego życie to była walka z innymi i pokazywanie, że on tutaj rządzi. Wystarczyło, że spojrzał tym swoim wzrokiem, a już każdy ustępował z drogi. Zawsze pierwszy zaczynał atakować, tak na wszelki wypadek, żeby nikt już potem się go nie czepiał. Wspaniale potrafił się asekurować. Na poczekaniu potrafił wymyślić kontrę. Nigdy spokojnie nie potrafił wytłumaczyć, jego obroną był zawsze atak. No i niestety tak było: kto spojrzał na niego, machnął ręką, pomyślał swoje i albo odszedł, albo udawał, że się nic nie stało. Kiedyś w Polsce zachowywał się tak skandalicznie, że musiałam zadzwonić na policję. Był tak agresywny, że myśleliśmy, że nas pozabija. Policja go zabrała i przesiedział w areszcie całą noc. Po tym zajściu dopiero się na nas mścił, a było to kiedy mieszkaliśmy jeszcze z moją mamą. Mąż zawsze uważał, że matka mnie przeciw niemu buntuje, a ona przecież tylko walczyła o swoje prawo do normalnego życia. On nie miał żadnego prawa tyranizować i wyzywać mojej mamy. Obrażał ją tak samo, codziennie, jak mnie. To, co robiła, to była tylko jej obrona. Bała się coś na zięcia powiedzieć, bo wiedziała, czym to grozi. Tak jak ja, wolała się nie odzywać. Milczała i płakała, czekając na lepsze czasy. Pamiętam, coś mi się nie podobało, gdy byłam w ciąży, więc zwróciłam mu uwagę, ale nie opłaciło się. Zaczął mnie kopać, wyzywać od najgorszych. Były to słowa, które przez normalne usta nie umieją wyjść. Jemu natomiast wychodziły śpiewająco. Bez wstydu i litości, wrzeszczał jak opętany na ciężarną żonę. Zamiast otoczyć mnie w tym czasie spokojem, urządzał mi piekło. Przecież nosiłam pod sercem jego syna. Już wtedy nie dbał o nas. Wyzywał, krzyczał, groził, zastraszał, że jeszcze raz się odezwę, to zobaczę. Ja miałam cykora, a czemu się dziwić: w ciąży, w której nie czułam się też najlepiej, w domu tylko wrzaski i strach, jedynym moim wyjściem było nie odzywanie się. Tak też robiłam, żeby donosić ciążę i urodzić zdrowe dziecko. Jemu nie zależało, czy dziecko urodzi się zdrowe czy nie, on o tym nigdy nie pomyślał. Dzięki Bogu, urodziłam zdrowego syna, a on oczywiście uznał to za wyłącznie swoją zasługę. Gdyby było coś nie tak, to ja byłabym wszystkiemu winna. Bardzo byłam wdzięczna Bogu, że wszystko dobrze poszło, ale on to przypisywał tylko sobie. Opowiadał bzdury, że gdyby nie on, rozwiązanie nie poszłoby dobrze. W ogóle się nie odzywałam w tej kwestii, bo szkoda było słów. Już od początku pokazywał te odchyły, ale ja ich na początku nie zauważałam.

Wracając myślami i wspomnieniami do czasu przedmałżeńskiego, to dziwię się sama sobie, że byłam taka nierozsądna, taka głupia taka naiwna. Jak mogłam mu we wszystkie brednie uwierzyć, nie wiem dlaczego. Przecież należę do ludzi raczej inteligentnych, oczytanych, a mimo tego dałam się tak skołować. Nie, takiego życia nie chciałam, takiego życia nikt by nie chciał. Prawdę mówiąc, wcale nie miałam zamiaru tak szybko wychodzić za mąż, ale złożyło się na to kilka przyczyn, że w końcu powiedziałam tak. Już przed ślubem nie miałam nic do powiedzenia, już przed ślubem byłam zastraszana, już przed ślubem bałam się powiedzieć nie. Otumanił mnie dokładnie obietnicami i kłamstwami. Za wszelką cenę chciał się zaraz żenić. Przecież on mnie w ogóle nie znał ani ja jego. Kiedy mówiłam, po co taki pośpiech, błagał mnie, że jak się nie zgodzę, to popełni samobójstwo. No i faktycznie się tego trochę wystraszyłam, proszę mi wierzyć. Bałam się obciachu w moim małym miasteczku. Bałam ludzkich języków. On mógłby to zrobić. Prawdę mówiąc, nie podobały mi się te jego dziwne słowa, te dziwactwa, ale myślałam, że przy mojej pomocy będzie chciał się zmienić. Nie, on nie chciał się zmienić, zastraszając dodatkowo wszystkich naokoło. Wreszcie trafił na mnie, na głupią, niedoświadczoną góralkę, która dawała ze sobą robić to, co chciał. Ja naprawdę czułam coś do niego i dlatego na to wszystko pozwalałam. On to też zauważył i dalej szalał, bez zastanowienia ubliżał, kłamał, ranił, bo wiedział, że i tak mu wybaczę. Jemu od początku nie zależało na rodzinie, na wzajemnym zrozumieniu, on chciał kosztem rodziny używać sobie życia. Rodzina miała mu służyć i być na każde jego zawołanie. Od początku był wpatrzony w siebie jak narcyz. Nikogo wokół siebie nie widział. Szukał azylu, aby się schronić kiedy narozrabiał i kiedy potrzebował pomocy. Gdy wszystko znowu było OK, rodzina odskakiwała na tor boczny. Ale po co tak robił? Czy po takim zachowaniu nie mógł się spodziewać, że w końcu jego najbliżsi odwrócą się od niego?

Wychodząc za mąż nie przypuszczałam, co mnie czeka. W moim otoczeniu nie spotkałam takiego kogoś, że mogłabym pomyśleć: uważaj, bo taki los może stać się i twoim udziałem. Pewnie, że znałam sąsiadów, gdzie nie było za cukierkowo, w mojej rodzinie też nie było idealnie, ale żeby dochodziło do takich skrajnych scen jak u nas – nie, nie byłam sobie w stanie wyobrazić, że będę kiedyś coś takiego przeżywać. Naiwnie myślałam cały czas, że zmądrzeje po ślubie i się zmieni. Bałam mu się powiedzieć „nie”, bo już wtedy pomyślałam, że zrobi mi taką samą demolkę jak w kawiarni. Taką byłam idiotką, bałam się go już wtedy, a wychodziłam za niego za mąż. Dodatkowo bałam się wstydu przed sąsiadami, mieszkaliśmy już razem przed ślubem trzy miesiące i nieraz myślałam że jak teraz powiem „nie”, to dopiero będą gadać. Kilkanaście lat temu w Polsce w małych miasteczkach panowało zacofanie i ciemnota, każdy zwracał na każdego uwagę. No i ja też wolałam cierpieć, niż słuchać ludzkiego gadania. Przecież ja go w ogóle nie znałam, owszem z tej gorszej strony. Potrafił się cudownie maskować, wyśmienicie grać. Niestety nie pomyślałam, że to potem na całe życie. Następną przyczyną, dlaczego zgodziłam się tak szybko nałożyć obrączkę na palec, były głębokie przekonywania mojego przyszłego, że powinnam się zastanowić, bo wszystkie prawie koleżanki powychodziły za mąż: „Nad czym ty się zastanawiasz” – mówił. Miał ogromną siłę przekonywania ludzi. Ja też ten bajer łyknęłam. Z jednej strony on naglił, z drugiej strony gadanie starych bab, że szybko trzeba wychodzić za mąż, bo można zostać starą panną. Nie miałam się kogo poradzić, z kim porozmawiać (moja mama była w tym czasie w Niemczech i zarabiała na moją przyszłość). Byłam trochę zamknięta w sobie i wstydziłam się obcych poradzić. On nie chciał o czekaniu słyszeć. Chciał się szybko ożenić, żebym się przypadkiem nie rozmyśliła, żebym mu nie uciekła. Czuł pieniądze, a takiemu materialiście jak on, tylko to było w głowie. Jak patrzę teraz na to wszystko, to gdy żenił się ze mną, podobały mu się tylko pieniądze, które moja matka zarabiała na zachodzie. Nic innego nie miało dla niego znaczenia. Pomyślał – będzie dobrze. Po paru latach, gdy mieliśmy kryzys finansowy, bez pytania zabrał nasze obrączki ślubne i sprzedał. Dla mnie był to koniec małżeństwa. Nikomu nic nie mówiłam, ale wiedziałam, co będzie. I wcale się nie pomyliłam, to był początek końca. On twierdził, że musi tak zrobić, bo umrzemy z głodu. W ogóle tak tragicznie nie było. Jak zwykle wszystko wyolbrzymiał. Zawsze uważałam, że takiego czegoś nie powinno się robić. Ale mąż wolał mieć pieniądze w palcach niż symbol małżeństwa na palcu Dla niego to małżeństwo nie miało od początku żadnego znaczenia, Chciał tylko przed ludźmi pokazać, że jest żonaty i ma kogoś. Traktował mnie jak rzecz. I tak przez własną durnotę i naiwność wpadłam w sieć jak mucha. Wpadłam w łapy tyrana i despoty, człowieka bez serca, bez skrupułów. Nie widziałam tych jego wad od razu, przecież przed decyzją nie można przewidzieć następstw. No i właśnie ja tego nie przewidziałam.

Zapewniał mnie, że takiego dobrego człowieka jak on, to nigdzie w życiu nie znajdę, i naprawdę się nie pomylił. Bo żeby taką osobę znaleźć, to musiałabym kilkakrotnie obejść równik. A i nawet nie wiem, czy takiego kłamcę bym znalazła. Bił wszystkich bez wyjątku w opowiadaniu niedorzeczności i bzdur. Nieczęsto rodzą się tacy ludzie. Ja akurat miałam to „szczęście”, że go poznałam. A może nie potrafiłam go należycie docenić? Może istotnie był to wartościowy człowiek? Może się tyle lat myliłam? Może naprawdę wyrządzałam mu wielką krzywdę? Moja opowieść mówi, że chyba nie. Zresztą każdy czytający będzie miał o tym całym związku swoje zdanie Każdy ma prawo pomyśleć, co chce. Ja opisuję swoje przeżycia i swoje odczucia. Opisuję historię mojego życia, widzianą moimi oczami. Opowiadam swoje smutne dzieje. Nie mogłam dalej milczeć, patrząc na to, co się działo koło mnie. Więc postanowiłam to wszystko opisać. Chciałam wszystkim powiedzieć, jak było naprawdę.

Mój mąż wychowywał się w małej wiosce w pobliżu dużego miasta. Można powiedzieć – ciemnota i zacofanie, co sam potwierdził. Przygotowanie do życia miał żadne. Nie przekazano mu w domu wskazówek, jak ma żyć. Wyrastał w atmosferze plotek, kłamstw, bezsensu i poniżania innych. Bawiło go robienie ludziom krzywdy. Nad psem potrafił się litować, a na człowieka warczał. Nie miał serca dla innych od najmłodszych lat. Potrafił litość pokazywać, ale tylko na niby. Jak on potrafił pięknie płakać i szlochać na pokaz! Ach, jaki on był dobry, grał jak najlepszy aktor od najmłodszych lat. No i to aktorstwo zostało mu na całe życie. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, brzydki też nie był, mógł się podobać. Ubierał się nienajgorzej, raczej ciuchy młodzieżowe, mógł zawrócić w głowie. Ale, prawdę mówiąc, na takie bajery to za dużo dziewcząt z miasta nie dałoby się nabrać. On, chyba znając siebie, zaczął szukać ciemnej i niedoświadczonej dziewuchy, na dodatek zapachniały marki niemieckie, więc wszystko pasowało. Nic nie stało na przeszkodzie. Ja, sama w domu, nikogo się nie poradziłam, słuchałam tylko jego argumentów; widział, że się go boję i poszedł na całość. Dodatkowo – myślał – z teściową, która jest na zachodzie, też sobie da radę, więc na co czekać. Naglił do ślubu, jakby to była ryba, którą trzeba w tym samym dniu zjeść, bo się zepsuje. Nie chciał czekać ani dnia z decyzją. Postanowił ożenić się z pachnącymi z oddali pieniędzmi. On postanowił i koniec. Ja nie miałam nic do gadania. Sam za mnie odpowiadał, że chcę. Zaraz potem pojechał do matki po pierścionek zaręczynowy, no i już mnie miał. A ja bez zastanowienia na wszystko się zgodziłam. Potem miałam za swoje. Swoje życie ułożyłam pod wpływem krótkich emocji. Pewnie, że nie ma ludzi nieomylnych, ale ja walnęłam nie lada gafę. Gdy go poznałam, pomyślałam sobie: taki mężczyzna, silny, koło stu kilo wagi, nie da mi zrobić krzywdy. Tym bardziej, że zapewniał mnie, jak bardzo mnie kocha i beze mnie nie wyobraża sobie życia. Ja miałam być tylko tą jedyną. No cóż, nie był moim pierwszym chłopakiem, ale grać umiał jak mało kto. Innym się nie dałam, jemu uległam. Miał w sobie jakąś siłę, która raz przyciągała, a raz odpychała. Chciałam liczyć na niego, potrzebowałam silnej ręki. Uwierzyłam mu, spodziewając się naprawdę dobrego i fajnego życia. Wierzyłam, że będzie super. Sama też dużo obiecywałam sobie po nim. Mieliśmy być dobrą, kochającą się rodziną. To właśnie obiecywał. Tego ja też pragnęłam.

Mieszkałam tylko z matką, chciałam mieć kogoś, kto by nam pomógł. Ale jemu żadna pomoc nie była w głowie, myślał tylko o swoich interesach. Pomyślał sobie: z dwoma głupimi babami dam sobie doskonale radę. No i zgadł. Podporządkował nas sobie idealnie, to, czego chciał, dostawał bez problemu. Gdy coś chwilowo opornie szło, wystarczyło, że wrzasnął i postraszył i już miał załatwione. Tak, ze strachu można zgodzić się na wszystko i tak właśnie było z nami. Robił, co chciał, to, co zaplanował, zdobywał. Szedł po trupach, byle do celu. Nie liczył się z nikim i z niczym. Ironicznie śmiejąc się, szedł przez życie. Napotkanych ludzi na drodze odkopywał jak kamyki na chodniku. Niestety, takie zachowanie wyniósł z domu. Tego nauczyła go jego matka.

Jego posag to była jedna mała torba, parę rzeczy osobistych i dwa duże farbujące ręczniki kąpielowe. Nie wypominałam tego mu nigdy, bo skoro nie miał, to nie miał. To nie miało znaczenia. Ja też nie miałam cudów – stary, skromny domek i dużo ciepła w sercu. W małżeństwie powinno się wspólnie dorobić wszystkiego. Jednak do tego trzeba chęci i człowieka. Ja byłam tylko ganiona całe życie, że nic nie miałam. A przecież wniosłam do małżeństwa sporo, i to dobrego. Jemu rodzice dali trochę pieniędzy, gdy sprzedali działkę, którą teściowa dostała od matki. Zaraz wiedzieli o tym wszyscy znajomi. To, co ja dostałam – parę razy więcej niż on – nie miało znaczenia, wręcz kłamał, że nie dostałam nic. Zresztą to były nasze prywatne sprawy. Nikogo postronnego to nie miało prawa obchodzić. Ja naprawdę nie gadałam nigdy, gdy nie ciągnięto mnie za język. Dużo widziałam i wiedziałam, ale milczałam. Gdy natomiast miarka się przebierała, to wszystko lądowało na stole. Wówczas nie milczałam już. Każde kłamstwo i nieuczciwość pokazałam. Nie bałam się mówić prawdy. Ale momentami musiałam uważać, żeby za dużo prawdy nie powiedzieć, bo mogłabym nie dożyć następnego dnia. Kiedyś nawet powiedziałam do męża: „Żebyś przypadkiem nie wrócił na łono mamusi z tym, co przyniosłeś”. Może były to okropne słowa, ale za to, co on wyczyniał z nami, nie umiałam inaczej się zachować. Los upomina się o swoje. A od niego upomni się na pewno. Śmiał się ze mnie zawsze, że ja z moimi rękami nie jestem w stanie już nic w życiu zdziałać. Drwił, że moja choroba nie pozwoli mi nigdy na chleb zapracować. Pisząc moją książkę, chciałam mu pokazać, że nawet takie chore ręce jak moje potrafiły coś zrobić. Bo to, co robiłam w domu, to nie była dla niego praca. Właśnie moimi, chorymi i zdeformowanymi rękami napisałam to wszystko. Nikt mi przy tym nie pomagał. Sama siedziałam godzinami przy komputerze, wystukując powoli słowa na klawiaturze. Parę lat wstecz zrobiłam sobie kurs komputerowy, więc miałam trochę pojęcia, jak się z nim obchodzić. Nie chcę nawet pisać, jaki był wściekły, że chodziłam na ten kurs. Pieklił się, bo znowu umiałam coś więcej niż on. Według niego w ogóle mi to było niepotrzebne. Ja już wtedy wiedziałam, że taka wiedza zawsze się w życiu przydaje. No i przydała się. Opłacało się poświęcić parę wieczorów na naukę. Mogłam przynajmniej opisać, co mnie gryzło tyle lat. Nigdy nie mogłam opowiadać tego, co się działo. Bałam się męża. On był nieobliczalny. Bardzo cieszyłam się, że wreszcie znajomi dowiedzą się, jak było naprawdę. Zresztą, kiedyś powiedziałam mężowi, że „jeszcze wam coś udowodnię, ale to trochę potrwa”. Gdy to mówiłam zaczynałam pisać, a było to parę miesięcy po rozstaniu. Pisałam najpierw w zeszytach na brudno. Potem przepisywałam wszystko na komputerze. Byłam bardzo dumna sama z siebie, że zdecydowałam się na taki pomysł. Potem, w miarę pisania, coraz bardziej zaczynało mi się to podobać. Wyciągałam z pamięci coraz to nowe fakty i zdarzenia. Chciałam opisać to najbardziej ciekawie jak tylko mogłam.

Urodziłam się w małym góralskim miasteczku na południu Polski. Przyszłam na świat jako dziecko nieślubne. Może kiedyś był to wstyd, co zresztą przez lata wypominał mi bezczelnie mój mąż. Potrafił wyzywać mnie od bękartów, śmiejąc mi się w twarz. Było mi z tego powodu bardzo przykro. Przecież wiedział, że wychowywałam się bez ojca. Po co się ze mną żenił, żeby mnie ranić? Tak, ranić potrafił doskonale, tutaj mówił, że mnie kocha, a tutaj kpił ze mnie. Czy to była miłość? Jak ja to mogłam odbierać? Czy on pomyślał w ogóle, co mówił i robił? Nie, nigdy nie przyszło mu na myśl, że coś źle powiedział. Klepał bez zastanowienia, bez hamulców. I tak w miarę upływu lat zaczęłam się powoli oddalać emocjonalnie od męża. Nieraz przeprosił, ale tak na siłę; nie omieszkał przy tym tak całej sprawy przekręcić, że w końcu i tak wyszło, że miał rację. Byłam wychowywana bez ojca – i co z tego, przecież to sprawa osobista każdej kobiety, czy decyduje się wychować dziecko sama, czy z kimś. Zawsze uważałam, że kobieta samotnie biorąca odpowiedzialność za wychowanie dziecka i robiąca to dobrze, powinna być doceniona i szanowana. W moim przypadku było inaczej. Mój mąż zrobił z mojej matki najgorszą dziwkę, wyzywana była przez niego od wrednych psów i świń, za to, że wychowała mnie sama, że poświęciła się tylko dla mnie. Wyrosłam na dobrego człowieka, a ona została potępiona przez własnego zięcia. Jestem bardzo wrażliwą osobą, odpowiedzialną za innych, nie lubię kłamstwa ani obłudy. Wytykając mężowi nieuczciwość, obrywałam po łbie. Tych wulgarnych słów, którymi nas obdarowywał, nie mogę po prostu napisać, bo i tak by tego nie wydrukowano. To były słowa więcej niż rynsztokowe. Takich słów według mnie normalny człowiek nie używa. Gdybym to chciała napisać, żaden papier nie zniósłby tego.

Moja mama pojechała do Niemiec trochę zarobić, a pracowała bardzo dzielnie i ciężko: była to praca od samego rana do wieczora – sprzątanie wielu dużych obiektów, szkół, poczt. Gdy przyjechała, zięć nie zapytał, jak to wytrzymała, ale ile przywiozła. Tak długo robił podchody do jej konta, aż wyciągnął wszystko. Owszem, te pieniądze poszły na budowę naszego domu, ale on nie zapytał, czy moja mama chce sama coś sobie kupić. Przecież to były jej ciężko zapracowane pieniądze. Nie zapytał, czy je zechce dać, czy nie; to, że ma dać było całkiem zrozumiałe. Nikt nie miał nic do powiedzenia. On decydował o wszystkim od początku i wara komuś się było odezwać. Nie mogłyśmy czegokolwiek dla siebie kupić, wszystko miało być dla niego. Był wyrachowanym egoistą. Jego bezczelność sięgała zenitu. Tego nie można nawet dobrze opisać. Chwilami myślałam, że to nie człowiek. Był bez wstydu i bez kultury.

A więc mama musiała dać wszystko, nie zostawiając dla siebie nic. Na dodatek, gdy mąż dowiedział się ode mnie, co przez własną głupotę sama powiedziałam, że mama ma jeszcze trochę pieniędzy w Niemczech u brata, to a contotego pożyczył już wcześniej od mojej rodziny. Wówczas mama musiała spłacić dług, gdy przyjechała, i w końcu została bez niczego. Mój zapobiegliwy mąż już wcześniej się zainteresował gotówką teściowej, żeby ta pieniążków „nie zmarnowała”. Od początku chciał bardzo pomóc teściowej. Żeby się nie martwiła, na co wydać, pomagał jej przy tym wspaniale. Ile widział, tyle mu było potrzebne Wymyślał cuda, żeby ją ogołocić zupełnie. Jakoś nic u teściowej się nie podobało, ale pieniądze tak. Patrząc teraz na to, widzę, że naprawdę byłyśmy obie strasznie głupie. Ale zastraszane wykonywałyśmy jego polecenia. Zamiast się kogoś poradzić, zgadzałyśmy się na jego tyranię. Bałyśmy się nawet gdzieś iść, bo z góry wiedziałyśmy, czym by to groziło. Więc cierpliwie czekałyśmy na cud, który się nie chciał zdarzyć.

Gdy zaczęliśmy się budować, pracowałam na stacji pogotowia ratunkowego jako pielęgniarka, dodatkowo w sklepie ogrodniczym na pół etatu, gdzie również pracował mąż. Często brałam nocne dyżury, żeby móc w ciągu dnia być za niego w sklepie; w tym czasie mąż pracował z robotnikami na budowie. Owszem, nie mogę powiedzieć, był bardzo pracowitym człowiekiem; gdy było coś do załatwienia, nie było dla niego trudno wcześnie wstać lub do późna pracować. Potrafił – jak to się mówiło – spod ziemi wyciągnąć i załatwić. Był dobrym organizatorem pracy. Ja to wszystko doceniałam i zawsze go za to pochwaliłam. Miał też dużo pracy. Ale momentami bywało już tego dosyć. Wszystkim dawał do zrozumienia, że tylko on cokolwiek potrafi, że tylko on i nikt więcej nie jest tak pracowity. Chwalił się tym godzinami, obwieszczał wszystkim naokoło. Tłumaczył każdy kawałek, który zrobił. Był takim męskim samochwałą.

Pamiętam, jak przywoził tony nasion do sklepu bez faktur. Ja musiałam z nim kłamać i gębę trzymać zamkniętą. Kazał mnie i mamie przepakowywać nasiona z worków do małych toreb. Te wszystkie machloje robił w naszym starym domu. Nieraz mama płakała, że takie oszustwa odbywają się pod moim dachem. Nie mogłyśmy się jednak odezwać, bo by nas chyba zabił. Gdyśmy się buntowały, tak wyzywał, że aż brakowało słów. Ze strachu robiłyśmy wszystko. Potem i tak gadał, że nic nie robimy, tylko patrzymy na jego ciężko zapracowane pieniądze. No i na co to potem wyszło? Jak mówi przysłowie „jakie nabycie, takie pozbycie”. Potem stracił wszystko.

Codziennie znosiłam jego nerwy, jego niezadowolenie, jego kaprysy, gdy coś się nie udawało. Często specjalnie, bez powodu, robił nerwową atmosferę, żeby się móc na mnie bez powodu wyżyć. „Przecież wszystko idzie dobrze, o co ci chodzi?” – pytałam prawie codziennie. Wrzeszcząc i przeklinając odpowiadał, że „on wie i mam się nie wpieprzać w nie swoje sprawy”. Dlaczego nie swoje, przecież mieszkaliśmy razem, dotyczyło to przede wszystkim mnie, bo ja tylko obrywałam. Dlaczego miałam być poniżana za nic? Dlaczego nie byłam godna, żeby ze mną siąść i spokojnie porozmawiać? Nie, on nie potrafił ze mną rozmawiać, nie potrafił z nikim rozmawiać, potrafił tylko rzucać rozkazy i przeklinać. On potrafił wszystkich naokoło obarczać swoimi niepowodzeniami. Myślał, że jak będzie pracował, to może się po chamsku zachowywać i nikt na to nie zwróci uwagi. Dla niego nagrodą za pracę i za to, co dla nas robił, była możliwość wyładowania się na bezbronnych ludziach. Nikt nie miał prawa się odezwać, bo on ciężko pracował. Uważał, że pracując miał prawo nawet bicia czy kopania, nie mówiąc o psychicznym dołowaniu. Odczuwał największą satysfakcję, gdy komuś ubliżył. Śmiał się ze mnie, gdy płakałam, drwił, że się mażę. Nie potrafił nikomu współczuć. Tam, gdzie powinno się u niego znajdować serce, był ogromny głaz. Był zawsze nerwowy, opryskliwy, wybuchowy i co najgorsze – całkowicie bez powodu. Obojętnie, czy w domu lub w pracy szło dobrze czy źle, zawsze ta sama niezadowolona mina. Wszystko na nie. W trakcie budowy domu nie było, o ile sobie przypominam, ani jednego dnia bez wrzasków lub przekleństw. Wszystko szybko, bo nie ma czasu. On myślał, że jak będzie tak naglił, to wybuduje szybciej i lepiej. Gdy jakiś murarz nie przyszedł do pracy, zaraz cały świat stawiał na nogi. Darł się na mnie, jakbym to ja była temu winna. Trzaskał drzwiami, wymyślał, bez słowa gdzieś jechał i wracał jeszcze bardziej wściekły niż był. Ale nie tylko budowa była powodem jego humorów. Sam nie wiedział, czego chciał, czego miał się czepiać. Więc czepiał się zawsze wszystkiego. Co stanęło mu na drodze, nic mu nie odpowiadało. Wszyscy mieli się do niego dostosować, każdy miał patrzeć, jaki ma humor i do tego się dopasować. Gdy