Uzyskaj dostęp do tej i ponad 200000 książek od 9,99 zł miesięcznie
45 osób interesuje się tą książką
Poruszająca historia kobiety, która była świadkinią przełomowych wydarzeń XX wieku
Violeta przychodzi na świat pewnego burzowego dnia 1920 roku jako pierwsza dziewczynka w rodzinie obdarzonej pięcioma pełnymi wigoru synami. W tym samym czasie do kraju dociera grypa hiszpanka, ponadto społeczeństwo wciąż zmaga się ze skutkami Wielkiej Wojny.
Dzięki zapobiegliwości ojca rodzina wyjdzie z tego kryzysu bez szwanku, ale wkrótce stanie w obliczu kolejnego: załamanie gospodarcze z 1929 roku odbije się na życiu Violety, dotąd upływającym w splendorze wielkiego miasta. Rodzina straci wszystko i będzie zmuszona do przeprowadzki w odległą, dziką część kraju. Tam dziewczyna osiągnie pełnoletność i pozna pierwszego kandydata na męża…
W liście skierowanym do ukochanej osoby Violeta wspomina destrukcyjne zawody miłosne i płomienne romanse, nędzę i bogactwo, bolesne straty i chwile wielkiej radości. Na jej losy wpłynęły ważne wydarzenia historyczne: walka o prawa kobiet, rządy tyranów i ich upadek, wreszcie dwie pandemie: grypy hiszpanki z 1920 roku oraz koronawirusa z 2020 roku.
Isabel Allende kreśli kolejną niezwykle inspirującą i głęboko poruszającą historię, opowiedzianą przez kobietę, której pasja, determinacja i poczucie humoru pomagają jej przejść przez niezwykle burzliwe życie.
Isabel Allende (ur. 1942) – chilijska pisarka i dziennikarka. Jej rodzina została zmuszona do ucieczki do Wenezueli po zamachu stanu z 1973 roku, podczas którego obalono ówczesnego prezydenta, kuzyna jej ojca, Salvadora Allendego, a do władzy doszedł Augusto Pinochet. Doświadczenia te wykorzystała, pisząc swoją debiutancką powieść Dom duchów, która stała się międzynarodowym bestsellerem i została sfilmowana w gwiazdorskiej obsadzie. Opublikowała ponad 20 powieści, m.in.: Dom duchów (Marginesy 2021), Córkę fortuny (Marginesy 2021), Portret w sepii (Marginesy 2022), Z miłości i cienia (1992), Opowieści Ewy Luny (2000), Inés, pani mej duszy (2008), Japońskiego kochanka (2016), W samym środku zimy (2018), Długi płatek morza (Marginesy 2020), które zostały przetłumaczone na 35 języków i sprzedane na całym świecie w 70 milionach egzemplarzy, a także autobiograficzną prozę Kobiety mojej duszy (Marginesy 2022). Od 1987 roku mieszka w Stanach Zjednoczonych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 445
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 16 min
Lektor: Gaya Rosa
Nicolasowi i Lori,
moim podporom na stare lata
Felipemu Berriosowi del Solar,
mojemu drogiemu przyjacielowi
Tell me, what is it you plan to do
With your one wild and precious life?
Powiedz, co zamierzasz wreszcie robić
Z twoim jedynym zwariowanym i cennym życiem?
MARY OLIVERLETNI DZIEŃ (PRZEŁ. CZESŁAW MIŁOSZ)
Santa Clara, wrzesień 2020
Najdroższy Camilo,
spisuję te wspomnienia, by pozostawić Ci jakieś świadectwo, sądzę bowiem, że w dalekiej przyszłości, kiedy będziesz bardzo stary i pomyślisz o mnie, pamięć może Ci płatać figle, bo zawsze byłeś roztargniony, a ta wada pogłębia się z wiekiem. Moje życie zasługuje na to, by je opowiedzieć, z powodu nie tyle moich zalet, ile grzechów, o które nawet mnie nie podejrzewasz. Opowiem Ci o nich. Przekonasz się, że to istna powieść.
Jesteś w posiadaniu listów zawierających opis całego mojego życia, może z wyjątkiem kilku grzechów, o których wcześniej wspomniałam, musisz jednak spełnić swoją obietnicę i spalić je, kiedy umrę, bo są zbyt sentymentalne, a często wręcz złośliwe. Niech to streszczenie zastąpi tamtą przesadnie obfitą korespondencję.
Kocham Cię najbardziej na świecie.
Violeta
I. WYGNANIE
1920–1940
1
Przyszłam na świat w pewien burzowy piątek roku 1920, roku zarazy. Wieczorem w dniu moich narodzin nastąpiła przerwa w dostawie prądu, jak to zwykle bywało w czasie burzy, zapalono więc świece i lampy naftowe, które zawsze były pod ręką na wypadek takich awarii. María Gracía, moja matka, poczuła skurcze – dobrze jej znane, wszak urodziła już pięciu synów – i z rezygnacją przyjęła cierpienie, pogodzona z tym, że wyda na świat kolejnego chłopca, z pomocą sióstr, które już wcześniej towarzyszyły jej w takich momentach, nie tracąc przy tym głowy. Lekarz rodzinny od kilku tygodni pracował bez wytchnienia w jednym ze szpitali polowych, wydało im się więc nierozsądne wzywanie go do czegoś tak prozaicznego jak poród. Przy poprzednich rozwiązaniach mogły liczyć na akuszerkę, za każdym razem tę samą, ale jako jedna z pierwszych padła ofiarą grypy, a one nie znały żadnej innej.
Matka doszła do wniosku, że przez całe swoje dorosłe życie była w ciąży, leżała w połogu albo dochodziła do siebie po samoistnym poronieniu. Jej najstarszy syn, José Antonio, skończył siedemnaście lat, co do tego akurat nie miała wątpliwości, bo urodził się w roku, gdy doszło do jednego z najsilniejszych trzęsień ziemi, które obróciło w gruzy pół kraju[1] i pochłonęło tysiące ofiar, nie pamiętała natomiast dokładnie wieku pozostałych dzieci ani liczby swoich niedonoszonych ciąż. Każda z nich na kilka miesięcy wyłączała ją z normalnego życia, a poród zawsze oznaczał długotrwałe wyczerpanie i melancholię. Przed ślubem była najatrakcyjniejszą panną na wydaniu w stolicy[2], smukłą, obdarzoną niezapomnianą twarzą o zielonych oczach i delikatnej skórze, ale zbyt częste ciąże zdeformowały jej ciało i przygasiły ducha.
Teoretycznie kochała swoje dzieci, ale w praktyce dla własnej wygody wolała trzymać je na dystans, albowiem energia rozpierająca bandę chłopaków wprowadzała bitewny zamęt do jej małego kobiecego królestwa. Kiedyś wyznała swojemu spowiednikowi, że to jakaś klątwa szatana skazała ją na rodzenie synów. Jako pokutę zadał jej odmawianie różańca, codziennie przez okrągłe dwa lata, i przekazanie pokaźnej darowizny na remont kościoła. Mąż zakazał jej chodzenia do spowiedzi.
Pod czujnym okiem Pilar, mojej ciotki, Torito, chłopak do wszelakich posług, wszedł na drabinę i przywiązał sznury (trzymane w szafie na takie okazje) do dwóch stalowych haków, które sam kiedyś umocował w suficie. Matka, ubrana w długą koszulę nocną, klęczała zawieszona na przywiązanych do rąk sznurach i parła przez jakiś czas, w jej odczuciu trwający wieczność, miotając straszliwe przekleństwa, których zwykle nie używała. Ciotka Pía przykucnęła między jej nogami, gotowa przyjąć noworodka, zanim ten dotknie podłogi. Wcześniej przygotowała napary z pokrzywy, piołunu i ruty, zalecane po porodzie. Łoskot burzy uderzającej w żaluzje i odrywającej fragmenty dachu zagłuszył jęki i długi końcowy wrzask rodzącej, kiedy wysunęłam głowę. Zaraz potem moje pokryte śluzem i krwią ciało wyślizgnęło się ciotce z rąk i spadło na drewnianą podłogę.
– Ależ z ciebie niezdara, Pío! – zawołała Pilar, podnosząc mnie za nogę. – To dziewczynka! – dodała zdumiona.
– Niemożliwe, sprawdź dobrze – wymamrotała matka słabym głosem.
– Przecież ci mówię, siostro. Nie ma siusiaka – odparła ciotka.
Tamtego wieczoru ojciec wrócił do domu późno, po kolacji i kilku partyjkach mariasza w klubie. Od razu skierował się do swojego pokoju, by zmienić ubranie i na wszelki wypadek natrzeć dłonie alkoholem, zanim przywita się z rodziną. Poprosił służącą o kieliszek koniaku, a jej nawet nie przyszło na myśl, by zakomunikować mu nowinę, bo nie przywykła rozmawiać z chlebodawcą, po czym poszedł przywitać się z żoną. Już w progu po zapachu krwi odgadł, co się wydarzyło. Zastał moją matkę odpoczywającą w łóżku, w czystej koszuli, czerwoną na twarzy, z włosami mokrymi od potu.
– Dlaczego nikt mnie nie uprzedził? – zawołał, pocałowawszy żonę w czoło.
– Jak miałyśmy to zrobić? Kierowca był z tobą, a żadna z nas nie wyszłaby z domu w taką burzę, nawet gdyby przepuścili ją twoi uzbrojeni najmici – odparła Pilar niezbyt uprzejmym tonem.
– To dziewczynka, Arsenio. Wreszcie masz córkę – wtrąciła Pía, pokazując mu trzymane na rękach zawiniątko.
– Bogu niech będą dzięki! – mruknął ojciec, lecz uśmiech zniknął mu z twarzy na widok istoty, która wychyliła się spod fałd szala. – Ma śliwę na czole!
– Nie przejmuj się. Czasami dzieci takie się rodzą, ale po kilku dniach wszystko wraca do normy. To znak, że będzie inteligentna – wymyśliła na poczekaniu Pilar, byle nie przyznać, że jego córka wylądowała na podłodze.
– Jak ją nazwiecie? – zapytała Pía.
– Violeta – odparła stanowczo matka, nie dając mężowi czasu na zabranie głosu.
To znamienite imię nosiła prababka ze strony matki, która na początku dziewiętnastego wieku wyhaftowała godło na pierwszej fladze niepodległego kraju.
Pandemia nie zaskoczyła mojej rodziny. Kiedy tylko rozeszły się wieści o ludziach w agonii, którzy pełzają po ulicach w porcie, i o niepokojącej liczbie fioletowych ciał w kostnicy, Arsenio del Valle, mój ojciec, wyliczył, że plaga dotrze do stolicy nie później niż za kilka dni. Ponieważ spodziewał się jej, zachował spokój. Poczynił też odpowiednie przygotowania z szybkością właściwą wszystkim jego działaniom, przydatną w interesach i w robieniu pieniędzy. Jako jedyny z braci był na najlepszej drodze do odzyskania statusu człowieka zamożnego, którym cieszył się mój pradziadek, a który mój dziadek po nim odziedziczył, lecz z czasem zaczął go tracić, bo miał za dużo dzieci i okazał się zbyt uczciwy. Z piętnastki jego potomków żyło jedenaścioro, co świadczyło o sile krwi rodu del Valle i było powodem do przechwałek dla mojego ojca, ale utrzymanie tak licznej rodziny kosztowało mnóstwo wysiłku i pieniędzy, dlatego majątek stopniowo się kurczył.
Jeszcze zanim krajowa prasa nazwała chorobę po imieniu, ojciec wiedział, że chodzi o hiszpańską influencę, bo śledził na bieżąco wydarzenia na świecie. Umożliwiały mu to zagraniczne gazety, docierające do Klubu Jedności[3] z opóźnieniem, ale dostarczające więcej informacji niż miejscowa prasa, oraz radiostacja, skonstruowana własnoręcznie dzięki wskazówkom z podręcznika, która zapewniała mu kontakt z innymi radioamatorami. Z zakłócanego trzaskami i piskami nasłuchu na falach krótkich dowiadywał się o rzeczywistych spustoszeniach, jakich pandemia dokonywała w innych miejscach. Śledził postępy wirusa od samego początku, wiedział, że rozchodzi się niczym wiatr zagłady po całej Europie i całych Stanach Zjednoczonych, i doszedł do wniosku, że skoro doprowadził do tak tragicznych konsekwencji w krajach cywilizowanych, można oczekiwać, że u nas, zważywszy na bardziej ograniczone środki i większą ignorancję mieszkańców, będzie jeszcze gorzej.
Hiszpańska influenca, którą nazwano krócej „grypą”, dotarła do nas z prawie dwuletnim opóźnieniem. Zdaniem przedstawicieli świata nauki ratowaliśmy się przed nią tak długo dzięki geograficznej izolacji, naturalnej barierze, jaką stanowią z jednej strony góry, z drugiej – ocean, a także dzięki łagodnemu klimatowi i oddaleniu, chroniącemu nas przed niepożądanym napływem zarażonych cudzoziemców. Lud natomiast przypisywał to interwencji ojca Juana Quirogi, do którego zanoszono modły podczas procesji mających zapobiec epidemii. To jedyny święty, którego warto czcić – mimo że nie doczekał się kanonizacji ze strony Watykanu – bo bije wszystkich na głowę pod względem świadczonych na użytek lokalny cudów. W 1920 roku wirus dotarł jednak i do nas, w pełni chwały i majestatu, z impetem, którego nikt nie mógł przewidzieć, obalając wszystkie teorie naukowe i teologiczne[4].
Pierwszymi objawami choroby były uczucie przejmującego zimna, któremu nie dało się zaradzić, trzęsawka spowodowana wysoką gorączką, ból głowy, jakby ktoś ściskał ją obręczą, pieczenie oczu i gardła oraz majaczenia chorego, który widział śmierć czekającą tuż przy łóżku. Skóra nabierała niebieskofioletowej, coraz ciemniejszej barwy, wnętrza dłoni i spody stóp robiły się czarne, kaszel uniemożliwiał oddychanie, krwawa piana zalewała płuca, ofiara jęczała niespokojnie, a wszystko to kończyło się śmiercią przez uduszenie. Najwięksi szczęściarze umierali po kilku godzinach.
Mój ojciec nie bez kozery podejrzewał, że w czasie wojny w Europie grypa spowodowała więcej ofiar śmiertelnych wśród żołnierzy stłoczonych w okopach, gdzie nie dało się uniknąć zarażenia, niż kule i gaz musztardowy. Równie okrutnie spustoszyła Stany Zjednoczone i Meksyk, by potem rozprzestrzenić się na Amerykę Południową. Gazety pisały, że w innych krajach zwłoki układano w stosy na ulicach niczym drewno na opał, bo brakowało czasu i wolnych miejsc na cmentarzach, by je pochować, że zarażona została jedna trzecia ludzkości i że liczba ofiar przekroczyła pięćdziesiąt milionów, ale doniesienia prasowe były równie sprzeczne jak przerażające pogłoski przekazywane z ust do ust. Zaledwie osiemnaście miesięcy wcześniej podpisano zawieszenie broni kończące straszną czteroletnią Wielką Wojnę w Europie, więc dopiero niedawno zaczęliśmy poznawać prawdziwy zasięg pandemii, ukrywany dotąd przez wojskową cenzurę. Żaden kraj nie podawał liczby ofiar po swojej stronie, tylko Hiszpania (która zachowała neutralność w europejskim konflikcie) rozpowszechniała informacje o chorobie, dlatego zaczęto ją nazywać „hiszpańską grypą”.
Wcześniej mieszkańcy naszego kraju odchodzili z tego świata z tych samych powodów co wszędzie, czyli notorycznej nędzy, nałogów, bójek, wypadków, skażonej wody, tyfusu i wieku. Był to naturalny proces, dający czas na godny pochówek, lecz kiedy zapanowała grypa, atakująca z żarłocznością tygrysa, musiano zrezygnować z pocieszania umierających i z pogrzebowych rytuałów.
Pierwsze przypadki odnotowano pod koniec jesieni w portowych domach uciech, ale nikt – z wyjątkiem mojego ojca – nie przywiązywał do tego wagi, bo umierały kobiety lekkich obyczajów, przestępcy i przemytnicy. Uznano, że to choroba weneryczna przywleczona z Indonezji przez przygodnych marynarzy. Szybko jednak okazało się, że nieszczęście ma charakter masowy i że nie można nadal zrzucać winy na rozwiązłość i beztroskie życie, bo choroba nie odróżniała grzeszników od cnotliwych. Wirus wygrał z ojcem Quirogą i przemieszczał się bez przeszkód, atakując zaciekle dzieci i starców, ubogich i bogatych. Kiedy choroba dopadła całą trupę teatralną i kilku członków Kongresu, brukowce ogłosiły początek apokalipsy i dopiero wtedy rząd podjął decyzję o zamknięciu granic i kontroli portów. Było już jednak za późno.
Nic nie dały msze odprawiane przez trzech księży ani woreczki z kamforą wieszane na szyi, by zapobiec zarażeniu. Nadchodząca zima i pierwsze deszcze tylko pogorszyły sytuację. Tworzono więc na gwałt prowizoryczne szpitale polowe na boiskach sportowych, kostnice w chłodniach rzeźni miejskiej i kopano zbiorowe mogiły, gdzie trafiały zwłoki biedaków zasypywane palonym wapnem. Wiadomo już było, że choroba wchodzi przez nos i usta i że nie wywołuje jej ukąszenie komara ani żadne robaki w kiszkach, w co wierzyło pospólstwo, dlatego nakazano noszenie maseczek, ale ponieważ tych nie starczało nawet dla personelu medycznego, który walczył z zarazą na pierwszej linii frontu, reszta nie miała do nich dostępu.
Kilka miesięcy wcześniej głosami wschodzącej klasy średniej i robotniczych związków zawodowych wybrano nowego prezydenta, syna włoskich imigrantów urodzonego już w naszym kraju, wyznawcę postępowych idei[5]. Mój ojciec, jak wszyscy jego krewni z rodu del Valle, przyjaciele i znajomi, nie darzył go zaufaniem – prezydent zamierzał bowiem wprowadzić niezbyt odpowiadające konserwatystom reformy, a poza tym był przybłędą, który nie mógł się poszczycić kastylijsko-baskijskim nazwiskiem odziedziczonym po przodkach – zgadzał się jednak z metodami, jakie głowa państwa zastosowała, by przeciwdziałać katastrofie. Pierwsze rozporządzenie nakazywało zamknąć się w domach, by uniknąć zarażenia, ale ponieważ nikt go nie przestrzegał, prezydent wprowadził stan wyjątkowy, godzinę policyjną i zakaz przemieszczania się ludności cywilnej bez ważnego powodu, pod karą grzywny, aresztu, a częstokroć chłosty.
Zamknięto szkoły, sklepy, parki i inne miejsca, w których zwykle gromadzili się ludzie, ale nadal działały niektóre urzędy, banki, transport drogowy i kolejowy zaopatrujący miasta, a także sklepy z napojami wyskokowymi, bo uważano, że alkohol w połączeniu z końską dawką aspiryny zabija zarazę. Nikt nie liczył zmarłych z powodu zatrucia tą mieszanką, na co zwróciła uwagę ciotka Pía, która była abstynentką i w dodatku nie wierzyła w apteczne leki. Zgodnie z obawami mojego ojca policja nie radziła sobie z wymuszaniem posłuszeństwa i zapobieganiem przestępstwom, o pomoc w patrolowaniu ulic władze musiały więc poprosić wojsko, zasłużenie owiane złą sławą z powodu brutalności. To z kolei wywołało protesty ze strony partii opozycyjnych, intelektualistów i artystów, pamiętających masakrę bezbronnych robotników, w tym kobiet i dzieci, sprzed kilku lat, i inne przypadki, kiedy żołnierze rzucali się z bagnetami na cywili, jakby mieli do czynienia z obcym wojskiem.
Sanktuarium ojca Juana Quirogi wypełniło się wiernymi, którzy szukali tam ratunku przed grypą, i w wielu przypadkach udawało im się go znaleźć, choć niedowiarkowie (tych nigdy nie brakuje) argumentowali, że jeśli choremu starczyło sił, by pokonać trzydzieści dwa stopnie prowadzące do kapliczki na Wzgórzu Świętego Piotra, to znaczy, że był już zdrowy. To nie zniechęciło wiernych. Mimo że zakazano wszelkich zgromadzeń publicznych, spontanicznie zebrał się tłum, który – z dwoma biskupami na czele procesji – zamierzał przejść do sanktuarium, ale został rozproszony za pomocą kolb karabinów i wystrzałów. W niespełna kwadrans żołnierze zostawili na placu boju dwa trupy i sześćdziesięcioro troje rannych, z których jeden zmarł tego samego dnia wieczorem. Prezydent zignorował oficjalny protest biskupów i nie przyjął prałatów w swoim gabinecie. Odpowiedział im na piśmie za pośrednictwem swojego sekretarza, że „każdy, kto złamie prawo, zostanie surowo ukarany, nawet jeśli to będzie sam papież”. Nikt nie miał już ochoty na kolejną pielgrzymkę.
W naszej rodzinie nie było ani jednego zarażonego, bo jeszcze przed bezpośrednią interwencją rządu ojciec poczynił niezbędne kroki, kierując się doświadczeniami innych krajów w zwalczaniu pandemii. Skontaktował się przez radiostację z nadzorcą swojego tartaku – chorwackim imigrantem, do którego miał pełne zaufanie – i ten przysłał mu z południa dwóch najlepszych drwali. Ojciec uzbroił ich w strzelby, tak stare, że nawet on sam nie potrafił się nimi posługiwać, postawił przy wejściach na teren posesji i kazał pilnować, by nie wchodził ani nie wychodził przez nie nikt z wyjątkiem niego i mojego najstarszego brata. Polecenie okazało się trudne do wypełnienia w praktyce, bo przecież nie mogli strzelać do domowników, by ich zatrzymać, ale sama obecność tych mężczyzn odstraszała ewentualnych złodziejaszków. Drwale, którzy z dnia na dzień zostali uzbrojonymi strażnikami, nie mieli wstępu do domu. Spali na siennikach w wozowni, żywili się prowiantem, który kucharka podawała im przez okienko, i pili mocną wódkę dostarczaną im przez ojca bez ograniczeń razem z garściami aspiryny w celu ochrony przed zarazą.
Z myślą o własnym bezpieczeństwie ojciec kupił pochodzący z przemytu angielski rewolwer marki Webley, który sprawdził się w czasie wojny, i zaczął ćwiczyć strzelanie do celu na kuchennym patio, strasząc kury. Tak naprawdę bał się nie wirusa, lecz zdesperowanych ludzi. Nawet w normalnych czasach w mieście było mnóstwo nędzarzy, żebraków i złodziei. Gdyby zaś powtórzyła się sytuacja zaobserwowana w innych krajach – wzrosłoby bezrobocie, zabrakłoby żywności i wybuchłaby panika – nawet ludzie w miarę uczciwi, którzy dotąd ograniczali się do protestowania przed budynkiem Kongresu, żądając pracy i sprawiedliwości, dopuszczaliby się przestępstw. Podobnie było w czasach, kiedy bezrobotni górnicy z północy, głodni i wściekli, wdarli się do miasta, przywlekając tyfus.
Ojciec zrobił zapasy na zimę: kupił całe worki kartofli, mąki i cukru, olej, ryż, warzywa, orzechy, warkocze czosnku, suszone mięsa oraz skrzynki owoców i jarzyn na przetwory. Czterech synów, z których najmłodszy skończył niedawno dwanaście lat, wysłał na południe, jeszcze zanim szkoła pod wezwaniem Świętego Ignacego zawiesiła lekcje na polecenie władz, natomiast José Antonio został w stolicy, bo chciał się zapisać na uniwersytet, kiedy tylko świat wróci do normalności. Podróżowanie zostało zakazane, jednak moim braciom udało się złapać jeden z ostatnich pociągów pasażerskich, który dowiózł ich do stacji San Bartolomé, gdzie już czekał na nich Marko Kusanovic, chorwacki nadzorca tartaku. Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami miał ich posłać do pracy, ramię w ramię z miejscowymi nieokrzesanymi drwalami. Bez żadnej taryfy ulgowej. Takie rozwiązanie pozwalało zapewnić im zajęcie i zdrowie, a przy okazji uniknąć kłopotów, jakich przysparzaliby, siedząc bezczynnie w domu.
Mojej matce, jej dwóm siostrom, Píi i Pilar, oraz służącym przykazano, żeby siedziały w domu i pod żadnym pozorem nie wychodziły na zewnątrz. Matka miała słabe płuca z powodu przebytej w młodości gruźlicy, a do tego delikatną budowę ciała – nie mogła ryzykować zarażenia się grypą.
Pandemia nie zmieniła zbytnio rutyny zamkniętego wszechświata, jakim był nasz dom. Główne drzwi wejściowe, rzeźbione w mahoniu, prowadziły do wielkiego, ciemnego holu, z którego wchodziło się do dwóch salonów, biblioteki, oficjalnej jadalni, gdzie przyjmowano gości, pokoju bilardowego i jeszcze jednego, zamkniętego, nazywanego „biurem”, ponieważ stało tam kilka metalowych regałów wypełnionych dokumentami, do których od niepamiętnych czasów nikt nie zaglądał. Drugą część domu oddzielało od pierwszej patio wyłożone portugalskimi kafelkami, z nieczynną fontanną w stylu mauretańskim i mnóstwem donic z kameliami. Od tych kwiatów wzięła się nazwa posiadłości: Kameliowy Dwór. Wzdłuż trzech boków patia biegła przeszklona galeria z fazowanymi szybami, łącząca pomieszczenia, z których korzystało się na co dzień: jadalnię, bawialnię, szwalnię, sypialnie i łazienki. Latem w galerii panował chłód, zimą było w niej dość ciepło za sprawą piecyków węglowych. Ostatnią część domu stanowiło królestwo służących i zwierząt, znajdowały się tam kuchnia, koryta do prania, składziki, wozownia i kilka nędznych klitek, w których spały pomoce domowe. Moja matka bardzo rzadko zaglądała do tych miejsc.
Posiadłość należała kiedyś do moich dziadków ze strony ojca; kiedy pomarli, okazała się jedyną cenną spuścizną, jaką zostawili dzieciom. Podzielona pomiędzy jedenastu synów, przedstawiała jednak dla każdego z nich niewielką wartość. Arsenio, który jako jedyny miał jakąś wizję przyszłości, zaproponował braciom, że odkupi ich części, spłacając je w niewielkich ratach. Początkowo traktowali to jako przysługę z jego strony, bo ojciec wyjaśnił im, że stare domiszcze wymaga gruntownej przebudowy. I że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby tam mieszkać, ale on potrzebuje przestrzeni dla swoich dzieci (także tych, które miały się jeszcze urodzić), teściowej (bardzo już leciwej) i sióstr żony (dwóch starych panien zdanych na jego łaskę). Stosunki z braćmi popsuły się, kiedy zaczął się spóźniać ze spłacaniem obiecanych rat, a w końcu zupełnie tego zaniechał. Nie zamierzał ich oszukać. Trafiały mu się po prostu okazje, na których mógł skorzystać finansowo, więc ryzykował, obiecując sobie, że spłaci ich łącznie z odsetkami, tymczasem mijały lata, a on ciągle przesuwał terminy, aż wreszcie całkiem zapomniał o długu.
Faktycznie, była to rudera, ale parcela zajmowała pół kwartału i wchodziło się na nią z dwóch ulic. Szkoda, że nie mam zdjęcia, Camilo, bo tam zaczęły się moje życie i moje wspomnienia. Domiszcze straciło niegdysiejszy blask, jeszcze sprzed krachu gospodarczego, kiedy dziadek władał klanem licznych synów oraz armią służących i ogrodników utrzymujących w domu nieskazitelną czystość, a w ogrodzie raj pełen kwiatów i drzew owocowych, ze szklarnią, gdzie hodowano orchidee z innych stref klimatycznych, i czterema marmurowymi rzeźbami postaci z mitologii greckiej (zgodnie z ówczesnymi upodobaniami znamienitych rodów) wykonanymi przez miejscowych rzemieślników, którzy na co dzień ciosali kamienne płyty nagrobne. Starzy ogrodnicy pomarli, a nowi byli zdaniem mojego ojca bandą leni. „Jak tak dalej pójdzie, chwasty pochłoną nam dom”, powtarzał, lecz nie robił niczego, by to zmienić. Kochał przyrodę, ale podziwiał ją z daleka; nie zasługiwała na jego uwagę, wolał spożytkować całą energię na sprawy bardziej dochodowe. Postępująca dewastacja posiadłości niezbyt go martwiła, zamierzał mieszkać tam, tylko dopóki będzie musiał. Dom nie przedstawiał żadnej wartości, za to działka była łakomym kąskiem. Planował ją sprzedać, kiedy osiągnie odpowiednią wartość, nawet gdyby miał na to czekać latami. Kierował się banalnym aksjomatem: należy kupować tanio i sprzedawać drogo.
Klasa wyższa przenosiła się stopniowo do dzielnic willowych, z dala od gmachów publicznych, targowisk i zakurzonych placów obsrywanych przez gołębie. Domy takie jak nasz burzono pospiesznie, a na ich miejscu wznoszono biurowce i apartamenty dla klasy średniej. Stolica była i nadal jest jednym z najbardziej podzielonych pod względem klasowym miast świata; gdyby warstwy niższe śmielej zajmowały ulice uważane za główne od czasów kolonialnych, któregoś dnia ojciec musiałby przenieść rodzinę w inne miejsce, by nie stracić prestiżu w oczach przyjaciół i znajomych. Na razie na prośbę matki unowocześnił jedynie część domu, instalując elektryczność i sedesy, podczas gdy reszta dalej spokojnie niszczała.
2
Moja babcia ze strony matki całymi dniami przesiadywała bezczynnie na galerii w fotelu z wysokim oparciem, tak pochłonięta wspomnieniami, że w ciągu sześciu lat nie wymówiła ani jednego słowa. Ciotki Pía i Pilar, o kilka lat starsze od mojej matki, również mieszkały w naszym domu. Pierwsza była łagodną kobietką, znała właściwości różnych roślin i miała dar leczenia przez nakładanie rąk. W wieku dwudziestu trzech lat o mały włos nie wyszła za kuzyna drugiego stopnia, w którym kochała się od piętnastego roku życia, ale nie dane jej było założyć sukni ślubnej, bo narzeczony zmarł nagle dwa miesiące przed ożenkiem. Ponieważ nie wykonano sekcji zwłok – rodzina nie wyraziła na to zgody – zgon przypisano wrodzonej wadzie serca. Pía uznała się za wdowę po swojej jedynej miłości, przywdziała żałobę i nigdy nie zaakceptowała żadnego innego adoratora.
Pilar była ładna, jak inne kobiety z rodziny, ale robiła wszystko, żeby na taką nie wyglądać, wyśmiewając kobiece cnoty i fatałaszki. W czasach jej młodości kilku śmiałków próbowało zabiegać o względy mojej ciotki, ale skutecznie ich odstraszyła. Żałowała, że nie urodziła się pół wieku później, mogłaby wówczas spełnić swoje marzenie i pierwsza zdobyć Mount Everest. Kiedy szerpa Tenzing Norgay i Nowozelandczyk Edmund Hillary zdołali to osiągnąć w 1953 roku, Pilar płakała ze złości. Była wysoka, silna i zwinna, odznaczała się władczym temperamentem wysokiego rangą wojskowego. Pełniła funkcję ochmistrzyni, ale zajmowała się też niezbędnymi naprawami. Miała talent konstruktorski, wymyślała różne urządzenia ułatwiające prace domowe i oryginalne sposoby usuwania drobnych usterek, dlatego mówiono, że Bóg pomylił się, czyniąc ją kobietą. Nikt się nie dziwił, widząc, jak po trzęsieniu ziemi włazi na dach i nadzoruje wymianę dachówek albo bez obrzydzenia bierze udział w przedbożonarodzeniowej rzezi kur i indyków urządzonej na patio.
Zakaz przemieszczania się wymuszony przez grypę nie dał się zbytnio we znaki naszej rodzinie. W normalnych czasach pokojówki, kucharka i praczka i tak wychodziły z domu tylko na dwa popołudnia w miesiącu. Kierowca i ogrodnicy mieli więcej swobody, bo mężczyzn nie uważano za część służby. Wyjątkiem był Apolonio Toro, gigantyczny młodzian, który kilka lat wcześniej zastukał do drzwi domu del Valle, prosząc o coś do jedzenia, i już z nimi został. Przypuszczano, że jest sierotą, ale nikt nie zadał sobie trudu, by to sprawdzić. Torito, jak go zdrobniale nazywaliśmy, rzadko wychodził na ulicę, ponieważ bał się, że go pobiją, co się już wcześniej zdarzało – jego postura olbrzyma i niewinny wygląd zachęcały do niegodziwych zachowań. Nosił drewno i węgiel na opał, czyścił i woskował podłogi, a także wykonywał inne ciężkie prace, które nie wymagały pomyślunku.
Matka nie była zbyt towarzyska, nawet przed pandemią wychodziła z domu najrzadziej, jak mogła. Wprawdzie towarzyszyła mężowi podczas spotkań członków rodziny del Valle, tak częstych, że cały kalendarz dałoby się zapełnić rocznicami, chrztami, ślubami i pogrzebami, ale robiła to niechętnie, bo gwar przyprawiał ją o ból głowy. Wymawiała się złym samopoczuciem albo kolejną ciążą i zostawała w łóżku bądź wyjeżdżała do górskiego sanatorium dla gruźlików, gdzie dochodziła do siebie po zapaleniu oskrzeli i korzystała z okazji, by odpocząć. W pogodne dni udawała się na krótką przejażdżkę nowiusieńkim samochodem, który mąż kupił jej, kiedy tylko auta stały się modne, fordem T, osiągającym samobójczą prędkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Kiedyś zabiorę cię moim własnym samolotem – obiecał jej mój ojciec, choć był to ostatni środek transportu, jakim chciałaby podróżować.
Aeronautyka, uważana wtedy za kaprys poszukiwaczy przygód i playboyów, stanowiła przedmiot jego fascynacji. Wierzył, że te moskity z brezentu i drewna będą kiedyś w zasięgu ręki każdego, kto zdoła za nie zapłacić, jak samochody, a on jako jeden z pierwszych w nie zainwestuje. Miał już obmyślony plan działania. Kupowałby je z drugiej ręki w Stanach Zjednoczonych, przywoził do kraju w częściach, by uniknąć płacenia podatków, a po złożeniu sprzedawał za duże pieniądze. Dziwnym zbiegiem okoliczności wiele lat później to mnie przypadło w udziale spełnienie tego marzenia, w nieco zmodyfikowanej formie.
Matka jeździła z kierowcą na zakupy pod arkady, gdzie swoje stragany mieli Turcy, albo do herbaciarni Wersal na spotkanie z jedną ze szwagierek, która przekazywała jej najświeższe plotki o rodzinie, ale w ostatnich miesiącach rzadko to robiła, po pierwsze, z powodu ciążącego jej brzucha, po drugie – wymuszonego pandemią zakazu przemieszczania się. Krótkie zimowe dni upływały jej na grze w karty z ciotkami Píą i Pilar, na szyciu, tkaniu i odmawianiu pokutnego różańca z Toritem i służącymi. Kazała pozamykać pokoje nieobecnych synów, oba salony i jadalnię. Do biblioteki wchodzili tylko jej mąż i najstarszy syn. Torito rozpalał tam ogień w kominku, by chronić książki przed wilgocią. W pozostałych pomieszczeniach i w galerii stawiano piecyki węglowe z garnkami wrzącej wody z dodatkiem liści eukaliptusa, aby oczyścić powietrze i odegnać widmo zarazy.
Ojciec i mój brat José Antonio nie przestrzegali zakazu przemieszczania się ani godziny policyjnej, pierwszy dlatego, że był jednym z tych ludzi interesu, którzy uważali, że są niezbędni dla właściwego funkcjonowania gospodarki, drugi dlatego, że wszędzie towarzyszył ojcu. Mieli pozwolenie na swobodne przemieszczanie się, jak inni przemysłowcy, przedsiębiorcy, politycy i personel medyczny. Ojciec i syn chodzili do biura, spotykali się z kolegami i klientami, jadali kolacje w Klubie Jedności (którego nie zamknięto, bo to byłoby jak zamknięcie katedry), choć w miarę wymierania kelnerów pogarszała się jakość obsługi w klubowej restauracji. Na ulicy używali do ochrony filcowych maseczek uszytych przez ciotki, a przed snem nacierali się alkoholem. Wiedzieli, że nikt nie jest odporny na grypę, ale mieli nadzieję, że dzięki tym środkom bezpieczeństwa i eukaliptusowym oparom zaraza nie wtargnie do naszego domu.
W czasach, w których się urodziłam, kobiety takie jak María Gracía zamykały się w domu, by ukryć ciążowy brzuch przed światem, i nie karmiły potomstwa piersią, bo to było w bardzo złym guście. Zazwyczaj wynajmowano mamkę, ubogą kobietę, która odbierała pierś własnemu dziecku, by sprzedać ją innemu, zamożniejszemu, ale mój ojciec nie zgodził się, żeby do domu weszła jakaś nieznajoma. Mogła przecież przywlec zarazę. Problem mojego odżywiania rozwiązano, sprowadzając kozę, którą ulokowano na trzecim patio.
Od pierwszego dnia aż do piątego roku życia zajmowały się mną wyłącznie ciotki Pía i Pilar, które rozpieszczały mnie tak bardzo, że niemal wypaczyły mi charakter. Przyczyniał się do tego również ojciec, bo byłam jedyną dziewczynką w stadku jego potomstwa. Kiedy inne dzieciaki w moim wieku uczyły się czytać, ja nie potrafiłam posługiwać się łyżką, bo zawsze ktoś mnie karmił, i spałam zwinięta w kłębek w kołysce przy łóżku matki.
Któregoś dnia ojciec odważył się interweniować, bo roztrzaskałam porcelanową głowę lalki, waląc nią o ścianę.
– Rozpuszczona smarkulo! Dostaniesz lanie!
Nigdy wcześniej nie podniósł na mnie głosu. Rzuciłam się na podłogę twarzą do dołu, rzężąc jak opętana, co często robiłam, a on pierwszy raz stracił bezgraniczną cierpliwość, jaką zawsze mi okazywał. Chwycił mnie za ramiona i potrząsnął z taką siłą, że gdyby nie interwencja ciotek, skręciłby mi kark. Byłam tak zaskoczona, że natychmiast przestałam wierzgać.
– Tej dziewczynce potrzebna jest angielska guwernantka – zawyrokował rozgniewany.
W ten oto sposób w naszym domu pojawiła się miss Taylor. Ojciec znalazł ją z pomocą agenta prowadzącego jego interesy w Londynie, który ograniczył się do zamieszczenia ogłoszenia w gazecie „The Times”. Komunikowali się, wymieniając telegramy i listy – szły kilka tygodni w jedną stronę, a drugie tyle trzeba było czekać na odpowiedź, ale pomimo przeszkód związanych z odległością i językiem (agent nie mówił po hiszpańsku, a znajomość angielskiego mojego ojca ograniczała się do kwestii dewizowych i dokumentów eksportowych) doszli jakoś do porozumienia w sprawie zatrudnienia idealnej osoby: kobiety o potwierdzonym doświadczeniu i nieposzlakowanej opinii.
Cztery miesiące później rodzice i mój brat José Antonio zabrali mnie – ubraną odświętnie w niebieski aksamitny płaszczyk, słomkowy kapelusz i trzewiki z lakierowanej skóry – do portu, by powitać Angielkę. Musieliśmy odczekać, aż wszyscy pasażerowie statku zejdą po trapie, przywitają się z tymi, którzy po nich przyszli, zrobią sobie grupowe zdjęcia, czyniąc przy tym mnóstwo hałasu, i zbiorą do kupy rozliczne bagaże. Kiedy molo wreszcie opustoszało, zobaczyliśmy samotną postać sprawiającą wrażenie zagubionej. Moi rodzice odkryli wówczas, że guwernantka nie jest osobą, jakiej oczekiwali na podstawie korespondencji z agentem, w której roiło się od nieporozumień wynikających z bariery językowej. Tak naprawdę jedyne pytanie, jakie zadał ojciec w jednym ze swoich telegramów, zanim ją zatrudnił, brzmiało: czy lubi pani psy? Odpowiedziała, że bardziej niż ludzi.
Z powodu głęboko zakorzenionych w mojej rodzinie stereotypów spodziewali się kobiety dojrzałej, staroświeckiej, o ostrym nosie i zepsutych zębach, jak niektóre damy należące do kolonii brytyjskiej, które widywali z daleka albo oglądali na zdjęciach w kronice towarzyskiej. Miss Josephine Taylor była zaś dwudziestoparolatką, raczej niską i pulchną, ale nie grubą, ubraną w luźną musztardową sukienkę z przedłużonym stanem, filcowy kapelusz w kształcie nocnika i buciki z paseczkiem. Miała okrągłe błękitne oczy podkreślone czarnym tuszem, który uwydatniał wystraszony wyraz twarzy, jasne włosy w kolorze słomy i skórę przypominającą papier ryżowy, charakterystyczną dla młodych kobiet z zimnych krajów, która z wiekiem bezlitośnie się marszczy i pokrywa plamami. José Antonio dogadał się z nią w jej języku, poznał go bowiem na intensywnym kursie, choć nie miał dotąd okazji wypróbować w praktyce.
Miss Taylor, świeża niczym jabłuszko, zrobiła świetne wrażenie na mojej matce, ale ojciec poczuł się oszukany, wszak sprowadził ją z tak daleka po to, by narzucić mi dyscyplinę i dobre maniery oraz zapewnić względnie solidne podstawy wykształcenia. Zadecydował, że będę pobierać nauki w domu, co miało mnie uchronić przed zgubnymi ideami, prostackimi obyczajami i chorobami, które dziesiątkowały dziecięcą populację. Pandemia pochłonęła kilka ofiar w naszej dalszej rodzinie, ale nie dotknęła najbliższych krewnych, mimo to istniały obawy, że powróci z nową siłą i zbierze śmiertelne żniwo wśród dzieci, mniej uodpornionych od dorosłych, którzy przetrwali pierwszą falę wirusa. Po pięciu latach kraj nie podniósł się jeszcze w pełni ze zniszczeń, jakie po sobie zostawiła. Jej wpływ na zdrowie publiczne i gospodarkę był tak destruktywny, że podczas gdy na świecie panowało już szaleństwo lat dwudziestych, my nadal zachowywaliśmy środki ostrożności. Ojciec bał się o moje zdrowie, nie podejrzewając, że omdlenia, konwulsje i gwałtowne wymioty wynikały z niezwykłego talentu melodramatycznego, który wówczas przejawiałam, a który później niestety straciłam. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że odebrana w porcie flapper[6], jak wtedy nazywano takie kobiety, nie jest odpowiednią osobą do ujarzmienia córki o dzikim temperamencie. Zresztą ta cudzoziemka sprawi mu jeszcze niejedną niespodziankę; okaże się na przykład, że nie jest prawdziwą Angielką.
Przed przyjazdem miss Taylor nikt nie wiedział dokładnie, jakie miejsce powinna zająć w domowej hierarchii. Nie należała do tej samej kategorii co pokojówki, ale nie była również członkiem rodziny. Ojciec powiedział, że trzeba traktować ją grzecznie i z dystansem, że będzie jadała ze mną na galerii albo w spiżarce, nie w jadalni, i kazał przygotować dla niej pokój babci, która zmarła kilka miesięcy wcześniej, siedząc na nocniku. Torito zniósł do piwnicy ciężkie meble z wysuszonego, rozłażącego się drewna i z wystrzępioną tapicerką, które należały do staruszki. Zastąpiono je innymi, mniej ponurymi, by – jak się wyraziła ciotka Pilar – guwernantka nie wpadła w chandrę, bo i tak będzie na nią narażona, tocząc boje ze mną i przystosowując się do życia w barbarzyńskim kraju na końcu świata. Miała na myśli nasz kraj. Wybrała tapetę w spokojne paski i zasłony w wyblakłe róże, które uznała za odpowiednie dla starej panny, ale gdy tylko zobaczyła miss Taylor, zrozumiała, że to był błąd.
Już po pierwszym tygodniu guwernantka zbliżyła się do rodziny o wiele bardziej, niż życzył sobie jej pracodawca, a problem umiejscowienia na drabinie społecznej, tak istotny w mocno klasowej rzeczywistości naszego kraju, przestał istnieć. Miss Taylor była miła i dyskretna, bynajmniej nie nieśmiała, zyskała sobie szacunek wszystkich, nawet moich braci, którzy choć byli już duzi, nadal zachowywali się jak kanibale. Słuchały jej także dwa brytany, które ojciec kupił w czasie pandemii dla obrony przed ewentualnymi napastnikami i które stały się ostatecznie nieznośnymi pieskami kanapowymi. Wystarczyło, że Miss Taylor wskazała palcem podłogę i wydała w swoim języku jakieś polecenie, bez podnoszenia głosu, a psy kładły uszy po sobie i posłusznie schodziły z foteli. Guwernantka szybko narzuciła również zasady postępowania ze mną i przystąpiła do wbijania mi do głowy podstawowych reguł współżycia społecznego. Wcześniej pokazała rodzicom plan nauczania, które obejmowało między innymi gimnastykę na świeżym powietrzu, lekcje muzyki, nauk ścisłych i sztuki.
Ojciec zapytał miss Taylor, skąd ma tak dużą wiedzę w tak młodym wieku, na co odpowiedziała, że od tego są podręczniki. Zaczęła od wyjaśnienia mi korzyści, jakie płyną z używania słów „proszę” i „dziękuję”. Kiedy nie chciałam ich używać i rzucałam się z wyciem na podłogę, gestem ręki powstrzymywała moją matkę i ciotki, które od razu spieszyły, by mnie pocieszyć, i obojętnie czekała, aż się zmęczę, czytając w tym czasie, tkając albo układając w wazonach zerwane w ogrodzie kwiaty. Nie zwracała też uwagi na moje udawane ataki padaczki.
– Nie będziemy interweniować, chyba że poleje się krew – postanowiła, a matka i ciotki ustąpiły zdjęte lękiem, bo nie miały odwagi sprzeciwić się jej metodom wychowawczym.
Uznały, że skoro przyjechała z Londynu, musi mieć odpowiednie kwalifikacje.
Miss Taylor oznajmiła, że jestem za duża, żeby dalej spać skurczona w kołysce w sypialni matki, i poprosiła o dostawienie drugiego łóżka w swoim pokoju. Przez pierwsze dwie noce zastawiała drzwi komodą, żebym nie uciekła, ale ja szybko pogodziłam się z losem. Następnie przystąpiła do uczenia mnie samodzielnego ubierania i jedzenia. Jej metoda polegała na tym, że zostawiała mnie półnagą, dopóki nie nauczyłam się wkładać na siebie przynajmniej części ubrania, albo sadzała mnie przed talerzem z łyżką w dłoni i czekała z cierpliwością trapisty, aż zgłodnieję i zacznę sama jeść. Wyniki były tak spektakularne, że w krótkim czasie potwór grający na nerwach domownikom zamienił się w normalną dziewczynkę, która wszędzie chodziła za swoją guwernantką, zafascynowana zapachem perfum z bergamotką i jej pulchnymi dłońmi fruwającymi w powietrzu niczym gołębie. Zdaniem mojego ojca przez pięć lat dopominałam się o ustalenie zasad funkcjonowania w rodzinie, aż w końcu się tego doczekałam. Matka i ciotki odebrały to jako zarzut, ale musiały przyznać, że zmianie uległo coś istotnego. Rozluźniła się atmosfera.
Miss Taylor brzdąkała na pianinie, wykazując się przy tym większym entuzjazmem niż talentem, i śpiewała ballady anemicznym, ale harmonijnym głosikiem; dobry słuch pozwolił jej również szybko opanować hiszpański w wersji nieco okaleczonej, lecz zrozumiałej, łącznie z kilkoma przekleństwami z repertuaru moich braci, którymi rzucała, nie znając ich znaczenia. Za sprawą jej akcentu nie brzmiały zbyt obraźliwie, a ponieważ nikt jej nie poprawiał, ciągle ich używała. Źle znosiła ciężkostrawne jedzenie, ale podchodziła do naszej kuchni z angielską flegmą, podobnie jak do zimowych powodzi, suchego, pylistego powietrza podczas letnich upałów i trzęsień ziemi, w czasie których bujały się żyrandole, a krzesła same się przesuwały, co wszyscy przyjmowali obojętnie. Nie mogła za to ścierpieć zabijania zwierząt na patio kuchennym, uznała to za prymitywny, okrutny obyczaj. Zjadanie potrawki z królika albo kury, które dobrze znaliśmy, wydawało jej się czymś potwornym. Kiedy Torito poderżnął gardło kozie, którą przez trzy miesiące tuczył na urodziny swojego pracodawcy, miss Taylor wylądowała w łóżku z wysoką gorączką. Ciotka Pilar postanowiła wówczas, że będzie kupować mięso na mieście, choć nie widziała różnicy między zabijaniem biednego zwierzęcia na targu a robieniem tego w domu. Spieszę wyjaśnić, że nie była to ta sama koza, która służyła mi za mamkę w czasach mojego niemowlęctwa, ta zdechła ze starości kilka lat później.
Dwa kufry z mosiężnymi okuciami przywiezione przez miss Taylor zawierały podręczniki i książki o sztuce, wszystkie w języku angielskim, mikroskop, drewnianą skrzyneczkę ze sprzętem do doświadczeń chemicznych i dwadzieścia dziewięć tomów najnowszej edycji Encyklopedii Britannica z 1911 roku. Twierdziła, że jeśli czegoś nie ma w encyklopedii, to znaczy, że nie istnieje. Trzon jej garderoby tworzyły dwa stroje wyjściowe i pasujące do nich kapelusze: jednym z nich była musztardowa suknia, w której zeszła ze statku, drugim płaszcz z kołnierzem z futra jakiegoś trudnego do zidentyfikowania ssaka. Resztę stanowiły proste spódnice i bluzki, trzymane przez nią w pokrowcu. Zdejmowała ubrania i wkładała je na siebie ze zręcznością cyrkowego akrobaty, dlatego, choć dzieliłyśmy ten sam pokój, nigdy nie widziałam jej w halce, a tym bardziej nago.
Matka pilnowała, bym przed pójściem spać odmawiała pacierz po hiszpańsku, bo modlitwy w języku angielskim mogły przecież być heretyckie, a poza tym nie było wiadomo, czy w niebie ktokolwiek by je zrozumiał. Miss Taylor należała do Kościoła anglikańskiego, co zwalniało ją z obowiązku towarzyszenia rodzinie w mszach katolickich i wspólnego odmawiania różańca. Nigdy nie widzieliśmy, żeby czytała Biblię, którą trzymała na szafce nocnej, czy przekonywała innych do swojego wyznania. Dwa razy do roku brała udział w nabożeństwach anglikańskich w domu jednego z członków kolonii brytyjskiej, podczas których śpiewała pieśni i nawiązywała kontakty z innymi cudzoziemcami, piła z nimi herbatę i wymieniała się czasopismami i powieściami.
Dzięki niej moje życie stało się znacznie ciekawsze. Pierwsze lata dzieciństwa spędziłam na ciągłych przepychankach, by narzucić swoją wolę, a ponieważ zawsze mi się to udawało, nie czułam się ani pewnie, ani bezpiecznie. Ojciec słusznie zauważył, że byłam silniejsza od dorosłych i nie miałam się na kim oprzeć. Guwernantce nie udało się wprawdzie całkowicie zapanować nad moim buntowniczym charakterem, ale zaszczepiła mi zasady dobrego zachowania w towarzystwie i zdołała oduczyć maniakalnego mówienia o fizjologii i chorobach, ulubionych tematach w naszym kraju. Mężczyźni rozmawiają o polityce i interesach; kobiety o swoich niedyspozycjach i służbie domowej. Rano, zaraz po przebudzeniu, matka robiła przegląd swoich dolegliwości i zapisywała je w tym samym zeszycie, w którym prowadziła listę dawnych i współczesnych leków – często z upodobaniem czytała te kartki i podchodziła do tego z czułością, jakiej nie budził w niej nawet album z rodzinnymi zdjęciami. Ja poszłam tą samą drogą. Od częstego udawania, że jestem chora, stałam się ekspertką od rozmaitych przypadłości, ale wszystkie same ustały dzięki miss Taylor, która je ignorowała.
Początkowo uczestniczyłam w lekcjach i ćwiczyłam grę na fortepianie wyłącznie po to, by ją zadowolić, ale później robiłam to dla zwykłej przyjemności zdobywania wiedzy. Gdy tylko nabrałam wprawy w pisaniu, miss Taylor nakazała mi prowadzić dziennik w ślicznym zeszycie w skórzanych okładkach z malutką kłódeczką. Robiłam to przez prawie całe życie. Kiedy umiałam już płynnie czytać, zabrałam się do Encyklopedii Britannica. Miss Taylor wymyśliła grę – rywalizowałyśmy w niej, wyszukując rzadko używane hasła i ucząc się na pamięć ich definicji. Wkrótce do zabawy włączył się José Antonio, który miał wówczas już prawie dwadzieścia trzy lata, ale nie przejawiał najmniejszej ochoty, by porzucić wygody rodzicielskiego domu.
Mój brat studiował prawo, nie z powołania, tylko dlatego, że w tamtych czasach mało było zawodów uznawanych za odpowiednie dla mężczyzn z naszej klasy. Prawo wydawało mu się lepsze niż dwie inne opcje: medycyna i inżynieria. José Antonio pracował z ojcem i pomagał mu w prowadzeniu interesów. Arsenio del Valle przedstawiał go jako swojego ulubionego syna, prawą rękę, a ten odwdzięczał się za to wyróżnienie, oddając się bez reszty do jego dyspozycji, choć nie zawsze zgadzał się z jego decyzjami, bo niektóre uważał za nierozważne. Wielokrotnie ostrzegał go, że chwyta się zbyt wielu rzeczy naraz i żongluje długami, ale ojciec był zdania, że wielkie interesy prowadzi się na kredyt i że żaden przedsiębiorca mający pojęcie o handlu nie angażuje własnych pieniędzy, jeśli może korzystać z cudzych. José Antonio, który miał wgląd w kreatywną księgowość tych interesów, uważał, że należy ustalić jakieś granice, że nie można za bardzo naciągać struny, bo kiedyś pęknie, ale ojciec zapewniał go, że ma wszystko pod kontrolą.
– Pewnego dnia ty będziesz kierował imperium, które buduję, ale nie dasz rady, jeśli nie ockniesz się i nie nauczysz podejmować ryzyka. A przy okazji: zauważyłem, że chodzisz zamyślony. Za dużo czasu spędzasz z kobietami w domu, zgłupiejesz i staniesz się mięczakiem – powiedział.
Encyklopedia była jednym z zainteresowań łączących José Antonia, miss Taylor i mnie. Mój brat jako jedyny z członków rodziny traktował guwernantkę jak przyjaciółkę i zwracał się do niej po imieniu; dla innych zawsze pozostała miss Taylor. Wieczorami, kiedy nie mieli nic do roboty, opowiadał jej o historii naszego kraju, o lasach na południu, gdzie chciał ją kiedyś zabrać, by zobaczyła należący do naszej rodziny tartak, o tym, co nowego dzieje się w polityce, którą bardzo się przejmował, odkąd pewien pułkownik zgłosił jako jedyny swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich i oczywiście zgarnął wszystkie głosy, a potem sprawował władzę tak, jakby zarządzał koszarami. José Antonio musiał przyznać, że u źródeł popularności prezydenta leżały zainicjowane przez niego roboty publiczne i reformy, ale jednocześnie tłumaczył też miss Taylor, jakie zagrożenia stanowili dla demokracji autorytarni caudillos[7], istna plaga w Ameryce Łacińskiej od czasu wojen o niepodległość. „Demokracja jest prostacka, lepiej pasowałaby wam monarchia absolutna” – kpiła sobie z niego, ale tak naprawdę była dumna ze swojego dziadka, skazanego na śmierć w 1846 roku w Irlandii za to, że bronił robotników i domagał się praw wyborczych dla wszystkich mężczyzn, a nie tylko dla tych, którzy – jak stanowiło prawo – mogli się wykazać odpowiednim cenzusem majątkowym.
Josephine opowiedziała José Antoniowi (przekonana, że ja tego nie słyszę), jak jej dziadka oskarżono o przynależność do ruchu czartystów i o zdradę Korony, jak go powieszono, a zwłoki poćwiartowano.
– Kilka lat wcześniej zostałby żywcem rozcięty, pozbawiony wnętrzności i wykastrowany, potem by go powieszono i pocięto na kawałki na oczach tysięcy rozentuzjazmowanych widzów – wyjaśniła bez emfazy.
– I ty uważasz nas za prymitywów, bo zabijamy kurczaki! – wykrzyknął wstrząśnięty José Antonio.
Te okrutne historie wypełniły moje noce koszmarami. Opowiadała mu także o angielskich sufrażystkach, które walczą o prawa wyborcze dla kobiet, płacąc za to upokorzeniami, więzieniem i strajkami głodowymi; na te ostatnie władze odpowiadały przymusowym karmieniem przez rurkę wkładaną do gardła, do odbytu albo do pochwy.
– Znosiły te straszliwe tortury jak bohaterki. Wywalczyły ograniczone prawo wyborcze, ale wojują dalej, by mieć takie same prawa jak mężczyźni.
José Antonio był przekonany, że nic takiego nigdy nie zdarzy się w naszym kraju, bo nigdy nie wyściubił nosa poza wąski krąg konserwatystów; nie miał pojęcia o siłach budzących się właśnie w tamtym momencie w łonie klasy średniej, o czym mieliśmy się niedługo przekonać.
Miss Taylor unikała poruszania tych tematów w obecności pozostałych członków rodziny; nie chciała, by odesłano ją do Anglii.
3
– Ma delikatne kiszki – orzekła ciotka Pía, kiedy na drugi dzień po przyjeździe miss Taylor padła pokonana biegunką.
Była to choroba nękająca wszystkich cudzoziemców, zapadali na nią po pierwszym łyku wody, ale na ogół wychodzili z tego żywi, więc się nią nie przejmowano. Guwernantka jednak nie uodporniła się na nasze bakterie; przez dwa lata walczyła z zaburzeniami układu trawiennego, wspomagana przez ciotkę Píę naparami z kopru włoskiego i rumianku oraz tajemniczymi specyfikami w małych saszetkach zaleconymi przez naszego lekarza rodzinnego. Myślę, że szkodziły jej desery z kajmakiem, kotlety wieprzowe z pikantnym sosem, ciasteczka kukurydziane, gorąca czekolada ze śmietanką o piątej po południu i inne specjały, których jedzenia nie odmawiała, bo byłby to przejaw złego wychowania. Ze stoickim spokojem znosiła skurcze, wymioty i sraczki, nigdy o nich nie wspominając.
Miss Taylor słabła, nie robiąc wokół siebie szumu, do czasu aż wmieszała się do tego rodzina, zaalarmowana utratą wagi i popielatym kolorem jej skóry. Po zbadaniu lekarz zalecił jej dietę złożoną z ryżu i rosołu drobiowego oraz pół kieliszeczka porto z kilkoma kroplami nalewki opiumowej dwa razy dziennie. Na osobności powiedział moim rodzicom, że pacjentka ma w brzuchu guz wielkości pomarańczy. Nie brakowało u nas chirurgów dorównujących tym najlepszym w Europie, ale jego zdaniem było za późno na operację i najbardziej humanitarnym rozwiązaniem będzie odesłanie miss Taylor do rodziny, bo zostało jej zaledwie kilka miesięcy życia.
José Antoniowi przypadło w udziale trudne zadanie taktownego poinformowania chorej, w jakim znajduje się stanie, ale ona od razu wszystkiego się domyśliła.
– No proszę, co za niefortunne zrządzenie losu – skomentowała, nie tracąc zimnej krwi.
José Antonio oznajmił jej, że ojciec załatwi, co potrzeba, by mogła odbyć podróż do Londynu pierwszą klasą.
– Ty też chcesz mnie wyrzucić? – zapytała z uśmiechem.
– Na Boga! Nikt nie chce cię wyrzucić, Josephine! Chcemy tylko, żebyś była otoczona bliskimi, kochana, pielęgnowana... Wytłumaczę to twojej rodzinie.
– Obawiam się, że w moim przypadku to wy najbardziej przypominacie rodzinę – odparła i opowiedziała o czymś, o co nikt wcześniej jej nie zapytał.
To prawda, że Josephine Taylor miała irlandzkiego dziadka, na którym wykonano wyrok śmierci, bo rozzłościł brytyjską Koronę, ale opowiadając o tym mojemu bratu, pominęła informację o swoim ojcu, agresywnym alkoholiku, niemogącym się poszczycić niczym innym oprócz tego, że był potomkiem owego bojownika o sprawiedliwość. Skazana na życie w nędzy z kilkorgiem dzieci, matka zmarła w biedzie w młodym wieku. Młodsze dzieciaki trafiły do różnych krewnych, najstarszego, jedenastolatka, wysłano do kopalni węgla; ją w wieku dziewięciu lat umieszczono w sierocińcu prowadzonym przez zakonnice, gdzie zarabiała na utrzymanie w pralni, stanowiącej główne źródło dochodów tej instytucji, i żyła nadzieją, że pojawi się jakaś dobra dusza, która ją adoptuje. Opowiedziała José Antoniowi o iście herkulesowej pracy polegającej na namydlaniu, biciu kijanką, szorowaniu szczotką, gotowaniu w olbrzymich kotłach, płukaniu, krochmaleniu i prasowaniu cudzej pościeli.
Kiedy miała dwanaście lat (w tym wieku nie mogła już liczyć na adopcję), umieszczono ją jako służącą bez wynagrodzenia w domu pewnego angielskiego wojskowego, który uznał, że ma prawo do gwałcenia jej systematycznie, nie bacząc na to, że była małoletnia. Za pierwszym razem wtargnął nocą do pokoiku przy kuchni, służącego jej za sypialnię, i bez ceregieli rzucił się na nią, zatykając jej ręką usta. Później wprowadził schemat, od którego nigdy nie odstępował, przez co Josephine żyła w ciągłym lęku. Czekał tylko, aż jego żona, stale zajęta działalnością filantropijną i życiem towarzyskim, wyjdzie z domu, po czym wskazywał dziewczynce gestem, by szła za nim. Przerażona, posłusznie robiła, co jej kazał, nie wyobrażając sobie, że mogłaby stawić mu opór albo uciec. W wozowni mężczyzna chłostał ją batem tak, by nie zostawić widocznych śladów, i zmuszał do ciągle tych samych perwersyjnych praktyk, a ona wystawiała ciało na tortury i wyłączała umysł, by nie łudzić się, że mógłby okazać jej litość. „To przeminie, skończy się”, powtarzała sobie w myślach.
Po kilku miesiącach żonę zaintrygowało w końcu zachowanie służącej, która kryła się po kątach niczym zbity pies i drżała, kiedy mąż przychodził do domu. Odkąd byli małżeństwem, nieraz zauważała oznaki świadczące o tym, że coś jest z nim nie tak, ale wolała je ignorować w myśl teorii, że to, czego się nie nazwie, nie istnieje. Dopóki zachowywane są pozory, nie ma potrzeby sprawdzać, co kryje się pod powierzchnią. Wszyscy mają jakieś tajemnice – mawiała. Spostrzegła jednak, że inni służący szepczą za jej plecami, a sąsiadka zapytała ją kiedyś, czy przypadkiem mąż nie katuje koni w wozowni, bo słychać dochodzące stamtąd odgłosy bicia i jęki. Zrozumiała, że powinna zbadać, co dzieje się pod jej dachem, zanim zrobią to inni. Zaskoczyła męża z batem w ręku i półnagą służącą, związaną i zakneblowaną.
Nie wyrzuciła Josephine na ulicę, jak zwykle czyniono w takich sytuacjach, tylko wysłała ją do Londynu, by dotrzymywała towarzystwa jej matce, odebrawszy wcześniej od dziewczyny przysięgę, że nie piśnie ani słowa o zachowaniu pana. Należało za wszelką cenę uniknąć skandalu.
Nową chlebodawczynią okazała się całkiem jeszcze krzepka wdowa, która dużo podróżowała po świecie i chciała nadal to robić, dlatego potrzebowała pomocnicy. Była wyniosła i despotyczna, ale miała też ciągoty pedagogiczne i postawiła sobie za cel uczynić z Josephine dobrze wychowaną panienkę, bo nie chciała za towarzyszkę irlandzkiej sieroty o manierach praczki. Zaczęła od wytępienia akcentu dziewczyny, który ranił jej uszy; zmuszała ją do mówienia jak londynka z wyższych sfer. Następnym krokiem było nawrócenie jej na anglikanizm.
– Papiści to ignoranci i ludzie przesądni, dlatego są biedni i rozmnażają się niczym króliki – oznajmiła wdowa.
Osiągnęła swój cel bez problemu, bo Josephine nie widziała prawie żadnej różnicy między obu wyznaniami, a poza tym wolała trzymać się jak najdalej od Boga, który tak źle ją traktował, odkąd przyszła na świat. Nauczyła się zachowywać nienagannie przy ludziach oraz świetnie panować nad emocjami i reakcjami. Wdowa udostępniła jej swoją bibliotekę i udzielała wskazówek odnośnie do lektur; w ten sposób zaszczepiła jej nawyk korzystania z Encyklopedii Britannica. Zabierała ją w miejsca, o których dziewczyna nawet nie marzyła, począwszy od Nowego Jorku, a skończywszy na Kairze. Niestety, chlebodawczyni przeszła udar mózgu i parę tygodni później zmarła. Zostawiła Josephine trochę pieniędzy, które wystarczyły jej na kilka miesięcy. Kiedy dziewczyna zobaczyła w gazecie ogłoszenie z ofertą pracy w charakterze guwernantki w Ameryce Południowej, od razu się zgłosiła.
– Miałam szczęście, że trafiłam na twoją rodzinę. Traktowaliście mnie bardzo dobrze. Krótko mówiąc, nie mam dokąd pójść. Umrę tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
– Nie umrzesz, Josephine – wyszeptał José Antonio ze łzami w oczach, bo w tym momencie zdał sobie sprawę, jak ważne miejsce zajęła w jego życiu.
Na wieść o tym, że guwernantka zamierza dogorywać i umrzeć w jego domu, ojciec początkowo chciał wsadzić ją siłą na najbliższy transatlantyk wypływający z portu, żeby oszczędzić mi traumy związanej z agonią i śmiercią kobiety, którą tak bardzo pokochałam. José Antonio jednak pierwszy raz otwarcie mu się sprzeciwił.
– Jeśli ją wyrzucisz, nigdy ci, tato, tego nie wybaczę – oznajmił i zaczął przekonywać ojca, że jego chrześcijańskim obowiązkiem jest ratowanie dziewczyny za wszelką cenę, wbrew ponurym diagnozom lekarza. – Jeśli miss Taylor umrze, Violeta będzie cierpieć, ale to zrozumie. Jest już dostatecznie duża. Nie zrozumie natomiast, jeśli ona nagle zniknie. Biorę na siebie miss Taylor, ty, tato, nie musisz się o to martwić – powiedział.
Dotrzymał słowa.
Dzięki osobistemu wstawiennictwu angielskiego konsula, z którym mój ojciec utrzymywał kontakty z racji swoich transakcji eksportowych, miss Taylor zoperował zespół pod kierownictwem najsłynniejszego chirurga swojego pokolenia, w szpitalu wojskowym, wówczas najlepszym w kraju. W odróżnieniu od szpitali publicznych, równie biednych jak ich pacjenci, i od nielicznych klinik prywatnych, gdzie leczyli się ci, którzy mogli za to zapłacić, a opieka medyczna i tak była przeciętna, szpital wojskowy był w stanie konkurować z najbardziej prestiżowymi placówkami w Stanach Zjednoczonych i w Europie. W zasadzie mogli z niego korzystać wyłącznie wojskowi i członkowie korpusu dyplomatycznego, ale przy odpowiednich znajomościach czyniono wyjątki. Oprócz nowoczesnego i znakomicie wyposażonego budynku był tam wielki ogród, gdzie rekonwalescenci odbywali spacery, a administracja, którą zarządzał pewien pułkownik, gwarantowała nieskazitelną czystość i nienaganną obsługę.
Matka i brat zawieźli pacjentkę na pierwszą konsultację. Jakaś pielęgniarka w fartuchu tak bardzo wykrochmalonym, że szeleścił przy każdym jej kroku, zaprowadziła ich do gabinetu chirurga, łysego siedemdziesięcioletniego mężczyzny o ascetycznych rysach twarzy i aroganckim sposobie bycia człowieka nawykłego do rozkazywania innym. Po długim badaniu przeprowadzonym za przepierzeniem dzielącym pokój na dwie części lekarz wyjaśnił José Antoniowi – kompletnie ignorując obecność obu kobiet – że najprawdopodobniej jest to nowotwór. Można jedynie próbować go zmniejszyć naświetlaniem, bo zabieg chirurgiczny wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem.
– Gdybym była pańską córką, doktorze, podjąłby pan to ryzyko? – wtrąciła miss Taylor, spokojna jak zawsze.
Po długiej chwili milczenia, która wydawała się wiecznością, doktor skinął głową.
– W takim razie proszę mi powiedzieć, kiedy mnie pan zoperuje – zażądała.
Przyjęto ją na oddział dwa dni później. Wierna swojej zasadzie, że najprościej jest mówić prawdę, przed wyruszeniem do szpitala oznajmiła mi, że ma w brzuchu pomarańczę, którą trzeba wyjąć, ale to nie będzie łatwe. Błagałam ją, żeby zabrała mnie ze sobą, bym mogła jej towarzyszyć podczas operacji. Miałam siedem lat, ale nadal byłam z nią bardzo zżyta. Pierwszy raz, odkąd ją poznaliśmy, miss Taylor się rozpłakała. Potem pożegnała się z całą służbą, uściskała Torita i ciotki, instruując je, by rozdały jej rzeczy – gdyby zaszła taka potrzeba – tym, którzy zechcą zachować jakąś pamiątkę, a mojej matce wręczyła plik funtów szterlingów związanych wstążeczką.
– To dla pani ubogich.
Odkładała całą pensję, by kiedyś wrócić do Irlandii i odnaleźć po kolei swoich rozsianych po kraju braci.
Mnie podarowała swój największy skarb, Encyklopedię Britannica; zapewniła, że zrobi wszystko, by wrócić, ale nie może mi tego obiecać. Zdawałam sobie sprawę, że w szpitalu zdarzają się straszne rzeczy. Byłam oswojona z bezdyskusyjną potęgą śmierci, widziałam babcię w trumnie, z twarzą niczym woskowa maska, spoczywającą pośród fałd białej satyny, widywałam psy i koty, które umierały ze starości albo ginęły w wypadkach, a także różnorakie ptactwo, kozy, owce i świnie zabijane przez Torita na mięso.
Ostatnią osobą, z którą Josephine Taylor miała kontakt, zanim zabrano ją na noszach do sali operacyjnej, był José Antonio, towarzyszący jej aż do tego momentu. Dostała wcześniej środek uspokajający, stąd wrażenie, że postać przyjaciela spowijała mgła. Nie docierały do niej słowa pocieszenia ani wyznania miłości, ale poczuła jego pocałunek na ustach i uśmiechnęła się.
Operacja trwała siedem długich godzin, które José Antonio spędził w szpitalnej recepcji, popijając kawę z termosu, spacerując z kąta w kąt oraz wspominając grę w karty, podwieczorki w ogrodzie, przechadzki za miastem, encyklopedyczne zgadywanki, wieczory ze śpiewaniem ballad przy pianinie i długie rozmowy o poćwiartowanych dziadkach. Wyszło mu, że były to najszczęśliwsze chwile w jego uporządkowanym życiu, którego przebieg został ustalony już w dniu, gdy przyszedł na świat. Doszedł do wniosku, że Josephine jest jedyną kobietą, dzięki której mógłby uwolnić się spod kurateli ojca i przerwać pajęczą sieć powiązań pozbawiających go swobody ruchów. Nigdy nie podejmował samodzielnych decyzji, bez dyskusji robił to, czego od niego oczekiwano; był przykładnym synem i miał już tego dość. Josephine okazała się wyzwaniem, wstrząsała jego przekonaniami, bezlitośnie ukazywała mu jego rodzinę i całe środowisko w zupełnie innym świetle. Zmuszanie go do tańczenia charlestona i uświadamianie mu, że istnieje ktoś taki jak sufrażystki, stanowiło zachętę do myślenia o przyszłości innej niż ta, którą mu wyznaczono, przyszłości, gdzie będzie miejsce na przygodę i ryzyko.
W wieku dwudziestu czterech lat mój brat stał się mrukowatym, ostrożnym człowiekiem, którego sam nienawidził. „Przedwcześnie się zestarzałem”, mamrotał przy goleniu, patrząc ze wstrętem na swoje odbicie w lustrze. Od lat pomagał ojcu w interesach, które go nie pociągały, a w dodatku wydawały mu się podejrzane, i próbował utrzymać się na powierzchni w środowisku, w którym czuł się obco, bo nie podzielał zainteresowań ani ideałów ludzi ze swojej klasy społecznej.