Kobiety mojej duszy - Isabel Allende - ebook + książka

Kobiety mojej duszy ebook

Isabel Allende

4,5

Opis

„Każdy przeżyty rok i każda nowa zmarszczka opowiadają o moim życiu”

Już od dziecka, jeszcze zanim potrafiła zdefiniować, na czym polega jej niezgoda na wszechobecny maczyzm, Isabel Allende towarzyszył feminizm. W patriarchalnym chilijskim społeczeństwie jej trudny, buntowniczy charakter – u chłopców aprobowany jako istotny element męskości – był nie na miejscu. To jednak dzięki niej i jej podobnym „dobrym wiedźmom”, jak Allende nazywa kobiety, które spotkała na swoje drodze i które razem z nią budowały feminizm drugiej fali, wiele córek na całym świecie może dziś wieść życie, o którym ich matki nie mogły nawet marzyć. Jak sama pisze, „nie muszę wymyślać bohaterek swoich powieści, silnych i zdeterminowanych kobiet, bo mam je wokół siebie”.

W autobiograficznej narracji bestsellerowa autorka opisuje kondycję kobiety we współczesnym świecie. Mimo dotychczasowych zdobyczy feminizmu wciąż jest bowiem wiele do zrobienia. Allende nie boi się poruszać takich zagadnień jak: role, które wyznaczają kobietom rodzina, społeczeństwo, kultura i religia, przemoc – fizyczna i psychiczna – jako narzędzie kontroli, zależność ekonomiczna, prawa reprodukcyjne czy okaleczanie żeńskich narządów płciowych, wciąż praktykowane w wielu częściach świata.

Rozważania te przeplata opowieściami ze swojego życia. O dzieciństwie bez ojca i dorastaniu w społeczeństwie, w którym filarem rodziny jest kobieta, w kraju o jednym z najwyższych wskaźników przemocy domowej. O byciu pisarką w świecie wydawniczym zdominowanym przez mężczyzn. I o miłości romantycznej, zwłaszcza takiej, która spotyka człowieka pod koniec życia.

W tej podróży towarzyszą jej dobre duchy: przyjaciółki, pisarki, aktywistki, polityczki, zmarła córka, kobiety w kryzysie, a także bohaterki literackie.

Isabel Allende to wspaniała gawędziarka, która pisze z niezrównanym wyczuciem i wnikliwością. W pełni zasłużenie została ikoną literatury światowej. Będą ją doceniać przyszłe pokolenia czytelników i pisarzy.

Khaled Hosseini, autor Chłopca z latawcem

Allende ma wszystko, czego potrzeba: ucho, oko, umysł, serce i ogromne pokłady człowieczeństwa.

„New York Times”

Allende snuje autobiograficzne refleksje na temat feminizmu, władzy i kobiecości… Pisze też o toksycznych skutkach maczyzmu, łącząc dowcip ze złością, które kruszą patriarchat. To książka pełna mądrości i ciepła.

„Grazia”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 147

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (38 ocen)
22
13
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macala_84

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, wzruszająca i mądra książka
00
Magdalena1302

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, przesłanie, manifest:)) gorąco polecam!!
00
Kasiapro1

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca książka polecam
00
martairmina

Nie oderwiesz się od lektury

Tak się cieszę, że po nią sięgnęłam. Warto!
00
Ola13ola

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie i porywająco się czyta
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Mu­je­res del alma mía
Prze­kład GRZE­GORZ OSTROW­SKI
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja KA­MIL BO­GU­SIE­WICZ
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ilu­stra­cja na okładce © Sa­rah Jar­rett / Ar­can­gel
Ła­ma­nie
Mu­je­res del alma mía Co­py­ri­ght © Isa­bel Al­lende, 2020 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Grze­gorz Ostrow­ski Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2022
War­szawa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-68-0
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pan­chi­cie, Pauli, Lori, Ma­nie, Ni­cole

i in­nym nie­zwy­kłym ko­bie­tom,

waż­nym w moim ży­ciu

Nie prze­sa­dzę, je­śli stwier­dzę, że fe­mi­nistką by­łam już w wieku przed­szkol­nym, jesz­cze za­nim ze­tknęła się z tym po­ję­ciem moja ro­dzina. Uro­dzi­łam się w roku 1942, mó­wimy więc o za­mierz­chłej prze­szło­ści. My­ślę, że przy­czyną mo­jego buntu prze­ciwko wła­dzy męż­czyzn była sy­tu­acja Pan­chity, mo­jej matki, którą mąż po­rzu­cił w Peru z dwójką ma­leń­kich dzieci i no­wo­rod­kiem na ręku. To zmu­siło ją do szu­ka­nia schro­nie­nia w domu ro­dzi­ców, w Chile. Tam spę­dzi­łam pierw­sze lata dzie­ciń­stwa.

Dom mo­ich dziad­ków w San­tiago, w dziel­nicy Pro­vi­den­cia, która wów­czas miała za­bu­dowę wil­lową, a dziś jest la­bi­ryn­tem cen­trów han­dlo­wych i biu­row­ców, był wielki i brzydki. Be­to­nowe mon­strum o wy­so­kich po­ko­jach, w któ­rych hu­lał wiatr, ze ścia­nami brud­nymi od sa­dzy z pie­cy­ków naf­to­wych, cięż­kimi za­sło­nami z czer­wo­nego plu­szu, hisz­pań­skimi me­blami od­po­wied­nio so­lid­nymi, by prze­trwały sto lat, okrop­nymi por­tre­tami zmar­łych krew­nych i sto­sami za­ku­rzo­nych ksią­żek. Front domu pre­zen­to­wał się wiel­ko­pań­sko. Ktoś wy­raź­nie się sta­rał, by sa­lon, bi­blio­teka i po­kój sto­łowy wy­glą­dały ele­gancko, ale bar­dzo rzadko z nich ko­rzy­stano. Po­zo­stałą część domu sta­no­wiło pełne za­mętu kró­le­stwo babci, dzieci (mo­ich dwóch braci i mnie), słu­żą­cych, dwóch czy trzech psów nie­okre­ślo­nej rasy i pół­dzi­kich ko­tów, które roz­mna­żały się za lo­dówką bez żad­nej kon­troli (ku­charka to­piła po­tem ko­ciaki w wia­drze na pa­tio).

We­so­łość i świa­tło tego domu ulot­niły się wraz z przed­wcze­sną śmier­cią babci. Wspo­mi­nam dzie­ciń­stwo jako czas lęku i mroku.

Czego się ba­łam? Że moja matka umrze i tra­fimy do sie­ro­cińca, że po­rwą mnie Cy­ga­nie, że w lu­strze po­jawi się na­gle dia­beł i że przy­tra­fią mi się inne tego ro­dzaju bzdury. Dziś je­stem wdzięczna za to nie­szczę­śliwe dzie­ciń­stwo, bo dało mi ma­te­riał do pi­sa­nia. Nie wiem, jak so­bie ra­dzą po­wie­ścio­pi­sa­rze, któ­rych pierw­sze lata ży­cia upły­nęły bez­tro­sko w nor­mal­nym domu.

Bar­dzo wcze­śnie zda­łam so­bie sprawę z tego, że moja matka znaj­do­wała się w gor­szym po­ło­że­niu niż mę­scy człon­ko­wie ro­dziny. Wy­szła za mąż wbrew woli ro­dzi­ców i po­nio­sła po­rażkę, przed którą ją ostrze­gali. Unie­waż­niła mał­żeń­stwo, co było je­dy­nym roz­wią­za­niem w kraju, gdzie roz­wody za­le­ga­li­zo­wano do­piero w 2004 roku. Nie zo­stała przy­go­to­wana do pod­ję­cia ja­kiej­kol­wiek pracy, nie miała pie­nię­dzy, nie była nie­za­leżna. No i stała się przed­mio­tem zło­śli­wych plo­tek, bo nie dość, że żyła w se­pa­ra­cji z mę­żem, to w do­datku była młoda, ładna i za­lotna.

Ma­czyzm za­czął mnie iry­to­wać już w dzie­ciń­stwie. Po­strze­ga­łam matkę i służbę do­mową jako ofiary, pod­władne bez środ­ków do ży­cia i prawa głosu z po­wodu zlek­ce­wa­że­nia kon­we­nan­sów w przy­padku tej pierw­szej, i ubó­stwa w przy­padku tej dru­giej. Oczy­wi­ście wtedy tego nie ro­zu­mia­łam, do ta­kiego wnio­sku do­szłam w wieku pięć­dzie­się­ciu lat, w trak­cie te­ra­pii. Ale cho­ciaż nie umia­łam ich ra­cjo­nal­nie wy­ja­śnić, fru­stra­cje, które wów­czas prze­ży­wa­łam, były tak silne, że na całe ży­cie na­zna­czyły mnie ob­se­syj­nym pra­gnie­niem spra­wie­dli­wo­ści i in­stynk­tow­nym bra­kiem zgody na ma­czyzm. Tę nie­chęć uznano za nie­nor­malną na­wet w ro­dzi­nie, która uwa­żała się za in­te­li­gencką i no­wo­cze­sną, choć zgod­nie z obec­nymi kry­te­riami była, szcze­rze mó­wiąc, ni­czym z epoki ka­mie­nia łu­pa­nego.

Pan­chita szu­kała po­rady u nie­jed­nego le­ka­rza, żeby do­wie­dzieć się, co mi do­lega. Może to kolka albo ta­sie­miec? Uparty, bun­tow­ni­czy, trudny cha­rak­ter, apro­bo­wany u mo­ich braci jako istotny ele­ment mę­sko­ści, u mnie był sta­nem cho­ro­bo­wym. Czyż nie tak jest naj­czę­ściej? Dziew­czyn­kom od­ma­wia się prawa do wy­ra­ża­nia zło­ści, do tup­nię­cia nogą. W Chile ist­nieli psy­cho­lo­dzy, może na­wet psy­cho­lo­dzy dzie­cięcy, ale w tam­tych cza­sach, zdo­mi­no­wa­nych przez roz­ma­ite tabu, ich po­rady były za­re­zer­wo­wane dla nie­ule­czal­nych sza­leń­ców, a w mo­jej ro­dzi­nie na­wet i nie dla nich. Na­szych obłą­ka­nych krew­nych mu­sie­li­śmy zno­sić bez roz­głosu, w ta­jem­nicy. Matka bła­gała mnie o więk­szą po­wścią­gli­wość. „Nie wiem, skąd przy­cho­dzi ci to do głowy; jesz­cze roz­nie­sie się, że je­steś ja­kimś ba­bo­chło­pem” – po­wie­działa mi kie­dyś, nie wy­ja­śnia­jąc zna­cze­nia tego dziw­nego słowa.

Jej nie­po­kój wy­da­wał się uza­sad­niony. W wieku sze­ściu lat wy­rzu­cono mnie ze szkoły pro­wa­dzo­nej przez nie­miec­kie za­kon­nice za nie­po­słu­szeń­stwo, a to oka­zało się do­piero pre­lu­dium tego, co miało dziać się ze mną póź­niej. Te­raz my­ślę, że tak na­prawdę cho­dziło o to, że Pan­chita była z praw­nego punktu wi­dze­nia sa­motną matką trójki dzieci. To nie po­winno wy­wo­ły­wać zgor­sze­nia u za­kon­nic, bo w Chile więk­szość dzieci ro­dzi się ze związ­ków po­za­mał­żeń­skich. Ale nie w kla­sie spo­łecz­nej, do któ­rej na­le­żały uczen­nice tej szkoły.

Przez dzie­siątki lat my­śla­łam o swo­jej matce jako ofie­rze, ale po­tem zda­łam so­bie sprawę, że ofiara to ktoś, kto nie ma kon­troli i wła­dzy nad wła­snym ży­ciem, a to nie był, jak są­dzę, jej przy­pa­dek. Ow­szem, matka wy­glą­dała na zła­paną w po­trzask, bez­bronną, cza­sami zde­spe­ro­waną, ale jej sy­tu­acja zmie­niła się, kiedy po­znała mo­jego oj­czyma i oboje za­częli po­dró­żo­wać. My­ślę, że mu się pod­po­rząd­ko­wała, choć mo­gła po­wal­czyć o więk­szą nie­za­leż­ność, o to, by żyć tak, jak chciała, i roz­wi­jać swój wielki po­ten­cjał. Moja opi­nia jed­nak się nie li­czy, na­leżę prze­cież do po­ko­le­nia fe­mi­ni­stek – ko­rzy­sta­łam z moż­li­wo­ści, któ­rymi ona ni­gdy nie dys­po­no­wała.

Inną lek­cją, jaką wy­nio­słam z te­ra­pii w wieku pięć­dzie­się­ciu lat, jest prze­ko­na­nie, że do mo­jego buntu przy­czy­nił się z całą pew­no­ścią rów­nież brak ojca w dzie­ciń­stwie. Dużo czasu za­jęło mi za­ak­cep­to­wa­nie wujka Ra­móna – jak za­wsze na­zy­wa­łam męż­czy­znę, z któ­rym zwią­zała się Pan­chita, kiedy mia­łam około je­de­na­stu lat – i zro­zu­mie­nie, że nie mo­głam so­bie wy­ma­rzyć lep­szego ojca niż on. Zda­łam so­bie z tego sprawę, gdy uro­dziła się moja córka, Paula. Oj­czym, któ­remu kie­dyś wy­po­wie­dzia­łam wojnę, od razu ją po­ko­chał (z wza­jem­no­ścią), a ja do­piero wtedy zo­ba­czy­łam, jak bar­dzo jest wraż­liwy, uczu­ciowy i dow­cipny. Jako na­sto­latka nie­na­wi­dzi­łam go, pod­wa­ża­łam jego au­to­ry­tet, ale po­nie­waż był nie­po­praw­nym opty­mi­stą, na­wet tego nie do­strze­gał. Za­wsze uwa­żał mnie za przy­kładną córkę. Nie miał pa­mięci do złych rze­czy, do tego stop­nia, że na stare lata na­zy­wał mnie An­gélicą (moje dru­gie imię) i prze­strze­gał, że­bym spała na boku, bo przy­gniotę so­bie aniel­skie skrzy­dła. Po­wta­rzał to do końca swo­ich dni, kiedy z po­wodu de­men­cji i zmę­cze­nia ży­ciem stał się cie­niem sa­mego sie­bie sprzed lat.

Z cza­sem wu­jek Ra­món zo­stał moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i po­wier­ni­kiem. Był we­soły, wład­czy, dumny i ma­czy­stow­ski, choć za­prze­czał temu ostat­niemu za­rzu­towi, ar­gu­men­tu­jąc, że nikt nie sza­nuje ko­biet bar­dziej niż on. Nie udało mi się wy­tłu­ma­czyć mu do końca, na czym po­le­gał ten jego okropny ma­czyzm. Po­rzu­cił żonę, z którą miał czwórkę dzieci, i ni­gdy nie unie­waż­nił mał­żeń­stwa, co po­zwo­li­łoby mu za­le­ga­li­zo­wać zwią­zek z moją matką. Nie prze­szko­dziło im to w spę­dze­niu ze sobą pra­wie sie­dem­dzie­się­ciu lat, po­cząt­kowo to­wa­rzy­szyła im at­mos­fera skan­dalu i plo­tek, jed­nak wraz z upły­wem czasu ich re­la­cja co­raz mniej gor­szyła lu­dzi, bo oby­czaje ule­gły roz­luź­nie­niu, a po­nie­waż nie było roz­wo­dów, związki two­rzyły się i roz­pa­dały bez udziału biu­ro­kra­cji.

Pan­chita krzy­wiła się na jego wady, ale po­tra­fiła do­ce­nić za­lety. Za­ak­cep­to­wała rolę zdo­mi­no­wa­nej żony, choć czę­sto była wście­kła, że tak bar­dzo go ko­cha. I że nie jest w sta­nie sama wy­cho­wać dzieci. Utrzy­ma­nie i bez­pie­czeń­stwo miały swoją cenę.

Ni­gdy nie tę­sk­ni­łam za bio­lo­gicz­nym oj­cem i nie by­łam cie­kawa, co się z nim dzieje. Zgodę na unie­waż­nie­nie mał­żeń­stwa uza­leż­nił od zwol­nie­nia go z obo­wiązku utrzy­my­wa­nia dzieci, co wy­eg­ze­kwo­wał tak da­lece, że ni­gdy ich już nie zo­ba­czył. W rzad­kich przy­pad­kach, kiedy ktoś z ro­dziny wy­mó­wił jego imię (czego wszy­scy uni­kali), moja matka do­sta­wała ostrej mi­greny. Po­wie­dziano mi tylko, że był nie­zwy­kle in­te­li­gentny, bar­dzo mnie ko­chał, pusz­czał mi mu­zykę kla­syczną i po­ka­zy­wał książki o sztuce, tak że w wieku dwóch lat roz­po­zna­wa­łam twa­rze róż­nych ar­ty­stów. Rzu­cał na­zwi­ska: Mo­net albo Re­noir, a ja od­naj­do­wa­łam ich po­do­bi­zny na od­po­wied­niej stro­nie. Wąt­pię, by tak było. Nie po­tra­fi­ła­bym zro­bić tego na­wet te­raz, bę­dąc w pełni władz umy­sło­wych. W każ­dym ra­zie nie pa­mię­tam nic z tych rze­czy – jako że do­szło rze­komo do nich, za­nim skoń­czy­łam trzy lata – na­to­miast trwały ślad po­zo­sta­wiła we mnie na­gła de­zer­cja ojca. Jak mia­łam ufać męż­czy­znom, któ­rzy dziś cię ko­chają, a na­za­jutrz po­sta­na­wiają znik­nąć?

To, że moja matka zo­stała po­rzu­cona, nie było ni­czym wy­jąt­ko­wym. W Chile fi­la­rem ro­dziny i spo­łecz­no­ści jest ko­bieta, zwłasz­cza w śro­do­wi­sku ro­bot­ni­czym, gdzie oj­co­wie przy­cho­dzą i od­cho­dzą, i czę­sto zni­kają na za­wsze, za­po­mi­na­jąc o dzie­ciach. Matki zaś są jak drzewa o głę­boko za­pusz­czo­nych ko­rze­niach. Zaj­mują się wła­snymi dziećmi, a kiedy zaj­dzie po­trzeba – rów­nież cu­dzymi. Ko­biety są tak silne i tak do­brze zor­ga­ni­zo­wane, że mówi się, że w Chile pa­nuje ma­triar­chat. Ale choć na­wet naj­gorsi tro­glo­dyci po­wta­rzają to bez cie­nia wstydu, da­leko im do prawdy. Męż­czyźni mają w rę­kach wła­dzę po­li­tyczną i eko­no­miczną, usta­na­wiają prawa i sto­sują je we­dług wła­snego wi­dzi­mi­się, a je­śli to nie wy­star­cza, in­ter­we­niuje Ko­ściół, na­zna­czony pięt­nem kul­tury pa­triar­chal­nej. Ko­biety rzą­dzą tylko w ro­dzi­nie... i to cza­sami.

Nie­dawno, w trak­cie jed­nego z tych de­ner­wu­ją­cych wy­wia­dów po­le­ga­ją­cych na bom­bar­do­wa­niu roz­mówcy try­wial­nymi py­ta­niami i zmu­sza­niem go do udzie­le­nia bły­ska­wicz­nych od­po­wie­dzi, jak w uciąż­li­wym te­ście psy­cho­lo­gicz­nym, mu­sia­łam w ciągu dwóch se­kund zde­cy­do­wać, z któ­rym bo­ha­te­rem mo­ich po­wie­ści chcia­ła­bym pójść na ko­la­cję. Gdyby za­py­tano mnie, z kim w ogóle chcia­ła­bym zjeść ko­la­cję, od­par­ła­bym na­tych­miast: z moją córką Paulą i z matką, Pan­chitą, dwoma du­chami, które bez­u­stan­nie krążą wo­kół mnie. Cho­dziło jed­nak o po­stać li­te­racką. Nie po­tra­fi­łam od­po­wie­dzieć od razu, czego do­ma­gał się pro­wa­dzący wy­wiad, bo na­pi­sa­łam po­nad dwa­dzie­ścia ksią­żek i chcia­ła­bym zjeść ko­la­cję nie­mal ze wszyst­kimi mo­imi bo­ha­te­rami, ko­bie­tami i męż­czy­znami. Kiedy jed­nak zna­la­złam czas, by to prze­my­śleć, do­szłam do wnio­sku, że za­pro­si­ła­bym Elizę Som­mers z Córki for­tuny. Pod­czas mo­jego po­bytu w Hisz­pa­nii w 1999 roku z oka­zji wy­da­nia tej po­wie­ści ja­kiś by­stry dzien­ni­karz po­wie­dział mi, że jest ona ale­go­rią fe­mi­ni­zmu. Miał ra­cję, choć szcze­rze mó­wiąc, nie przy­szło mi to wcze­śniej do głowy.

W po­ło­wie XIX wieku, w cza­sach roz­kwitu epoki wik­to­riań­skiej, Eliza Som­mers, na­sto­latka uwię­ziona w gor­se­cie, za­mknięta w domu, po­zba­wiona do­stępu do po­rząd­nego wy­kształ­ce­nia i w jesz­cze więk­szym stop­niu po­zba­wiona praw, któ­rej przy­szłość ogra­ni­czała się do mał­żeń­stwa i ro­dze­nia dzieci, po­rzu­ciła bez­pieczne ogni­sko do­mowe i wy­je­chała z Chile do ogar­nię­tej go­rączką złota Ka­li­for­nii. Żeby prze­żyć, prze­brała się za męż­czy­znę i na­uczyła ra­dzić so­bie sama w hi­per­mę­skim oto­cze­niu, w któ­rym do­mi­no­wały chci­wość, am­bi­cje i prze­moc. Po­ko­nała nie­zli­czone prze­szkody, sta­wiła czoło wielu nie­bez­pie­czeń­stwom, by osta­tecz­nie wró­cić do swo­jego ko­bie­cego stroju. Ni­gdy jed­nak nie za­ło­żyła już gor­setu. Wy­wal­czyła wol­ność i nie miała za­miaru z niej re­zy­gno­wać.

Drogę ży­ciową Elizy można po­rów­nać do eman­cy­pa­cji ko­biet, które sztur­mem wtar­gnęły do świata męż­czyzn. Mu­sia­ły­śmy po­stę­po­wać jak oni, na­uczyć się ich tak­tyki, ry­wa­li­zo­wać. Pa­mię­tam czasy, gdy urzęd­niczki cho­dziły do pracy w spodniach, ma­ry­nar­kach, a nie­kiedy na­wet pod kra­wa­tem, bo tylko wtedy trak­to­wano je po­waż­nie. Te­raz nie mu­simy już tego ro­bić, mo­żemy ko­rzy­stać z na­szych upraw­nień, nie wy­rze­ka­jąc się ko­bie­co­ści. Tak jak Eliza uzy­ska­ły­śmy wol­ność i wal­czymy o jej za­cho­wa­nie, po­sze­rze­nie i ob­ję­cie nią wszyst­kich. Wła­śnie o tym chcia­ła­bym opo­wie­dzieć Eli­zie, gdyby po­szła ze mną na ko­la­cję.

Fe­mi­nizm zwy­kle bu­dzi lęk, wy­daje się bo­wiem bar­dzo ra­dy­kalny albo jest in­ter­pre­to­wany jako nie­na­wiść do męż­czyzn, dla­tego za­nim przejdę da­lej, mu­szę wy­ja­śnić co nieco nie­któ­rym spo­śród mo­ich czy­tel­ni­czek. Za­cznijmy od słowa „pa­triar­chat”.

Moja de­fi­ni­cja „pa­triar­chatu” za­pewne różni się tro­chę od tej z Wi­ki­pe­dii czy su­ge­ro­wa­nej przez Kró­lew­ską Aka­de­mię Hisz­pań­ską. Pier­wot­nie słowo to ozna­czało ab­so­lutną su­pre­ma­cję męż­czy­zny nad ko­bietą, nad in­nymi ga­tun­kami i ca­łym świa­tem przy­rody jako ta­kim. Ruch fe­mi­ni­styczny pod­wa­żył tę nie­ogra­ni­czoną wła­dzę w wielu ob­sza­rach, ale w in­nych ma się ona rów­nie do­brze jak ty­siące lat temu. Mimo że zmie­niono sporo dys­kry­mi­nu­ją­cych praw, pa­triar­chat utrzy­mał się jako sys­tem uci­sku po­li­tycz­nego, eko­no­micz­nego, kul­tu­ro­wego i re­li­gij­nego, przy­zna­jący wła­dzę zwierzch­nią i przy­wi­leje płci mę­skiej. Oprócz mi­zo­gi­nii (awer­sji do ko­biet) sys­tem ten obej­muje roz­ma­ite formy wy­klu­cze­nia i agre­sji: ra­sizm, ho­mo­fo­bię, kla­sizm, kse­no­fo­bię oraz nie­to­le­ran­cję wo­bec idei i lu­dzi od­bie­ga­ją­cych od norm, które na­rzuca pa­triar­chat. A na­rzuca je w spo­sób agre­sywny, wy­maga po­słu­szeń­stwa i ka­rze tych, któ­rzy mają od­wagę mu się prze­ciw­sta­wić.

Na czym więc po­lega mój fe­mi­nizm? Nie cho­dzi o to, co mamy mię­dzy no­gami, tylko o to, co mamy mię­dzy uszami. To po­stawa fi­lo­zo­ficzna i bunt prze­ciwko wła­dzy męż­czyzn. Spo­sób ro­zu­mie­nia re­la­cji mię­dzy­ludz­kich i po­strze­ga­nia świata, za­an­ga­żo­wa­nie na rzecz spra­wie­dli­wo­ści, walka o eman­cy­pa­cję ko­biet, ge­jów, les­bi­jek, osób qu­eer (LGB­TIQ+), wszyst­kich uci­ska­nych przez sys­tem i tych, któ­rzy czują się uci­skani. „Je­ste­ście mile wi­dzianx”[1], jak na­pi­sa­liby dzi­siejsi mło­dzi; im bę­dzie nas wię­cej, tym le­piej.

W la­tach mło­do­ści wal­czy­łam o rów­ność, chcia­łam móc brać udział w mę­skiej grze, ale w wieku doj­rza­łym zro­zu­mia­łam, że ta gra to sza­leń­stwo, które pro­wa­dzi do znisz­cze­nia pla­nety i tkanki mo­ral­nej ludz­ko­ści. Nie cho­dzi o to, by po­wie­lać ka­ta­strofę, ale o to, by jej za­po­bie­gać. Oczy­wi­ście, ten ruch ma prze­ciwko so­bie po­tężne siły re­ak­cyjne, ta­kie jak fun­da­men­ta­lizm, fa­szyzm, tra­dy­cja i wiele in­nych. Przy­gnę­bia mnie, że po dru­giej stro­nie ba­ry­kady jest tak wiele ko­biet, które boją się zmian i nie wy­obra­żają so­bie in­nej przy­szło­ści.

Pa­triar­chat jest ni­czym skała. Fe­mi­nizm jest jak ocean – płynny, po­tężny, głę­boki, za­wie­ra­jący w so­bie nie­skoń­czoną róż­no­rod­ność form ży­cia, w cią­głym ru­chu za sprawą fal, prą­dów, pły­wów, a cza­sami gwał­tow­nych sztor­mów. I tak jak ocean, fe­mi­nizm ni­gdy nie milk­nie.

Nie, taka ci­chutka wcale nie je­steś ład­niej­sza.

Je­steś śliczna, kiedy wal­czysz,

kiedy bi­jesz się o swoje,

kiedy za­miast mil­czeć,

ką­sasz sło­wami,

kiedy otwie­rasz usta

i wszystko wo­kół za­czyna pło­nąć.

Nie, taka ci­chutka wcale nie je­steś ład­niej­sza,

tylko tro­chę przy­ga­szona,

i je­śli co­kol­wiek o to­bie wiem, to tyle,

że wcze­śniej nie zna­łem ni­kogo,

ni­gdy,

kto wy­ka­zy­wałby tak wielką wolę ży­cia.

Krzy­cząc.

Mi­guel Gane, Płoń

Już jako dziecko wie­dzia­łam, że mu­szę opie­ko­wać się matką i jak naj­szyb­ciej za­cząć na sie­bie za­ra­biać. Utwier­dził mnie w tym prze­ko­na­niu dzia­dek, który jako nie­kwe­stio­no­wany pa­triar­cha ro­dziny ro­zu­miał, jak bar­dzo nie­ko­rzystne jest by­cie ko­bietą, i chciał dać mi do ręki od­po­wiedni oręż, bym ni­gdy nie mu­siała od ni­kogo za­le­żeć. Opie­ko­wał się mną do ósmego roku ży­cia, a póź­niej za­miesz­ka­łam z nim w wieku szes­na­stu lat, kiedy to wu­jek Ra­món ode­słał mnie i mo­ich braci do Chile. Miesz­ka­li­śmy wtedy w Li­ba­nie, gdzie Ra­món był kon­su­lem. W 1958 roku za­wi­sła nad tym kra­jem groźba wojny do­mo­wej z po­wodu kry­zysu po­li­tycz­nego i re­li­gij­nego. Moi bra­cia po­szli do szkoły woj­sko­wej w San­tiago, ja zaś tra­fi­łam do domu dziadka.

Dzia­dzio Agu­stín za­czął pra­co­wać w wieku czter­na­stu lat, bo po śmierci jego ojca ro­dzina zna­la­zła się w trud­nej sy­tu­acji. We­dług niego na ży­cie skła­dały się dys­cy­plina, ciężka praca i po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści. Cho­dził z wy­soko pod­nie­sioną głową – ho­nor sta­wiał na pierw­szym miej­scu. Do­ra­sta­łam zgod­nie z za­sa­dami wy­zna­wa­nej przez niego szkoły sto­ic­kiej: uni­kać osten­ta­cji i roz­rzut­no­ści, nie na­rze­kać, być cier­pli­wym, do­trzy­my­wać słowa, o nic nie pro­sić i ni­czego nie ocze­ki­wać, da­wać so­bie radę sa­memu, po­ma­gać i słu­żyć in­nym, ale nie na po­kaz.

Kil­ka­krot­nie opo­wia­dał mi na­stę­pu­jącą hi­sto­rię: był so­bie kie­dyś czło­wiek, który miał tylko jed­nego syna. Ko­chał go ca­łym ser­cem. Kiedy chło­piec skoń­czył dwa­na­ście lat, oj­ciec po­wie­dział mu, żeby sko­czył z bal­konu na dru­gim pię­trze, bez obaw, bo on zła­pie go na dole. Syn po­słusz­nie wy­ko­nał po­le­ce­nie, tym­cza­sem oj­ciec stał z za­ło­żo­nymi rę­kami i po­zwo­lił, by dziecko spa­dło na pa­tio, ła­miąc so­bie ko­ści. Mo­rał z tej okrut­nej opo­wie­ści pły­nął taki, że nie na­leży ni­komu ufać, na­wet wła­snemu ojcu.

Po­mimo su­ro­wo­ści dzia­dek był bar­dzo ko­chany za swoją wiel­ko­dusz­ność i bez­wa­run­kowe słu­że­nie bliź­nim. Uwiel­bia­łam go. Pa­mię­tam jego dłu­gie białe włosy, gło­śny śmiech ob­na­ża­jący żółte zęby, po­wy­krę­cane z po­wodu ar­tre­ty­zmu dło­nie, prze­wrotne po­czu­cie hu­moru i to, że by­łam jego ulu­bioną wnuczką – fakt nie­pod­wa­żalny, choć ni­gdy nie­po­twier­dzony sło­wami. Oczy­wi­ście wo­lałby, że­bym uro­dziła się chłop­cem, ale po­go­dził się z tym i po­ko­chał mnie mimo mo­jej płci, bo przy­po­mi­na­łam mu żonę, bab­cię Isa­bel, po któ­rej odzie­dzi­czy­łam imię i spoj­rze­nie.

Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że jako na­sto­latka za­li­cza­łam się do osób spo­łecz­nie nie­przy­sto­so­wa­nych. Uże­ra­nie się ze mną przy­pa­dło w udziale bied­nemu dziad­kowi. Nie cho­dziło o to, że by­łam le­niwa czy im­per­ty­nencka, wprost prze­ciw­nie, bar­dzo do­brze się uczy­łam, bez sprze­ciwu prze­strze­ga­łam za­sad ob­co­wa­nia z ludźmi, ale ży­łam w sta­nie z tru­dem ha­mo­wa­nej wście­kło­ści, która prze­ja­wiała się nie w na­pa­dach zło­ści czy trza­ska­niu drzwiami, tylko w cią­głym oskar­ży­ciel­skim mil­cze­niu. By­łam kłęb­kiem kom­plek­sów, czu­łam się brzydka, nie­udolna, nie­wi­dzialna, uwię­ziona w nie­szczę­snej te­raź­niej­szo­ści i bar­dzo sa­motna. Nie na­le­ża­łam do żad­nej grupy, mia­łam po­czu­cie in­no­ści, wy­klu­cze­nia. Wal­czy­łam z sa­mot­no­ścią, po­że­ra­jąc książki i pi­sząc co­dzien­nie do matki, która z Li­banu tra­fiła do Tur­cji. Od­pi­sy­wała mi na­tych­miast i nie miało dla nas zna­cze­nia, że li­sty przy­cho­dziły z kil­ku­ty­go­dnio­wym opóź­nie­niem. Tak za­częła się ko­re­spon­den­cja, którą pro­wa­dzi­ły­śmy już za­wsze.

Od dziecka do­sko­nale zda­wa­łam so­bie sprawę z nie­spra­wie­dli­wo­ści tego świata. Pa­mię­tam z dzie­ciń­stwa po­moce do­mowe, które pra­co­wały od świtu do nocy, rzadko gdzie­kol­wiek wy­cho­dziły, za­ra­biały gro­sze i spały w ce­lach bez okien, gdzie całe ume­blo­wa­nie sta­no­wiły zde­ze­lo­wane łóżko i roz­pa­da­jąca się ko­moda. (Tak było w la­tach czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku, oczy­wi­ście te­raz w Chile wy­gląda to ina­czej). Kiedy by­łam na­sto­latką, moja tro­ska o spra­wie­dli­wość po­głę­biła się do tego stop­nia, że pod­czas gdy inne dziew­czyny my­ślały wy­łącz­nie o swoim wy­glą­dzie i o tym, jak zna­leźć na­rze­czo­nego, ja gło­si­łam po­chwałę so­cja­li­zmu i fe­mi­ni­zmu. Nie bez po­wodu nie mia­łam przy­ja­ció­łek. Obu­rzały mnie ogromne nie­rów­no­ści w Chile, przede wszyst­kim te do­ty­czące sta­tusu spo­łecz­nego, szans ży­cio­wych i do­cho­dów.

Naj­bar­dziej dys­kry­mi­no­wani są lu­dzie ubo­dzy – za­wsze tak się dzieje – ale mnie cią­żyło głów­nie to, co mu­siały zno­sić ko­biety. Uwa­ża­łam, że z nę­dzy udaje się cza­sami wy­dźwi­gnąć, na­to­miast kon­dy­cja okre­ślona przez płeć jest nie do prze­zwy­cię­że­nia. Nikt wów­czas nie ma­rzył o moż­li­wo­ści zmiany płci. Co prawda mie­li­śmy bo­jow­niczki, które wy­wal­czyły mię­dzy in­nymi prawa wy­bor­cze dla ko­biet, po­pra­wiły stan szkol­nic­twa, udzie­lały się w po­li­tyce, służ­bie zdro­wia, na­uce i sztuce, ale by­ły­śmy lata świetlne w tyle za ru­chami fe­mi­ni­stycz­nymi w Eu­ro­pie czy w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. W moim oto­cze­niu w ogóle nie mó­wiło się o sy­tu­acji ko­biet: ani w domu, ani w szkole, ani w pra­sie, nie wiem więc, skąd w tam­tym cza­sie wzięła się u mnie świa­do­mość tych spraw.