Virion. Tom 1. Zamek (Szermierz Natchniony) - Andrzej Ziemiański - ebook + audiobook

Virion. Tom 1. Zamek (Szermierz Natchniony) ebook

Andrzej Ziemiański

4,8
37,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy spotkał Achaję był już Szermierzem Natchnionym - bogiem miecza i wrakiem człowieka. Oto opowieść o tym jak stał się jednym i drugim.

Ucieczka spod cesarskiego topora wcale nie oznacza końca kłopotów. Szaleństwo osiąga apogeum a Tadia i Virion stają ramię w ramię do walki ze wspólnym wrogiem.

Gwiazda z ogonem przetacza się przez nieboskłon.

Świat się kończy. Nadchodzi czas wszechogarniającego zła, nieposkromionego chaosu i doszczętnego zniszczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 545

Oceny
4,8 (2233 oceny)
1784
375
68
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CrisLeg

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze czyta się z zapartym tchem czekam na ciąg dalszy
40
violaa92

Dobrze spędzony czas

Ciekawa fabuła, niezła intryga, dopracowane sceny walk, niewymuszone dialogi, różnorodni bohaterowie, których da się polubić lub znienawidzić. Krótko mówiąc, niczego tej książce nie brakuje👍
20
Zebookiempodreke

Nie oderwiesz się od lektury

Polska fantastyka ma się bardzo dobrze, a dowodem na to jest najnowsza książka Andrzeja Ziemiańskiego, czyli „Virion. Zamek”. Fantastycznie wykreowani bohaterowie, ciekawy świat, wciągające przygody i przystępny język, a jako wisienka na torcie – wspaniała okładka.
20
orSZA1514

Nie oderwiesz się od lektury

Stara historia o siedmiu wspaniałych,ale pięknie podana i w smakowitym sosie Imperium Achai... Fajnie poznać młodość bohaterów znanych z cyklu o Achai,ciekawe kto jeszcze się pojawi, może Meredit😁?
10
kowalew

Nie oderwiesz się od lektury

Świętna książka, zaraz zaczynam drugi tom...!!!!! 🤩
10

Popularność




Achaja

Achaja – tom 1

Achaja – tom 2

Achaja – tom 3

Pomnik cesarzowej Achai

Pomnik cesarzowej Achai – tom 1

Pomnik cesarzowej Achai – tom 2

Pomnik cesarzowej Achai – tom 3

Pomnik cesarzowej Achai – tom 4

Pomnik cesarzowej Achai – tom 5

Imperium Achai

Virion. Wyrocznia

Virion. Obława

Virion. Adept

Virion. Szermierz

Szermierz natchniony

Virion. Zamek

Mistrzom, takim jak:

Rozdział 1

Małe miasteczko, zagubione gdzieś na prawie pustynnej ziemi, mogło się zdawać pustawe i senne. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Leżało na skrzyżowaniu dróg i nawet jeśli prawdziwy handel nie rozwinął się na tym bezludziu, to wszelkiej maści wędrowcy i tak często zatrzymywali się w największym zajeździe, jaki oferowało to zadupie. Największym, co nie znaczy, że dobrym. Insekty, jadowite pająki, paskudne jedzenie i zła sława spowodowana ciągłą obecnością wszelakiej maści mętów, włóczęgów i ludzi wyjętych spod prawa sprawiały, że było to jedyne miejsce znane szerzej nawet poza granicami okręgu. Choć raczej nie było się czym chwalić.

Audzie nie przeszkadzała ponura sława okolicy. Dziewczyna stała od rana w pewnej odległości od wejścia do zajazdu i obserwowała wchodzących. Trochę się bała, ale w końcu miasteczko, mimo że małe, miało nawet swoją straż. Co prawda w osobie dowódcy i dwóch podwładnych jedynie, ale i to wystarczyło, żeby męty unikały raczej rozrób na ulicy. Prawdziwe niebezpieczeństwo kryło się w środku zajazdu, a tam Auda wchodzić nie zamierzała. Niestety. Jej dobrowolna warta przedłużała się w nieskończoność, nie zdołała jak dotąd zauważyć nikogo, kto pasowałby do jej planów. Zaglądający do karczmy ludzie mieli albo zakazane mordy zawodowych przestępców, i to tych pomniejszego autoramentu, albo wyglądali po prostu jak pospolici oszuści. Zastanawiała się nawet, jak więc powinien wyglądać ten, którego usiłowała znaleźć. Po czym niby miała go rozpoznać? Jak zgadnąć, który to ten właściwy? Ogarniały ją coraz większe wątpliwości.

Dopiero kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, zobaczyła kogoś, kto ewidentnie różnił się od pozostałych. Postawny, barczysty, o twarzy, która nie wskazywała, że zamierza kogoś zabić albo oszukać już dzisiejszej nocy. Był nawet przystojny, a w dodatku zadbany, długie włosy miał splecione w warkocz, trzymał się w siodle prosto, patrząc przed siebie, a nie zerkając nerwowo na boki jak większość gości. A w dodatku miał trzy konie. Jeden pod siodło i dwa luzaki. I te z tyłu, obydwa, objuczył ciężkimi sakwami. Nietrudno było zgadnąć, co zawierają, bo sterczały z nich kolby kusz i inne podłużne przedmioty zawinięte w płótno. Broń!

– To ten! – Auda, podniecona nagle, niespodziewanie wypowiedziała to na głos.

Podbiegła bliżej, kiedy już zsiadł i wiązał końskie kantary.

– Wybaczcie, panie – zaczęła. – Czy mogę prosić o chwilę rozmowy?

Spojrzał na nią przeciągle. Potem zmarszczył brwi.

– Nie, dziękuję – odparł. – Zamierzam się dzisiaj wyspać.

Najpierw nie zrozumiała i patrzyła na niego bezmyślnie, a potem dotarło do niej znaczenie jego słów. Oblała się rumieńcem. On przecież wziął ją za prostytutkę!

– Nie, nie, panie... ja... – Przełknęła ślinę. Teraz albo nigdy. – To ja zamierzam wam zapłacić.

Tym stwierdzeniem przykuła jego uwagę.

– Słucham? – rzucił zaskoczony.

Pokazała trzymaną dotąd w zaciśniętej dłoni złotą monetę. Dużą i słusznej wagi. Przybysz zmarszczył brwi.

– Schowaj to, dziecko. – Podszedł bliżej, po raz pierwszy rozglądając się uważnie. To naprawdę nie była okolica, gdzie pokazywało się złote monety. A już na pewno nie powinien tego robić bezbronny podlotek. – I wytłumacz, o co ci chodzi.

Auda skinęła głową.

– Muszę załatwić sprawę spadkową u rejenta. A mam prawo podejrzewać, że mogę do niego nie dotrzeć. Ktoś pewnie na mnie czyha.

– Rozumiem. A gdzie urzęduje ten rejent?

Auda pokazała dyskretnie palcem niewielki drewniany dom. Znajdował się dokładnie po drugiej stronie ulicy.

Mężczyzna nie mógł uwierzyć.

– Czy ja dobrze rozumiem? – zapytał. – Chcesz mi zapłacić złotą monetę za to, żebym cię przeprowadził przez ulicę?!

Dziewczyna potwierdziła energicznie.

– I żeby mnie tam w środku nikt nie zabił, i żebym też wyszła stamtąd, ciesząc się pełnią zdrowia. Za to dam ci, panie, złotą monetę, dam nocleg w prawdziwym domu, gdzie nie zjedzą cię pchły i wszy jak w tym zajeździe tutaj, a także nakarmię prawdziwym jedzeniem, a nie pomyjami ze starej szmaty, co grozi ci tutaj, panie. – Kciuk skierowała na wejście do karczmy.

Bardziej już nie mogła przybysza rozbawić. Z najwyższym trudem opanował się, by nie parsknąć śmiechem. Potem jednak poważnie pokiwał głową.

– Dobrze, przyjmuję twoją propozycję, mała. Szczególnie dotyczącą noclegu w czystym łóżku i posiłku. Ale mam jeden warunek.

– Jaki? – O mało nie podskoczyła z radości, widząc szansę na spełnienie jej prośby.

– Jeśli pomogę ci załatwić ten spadek, to będziesz mi winna jedną przysługę.

Już chciała potwierdzić, lecz w tej samej chwili zdała sobie sprawę z tego, co on może mieć na myśli.

– Ale ja nigdy jeszcze nie byłam w łóżku z mężczyzną! – wypaliła, niewiele myśląc.

Przybysz zaczął się śmiać otwarcie. Znowu oblała się rumieńcem, i to dużo bardziej intensywnym niż ten pierwszy.

– Nie sypiam z nieletnimi, dziecko – wyjaśnił. – Ale ja też mam sprawę do załatwienia w okolicy i również potrzebuję czyjejś pomocy. Najlepiej twojej, bo choć strasznie naiwna, to jednak jesteś energiczna i bystra.

Auda zrobiła poważną minę.

– Masz moje słowo i moją pomoc, panie – powiedziała z namaszczeniem.

Mężczyzna tym razem wcale się nie śmiał.

– Chodźmy zatem. – Spojrzał na oddalony o jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków drewniany budynek. – A po drodze wyjaśnij mi, dlaczego ten rejent jest taki groźny.

– To nawet nie jest prawdziwy rejent, tylko raczej samozwaniec. Oszust. I zły człowiek. Ale omotał naszą matkę...

– Naszą?

– Jesteśmy trzy siostry. Trzy sieroty teraz. One już są dorosłe, nie tak jak ja. No, dorosłe, ale nie poradziły sobie.

Znowu jej przerwał:

– Czy mogłabyś mówić w sposób bardziej zborny?

– A tak, jasne. No bo matka złożyła u tego rejenta gotowiznę i testament, żeby później kłopotu nie było. A on oszust. Nie chce wypłacić, nie chce nawet testamentu pokazać. Najstarsza siostra poszła do niego wyjaśnić sprawę, to jej męża pomocnicy rejenta pobili do nieprzytomności, a ją samą śmiertelnie nastraszyli.

– I zgłosiła to gdzieś?

– Niby gdzie?

Zatrzymali się przed wejściem prowadzącym do sporego kantoru.

– Potem poszła średnia siostra – kontynuowała Auda. – Jej nie pobili, ale rejent porządnie ją postraszył. Rzekomymi długami, co to matka miała.

– A miała?

– No skąd?! Ale tak na nią nastawał, że podpisała papier, że nie chce długów, nie chce spadków, niech urzędnik wszystko załatwi, byleby ona nie miała żadnych problemów.

– Rozumiem. – Przybysz skinął poważnie głową. – A ty?

– A ja najmniejsza. Mnie nie trzeba ani bić, ani straszyć. Kopnąć wystarczy.

– Aha. I w związku z tym postanowiłaś...

– Wynająć zawodowca! – palnęło zapalczywe dziewczę. – Mam złotą monetę, co mi kiedyś mama dała na czarną chwilę. Powiedziała, że jak rozpacz przyjdzie, jak matnia, to mam jej użyć.

– No i użyłaś. – Barczysty mężczyzna otworzył drewniane drzwi.

– A nie lepiej wziąć trochę broni z twoich luzaków? – zapytała szeptem Auda.

– To nie Luan ani Troy. Załatwimy sprawę kulturalnie.

Ruszył przodem tak, jakby chciał dziewczynce utorować drogę. Tymczasem niewielkie pomieszczenie było puste, jeśli nie liczyć grubawego, dość młodego rejenta siedzącego za swoim kantorem. Jednak ich wejście sprawiło, że w jednej ze ścian otworzyły się drzwi, przepuszczając czterech osiłków. Sądząc z ich strojów, byli chyba urzędowymi pomocnikami. Sądząc zaś z ich twarzy, pomagali raczej wyłącznie przy rąbaniu drewna, no i, oczywiście, w takich sytuacjach jak dzisiejsza.

– Przyszłaś nareszcie. – Rejent również nie wyróżniał się inteligentną miną. Przypominał raczej spasłego wiejskiego mądralę, co to wygaduje bzdury przy ławie w karczmie, a milczenie współbiesiadników bierze za aprobatę i okazanie szacunku dla jego mądrości. – Podpisz tutaj. I nic złego ci się nie stanie.

– Niczego nie podpiszę bez przeczytania! – zawołała Auda wojowniczo, jednocześnie chowając się za plecami swojego wynajętego obrońcy.

– A ty kto? – zainteresował się rejent.

Przybysz lekko rozłożył ręce, kiwnął głową w stronę dziewczyny.

– A skąd przybyłeś?

Mężczyzna wskazał kciukiem za swoje plecy. Że niby „stamtąd”.

– A dokąd jedziesz?

Nowy ruch palcem. Tym razem miało to chyba znaczyć, że jedzie po prostu przed siebie.

Rejent wzruszył ramionami i stracił zainteresowanie obcym.

– Chodź tu, mała, bo każę siłą doprowadzić! – wrzasnął.

– Nie pójdę – pisnęła dziewczyna.

Skoro Auda nie chciała się ruszyć, ruszył się jej obrońca. Barczysty mężczyzna podszedł do kantorka. Czterech osiłków napięło mięśnie, szykując się do ewentualnego skoku na niego.

– Co dziewczyna ma podpisać? I gdzie jest testament?

Rejent nie mógł uwierzyć w taką bezczelność.

– A ty kim jesteś, parchu, żeby pytania zadawać? – powiedział z bezgraniczną pogardą. – Won stąd, bo psami poszczuję!

Mężczyzna nie przejął się ani groźbą, ani samym urzędnikiem. Wziął do ręki leżący na blacie dokument i szybko przebiegł go wzrokiem.

– Przecież to jest zrzeczenie się dziedziczenia na twoją korzyść.

– No i co z tego?

– To zwykły rabunek.

– No i co z tego? – Obwisłe wargi rejenta wydęły się w pogardliwym prychnięciu. – Won, ścierwo!

Mężczyzna podniósł rękę, powstrzymując osiłków, którzy już chcieli się na niego rzucić.

– Powiedz, dlaczego to robisz? – zapytał spokojnym tonem.

Musiał uderzyć w jakąś czułą strunę rejenta, bo ten postanowił odpowiedzieć:

– Bo mogę – wycedził z lekceważeniem. – Robię to, bo mogę, śmieciu!

Przybysz znikąd chwycił z blatu młotek, który służył rejentowi do uciszania zbyt hałaśliwych petentów. Urzędnik, który nagle domyślił się zamiarów obcego, natychmiast zdjął ręce ze stołu. Niestety, przybysz nie zamierzał uderzyć w dłoń. Zamachnął się młotkiem w twarz rejenta, poprawił w ucho i kopnął w goleń tego z osiłków, który zareagował pierwszy, unosząc ręce. Drugi z pomocników zarobił młotkiem w zęby, trzeci od góry w czaszkę. Jedynie czwarty zdołał odskoczyć i uciekał teraz w stronę drzwi z krzykiem. Nikt go nie gonił.

– Przepraszam... Ja przepraszaaaam – łkał rejent, powstrzymując krew buchającą z rozwalonego nosa. – Ja nie chciałeeeem...

– Pieniądze oddaj. I testament.

Roztrzęsiony urzędnik wyjął spod kantoru sporych rozmiarów skrzynkę. Potem dołożył związany sznurkiem zwój papierów.

– Nie zabijaj! – rozpłakał się nagle. – Ja przepraszam, nie chciałeeem...

– Ja pierdolę, wszystko juchą uświniłeś!

Mężczyzna z obrzydzeniem wziął skrzynkę i papiery, a potem odwrócił się do dziewczyny.

– Chodźmy – powiedział. – Pan rejent nie będzie już dzisiaj urzędował.

Auda patrzyła na niego rozszerzonymi oczami.

– To... To tak prosto jest?

– Tak prosto. – Uśmiechnął się do niej. – Wiesz, ja czasami mam wrażenie, że większość ludzi po prostu chce dostać w ryj. I robi wszystko, żeby dostać.

Nie mogła się otrząsnąć ze zdziwienia. Kiedy wyszli na szeroką ulicę, okazało się, że to nie koniec przeszkód. Pomocnik, któremu udało się uciec, zdążył zawiadomić straż. Teraz jej dowódca, niezdyszany nawet, triumfalnie wymierzył w obcego ostrze swojego miecza. Dwóch jego ludzi trzymało gizarmy w pozycjach bojowych, mimo że ich przeciwnik nie miał przy sobie żadnej broni.

– No! Koniec grandy, bandyto! Powiedz nam tylko, jak cię zwą.

Obcy mężczyzna popatrzył na niego spokojnie.

– Virion – odparł.

Dowódca straży był człowiekiem z otwartym umysłem. No i docierały do niego wieści z szerokiego świata. W związku z tym najpierw wytrzeszczył oczy, a potem, kiedy treść tego, co usłyszał, przebiła się do świadomości, wykrztusił:

– O kurwa!

Zawrócił na jednej nodze i zaczął uciekać. A za nim jego ludzie.

Zbrojni z Zamku nie wyglądali groźnie. Broń, jak i wszelkie narzędzia służące do włamywania trzymali ukryte pod płaszczami. Podejrzenie mógł budzić jedynie fakt, że tak wielu młodych, rosłych mężczyzn gromadzi się o tej porze w jednym miejscu. I to nie na forum, nie na żadnym placu ani dziedzińcu. Wszyscy stłoczyli się na stosunkowo wąskiej ulicy. Wszyscy też ewidentnie na coś czekali. Na szczęście o tej porze, na kilka chwil przed wschodem słońca, nie było zbyt wielu przechodniów, którzy mogliby się zaniepokoić tym niecodziennym widokiem.

– Ruszamy?

Kody był bardzo młodym oficerem, dopiero co po promocji, i nie miał żadnego doświadczenia w pracy operacyjnej. Właściwie to wpadł w tryby zamkowej machiny przypadkiem, z powodu narzekań żony, że mało zarabia. No i dostała, co chciała. Teraz w służbach specjalnych zarabiał dużo, a jeszcze więcej mógł załatwić. Ale w domu praktycznie przestał się pojawiać. A jeśli już, na krótko w nocy, to był zbyt zmęczony, żeby zająć się żoną.

– O Bogowie. – Anh, starszy, doświadczony oficer trzymał się obiema rękami za brzuch. – Nie dam rady.

Kody się zaniepokoił. Rozkaz był jasny. Mają wejść na adres tuż przed wschodem słońca. A od tego dzieliły ich już nie modlitwy, ale dosłownie chwile.

– Jesteś pewny, że to zatrucie? – zapytał.

Umęczony zwierzchnik nie był w stanie otworzyć zaciśniętych ust. Skinął tylko głową.

– Wołać medyka?

Tamten zaprzeczył.

– To co robimy?

Anh jęknął przeciągle.

– Chyba się zesram – wyznał.

U, zaraza. Oficer defekujący na środku ulicy nie był widokiem, który ktokolwiek powinien oglądać. Kody doskonale rozumiał całą grozę sytuacji.

– Tam. – Machnął ręką. – Dwie przecznice dalej jest publiczny sracz. Przy tych małych łaźniach.

– O... dzięki...

– No ale co...? Chcesz tam iść? Teraz?!

– Ty poprowadź akcję. Ja nie dam rady.

Młodym oficerem coś zatrzęsło. To nie był strach. To było przerażenie.

– Ja nie mam uprawnień! Ja nigdy tego nie robiłem! – I przypomniał sobie najważniejsze: – Rozkaz wyraźnie stwierdza, że to ty dowodzisz.

– A gdybym zginął, to ty przejmujesz dowodzenie.

– Przecież żyjesz.

Anh, zgięty wpół, trzymając się za brzuch, ruszył wzdłuż ściany budynku, w którego cieniu stali. I co gorsza, szedł w kierunku przeciwnym do tego, gdzie znajdował się cel ich dzisiejszego ataku.

– Uznaj mnie za poległego w akcji. – Anh ledwie mówił, targany paroksyzmami bólu. – Poprowadź ludzi. Już! Ja dołączę, jak... będę mógł.

Kody przez chwilę miał wrażenie, że otworzyły się przed nim wrota nocy. Uniósł wzrok. Niestety, niebo pojaśniało, a słońce właściwie już wschodziło. Nie było czasu na nic.

Ruszył wzdłuż zebranych przy murze ludzi. Podczas akcji na ulicy zakazano wydawania komend. Kody więc, idąc, klaskał rytmicznie. A potem zaczął wskazywać kolejne sekcje.

Drabiny!

Sześć dwuosobowych zespołów runęło do działania, w biegu składając konstrukcje z niewielkich, możliwych do ukrycia pod płaszczem elementów. Błyskawicznie zaczepili haki o dach atakowanej willi.

Szturm! – kiwnął palcami na odpowiednich ludzi.

Sześć malutkich grup szturmowych wspięło się na dach. Kody energicznymi ruchami ramion dał sygnał do ataku. Kiedy tamci zeskoczyli po drugiej stronie, poczuł nawet coś na kształt ulgi. Nigdy nie dowodził akcją na mieście, ale pod sobą miał fachowców. Weteranów. I z grubsza akcja przebiegała tak, jak powinna. Chyba.

Drzwi!

Oddział główny ruszył do bramy otwartej przez jeden z oddziałów szturmowych. Kody wbiegł razem z nimi. Tu już mógł krzyczeć.

– Wymiatanie!

Wskazywał ludziom poszczególne kierunki. Na szczęście plan wnętrza ogromnej, kapiącej od bogactwa willi, który dostarczono im poprzedniego dnia, był prawidłowy. Każdy z zamkowych wiedział, gdzie ma biec i co robić. Tylko dowódca i jego ochrona zostali na środku przestronnego patio.

– Wóz! – rozkazał Kody.

Jego podręczny podoficer pobiegł wezwać wóz do transportu więźniów. Pojazd został odpowiednio zakamuflowany, ale musiano podstawić go pod same drzwi. Tylko wtedy żaden praworządny obywatel nie zobaczy, co się tutaj dzieje.

Drugi podoficer ruszył zbierać meldunki. Dopiero teraz Kody miał szansę odetchnąć i zebrać myśli. Bardzo im się oberwie? To Anh miał dowodzić akcją, on sam nawet nie miał odpowiednich uprawnień. Nie powinien, nie miał prawa, mógł narazić i ludzi, i co gorsza, akcję. No i jeszcze jeden problem. Jak oni obaj powinni napisać raporty o akcji? Przyznać się do złamania regulaminu? Zaraz! Niespodziewana myśl przyszła oficerowi do głowy. Zaraz! A może to wszystko to tylko prowokacja? Może Anh udawał chorobę jedynie po to, żeby dowództwo mogło zobaczyć, czy Kody z zaskoczenia poradzi sobie z przeprowadzeniem nalotu? A może też bardziej chodziło o to, jaki on sam napisze teraz raport z akcji? Czy przyzna się do złamania regulaminu? Ale zagwozdka.

Nie miał czasu na dalsze rozmyślania. Jego ludzie zaczęli kolejno sprowadzać do atrium aresztowanych członków rodziny. Procedura została ustalona już dawno i była zawsze taka sama. Więźnia prowadzono przed oblicze oficera, który pytał o imię i skreślał odpowiednią pozycję z listy. Potem aresztowanego odzierano z szat, by sprawdzić, czy nie ma ukrytej trucizny, za pomocą której mógłby umknąć karzącemu ramieniu sprawiedliwości. Następnie go kneblowano, zarzucano worek na głowę, żeby stracił orientację, krępowano dłonie i również zabezpieczano je workiem, tym razem jednak wykonanym ze skóry. A potem wystarczyło już tylko związać nogi. Ale nie w kostkach, jak to czynią amatorzy, tylko profesjonalnie, w kolanach. Dzięki temu więzień mógł drobić małe kroczki i nie trzeba go było samemu nosić.

Najpierw poddano procedurze pana domu, potem jego żonę, dwie córki i syna, a dopiero później całą resztę, czyli służących i niewolników. Już po modlitwie pod jedną ze ścian udało się zgromadzić całkiem spory tłumek nagich więźniów, a podoficer mógł zameldować, że wygarnęli wszystkich.

– Jak to wszystkich? – Kody zdziwiony patrzył na swoją listę. Jedno z imion pozostało nieskreślone. – Kogoś brakuje.

– Kogo?

– Służącego, piekarza.

Podoficer patrzył na listę ludzi, którzy mieli zostać aresztowani, zupełnie tak, jakby umiał czytać.

– Sprowadziliśmy wszystkich.

– Ukrył się gad! – Kody z dumą stwierdził, że potrafi samodzielnie podjąć decyzję. – Przeszukać dom jeszcze raz! – błyskawicznie wydał stanowczy rozkaz. – Wybebeszyć wszystko, co się da!

– Tak jest!

– A potem wybebeszcie to, czego się nie da.

Ludzie ruszyli do swoich zadań. Kody został ze swoją ochroną. Dopiero teraz dopadły go wątpliwości. A może w emocjach zapomniał kogoś skreślić z listy? To byłaby kompromitacja, gdyby wysłał ludzi na poszukiwania niepotrzebnie, jedynie z powodu własnego błędu. Udając, że się nudzi, zrobił kilka kroków, niby to przechadzając się po atrium, a przy okazji skrupulatnie przeliczył skrępowanych więźniów pod ścianą. Wrócił na swoje miejsce na środku i porachował skreślone imiona. A jednak miał rację. Jednego brakowało.

Zaraz, zaraz, zastanowił się. Istniała też inna możliwość. A może ten, którego brakowało, wcale się nie schował? Tylko uciekł jakimś tajemnym przejściem? Willa była obstawiona, więc zbieg na pewno nie wyszedł po prostu na ulicę i nie oddalił się chyłkiem. W jaki sposób można wyjść z domu i nie pojawić się na ulicy? To akurat jest proste jak budowa młotka. Trzeba przejść do innego budynku. A potem, kto wie, może jeszcze do następnego. A tam to już spokojnie można wyjść nawet drzwiami, zupełnie się nie kryjąc. Zbrojni, którzy otaczali kordonem pierwszą willę, nie znali przecież twarzy tych, których mieli złapać.

No dobrze, a jak przedostać się z jednej willi do drugiej? Najłatwiej przez łączące je dachy. Jednak taki numer by nie przeszedł. Przecież zamkowi zaatakowali to miejsce właśnie górą, lądując od razu w patio. Gdyby ktokolwiek był na górze lub zamierzał się tam przedostać, zostałby natychmiast zauważony. Pozostawało więc tajemne przejście w ścianie między budynkami.

Kody wezwał swojego podoficera.

– Tak, panie?

– Twoi ludzie nie znajdą kryjówki – powiedział. – Tego człowieka już tu nie ma.

– Odwołać ludzi?

– Tak. Myślę, że zbieg jest już na terenie innego domu. Może ucieka dalej... Choć wydaje mi się, że tam właśnie się zaszył i czeka, aż odejdziemy.

– Co mam robić?

– Z czym graniczy ta willa?

– Domy tylko od wschodu i od zachodu. Od północy jest ulica, z której tu weszliśmy. A od południa następna.

– To świetnie. Każ ludziom przyjrzeć się ścianom wspólnym z innymi budynkami. Tam musi być gdzieś sekretne przejście.

Podoficer, choć niezbyt wykształcony, był starym wygą, który zęby zjadł na akcjach takich jak ta. Skrzywił się, słysząc instrukcje swojego dowódcy.

– Wątpliwe... – nie dokończył.

– Dlaczego?

– Wymagałoby to współpracy kogoś z tej drugiej willi. A właściwie to nawet wszystkich, którzy tam mieszkają. To praktycznie niemożliwe.

No tak – Kody zrozumiał, że się zagalopował. Tego typu myślenie prowadziło do przekonania, że właściwie to połowa Syrinx bierze udział w spisku mającym na celu wywieść go w pole. A to przecież nie była akcja przeciwko członkom tajnego sprzysiężenia. Nic z tych rzeczy. Jak w większości przypadków, stali się po prostu częścią jakiejś miałkiej pałacowej intrygi, którą realizowano rękami pracowników Zamku pod przykrywką afery gospodarczej. Ot, jak zwykle, ktoś piął się do góry, ktoś leciał w dół, a wszyscy wokół podstawiali sobie nogi.

– No dobrze – mruknął Kody. – Chcę skorzystać z twojego doświadczenia, więc zastanów się. Gdybyś to ty był przestępcą, to jak byś mógł stąd uciec?

Te słowa połechtały dumę podoficera.

– No... przez dach się nie da. – Stary wyga rozglądał się uważnie. – Tajemne przejście w domu takim jak ten wymaga współpracy zbyt wielu osób. Więc może tam jest jakaś mysia dziura? – Wskazał załom muru, gdzie obsadzona roślinnością sadzawka wdzierała się między pokoje.

Obaj ruszyli w tamtym kierunku. Ciekawe nowobogackie rozwiązanie. Płytki basen został tak ukształtowany, że w tym miejscu tworzył uroczą zatoczkę, którą dawało się podziwiać, jedząc na przykład posiłek w jednym z pomieszczeń. Ściany wspólnej z sąsiednią willą nie było widać, wszystko przykrywały pnącza.

– Żeby się tam dostać, trzeba wejść do wody.

Podoficer potwierdził ruchem głowy.

– Doskonałe rozwiązanie, jeśli chodzi o psy tropiące.

– Prawda?

No trudno. Chcąc nie chcąc, obaj weszli do wody. Na szczęście sięgała raptem do połowy łydek. Źle się brodziło, bo kamienna mozaika pokrywająca dno okazała się bardzo śliska. Kody niemal wywrócił się dwa razy i tylko sprawności swojego podwładnego zawdzięczał fakt, że pozostał suchy. W końcu rozchylił liściaste pnącza na ścianie łączącej obie wille.

– Krata!

– A po drugiej stronie też rośliny!

– Przeciśniesz się?

– Nie, panie. Ale możemy przejść górą. Pręty nie mają ostrych zakończeń.

– Bo przecież jeden bogacz nie będzie kradł drugiemu zastawy stołowej po nocy. – Kody uśmiechnął się do własnej konstatacji. – Przechodzimy górą!

– Ale, panie! Przecież tam – podoficer wskazał zbitą ścianę roślin – to już inna willa!

– No i co z tego? Wiemy, jak nam uciekł, gad jeden!

– Panie, nie mamy nakazu. Nie powiadomiliśmy dowództwa.

– Jeśli zaczniemy powiadamiać, to ten człowiek nam zwieje.

Kody był całkiem nieźle wysportowany. Bez kłopotu, wykorzystując zdrewniałe części roślin, wspiął się na kratę i opuścił po drugiej stronie.

– Ależ, panie! – Podoficer miał wątpliwości. – Jesteśmy w bogatej dzielnicy. Tu wszędzie mieszkają wielmoże, pałacowi urzędnicy, wysoko postawieni dostojnicy! A my nie mamy nakazu na ten dom!

– Za mną!

Stary wyga westchnął, przechodząc przez kratę. Mimo zaawansowanego wieku poszło mu równie dobrze jak jego dowódcy. W końcu na Zamku nie zatrudniano kalek. No może poza najwyższą hierarchią.

– Bogowie. – Powoli uspokajał oddech. – To jest dzielnica władnych ludzi – powtarzał. – Wiecie, panie, co oni mogą nam zrobić?

Kody nie słuchał, rozchylając gałęzie. Dobra, dobra. Słowa podwładnego upewniały go w przeczuciu, że to wszystko to tylko próba dla nowicjusza. Dowództwo na Zamku chce sprawdzić, jak Kody się zachowa, napotykając kolejne trudności. Najpierw dziwna choroba Anha, potem brak jednego z podejrzanych, a teraz to: czy mając uzasadnione podejrzenie, że tu ukrywa się zbieg, Kody odważy się podjąć decyzję o wejściu na teren następnej posesji? I to straszony przez własnego podoficera władnymi wielmożami, ich koneksjami i możliwością zemsty. Mozaika naprawdę układała się w całość. To wszystko to jedynie próba! Dodatkowy egzamin praktyczny polegający na sprawdzeniu, jak zachowa się w prawdziwej akcji pod presją nieprzewidzianych okoliczności.

Kody był pewny. Przedzierał się przez zbitą roślinność, bez mała spodziewając się zobaczyć po drugiej stronie komisję egzaminacyjną z Zamku.

Widok, który ukazał się jego oczom, zaskoczył go jednak dużo bardziej, niż gdyby stali tam Nerva, Imms i Taida, trzymając się za ręce.

Długo stał oniemiały, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Niezbyt rozległe patio pozbawione było jakichkolwiek ozdób. Żadnej sadzawki, ozdobnych roślin, żadnych mebli umożliwiających wypoczynek czy w ogóle jakichkolwiek sprzętów. Te pomieszczenia, które Kody widział przez otwarte drzwi, również pozbawiono wyposażenia. Poza jednym elementem – pod ścianami spoczywały ustawione jedne na drugich solidne drewniane skrzynie. Wszystkie takie same.

Pod ścianami spoczywały ustawione jedne na drugich solidne drewniane skrzynie. Wszystkie takie same

Otrząsnął się szybko. Razem z podoficerem ruszyli przez patio, a potem weszli do dużego pokoju.

– Co to jest?

Tu również każdy łokieć wolnej przestrzeni zajmowały identyczne skrzynie. Ponumerowane, opatrzone skoblami, porządnie zabezpieczone woskiem.

– Jakieś archiwum? – poddał myśl podoficer.

– No coś ty? Kto trzymałby papiery pod gołym niebem bez mała.

– Deszcz w Syrinx to raczej rzadkość, panie.

– No ale... Dlaczego tych skrzyń nie wsadzić do jakiejś piwnicy?

Nie potrafili znaleźć odpowiedzi. Kody nachylił się nad jedną skrzynią. Jakoś opuściło go przekonanie, że to prowokacja dowództwa Zamku mająca na celu sprawdzenie jego umiejętności podejmowania decyzji w stanie skrajnego zaskoczenia.

– Otwórz jedną.

– Ależ, panie. To naprawdę dzielnica notabli i dostojników!

– Tu chyba żaden dostojnik nie mieszka. – Kody rozejrzał się po pozbawionym jakichkolwiek mebli otoczeniu. – Otwieraj.

Podoficer nie mógł się dalej opierać. Ze skórzanego olstra przy pasku wyjął łom i bez większego wysiłku wbił pod zawias. Naparł mocno i umiejętnie, wyłuskując trzymające skuwkę gwoździe.

Obaj ostrożnie unieśli wieko. Wnętrze skrzyni wypełniały ułożone idealnie równo kartki. Najwyraźniej posegregowane według jakiegoś planu. Nad nimi sterczały bowiem fiszki z numerami i literowymi skrótami, które niewiele Kody’emu powiedziały. Podzielono je też na sekcje, grzbiety stron poprzedzielane były okładkami w innym kolorze.

Kody usiłował wsunąć palce między kartki, żeby wyjąć kilka z nich. Nie udało mu się. Nic dziwnego. Niedawno, kiedy pomagał przy budowie u teścia, jedna z cegieł upadła mu na dłoń tak nieszczęśliwie, że od tamtej pory jego środkowy palec był sztywny, opuchnięty i nie dawał się zginać. Zresztą cały zbiór wpasowano w skrzynię tak ściśle, że bez zniszczenia papieru trudno było cokolwiek wyciągnąć.

– To chyba można oglądać tylko po wyjęciu całości ze skrzyni. – Podoficer wskazał uchwyt z boku.

– Jak w archiwum – mruknął Kody. – Tyle że jeśli za to szarpnę, to nie mam pojęcia, czy nie rozsypią się wszystkie kartki.

– Może zostawmy, jak jest, i tylko napiszemy raport? – W głosie podwładnego zabrzmiała niepewność.

Raport? Dobre sobie. I niby co tam napisać? „Wtargnęliśmy do domu sąsiada podejrzanego, przeszukując wnętrze i grzebiąc w prywatnych zapiskach”? Nie, nie, to nie wyglądało na prywatne zapiski. Kody czuł, że dotknął jakiejś nieprawdopodobnej tajemnicy. Kogo bowiem było stać na tak monstrualne archiwum? A jeśli nawet, to kto trzymałby tak bezcenną rzecz w warunkach urągających elementarnym zasadom bezpieczeństwa? Co tu jest nie tak?

Lewą dłonią wyrwał nareszcie spośród ściśniętych kartek plik o grubości paznokcia, mnąc jednak i gniotąc strasznie pozostałe papiery. Wiedział, że nie da się tego wsunąć z powrotem tak, żeby nikt się nie zorientował. Jednak ciekawość wzięła górę.

– I co? – Podoficera również ogarnęła fascynacja. – Co to jest, panie?

– Jakieś... jakieś... Nie wiem, co to jest.

Drobne literki skakały Kody’emu przed oczami. Część otwartego na chybił trafił dokumentu pisana była normalnie, a część została ewidentnie zaszyfrowana.

– Nieprawdopodobne.

– Co?

– Jakby kartoteka? Akta osobowe? – To zabrzmiało już bardziej jak pytanie.

– I kogo tam opisują?

Kody przełożył papiery do drugiej ręki, starając się znaleźć początek następnego pliku. Oznaczone fiszkami okładki były bardzo miękkie i trudne w przeglądaniu, kiedy robiło się to w pozycji stojącej.

Zdecydował się położyć dokumenty na posadzce i kucnąć obok.

– Patrz. Nawet w jednym zdaniu część jest napisana normalnie, a część szyfrem. Mogę przeczytać imię, datę urodzenia, miejsce, wiele rzeczy, a potem jakieś zagadki.

– No i skąd jest ten tu? – Podoficer poddawał się fascynacji tak jak jego szef.

– Z Syrinx.

– I co robi?

– Nie wiem. – Kody puknął palcem w zakodowane wyrazy. – Ale coś tu jest dziwnego. Tak się...

Przerwał im głośny szelest za ścianą roślinności. Obaj podskoczyli jak chłopcy przyłapani na piciu wina.

Na patio ukazał się Anh, nadal trzymający dłonie na obolałym brzuchu.

– Co wy tu, kurwa, robicie?! – zawołał na ich widok. – Pojebało was?!

Podoficer stanął na baczność, wskazując wzrokiem Kody’ego, czym dał do zrozumienia, że on tylko wykonywał rozkazy.

– Co jest, kurwa?

– Patrz, co znalazłem.

– Sram na to, co znalazłeś. – Anh skrzywił się boleśnie, zdając sobie sprawę, że w jego akurat sytuacji to było nie w porę powiedziane. Zacisnął zęby. – Widział was ktoś?

– Tu nikogo nie ma.

– To się jeszcze okaże.

– Patrz, co znalazłem. Widzisz te setki skrzyń?

– Ja tu, kurwa, nie skrzynie oglądać przyszedłem! Wiesz, co to za dzielnica? Wiesz, kto tu może mieszkać?

– Tu nikt nie mieszka.

– Dureń. Spierdalamy stąd! Już!

Kody podniósł trzymane w ręku kartki.

– To jakieś tajne akta. Część jest zaszyfrowana!

– Schowaj to tam, gdzie było. – Dowódca mało nie eksplodował, ale zaraz zgiął się z bólu. Musiał pamiętać, żeby nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.

Niestety, wyjętych kartek nie udawało się schować tam, gdzie były. Pozostałe upchano zbyt gęsto. Kolejne próby tylko potęgowały straty w postaci wgnieceń i kancer.

– Dobra. – Anh szybko stracił cierpliwość. – Zabieraj ze sobą to, co wyjąłeś, i spal w jakimś kącie. A ty – kiwnął na podoficera – zamknij skrzynię tak, żeby nie było śladu.

– Tak do końca to się nie da.

– Zrób, co możesz, i spierdalamy!

Taida nie należała do szefów lubujących się w opierdalaniu pracowników. Lata na stanowisku imperialnego prokuratora pozwoliły jej jednak wyrobić w sobie postawę, której podwładni bali się chyba bardziej niż wrzasków Immsa. Nigdy nie podnosiła głosu. Ale wystarczyło, że spojrzała na funkcjonariusza, szczególnie młodego, z wyrazem twarzy w stylu: „Naprawdę? I to już wszystko?”, by oficer w duchu żegnał się już z rodziną, widząc swoją przyszłość na jakimś prowincjonalnym zesłaniu albo wręcz na dnie zamkowego lochu.

Dziś jednak nie zamierzała stroić żadnych min. Po pierwsze, dostała nową zabawkę, którą właśnie oglądała, a po drugie, Daazy nie był młodym funkcjonariuszem, tylko jej najbardziej zaufanym oficerem śledczym.

– Co to jest? – zapytał już w drzwiach, widząc dziwną rurę w dłoniach Taidy.

– Kusza – wyjaśniła.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Copyright © by Andrzej Ziemiański Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2020

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-639-5

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski Robert Łakuta

Ilustracja na okładce Piotr Cieśliński

Projekt okładkiSzymon Wójciak

IlustracjeVladimir Nenov

Redakcja Karolina Kacprzak

KorektaMagdalena Byrska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Sprzedaż internetowa

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/