Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rytm życia Anny Bartákovej wyznaczają cowtorkowe wizyty w skupie. Zioła, które z pasją zbiera już od dzieciństwa, kontynuując rodzinne tradycje (babcia, za której duchową spadkobierczynię się uważa, słynęła ze swych zielarskich talentów na całą okolicę), stopniowo stają się przedmiotem obsesji, pieczołowicie planowane wyprawy po nie – jedynym sensem i celem życia.
W ciemność to opowieść o życiu w dusznym postkomunistycznym miasteczku i o kontakcie z przyrodą, która staje się ucieczką, ale to również studium rozpadu osobowości. Wszystko, o czym opowiada narratorka, jest jednocześnie przefiltrowane przez zakorzenioną w ludowej, magicznej wizji świata wrażliwość – rośliny, zwierzęta, rzeki, a nawet strychy bywają tu reprezentantami tajemniczych, nadprzyrodzonych sił.
Powieść uhonorowana nagrodą Magnesia Litera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Bolavá
W ciemność
Z czeskiego przełożyła: Agata Wróbel
Wrocław 2017
Dla Ewy. Obie wiemy
Wszystkie opisane w książce rośliny są autentyczne.
Hurtowy zbiór ziół nie jest zajęciem dla osób o słabych nerwach.
Anna Bartáková
Rozdział pierwszy
Lipa drobnolistna – kwiat
Nie mogę się powstrzymać i znów wychodzę na podwórko. Panuje tu już cień, ale spękany beton wciąż jest rozgrzany po upalnym dniu. Spoglądam w górę. Na zachodzie piękne niebo bez zmian. Chyli się coraz niżej, rozjarzone w oddali pomarańczowym światłem. Ze wschodu nadciągają ciemne chmury. Wyglądają groźnie, ale suną powoli, więc wciąż nie wiem jeszcze, co zrobię. Będzie lało, to pewne. Marcela już godzinę temu ostrzegała mnie przez płot, a sama pochowała do piwnicy wszystkie doniczki i skrzynki. Właśnie zamyka się w domu na klucz. Nie ma jeszcze szóstej, ale dziś na dworze nikt jej już nie zobaczy. Bo to przyjdzie dzisiaj. Pytanie tylko kiedy. Z czym jeszcze zdążę. Ile wziąć toreb i czy będę potrzebować nożyczek. Jest mi gorąco, nogi mam jak z waty. Słońce wciąż grzeje, niemiłosiernie rażąc w oczy. Lepiej założę ciemne okulary i chustkę na głowę. Albo nie, pojadę bardzo szybko, może lepiej zostawić włosy rozpuszczone. Tylko prędko. Nie ma czasu do stracenia. Wyciągam z szopy rower i pakuję do koszyka trzy wielkie papierowe torby. Przyciskam je kamieniem, żeby nie odleciały po drodze. Na miejscu się okaże, czy dam radę je zapełnić. Pojadę na rynek, a potem wrócę dołem, koło Bubna. Marcela pozamykała okiennice, ale jedno z okien wciąż jest otwarte, za falującą firanką gra telewizor, właśnie leci prognoza pogody. Chyba nie jest tak źle, skoro jeszcze nie poodłączała wszystkiego od prądu. Może uda się dużo nazrywać. Jeśli tylko się pospieszę. Od tych gorączkowych ruchów trochę kręci mi się w głowie, zalewa mnie fala mdłości. Za dużo szczęścia jak na jeden dzień, przerosło mnie to. Nie mogę się już doczekać, ogarnia mnie coraz większy niepokój.
Na dworze panuje nieznośny upał, czuję, jak napiera z każdej strony, nawet kiedy jadę szybko. Włosy rozwiewa mi wiatr, równie gorący; to dobrze. Przynajmniej wyschną i nie będę się potem męczyć w nocy. Do rynku prowadzi prosta, mało ruchliwa droga i kiedy nie pedałuję akurat jak szalona, puszczam kierownicę i rozpościeram ręce na boki. Pędzę przez miasto, które smaży się w czerwcowym słońcu i które za parę godzin ostudzi rzęsisty deszcz. Ściągam wstążkę, włosy rozwiewają się na wszystkie strony, tańczą na wietrze niczym płomienie. Chciałabym zamknąć oczy i wzbić się w powietrze, ale muszę się powstrzymywać – mogłabym kogoś spotkać i znowu ludzie zaczęliby gadać, że nie umiem się zachować. Ci przyziemni drobnomieszczanie nigdy nie zrozumieją, czego potrzebuje do życia nimfa. Łapię za kierownicę i naciskam na pedały. Nie ma co tracić czasu. Wiatr przybiera na sile – nie tylko dlatego, że pędzę na złamanie karku. Jadę główną drogą, koło młynówki, na rynek, na pierwszą w tym roku lipę. Coś faktycznie wisi w powietrzu. Będzie padać, i to porządnie. Taki dziwny, rozpalony do czerwoności dzień nie może skończyć się inaczej. Marcela nie zwleka. Właśnie usłyszała w telewizji straszną przepowiednię. Cała lepka od potu klęczy przy gniazdku i ciągnie za wtyczkę od przedłużacza. Ani drgnęła; z całej siły szarpie nią na boki. Choćby miało odpaść jeszcze więcej tynku, wyciągnie ją, i już. Potem to samo zrobi w kuchni i w sypialni. Gdyby mogła, odłączyłaby od prądu latarnię, która stoi na ulicy przed domem. Cała jest czerwona i w nerwach, krew pulsuje jej w skroniach, ale do łazienki już dziś nie pójdzie. Kładzie się na kanapie i nakrywa grubym kocem. To już nie pierwszy raz, kiedy ze strachu się nie umyła i teraz pozostaje jej leżeć po cichu w ciemności i śmierdzieć. Ach, żeby chociaż zamknąć oczy i mieć to szybko za sobą. Jak Bóg da, jutro przyjdzie nowy dzień i Marcela otworzy okno. Do tego czasu wytrzyma pod kocem. Zresztą teraz nie będzie miała wyboru – właśnie przyszło lato, a wraz z nim burze i ulewy.
Jestem na rynku, słońce chowa się już za horyzontem. Dwie z lip jeszcze nie kwitną, dwie już zaczynają, ale na razie dopiero w połowie. Ostatnia, najstarsza, to prawdziwy cud, cała jest obsypana kwiatami, ciężkie gałęzie niemal sięgają ziemi. Ciskam rower w zarośla pod murem i chwilę później stoję już pod drzewami. Witam się z czarnymi robaczkami i maleńkimi muszkami. W promieniach słońca wirują roje komarów. Proszę, jestem tu, cała dla was. Otwieram torbę, którą zawiesiłam sobie na lewym ramieniu, a prawą ręką chwytam pokrytą kwiatami gałąź. Przyciągam ją do siebie i zabieram się do pracy. Pszczoły były tu jeszcze przede mną, muszę na nie uważać. Większość lata wysoko nad moją głową; rój faluje w koronie poruszanego ciepłym wiatrem drzewa. Brzęczenie jest wszechobecne i, podobnie jak zapach lipy, jak zwykle zachwycające. Chwilę zajmuje mi oswojenie się z miejscem i z rozmiarem kwiatów. Kilkakrotnie przesuwam też torbę w poszukiwaniu najwygodniejszego ustawienia. W końcu zostawiam ją przewieszoną przez nadgarstek; z ramienia tylko się zsuwała i spowalniała pracę. Teraz wszystko musi iść piorunem, każdy ruch powinien płynnie przechodzić w następny. Zrywanie kwiatu lipy to piękne, uroczyste przeżycie, ale żeby robić to z wdziękiem, potrzeba lat praktyki. Kiedy dłoń harmonijnie współgra z drzewem, od razu torba jest pełna do połowy. To do zrobienia w dziesięć minut. Ruchy rąk muszą być odpowiednio skoordynowane, inaczej człowiek zdoła zebrać najwyżej tyle co dla siebie. U nas w okolicy nie opanował tej sztuki nikt poza mną i cieszy mnie ta myśl. Miejscowe lipy należą do mnie. Drzewa przy drodze niech stoją odłogiem, wydane na pastwę pszczół, mszyc i kurzu, ale te są moje! Znamy się od zawsze, jesteśmy sobie pisane. Wiem, z których gałęzi mogę zrywać, a które lepiej zostawić. Od lat rozróżniam rodzaje kwiatów i już z daleka umiem odgadnąć, jak wyjdą wagowo. Te mniejsze lepiej nadają się na nalewki, większe trafiają do skupu.
Coś ugryzło mnie w ramię, opędzam się ręką. Wciąż jest potwornie gorąco i chce mi się pić. Te włosy coraz bardziej działają mi na nerwy. Muszę wrócić po wstążkę, zostawiłam ją owiniętą wokół kierownicy. Nie cierpię, kiedy przy pracy wchodzą mi do ust i wpadają do oczu. Dlaczego nie wzięłam chustki? Przy twarzy lata mi chmara owadów i długie kosmyki, niewiele już widzę. Rozpraszam się i zaczynam wpadać w panikę. Ocieram czoło, a torba spada w trawę. Próbuję uczesać się jakoś spoconymi rękami, dłonie mam całe w pyłku. Uspokajam się, dopiero kiedy mam już na głowie wielki, przewiązany wstążką węzeł – znów widzę normalnie. W drodze powrotnej rozpuszczę włosy, niech wyschną do końca; te na spodzie są jeszcze wilgotne. Nie chodzę spać z mokrą głową. Nie cierpię tego uczucia – i tego bólu. Na początku tylko czai się w ukryciu, ale potem niebezpiecznie przybiera na sile. Jak to podstępne słońce. Mogłoby wreszcie zajść i dać mi spokój, ale wciąż grzeje. Stanęłam w złym miejscu, chwilami promienie przeświecają pomiędzy gałęziami i rażą mnie prosto w oczy, a moje czoło rozcina nóż, który ostrzem wbija się głęboko w mózg po prawej stronie. Na moment pogrążam się w ciemności, ale trwa to tylko chwilę. Potem światło stopniowo wraca; z początku jest ciemnoniebieskie. Potem blaknie i jest po wszystkim. Podstępne promienie. Dlaczego nie mam okularów? Przecież je brałam, nie jechałabym bez nich. Może wypadły mi gdzieś po drodze. Zrywam dalej. Wszędzie pełno kwiatów, ale daleko mi do zadowolenia. Nie mogę się skoncentrować. Nerwowo omiatam wzrokiem pozostałe gałęzie, może tam znajdę coś lepszego, tutaj wiele już chyba nie zwojuję. Idzie mi wolniej, niż bym chciała, raz po raz coś burzy upragnioną harmonię ruchów. Czasem kwiatostan jest rozdarty na pół albo trafiam na karłowaty egzemplarz, innym razem pączki są zlepione i pokryte ciemnymi plamkami. To nie jest dobre miejsce. Nie ma co tracić tu czasu. Przesuwam się dalej, obchodzę drzewo naokoło. Z każdego miejsca biorę próbkę, ale w torbie specjalnie od tego nie przybywa.
Idę dalej, pod drzewo obok. Gałęzie ma wyżej, kwiaty są zamknięte, niektóre kuleczki nawet jeszcze nie pękły, za wcześnie na to. Ale chwilę pozbieram, chcę tu trochę pobyć, nacieszyć się zapachem, który unosi się wszędzie w powietrzu. Na wysokości trzech metrów, gdzie dociera najwięcej słońca, oczywiście wszystko kwitnie naraz, ale żeby się tam dostać, potrzeba drabiny. Gdybym tak miała drabinę… I gdyby ta lipa stała u nas w sadzie, a nie tu, na widoku… Ile czasu zajęłoby mi oberwanie wszystkich kwiatów? Tak, żeby nie został ani jeden? I co bym z nimi zrobiła? Miałabym zasypany cały strych, po kilka warstw. Poza tym żeby wszystko szybko się ususzyło, musiałoby być ciepło i dość wietrznie. Mogłabym zakopać się w stosach kwiatów i tak umrzeć wśród nich. Czy istnieje piękniejsza śmierć? Nikt nigdy by mnie tam nie znalazł. Rozpuściłabym się w tym obezwładniającym zapachu, ususzyła się po ciemku na gazetach – przedziwny ludzki kwiat. Jak długo schłaby lipa, a jak długo ja? Jaki jest właściwie wskaźnik usychalności człowieka?… Gdybym rzeczywiście ogołociła całe drzewo, Marcela musiałaby zawieźć mnie do skupu samochodem i połowę zarobionych pieniędzy oddałabym jej na benzynę. Przełykam gęstą, gorzką ślinę, odpędzam nieprzyjemne myśli.
Wsiadam na rower i jadę dalej. Tutaj nie dam już rady dosięgnąć gałęzi, na których są dojrzałe kwiaty, nieznośne uczucie. Przeklinając w duchu, naciskam na pedały. Burza, która od jakiegoś czasu wisi w powietrzu, jest już coraz bliżej. Słońce znikło. Już wiem, że dziś byłam tu tylko na zwiadach i wrócę znów za parę dni. Nie będę się umartwiać i zbierać takiej drobnicy, to tylko strata czasu. Ja, jeśli zrywam, to od razu hurtowe ilości, w tym jestem naprawdę niezła. Robię to od czterech lat. Co roku. Od wiosny do jesieni, od wschodu do zachodu słońca, a nawet dłużej. Tylko zioła jeszcze się dla mnie liczą. To za ich sprawą pojawili się w moim życiu różni ludzie, wydarzenia, sytuacje – a potem wszystko się poplątało. One zaczarowały moje niepozorne, zwyczajne życie. Nadawały mu sens, by potem znów go odebrać; przewracały wszystko do góry nogami i przynosiły ukojenie w najgorszych chwilach. Moje ukochane zioła.
***
Zjeżdżam w kierunku Bubna. Wody jest mało. Obumarłe koryto rzeki wydaje się pogrążone w pełnym napięcia oczekiwaniu. Jeszcze chwila i znów popłynie nim strumień mętnej wody. W końcu zaraz się zacznie. Może Marcela zdobędzie się na odwagę i pójdzie zapalić świeczkę na oknie. Jest przesądna, a to trochę pomaga. A może wszystko prześpi, co innego miałaby robić sama w ciemnym domu? Wariatka, w zasadzie to dobrze, że siedzi tam zamknięta, dla niektórych ludzi naprawdę lepiej, kiedy o niczym nie wiedzą. Już od paru dni zgrywa ważną i przechwala się, że dostała od Miluški nowe tabletki nasenne. Ciekawe, czy odważy się połknąć choćby jedną. Nie sądzę. Jeszcze coś by jej w nocy umknęło. Ciskam rower w wysoką trawę pod starym dębem, który rośnie przy stawie, i idę pod jedną z najstarszych lip w okolicy. Ma już swoje lata, w dolnych partiach jest zmurszała, może nawet martwa, ale wciąż gdzieniegdzie coś się jeszcze pojawi. Dwie z gałęzi zwisają nisko nad wodą, jeśli uda mi się utrzymać równowagę – i torbę – dam radę dosięgnąć kwiatów. Nie ma ich wiele, ale są dorodne, zdrowe i świeże – po prostu królewskie. Od razu widać, że mam w torbie coś wyjątkowego. Pochylam się nad wodą i przyciągam do siebie całą gałąź. Muszę uważać, żeby jej nie złamać, nie śmiałabym skrzywdzić królowej.
Z okna chałupy nieopodal wychyla się stara Tomanová. Znowu się na mnie gapi, jak zwykle z niechęcią. Jakbym przychodziła tu kraść. Czy to jej drzewo? Może czeka, aż znowu spadnę, na dole prawie nie ma wody, tylko grząskie błoto, pijawki i larwy komarów. Nie dam jej tej satysfakcji, nie zamierzam nigdzie spadać. Już jutro błota nie będzie widać spod wody, która gromadzi się właśnie w chmurach nad lipą i moją głową, nad chałupą i starą Tomanovą, a jutro wystąpi z brzegów, zaleje trawę i wszystkie kwiaty, których nie zdążę dziś zerwać. To już niedługo. Szybko zrywam ostatnie sztuki, a potem zdejmuję torbę z ramienia. Przetrząsam zawartość, wyciągam parę zielonych liści, które zaplątały się wśród kwiatów. Po plecach cieknie mi pot, mokre włosy kleją się do czoła. Biorę rower i wyprowadzam go na drogę. Kamiennej twarzy staruchy nie ma już w oknie.
***
Kiedy wsiadam na rower, rozlega się pierwszy grzmot. Nie widziałam błyskawicy, więc burza pewnie jest jeszcze daleko. Muszę pojechać koło szkółki dla psów, bywa tam piękny mniszek. Mam jeszcze jedną torbę, jeśli napełnię ją teraz liśćmi, kierownica będzie obwieszona już z obu stron. Szybko pedałuję, żeby zdążyć nazrywać jak najwięcej. Wiatr jest już chłodniejszy. Puszczam kierownicę i ściągam z włosów wstążkę. Muszą wyschnąć na noc, inaczej będzie mnie boleć głowa. Może trzeba było odpuścić sobie kąpiel o tak późnej porze. Mogłam wcześniej zauważyć te chmury. Jeszcze tego teraz nie rozczeszę i Marcela znów obsmaruje mnie na targu. Wszystkie jędze z ulicy będą się gapić, co mam w torbach, a co na głowie – i co z dwojga wygląda gorzej. Muszą wyschnąć, i już. Dojeżdżam do celu. Zwalniam i ból w udach słabnie. Przydałoby się nasmarować przedni hamulec, co za okropny dźwięk. Niepotrzebnie ściągam uwagę na siebie i swoją pracę. Jeszcze zanim zdołam uspokoić oddech, widzę, że za dużo sobie wyobrażałam. Ani kawałka zieleni. Nie został nawet listek. W tym roku młody Staněk wziął się za koszenie parę tygodni wcześniej niż zwykle. Patrzę na ogołoconą ziemię i już wiem, że długo nic tu nie wyrośnie. Staňek ma do ogrodnictwa równie dobrą rękę jak kiedyś jego nieszczęsny ojciec.
Kiedy byłam mała i nie miałam jeszcze pojęcia, że na liściach mniszka można czasem zarobić więcej niż na korzeniach, chodziłam pod szkółkę tylko na jasnotę. W którąś niedzielę odbywały się tam zawody psów. Za płotem biegało po trawie z dziesięć wilczurów, wszystkie świetnie wytresowane. W ogrodzie u Staňka powarkiwał tylko jeden, wściekły i równie głupi jak jego pan. Kiedy miałam już pełen worek, nadeszli jacyś ludzie. Gruby facet i chłopak mniej więcej w moim wieku. Już wtedy nie lubiłam nikogo spotykać, kiedy zbierałam zioła. Obecność innych denerwowała mnie i spowalniała. Opuściłam głowę i starałam się nie zwracać na nich uwagi. Wstydziłam się. Marzyłam, żeby zniknąć, ale facet chciał sobie pogadać. Podszedł niebezpiecznie blisko, nie miałam jak się ruszyć. Nie zrobiłam nic złego, a mimo to czułam się winna. Przedziwna chwila. Nie odzywałam się, czekałam, aż sobie pójdą. Aż będę to mieć za sobą. Facet był natrętny. I odpychający. Oglądał worek, a ja się czerwieniłam. Nigdy nie potrafiłam sobie radzić z nachalnymi pytaniami. Coztymzrobisz? i Ilezatodostaniesz? To chyba moja sprawa? A może zająłby się tym, że poci się jak świnia i zasapuje przy każdym oddechu, a z ust cuchnie mu zgnilizną? No a jego synek? Dlaczego jest taki chudy? Nie dają mu jeść czy co? Nie ma matki? Drobny i blady, przypominał raczej cień niż prawdziwego, żywego człowieka. Musiał być pewnie równie zażenowany jak ja i tylko lękliwie spuścił oczy, kiedy tak mijali mnie w nieskończoność. Był taki chudy, niemal przezroczysty, jakby nie należał do rodziny, której doskonale się powodziło i która bez wątpienia nie żałowała sobie niczego. To było bardzo dawno, ale wciąż widzę te chudziutkie rączki obciągnięte nienaturalnie jasną skórą, spod której prześwitywały niebieskie żyły. Na pewno się uśmiechnął. Przecież zapamiętałam. Może na dowód tego, że wszystko, co stało się później, było prawdą, a nie tylko złym snem.
Staněk otworzył bramę, a z jego ogrodu wybiegł ogromny rozwścieczony wilczur. Od razu rzucił się biegiem w stronę chłopaka. Bez wahania. Jakby już dawno wybrał cel i nic nie było w stanie go powstrzymać. Nie zwracał uwagi nawet na starego Staňka, surowego pana, który nieraz wyciągał z piwnicy długi kij. Tego dnia nawet nie zdążył o tym pomyśleć. Stał oparty o otwarte drzwiczki samochodu i z zadowoleniem patrzył na biegnącego psa. Jak pięknie jest zbudowany, jak dobrze wykarmiony. Nawet bez rodowodu i tej głupiej tresury był znakomitym stróżem. Kiedy zaczęło się robić niebezpiecznie, Staňek w końcu podniósł głos. Potem zaczął wrzeszczeć, ale już lała się krew. Pies z wściekłością wbił zęby w białą, chudą rękę, a mnie na ten widok serce podskoczyło do gardła. I jeszcze raz. I znowu. Atak w odcinkach. Zwierzę zachowywało się jak oszalałe, raz po raz zagłębiało zęby w ciele chłopaka. Niewykluczone, że gdyby nie osłonił twarzy rękami, pies przegryzłby mu gardło, a ja stałabym się świadkiem morderstwa. Ale szarpał tylko zębami tę chudą rączkę, a naokoło bryzgała ślina zmieszana z krwią. Wilczury za ogrodzeniem też były zdolne do agresji, ale te dało się okiełznać. Tu, na drodze, walka trwała i nikt nie miał na sobie ochraniaczy. Psa nie można było zatrzymać. Staňek musiał wreszcie dopuścić do siebie myśl, że zwierzę chyba go nie słucha. Nie zamierzało puścić ofiary wolno. Dopiero kiedy grubas w końcu otrząsnął się z szoku, złapał psa za zad, szarpnął i odciągnął go od syna, szczęki puściły i agresor zaczął się rozglądać za nowym celem. Do końca życia nie zapomnę tego popołudnia. To było jak nagły wybuch zła. Kołowrót gniewu i cierpienia. Niewiarygodny jazgot psa, chłopca i wszystkich pozostałych ludzi, którzy przyglądali się całej scenie zza ogrodzenia.
A ja stałam tak blisko… Ściskałam w dłoni swój pierwszy worek jasnoty, zagryzałam wargi i powstrzymywałam łzy. Dlaczego musiałam się tu znaleźć? Za jakie grzechy? Jeszcze długo potem straszyła mnie po nocach rozerwana na strzępy ręka i stary Staňek, obracający wokół grubego palca kluczyki do samochodu. Miesiąc później facet otworzył restaurację. Miała dobrą opinię, piwo nie było drogie i właścicielowi zaczynało się powodzić. Sąd nakazał uśpienie wilczura, ale jeszcze parę lat później zwierzę biegało po ogrodzie. Majętny pan nie miał serca się go pozbywać, więc twierdził, że to inny pies. Dziś domu pilnuje jakiś kundel łaciaty, ospały i ślepy, a sam Staňek dawno już nie żyje. Rozbił się na jakimś drzewie. Ludzie mówili, że ktoś grzebał mu w nocy przy hamulcach. Czyżby gruby ojciec tamtego chłopaka? Co my tam wiemy. Trawnikiem pod ogrodzeniem, gdzie rośnie pełno soczystych mleczy, babki i krwawnika, opiekuje się dziś syn Staňka. Niezbyt gorliwie – i dobrze, bo zawsze jest tu co zrywać. Tym razem się jednak pospieszył, skosił wszystko do ostatka, nie zostały nawet korzenie. Nie mam tu nic do roboty, więc ruszam dalej. Teraz pędem do domu, to już blisko. I tak nie miałabym już więcej miejsca na strychu. Bo jeśli chodzi o liście, zeszłotygodniowego rekordu już w tym roku nie pobiję.
***
Skręcam w naszą ulicę. Niebo nad moją głową raz po raz rozrywają pioruny. Marcela pogasiła światła i zasłoniła wszystkie okna. Na dwóch ma nawet drewniane okiennice, jedyna z całej ulicy. Ciągle tak się zamyka, nawet gdy nic nie zapowiada burzy. Trochę mi słabo, kiedy uświadamiam sobie, że już nigdy nie będzie miała okazji przeżyć ciepłego letniego wieczoru. Zachód słońca, koniec dnia na łące, chłód i ciemność stopniowo zapadające nad rzeką. Może wynagradzają jej to poranki, nie mam pojęcia, o której wychodzi na dwór. Otwieram drewnianą furtkę i wchodzę na podwórko. Chwilę się waham, czy nie pochować skrzynek z kwiatami. Ostatecznie stwierdzam jednak, że nie ma co panikować. Latem są upały, a upały to burze. Burze, grad i ulewy. Grad bywa różnych rozmiarów, ten duży niestety niszczy co popadnie. Żyjemy w chorych, bezlitosnych czasach, planeta się ociepla i nadciąga koniec świata, ale grad wciąż pozostaje przecież tylko gradem. Nie myśli, nie planuje, gdzie spadnie. Nie będę bronić się przed naturą, mówię do siebie, chowam rower do szopy, a potem zanoszę pierwszą tegoroczną lipę na strych. To znaczy – prawie pierwszą.
Na górze leży próbka lipy brudnej, tej z Pragi. W skupie pewnie zrobiliby wielkie oczy, skąd to nazwoziłam im ziół. W dużych miastach lipa kwitnie nawet miesiąc wcześniej niż u nas. Praga to piekło, zatrute i jałowe, ale nawet w piekle bywa czasem znośnie, inaczej czy mogłoby w nim mieszkać tyle dusz? I tam ludzie stworzyli, na ogół sztucznymi metodami, te swoje terenyzielone, gdzie wyprowadzają psy i zaprzątnięte problemami głowy. Co prawda korony drzew przecinają nierzadko linie wysokiego napięcia, ale przynajmniej mają co przecinać. W niektórych miejscach przecinać nie ma czego, a odzywa się tylko beton. Tam zrywanie nie wchodzi w grę. O dziwo, w zasnutej dymem Pradze kwiaty lipy są tak wielkie i czyste, że człowiek byłby nawet gotów uwierzyć w ich lecznicze właściwości. Przyjeżdżam tu co jakiś czas. W sprawach zawodowych. Oddać tłumaczenia i rzucić okiem na parki. Już od czasów studiów jeżdżę zawsze tą samą trasą, pociągiem w tę i z powrotem – i tak w kółko. Lubię obserwować krajobrazy za oknem. Wcale się nie zmieniają, nawet kiedy zbliżamy się już do metropolii. Tylko w powietrzu czuć jakieś napięcie. I Wełtawa to też właściwie jedynie wypełniony wodą rów, jak nasza rzeka. Tyle że o wiele głębszy i bardziej podstępny. Tu nie zdołałabym przejść po wodzie z jednego brzegu na drugi, boję się wirów i zdradliwych prądów.
Ze względu na moje wyjazdy do stolicy wiejskie plotkary nie spisały mnie jeszcze zupełnie na straty. Tłumaczydlanichgrubeksiążki, usłyszałam w którąś sobotę pod spożywczym. Przytaknęłam w duchu, właśnie tak. Praga daje mi zatrudnienie i pozwala stwarzać pozory, że wiodę życie porządnej obywatelki. W końcu muszę utrzymywać się z czegoś poza ziołami. Tłumaczka – to na dźwięk tego tajemniczego słowa natrętnym, wścibskim sąsiadom, na czele z Marcelą, opadły szczęki. Zamknęli się i dali mi spokój. Zyskałam społeczną akceptację. Przedstawiłam dowód, że zaliczam się do porządnych, odpowiedzialnych, dorosłych ludzi. Płynnie wtopiłam się w nurt obowiązującej przeciętności, wpasowałam się w jeden z szablonów. Nie zwracać na siebie uwagi, nie wychylać się, żyć po cichu. Tyle że… jak miałabym to zrobić, kiedy ten niepokój we mnie każe mi wyjść z domu. Kiedy muszę złapać za nożyczki i iść zbierać. Wymykam się wszelkim wyobrażeniom o tym, jak wygląda przyzwoite życie, a tacy jak ja nie mają lekko na wsi. Na wsi, gdzie są miejsca, za które gotowa byłabym umrzeć. To mój dom i już choćby dlatego moje serce bije w innym rytmie. Ale także ich dom; to skomplikowane. Na szczęście w ciężkich chwilach pomagają mi zioła. Otaczają mnie ze wszystkich stron, to dla mnie rosną. Dlatego wiem, że nie robię nic złego. Ja też żyję tylko dla nich, to tak oczywiste, że wypowiedziane na głos musiałoby zabrzmieć fałszywie. O ziołach się nie mówi, zioła się zbiera. Kiedy mam dobry dzień i ludzie zostawiają mnie w spokoju, jestem szczęśliwa. Niczego innego już w życiu w nie pragnę. Tylko żeby udał się kolejny dzień i żeby wtorek przyszedł jak najszybciej. Żeby tak bardzo nie bolało, a do skupu trafił jeszcze jeden pełny, przewiązany sznurkiem worek.
***
Patrzę w lustro, opaliłam się dzisiaj. Włosy w końcu są suche i nie muszę z nimi nic robić. Rozczeszę je rano. Wiatr tłucze o szyby, po rozgrzanym dachu spływają strugi wody. W ogrodzie rozlega się huk. Potem słychać grzmot tuż nad nami. Nareszcie. Rano będzie przyjemne powietrze. Zrywać raczej jutro nie pójdę. Będzie mnóstwo wody – w powietrzu, na drzewach, w trawie. Niewykluczone, że i na strychu coś mi zmoknie, chociaż dbam, żeby dach nie przeciekał. Wpisuję do zeszytu pod dzisiejszą datą: lipa–kwiat,pierwszyraznarynku,nadrozlewiskiem, a chwilę później rozlega się potężny grom, jakby ktoś wystrzelił z armaty, i całe miasto rozświetla ognista łuna. Gdyby tak piorun uderzył obok, gdzie mieszka Marcela, może znajdę ją jutro nieżywą ze strachu, jakbym nie miała już dość kłopotów. Zamykam zeszyt i odkładam go na stół. W tej samej chwili wyłączają prąd. Idealnie. Idę do łóżka przez miłą, dobrze znaną ciemność. Kiedy otwieram potem w nocy okno, na dworze siąpi deszcz, a do pokoju wpada chłodne, wilgotne powietrze.
***
Marcela nie umarła. Żyje i radośnie biega po podwórku, ciągle coś gdzieś przesuwa i wyciąga z piwnicy ocalone kwiaty doniczkowe. Wszystko skrzętnie odstawia na swoje miejsce. I ciągle się zachwyca, jak pięknie podlało jej ogród. Za to kwiaty, które wyciągnęła na światło dzienne, są wysuszone aż strach. Nic nie szkodzi. Marcela bierze konewkę, o, już je podlewa. Ma ogródek jak z obrazka. Sama jest jak egzotyczny motyl, który przed chwilą opuścił włochaty kokon na kanapie. Kręci się po całym podwórku i ekscytuje pierwszym dniem nowego życia. Niepotrzebnie otwierałam okno, okropna pobudka. Czy naprawdę musi robić tyle hałasu przy podlewaniu kwiatów? W pokoju wciąż jest gorąco. Ciepło sączy się z sufitu i ze ścian. Na dworze też już coraz upalniej. Na razie wszystko jeszcze jest mokre i dopiero otrząsa się po nocnym oberwaniu chmury, ale tuż po południu znowu zrobi się duszno. Rano niczego nie nazrywam. Jest niedziela. Nie chce mi się jeść. Nalewam sobie wody i piję małymi łyczkami. Chociaż do połowy. Wychodzi mi to, dopóki udaję, że czytam. Okłamuję sama siebie, a potem się dziwię, jak mogę robić coś takiego – i że to działa.
Mogłabym zawieźć teraz to szkło do kontenera za rogiem. Nie dam rady go spalić, a chcę się tego pozbyć. A skoro już jadę w tym kierunku, można by zobaczyć, jak tam sokolska łąka, ostatnio przytaszczyłam stamtąd całe mnóstwo liści, niezapomniane przeżycie! W zamroczeniu schylałam się i rwałam chciwie garść za garścią, nawet nie spojrzałam w górę, żeby zobaczyć, jak mają się tamtejsze lipy. Miały się nijak, nic jeszcze nie pachniało. Kiedy nie kwitną, nie pachną. Ale to było tydzień temu, czas znów pojechać i rzucić na nie okiem. Nad rzeką nieopodal będzie siedziało kilku rybaków. Z reguły sami staruszkowie, tylko ten bez ręki jeszcze nie posiwiał. Na pewno wystają tam już od świtu, a sieci wciąż puste. Kiedyś zrywałam nad rzeką wiązówkę, co wkurzało tych dziadków z wędkami. Kiedy wiązówka ma swój czas, trzeba wybrać się nad rzekę, ktokolwiek by tam akurat siedział. Tamtego dnia było ich sporo i żałowałam, że nie założyłam długich spodni. Że też nie gapili się raczej na swoje spławiki, orły. Nasłuchałam się obleśnych komentarzy. Zanim jednak zdążyli zapytać, co zrywam i ile na tym zarobię, nadjechał samochód, a z niego wysiadł strażnik. Jakiś nowy. Młody, energiczny i nieskory do kompromisów. Faceci na brzegu nagle stracili jaja i dali spokój dziewczynie z dziwnym sierpem. Ten najbardziej chamski w popłochu próbował schować wędkę w pobliskie krzaki bzu, ale na niewiele się to zdało. Już nigdy więcej go tu nie spotkałam. Zbieranie ziół nie podlega tak surowym regulacjom, nie trzeba nawet płacić podatku, jeśli nie wyjdzie się ponad miesięczny limit. Jedyne, co trzeba wiedzieć, to jak zrywać. Za co chwycić. Za gałązkę, za łodyżkę, za kwiat czy za liść, a może za darń, z którą splątał się korzeń.
Sokolska łąka wygląda dziś jak po kąpieli. Na betonie zostały smugi w miejscach, którędy ściekały strugi deszczu. Po kurzu nie ma śladu, trawa jest świeża i czysta. Wszędzie skrzą się krople wody. Nawet jutro może być jeszcze za wcześnie na zrywanie liści. Tylko jakich liści? Mam ochotę wybuchnąć złowieszczym śmiechem. Jak pradziadek Barták, którego mieliśmy po sąsiedzku, obłąkany ojciec dziadka. Kiedy byłyśmy małe, straszył nas zza muru, pod którym stał kompostownik. Miał donośny, chrapliwy śmiech, naprawdę przerażający. Pewnego razu pijany Barták wdrapał się na mur i przerzucił nogi na naszą stronę. Patrzył z góry na trzy małe przestraszone dziewczynki i śmiał się złowieszczo. Potem się zakrztusił i rozkaszlał tak bardzo, że aż się zachwiał i poleciał do tyłu. Długo za murem panowała cisza, a my stałyśmy blade jak ściana. Potem rozległ się słynny chrapliwy bartákowski śmiech i z piskiem rzuciłyśmy się do szopy. Dzisiaj ja też potrafię roześmiać się na cały głos jak pomylony staruch, w końcu w moich żyłach płynie jego krew. Pradziadek Barták, szalony starzec, który przeklął niejednego sąsiada w okolicy i któremu własny syn kazał się wynosić do zrujnowanej szopy za wysokim murem, pewnego dnia zniknął. Od tego czasu potrafię roześmiać się złowieszczo. Bartákowskim śmiechem wybucham, kiedy udaje mi się dokonać czegoś naprawdę spektakularnego. Jak teraz. To ja sprawiłam, że na sokolskiej łące nie został choćby jeden liść mniszka. Nie próżnowałam w zeszłym tygodniu. Pot lał się ze mnie strumieniami, ale dokonałam czegoś niewiarygodnego. Wyjątkowo nie martwi mnie, że nie kwitnie jesczcze żadna z lip. I tak kwiaty byłyby mokre, poza tym nie miałabym gdzie ich trzymać. Strych mam tak zasypany liśćmi, że wszystkie inne zioła muszą poczekać w kolejce na ususzenie. Świetnie mi idzie. Nie wiem, czy to samo powiedzą mi we wtorek w skupie, ale z mniszkiem naprawdę dobrze mi poszło w tym roku. Tyle że powietrze jest dość wilgotne, więc może się zdarzyć, że liście nie zdążą wyschnąć i nie będę miała nic do oddania, a to już byłby problem. Zioła nie mogą czekać w kolejce. Nie ma mowy, jadę we wtorek, koniec kropka. Ale dziś jest niedziela, spróbuję coś ugotować. A potem to zjeść. Po południu będę tłumaczyć. Może wieczorem uda się jeszcze wyjść z domu. Ciekawe, jak mokro jest nad stawem – i czy strumień, w którym stara królowa moczy zwieszone gałęzie, płynie dziś wartko czy leniwie. Beczka za szopą jest wypełniona deszczówką po same brzegi.
***
Zdążyłam. Wsiadam na rower i jadę nad rozlewisko. Moje długie, splątane włosy są znowu mokre. Rozpuszczam je i z rozwianym włosem jadę ulicą. Marcela zamyka bramę i zatrzaskuje okiennice. Ale kwiatów nie schowała, widocznie prognoza na dzisiejszą noc nie jest najgorsza. Ma nie padać. Choć kiedy spoglądam w niebo, ciężko mi w to uwierzyć. Biorę tylko jedną torbę na lipę, na wypadek gdyby drzewa już wyschły. Na chwilę zatrzymuję się na rynku, żeby symbolicznie zapełnić dno torby, parę kwiatków i gotowe. Z lipą to się sprawdza. Przy Bubnie poziom rzeki jest wyraźnie wyższy, ale na górze, nad zaporą, woda jest spokojna i płynie przyjemnie leniwym strumieniem. Ciskam rower w trawę pod starym dębem i idę. Po prostu muszę zdjąć buty. Woda jest zimna jak lód, ale wytrzymam, idę. Zamykam oczy, jak dobrze. Ta chwila należy tylko do mnie, jestem zupełnie sama. Chciałabym zapamiętać ten moment na zawsze.
Pamiętam, jak pewnego razu rzeka wciągnęła sołtysa i nie chciała go wypuścić. Kazał wtedy ściąć stuletnie dęby, żeby bogacze mieli z czego budować nowe domki letniskowe, więc dostał za swoje. Fale podawały go sobie i podtapiały w spienionej wodzie. Potem udało mu się złapać kłody, która właśnie płynęła od strony Szumawy. Była wielka i osmalona. Uratowała mu życie. Potem przez dwa lata rozpisywał się o tamtym zdarzeniu w kolejnych numerach gazety i nawet nie przeszło mu przez myśl, jaki to wstyd nie umieć pływać w jego wieku. I pomyśleć, że chciał mieszkać nad wodą! O kolejną kadencję już się nie ubiegał i wybory wygrał mój przyszły teść. Legendarne dęby stoją do dzisiaj. Tej samej jesieni, parę dni później, w skupie ogłoszono promocję. Skupowali kasztany i żołędzie po specjalnych, wyjątkowo korzystnych cenach. Wahałam się tylko przez chwilę. O tej porze już prawie nic nie kwitło, więc mogłam całkowicie poświęcić się zbieraniu. Włożyłam w to całe serce, a w skupie mnie orżnęli. Są dwa rodzaje żołędzi: klasyczne, długie i smukłe, i okrągłe, ozdobny gatunek. Wśród tych moich długich była jedna czwarta. I tylko takie wzięli. Resztę poradzono mi zawieźć do lasu jako paszę dla zwierząt. Czego mogłam się zresztą spodziewać po tym głupim Pudivítrze! Kobiecie przede mną jeszcze uznał te okrągłe, bo miała tylko jeden worek i była już u kresu sił, ale ze mną się nie pieścił. Za dużo ich miałam, nie wzięliby mu tego. Nie mógł po prostu gdzieś ich wmieszać. W tym roku Pudivítr nie pracuje już w skupie, a ja nie muszę go oglądać. Jaki on był beznadziejny w kontaktach z ludźmi! Za cokolwiek by się wziął, wszystko zepsuł, i jeszcze oszukiwał! Poza tym potrafił podrzeć zupełnie nową torbę. Darł paragony, a kiedyś zaczął nawet skubać banknoty w kasie. Ciągle musiał coś robić z rękami, więc darł. Dobrze mu tak. Lubię same drzewa, ale zbierania żołędzi i kasztanów już nie. Nawet kory dębu nie zbieram i nie będę. Nie będę!
Dwie gałęzie najstarszej w okolicy lipy rzeczywiście są zanurzone w wodzie. Poruszają się łagodnie w górę i w dół. Dorodne, mocne kwiaty obłędnie pachną. Muszą być moje. Obchodzę pień i wspinam się na palce. Wyskakuję w górę i łapię za jedną z gałęzi, gęsto oblepioną okazałymi kwiatami. Przyciągam ją na dół i zrywam. Nie wolno mi jej złamać, nie wolno wypuścić do góry. Wkrótce odpływa mi krew z dłoni, ręce zaczynają drętwieć. Odpoczywam chwilę, a potem jeszcze kilka razy powtarzam całą operację. Ostatecznie udaje mi się zebrać całkiem sporo. Wielkie, dorodne kwiaty szybko zapełniają torbę. Na strychu rozłożę je osobno, cieniutką warstwą, żeby szybko odparowała cała wilgoć. U Tomanów pozamykane okiennice, więc nikt nie patrzy na mnie wilkiem. Wyczuwam jednak, że w środku coś się dzieje, dom spowija niepokojąca aura. Zrywam dalej, ale idzie mi coraz gorzej. Jest duszno, a ja się spociłam. Nadjeżdża jakiś samochód. Mam nadzieję, że kierowca zauważy mój rower i go nie rozjedzie. To czarna furgonetka, sunie powoli, ledwo mieści się na wąskiej drodze. Koła ostrożnie wjeżdżają w głębokie kałuże, z których tryskają strugi mętnej wody. Obchodzę swoje drzewo i sprawdzam, czy do zerwania nie zostało coś jeszcze. Po chwili drzwi chałupy otwierają się i dwóch mężczyzn wynosi ze środka trumnę. A więc to karawan. Zrywam i obserwuję ich z ukrycia. Nie potrafię inaczej, znam tę rodzinę już tyle lat. Nie rozmawiamy ze sobą, ale sporo o sobie wiemy. Nagle mrówka gryzie mnie w prawą dłoń, w miejsce między kciukiem a palcem wskazującym, koniec na dziś. Przeglądam zawartość torby i wyrzucam zabłąkane liście. Wspaniała lipa. Udaję, że nie zwracam uwagi na samochód. Teraz wyraźnie przyspiesza. Nagle zostaję z drzewem sam na sam. Opieram się plecami o pień, czuję zmęczenie w całym ciele. Nie jestem w stanie się ruszyć. W wyżłobieniach kory wędrują z góry na dół wielkie czerwone mrówki. Cały rząd. Ich ukąszenia są dosyć bolesne. Ale to dobrze, pozwalają mi zachować przytomność. Dlaczego nie słychać pszczół? Gdzie znajome bzyczenie nad głową? Na chwilę jakby zatrzymuje się czas. Zapada martwa cisza, powietrze stoi w miejscu. Potem zrywa się wiatr, chmury momentalnie zakrywają niebo. W chałupie otwiera się okno i wychyla się z niego ta stara jędza. Znów zaczyna bić ścięte przerażeniem serce. Więc to nie była ona. Jej spojrzenie parzy mocniej niż słońce, trafia prosto w najczulszy punkt mojej głowy. Wsiadam na rower i odjeżdżam. Nie oglądam się na drzewa, i bez tego wiem, że tutaj nie ma już co zbierać. Zapiszę to w zeszycie.
Rozdział drugi
W skupie I
Wtorek. Piękny dzień. Pogoda wyjątkowo mi dziś sprzyja. Od rana jest ciepło i sucho, wieje łagodny wiatr. Na strychu mam idealne warunki do pakowania. Oddam dziś do skupu ostatnie kwiaty dzikiego bzu, liść brzozy i – całe szczęście – mniszek; muszę się go pozbyć, inaczej za chwilę nie będzie się tu dało ruszyć. Bez dam radę zmieścić w dwóch torbach; jedną spakowałam już w zeszłym tygodniu, resztą zajmę się dzisiaj rano, póki nie ma jeszcze upału. Brzozy wyszedł jeden mały worek, dosyć ciężki, obstawiam trochę ponad dwa kilo – o ile nie spotkam dziś w skupie Jáchyma. Ale wszystkiego dopilnuję, pójdę za nim na zaplecze, nie oszuka mnie. Właśnie tak, pójdę na zaplecze, gdzie stoi duża waga. Mniszka mam na razie spakowany jeden worek, resztę zostawię, żeby jeszcze doschła, szkoda byłoby niszczyć liście upychaniem ich na siłę. Tym razem ani jeden nie zawilgł ani nie zbrązowiał, wszystkie są kruche jak papier, świetna robota. Przed południem mam w planach przetłumaczyć do końca tamten niemiłosiernie długi, męczący tekst. Potem wrócę na strych i zniosę wszystko na dół. Możliwe, że będę potrzebować większego wózka. Większy wózek to więcej kłopotu po drodze, ale skoro tyle tego wyszło… Zobaczymy. Jest taki piękny i suchy poranek, po prostu muszę jeszcze wyjść do ogrodu. Otwieram drzwi i lustruję wzrokiem walające się za progiem buty. Żadnych oznak życia – czyli nie ma węża. Ostrożnie wychodzę boso na dwór i trącam każdy z butów nogą. Nie ruszają się; zakładam je więc i idę dalej.
Ile mogłam mieć wtedy lat? Musiałam już chodzić do szkoły, bo były akurat wakacje. Początek sierpnia. Z impetem otworzyłam drzwi i wybiegłam na dwór. Kwiaty dziewanny rozświetlały cały ogród, a słońce raziło prosto w oczy. Wsunęłam stopy w buty, nawet nie patrząc na ziemię, byle szybciej po koszyk! Dopiero po paru sekundach uświadomiłam sobie, że w jednym z nich rusza się coś śliskiego. Mały, zwinięty w kłębek wąż. Zapiszczałam i zrzuciłam but. Był lekki i pofrunął daleko w trawę, przeciął powietrze niczym ptak. Wąż nie doleciał aż tam, upadł na beton kawałek przede mną. Zanim dopadłam drzwi i zatrzasnęłam je za sobą, zdążyłam jeszcze zobaczyć tajemniczy wężowy taniec. To było tylko ostrzeżenie, zdawał się syczeć malutki języczek. Potem pokryty łuskami stwór z zygzakiem na ciele popełzł w trawie i zniknął za drewnianą szopą. Długo bałam się tam później chodzić. Dopóki nie przyszły pierwsze mrozy. Miałam szczęście, że nic mi nie zrobił, pewnie przydepnęłam mu tylko ogon, tłumaczył potem dziadek dziewczynom. Wszyscypowinniśmytuuważaćnawęże – twardo walnął pięścią w stół, aż zadzwoniły szklanki, i z wyrzutem popatrzył na babcię. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do mnie łagodnie. Jej wzrok mówił, że nic złego się nie dzieje, niczego nie muszę się bać. Dopóki ona jest tutaj, żaden wąż mnie nie skrzywdzi. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby suszyła te bestie na strychu. Znała lekarstwo na wszystko. Nie wiem, jak wielka była moc domowych eliksirów, ale świadomość, że ktoś się o nas troszczy, działała uspokajająco. Teraz jestem tu sama i nie potrafię się uwolnić od strachu przed wężem w bucie. Żmija czy nieszkodliwy zaskroniec? Tak czy owak, lepiej najpierw lekko trącić but nogą, a potem uważnie stawiać pierwszy krok. Robię tak już od wielu lat. Za każdym razem.
***
W ogrodzie panoszą się owady. Czekają mnie trudne tygodnie. Czerwiec to szczyt sezonu i najpiękniejszy z miesięcy. W ciągu paru dni kwitną wszystkie najważniejsze zioła. Człowiek ma już za sobą wiosnę, coś już przeżył, ale wciąż nie ma dosyć. Jeszcze na wiele go stać. W sierpniu też jest co zrywać, ciało poddaje się już jednak zmęczeniu, myśl szaleństwu. Czasem pod koniec lata jest tak kiepsko, że nie daję nawet rady wsiąść na rower, bywa, że tydzień nie otwieram drzwi na strych. Najgorsze w tym wszystkim są kolejne rozczarowania w skupie. Zawód i poczucie, że jestem beznadziejna. Wstrząsająca prawda, że wszystko policzyli dobrze, a ja dostałam zasłużenie mało. Ale tym razem będzie inaczej, rozpoczyna się lato i nie ma się w ogóle co zastanawiać, czy opłaca się hurtowy zbiór. To wyjątkowy rok, a ja zrobię dla ziół wszystko, co tylko w mojej mocy. Wystarczy, że spojrzę na dziewannę i aż ściska mi się serce.
Muszę przyznać, że ogród wygląda w tym roku wyjątkowo pięknie. Dziewanny jest dużo, jest silna i wysoka. Z wysokich, dorodnych łodyg często wyrasta jeszcze po parę mniejszych, pięknie rozkwitłych odrośli. Słabsze roślinki są w tym roku w mniejszości. A w ciągu dwóch tygodni wszystkie okryją się kwiatami. Już teraz czyhają na nie pszczoły, osy i małe czarne robaczki. Tak samo nagietek. Dziesiątki małych pączków, które lada chwila rozwiną się w kwiaty. Będzie lepiej, jeśli wezmę nożyczki i od razu się nimi zajmę. Większe pąki już się otworzyły i wystawiają teraz płatki do słońca. Zabieram się do pracy. Obcinam w sumie dziesięć kwiatów, ale i tyle cieszy. Przynajmniej mogę obejrzeć pojedyncze kielichy. Układam je delikatnie na serwetce w wieku od papierowego pudełka. Z kolei do drewnianej skrzynki trafiają listki mięty. Tę zbieram w tym roku wyłącznie na własne potrzeby. Nie opłaca się zrywać resztek, wstyd pokazać się z czymś takim w skupie. Spośród zeszłorocznych sadzonek rozrasta się także melisa. Chciałabym, żeby było dla niej więcej miejsca na grządkach, ale mięta jest agresywniejsza i często potrafi wędrować przez cały ogród – do sąsiadów, do skrzynek, do każdej szczeliny na drodze. Krótko mówiąc, melisa nie daje jej rady. A podobno o moje wino melisowe pytali w aptece klienci! Miluška obiecała, że będzie. Ile małżeństw w okolicy już ocaliło! Ach, jak tu dzisiaj pięknie! Po tej stronie domu. Na tyłach, w ogrodzie. Z przodu, na podwórku, mam na razie pomidory w folii i Marcelę. Stoi oparta o płot, szuka mnie już pół godziny. Gdzie ja się szwendam, przecież musi iść do pracy! Więc dlaczego nie poszła?
– Muszę ci coś powiedzieć!
– Co?
– To, co słyszałam od Tondy!
– A co słyszałaś od Tondy?
– Nie chciałam ci tego mówić, ale nie mam wyjścia, za długo to już trwa.
– No to o co chodzi?
– Ale nie wkurzysz się? Tyle lat się znamy, co?
– Podobno ci się spieszyło!
– Słuchaj, nie bierz tego do siebie, ale to robi się nie do wytrzymania!
– Co tym razem?
– No, normalne to nie jest. Inaczej nic bym nie mówiła.
– Jezu, powiedz to wreszcie!
– To szeleszczenie. U ciebie na strychu.
– Jakie szeleszczenie? Przecież na dworze na pewno nic nie słychać!
– Słyszeliśmy to w nocy, coś okropnego. Zwyczajnie się boimy.
– Zaraz, co słyszeliście w nocy? Kto się boi? Tylko mi nie mów, że słyszysz, jak pakuję zioła do worków, to niemożliwe…
– Nie chodzi tylko o te worki. Były też inne dźwięki. Łomotanie, ale najgorsze są te szelesty. Cała ulica nie może zasnąć. Dzieci boją się spać same w pokoju…
– Jakie znowu dzieci? Jaka ulica? Chwila, kto i co właściwie słyszał?
– No, Tonda na przykład. Nad ranem. Obiecałam mu, że z tobą pogadam, żeby to się nie powtórzyło. Proszę cię, przestań pakować zioła w nocy!
– Ale przecież ja nie pakuję w nocy! Dlaczego miałabym pakować w nocy? I jak miałby to niby słyszeć Tonda? Przecież on mieszka na samym końcu ulicy.
– No, po prostu słyszał i się zdziwił. W dzień nic, a w nocy nagle to. Przecież to zakłócanie ciszy nocnej! Słuchaj, nie wiem, co się działo, ale to było straszne. Przecież wcześniej nie robiłaś takich rzeczy. A może robiłaś?
– W nocy to ja śpię. A nawet jeśli muszę iść na strych, to przecież nie po to, żeby szeleścić, nie? A co dokładnie słyszałaś ty?
– No, szeleszczenie! W nocy wszystko słychać lepiej…
– Ale przecież zamykasz okna? I to czasem na amen, okiennice też, nie?
– Na amen, nie na amen, moja sprawa. Weź zrób coś z tymi szelestami, ja już muszę lecieć. Przestań chodzić w nocy na strych. Lecę.
Kluczowe zdania Marcela powtarza jeszcze kilka razy, znacząco machając przy tym konewką, potem zamyka wszystkie drzwi i leci. Znowu jej się udało. W niecałe dwie minuty. Krew wściekle pulsuje mi w skroniach, mocno ściskam nożyczki. Tylko spokojnie. Może i ja powinnam jej kiedyś powiedzieć, co mnie w niej denerwuje? Może powinnam się jej odciąć, w końcu byłoby tego całkiem sporo! Tylko że ja tak nie potrafię, nie umiem się kłócić. Nie czerpię przyjemności z obrażania ludzi. Marcela jest inna. Lubi kłótnie. Uwielbia, kiedy jej jest na wierzchu. Kiedy kończą jej się racjonalne argumenty, pokonuje rozmówcę krzykiem. Jeszcze przez chwilę stoję przy płocie, niezdolna się ruszyć, i myślę. Potem muszę się uśmiechnąć, bo mój wzrok pada na ogromną zieloną koronę orzecha przed domem Marceli