Uznanie - W. & W. Gregory - ebook + audiobook

Uznanie ebook i audiobook

W. & W. Gregory

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wdowiec Jan Sikora, były zawodnik, obecnie trener judo, samotnie wychowuje szesnastoletniego syna Michała. Ten jest daleki od ideału, jaki sobie wymarzył. Jan sprawdza się w roli wychowawcy młodzieży, ale jako ojciec ponosi porażkę za porażką. Pewnego dnia poznaje Karolinę, z którą wiąże nadzieje na związek. Ma jednak świadomość, że ona lubi dzieci, a jego trudna relacja z synem nie stawia go w dobrym świetle. Czy uda mu się nawiązać nić porozumienia z Michałem i zdobyć serce wybranej kobiety?   

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 7 min

Lektor:
Oceny
4,6 (13 ocen)
8
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bookczystakartka

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna. Koniecznie musicie ją przeczytać
00
ahywka

Nie oderwiesz się od lektury

To była dziwna książka. Spodziewałam się mimo wszystko kryminału, a tutaj niespodzianka:) Jan Sikora po śmierci żony samotnie wychowuje nastoletniego syna. Wydawałoby się, że nie powinien mieć z tym większych problemów gdyż jest trenerem judo i wychowawcą młodzieży. W dodatku ma dobry kontakt ze swymi podopiecznymi i wygląda na to, że cieszy się ich uznaniem. Z pozoru książka opowiada o trudach bycia ojcem i wychowania dziecka, ale jak dla mnie jest idealnym studium egoizmu i braku komunikacji. I to po obu stronach: zarówno ze strony ojca jak i syna. Nie wiem który z nich denerwował mnie bardziej :). Z początu trudno mi się było przyzwyczaić do tego, że opowieść jest snuta pierwszoplanowo, w dodatku jako monolog wewnętrzny bohatera. Jednak zabieg ten pozwala czytelnikowi wczuć się w to co przeżywa bohater. Nieważne czy to jest duży czy błahy problem, czy jest to coś rzeczywistego, czy może wyimaginowanego.... widzimy to oczami bohatera, dla którego jest to jak najbardziej realne. Kawał...
00
Isgenaroth

Dobrze spędzony czas

Nie wiem dlaczego, ale W. & W. Gregory kojarzył mi się jako autor tandetnych romansów z mafią albo z szefem w tle. Nie mam też pojęcia dlaczego postanowiłem się zainteresować Uznaniem, być może ktoś mi polecił tę książkę? I bardzo dobrze się stało, bo to dobra historia. Wydaje mi się, że Uznanie to książka, którą powienien przeczytać każdy rodzić. Jak wielu z nas odkryje choć cząstkę siebie w bohaterach tej opowieści? Myślę, że będzie nas sporo. Mnie Uznanie skłoniło do wielu przemyśleń i refleksji oraz zastanowienia, co zrobiłem kiedyś źle i co mogę zrobić, aby unikać błędów w swoim postępowaniu. Chętnie sięgnę po Pętlę autora, a Uznanie oczywiście polecam. Ocena: 4+/6
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] W.&W. Gregory, wbrew pierwszym wrażeniom, jest polskim autorem książek, który nie trzyma się jednego gatunku literackiego, ba! Jego “Uznanie” w ogóle ciężko przypisać do jednego. Ale to zdecydowanie jest duży plus tej powieści, nadaje jej głębi i takiej zwyczajnej, życiowej prawdziwości. Najbliżej jest jej pewnie do czegoś pomiędzy literaturą obyczajowo-psychologiczną, a piękną. Już sama budowa tej historii zaskakuje - to jakby dwa monologi, ojca i syna, skierowane do siebie nawzajem. Dialogów zatem jest niewiele, tylko przez nich przytaczane, ale w niczym to nie szkodzi - książka od samego początku dziwnie fascynuje. Czy to przez judo? To sport, któremu nie tylko życie zawodowe, ale i prywatne podporządkował ojciec, Jan. Żyje prosto, oszczędnie, bez używek i innych rozpraszaczy, czego nie potrafi zrozumieć jego nastoletni syn. Jan z kolei nie potrafi zrozumieć buntu syna, braku posłuszeństwa i chęci porozumienia. A przynajmniej tak wygląda to na pierwszy rzut oka...
00
sylvink199

Nie oderwiesz się od lektury

GE-NIAL-NA! 🤌 “Uznanie” to kolejna książka W. & W. Gregory, którą miałam okazję przeczytać w ostatnim czasie i ja kolejny raz nie mam słów, by opisać, jakie są moje odczucia po przeczytaniu tej historii. Kiedy zapoznałam się z opisem , kompletnie nie spodziewałam się, że to będzie taka perełka. Gdybym miała określić ją tylko trzema słowami, użyłabym określeń, że jest genialna, ludzka i refleksyjna! Autor idealnie przedstawił obraz rodzicielstwa i tego, że nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Nie zawsze życie układa się tak, jak sobie to zaplanowaliśmy. Rodzicielstwo jest trudne i kluczowa jest tutaj rozmowa i komunikacja. Jestem pełna podziwu, jak psychologicznie autor podszedł do tematu. Jak każda myśl zapełniająca strony tej książki jest przemyślana i przepełniona ogromną dawką emocji. “Uznanie” to historia o braku zrozumienia, o kompleksach, o nieprzepracowanej przeszłości, o poszukiwaniu samego siebie, własnej tożsamości i także ukazująca, że dążenie do idealizmu nie zawsz...
00

Popularność




uznanie

uznanie

W. & W. Gregory

Copyright © by W. & W. Gregory, Stanica 2023

Copyright © by Wydawnictwo Opener, Stanica 2023

Wydanie I

ISBN 978–83–67837–02–6 (druk)

ISBN 978–83–67837–04–0 (ebook)

Grafika:

Tobiasz Stochel

Redakcja:

Dagmara Adwentowska

Korekta:

Czcionka Natalia Tarka

Łamanie:

Studio

www.grafpa.pl

www.wydawnictwoopener.pl

@wydawnictwoopener

@wwgregory

Wszystkim rodzicom

Hajime! Japońska komenda śni mi się niemal co noc. Wykrzykuję ją, wyzywając przeciwnika na pojedynek, lecz on się nie stawia. Nie czuję, bym wygrał walkowerem. Samotnie stoję na macie w wielkiej sali i czekam. Przez moje rozgrzane wysiłkiem ciało nadal przepływają fale ciepła, lecz już się nie pocę. Jestem napięty niczym cięciwa łuku. Wystarczy ją zwolnić i w ułamku sekundy każda komórka wykona swą powinność. Cisza dzwoni w uszach, a biel lekkiej zbroi odbija promienie słońca, sączące się wąskimi strużkami przez zabezpieczone okratowaniem okna. Hajime! Nic ci to nie mówi. Hajime! To początek, początek walki, honorowej walki. Hajime!

Budzi mnie suchość w gardle. To kac, jedyny w swoim rodzaju. Pierwszy i od razu na poziomie mistrzowskim. Wróć. To suma wszystkich kaców, które zgodnie z polską tradycją powinny się wydarzyć, lecz do których nigdy wcześniej nie doszło. Pali mnie przełyk, język stoi kołkiem i niewiele pamiętam z wczorajszego wieczora. Słowo „kac” brzmi obco, zagranicznie, jakby nie zdążyło mi się utrwalić. Jego efekty – przeciwnie. Tępy ból skryty w mózgoczaszce od dobrej chwili usiłuje się ze mnie wydostać, tłukąc się o ścianki niczym opasły dobosz. Jeb w lewą skroń, jeb w prawą. Potem serią po czole, a w zasadzie od jego wewnętrznej strony, jak z erkaemu. A na koniec w potylicę, jeb. Przekrzykuję się z nim i walczę, lecz jestem na przegranej pozycji. Powinno mnie to dziwić, bo zazwyczaj nie miałby ze mną żadnych szans, ale w tym żałośnie wczorajszym, przepitym stanie moja ambicja nie potrafi się dźwignąć z pozycji leżącej. Otwieram sklejone powieki, unoszę je z wysiłkiem na nieznaczną wysokość. Jak razi, o matko.

Szarość świtu tego ranka okazuje się nazbyt jaskrawa, więc mrużę oczy jak leniwy kocur. Na nic się to zdaje, ból głowy nie odpuszcza. Postanawiam odgonić myśli o własnej degrengoladzie. Chcę, by zamiast skupiać się na drodze krzyżowej, którą właśnie stąpam, mój mózg zajął się czymkolwiek innym. No, dawaj, weź się do roboty, Chodź-tu-leniu, już ja ci wymyślę zajęcie, krzyczę do niego, a przynajmniej tak mi się zdaje. Pojawia się pierwsza, niezbyt nachalna myśl, bardziej przypomnienie o moim wrzodzie. Jezu, kłuje. Nadludzkim wysiłkiem odganiam świadomość bólu, równolegle chwytam się niczym brzytwy innych bezproduktywnych myśli, byle się czymś zająć. Udaje mi się ujarzmić nie do końca ukształtowane spostrzeżenie, że najwyraźniej coś tutaj śmierdzi. To dobrze, kalkuluję, szczęśliwy swym drobnym zwycięstwem, choć po tej ilości spożytych procentów trudno mi je nazwać ciągiem przyczynowo-skutkowym. Mimo panoszącej się od jakiegoś czasu w moim nosie wilgoci udaje mi się wyizolować kilka szczegółów dotyczących natrętnego zapachu. To kiedyś obcy, a obecnie dobrze znany współlokator mojej skromnej sypialni. Najpierw wyczuwam pierwsze nutki, dopiero po chwili całą wielowarstwową głębię. Zapach nie jest przyjemny, raczej kwaśnawy, duszący. Kombinuję, jak otworzyć okno, nie ruszając się z łóżka, ale nic logicznego nie przychodzi mi do głowy. Omiatam wzrokiem cały ten syf, który musiał uzbierać się przez dobrych kilka dni. Usiłuję sobie cokolwiek przypomnieć. Widzę zasuszone rośliny, w zasadzie ogołocone z życia kikuty, poznaję je. To moje. Trudno, skoro wszystko da się odbudować, to i z nimi sobie poradzę. Widzę butelkę z niedopitym cydrem, po powierzchni którego pływa kilka podtopionych muszek. Jak im tam? Owocówki. I butelki, masa butelek, po winie, nalewkach i koniaku, magazynowane latami nietrafione prezenty, które najwyraźniej wreszcie na coś się przydały. Buteleczki po małpkach dostrzegam nie od razu, bo skupiam się na talerzach z resztkami jedzenia, okruchami chipsów, ogryzkami jabłek, nawet kośćmi po golonce. Muszy paśnik, tak nazwałem to wczoraj, coś kojarzę. Wszystko ufajdane w ketchupie i sosie o optymistycznie brzmiącej nazwie „Samurai”. Serio? Ja pierdolę, już go nie znoszę. Nie powinienem robić zakupów po pijaku. Przyglądam się butelce okiem detektywa, lecz obraz mi się zlewa. To przecież zwykły majonez, może lekko chrzczony, zmiksowany ze zbędnymi przyprawami, oceniam. Przy okazji zauważam kilkanaście puszek po piwie, idealnie zgniecionych. A więc dlatego czuję lewą piętę. Chyba tej właśnie broni użyłem, by się rozprawić z walcowatym kształtem aluminiowych żubrów. Aha, i jeszcze pudełko po pizzy z kilkoma niezjedzonymi brzegami. Szukam w głowie odpowiedzi na pytanie o termin konsumpcji. Chyba poniedziałek, a może wtorek. A który mamy dziś dzień? Jak długo ślęczę w tym stanie? Kolejna przywiana myśl podpowiada, że około pięciu dni. A może piętnastu? Mam tylko przebłyski pamięci, ale to raczej czarno-białe zdjęcia, nie ruchome obrazy. Kurwa, jak mi się chce pić. Obok łóżka stoi konewka. Sięgam po nią, lekka jakaś, ani kropli. Niech to szlag!

Smród daje znać o sobie, więc oddycham ustami. Gorzka susza zatruwająca kubki smakowe oblepia mi wnętrze jamy ustnej od podniebienia przez gardziel aż po krtań. Drapię się po policzku zamiast po głowie, jakbym chciał znaleźć rozwiązanie. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek w życiu moja twarz była pokryta włoskami tej długości. Potrafię jednak ocenić, że to zarost co najmniej tygodniowy, czyli tyle samo czasu tkwię w jednym ubraniu: koszuli, kiedyś białej, obecnie pożółkłej, a może maślanej, trudno, i moich ulubionych sztruksach. Sprawdzam sztywność skarpet. Jednak trzeba wywietrzyć. Zwlekam się więc z łóżka i podchodzę do okna. Ruszam się ociężale, lecz udaje mi się je otworzyć nawet bez wysiłku, łapczywie łapię oddech otwartą na oścież gębą. Ale ukojenie. Chłodne i przede wszystkim wilgotne poranne powietrze dezynfekuje podrażniony zgagą przełyk i wędruje wprost do płuc.

Tymczasem na zewnątrz świta. Lekka mgła rozmywa zwyczajową nijakość osiedla, o tej porze wyludnionego, znajdującego się prawie w samym sercu Mokotowa. Pomimo wczesnej pory co jakiś czas słyszę przeraźliwe odgłosy, jeszcze z daleka. Najpierw je bagatelizuję, bo brzmią jak kłótnia kochanków. Zapewne wracają z imprezy: rozhisteryzowana kobieta, raczej siksa o piskliwym głosiku, i mężczyzna, palant lekceważący jej rozpaczliwą sytuację, rzuca jej na odczepnego krótkie, samcze odzywki niczym smagnięcia rzemieniem. Mam ochotę krzyknąć, by pozamykali mordy, ale nie potrafię zebrać się w sobie. A gówno mnie to obchodzi, niech się pozabijają. Oddaję się zatem celebrowaniu chłonięcia pełnymi garściami naturalnej świeżości, która przynosi mi względną ulgę. W sumie jak na końcówkę wiosny ranek jest wyjątkowo chłodny. Zauważam, że z każdym wydechem kłębi się para. Czuję otulający mnie dreszcz i ostatecznie wilgoć zaczyna budzić moją irytację. Już wystarczy tego wietrzenia. Zamykam okno, lecz nie odchodzę. Coś powstrzymuje mnie przed powrotem do łóżka, więc stoję i wpatruję się w obraz za szybą jak ameba. I nagle zauważam coś, co na początku nie wydało mi się oczywiste. Chodnikiem, dość blisko naszego bloku, zmierza żołnierskim krokiem podstarzały mężczyzna, skupiony na obranym celu. Za nim, w odległości kilku kroków, drepcze jakiś młodzian. Chyba. Tak mi to wygląda. Dopiero w tym momencie poszedłbym o zakład, że rozedrgany, płaczliwy głosik, który usłyszałem przed chwilą, nie należał do kobiety. Uchylam okno, by się upewnić. A jednak. To ten szczupły chłopak tak piszczał, miauczał, pojękiwał, histerycznie zawodząc. Czy dobrze widzę, że jest nagi? Latarnia, obok której przechodzi, daje mi pewność, rzucając światło na ten obraz nędzy i rozpaczy. Chłopak szczupły, golusieńki, idzie boso, zasłania krocze dłońmi. W końcu podbiega do mężczyzny i zrównuje się z nim w marszu. Nachalnie patrząc w jego kierunku, stara się wymusić zainteresowanie swoim dramatycznym położeniem.

– Niech mnie pan wreszcie wysłucha! – krzyczy, choć jego głos brzmi niemęsko.

– Idź sobie – odpowiada mu spokojnym tonem stary palant, celowo odwracając głowę.

– Ale jak mam iść?! Nie widzi pan, jak wyglądam?

– Trzeba było nie pić.

Biorę to do siebie, to ja pochłonąłem morze alkoholu. A więc dochodzą wyrzuty sumienia, jak by mi jeszcze było mało.

– Nie piłem! Już panu mówiłem z tysiąc razy! – Młodzieniec wrzeszczy, po czym z bezsilności płacze jak jeden z tych bachorów, które robią sceny na ulicy, doprowadzając rodziców do cienkiej granicy pomiędzy wstydem a chęcią wściekłego sprania na goły tyłek.

Chłopak zachowuje się nerwowo, jakby utracił rozum, nadzieję i przede wszystkim godność. I co się mażesz, cioto? Nie zachowuj się jak baba. Nagle dociera do mojej durnej łepetyny, że ten mały, jazgoczący niczym ratlerek biedak może być w twoim wieku. Szesnaście lat? Nie. Chyba ciut starszy, ale niewiele, najwyżej rok. Trzeźwieję w mgnieniu oka. Napływają kolejne pytania, a każde wymusza potrzebę znalezienia konkretnej odpowiedzi. Czuję, że mój organizm zaczyna się mobilizować, wzywa na pomoc szare komórki, by wyprodukowały impulsy życia, iskry będące zarzewiem mozolnie tworzących się myśli. Jakbym po prostu nie miał innego wyjścia, mam zareagować i już, włączyć się w ten poranny cyrk, którego jestem jedynym świadkiem. Nawet głowa przestaje mnie napieprzać, a kac przechodzi na stronę wroga i staje się jego milusim sprzymierzeńcem. Musisz coś zrobić, krzyczy wiele gardeł, ich wrzask wpycha się przez uszy wprost do mojej głowy. Ratuj go!

Do tego miejsca i tych okoliczności doprowadziła mnie seria zapętlonych zdarzeń, zaledwie półtora miesiąca wcześniej wiodłem poukładane, według mojej miary szczęśliwe życie. Znasz mnie na tyle, by zrozumieć, co akurat mam na myśli. Kiedyś sportowiec z sukcesami, obecnie trener judo i wychowawca młodzieży. Autorytet. Zawsze schludny, ogolony, świetnie zbudowany, w formie. Od czasów chłopięcych krótko ostrzyżony, z idealnie przyciętymi paznokciami, u stóp także. Nie zwracam uwagi na modę, ubieram się praktycznie. Można powiedzieć, że bije ode mnie świeżość. Z powodu obranej dawno temu diety mam zdrowy, czysty oddech, tak przydatny w bliskim kontakcie z moimi wychowankami. Nie ma nic gorszego niż nieładny zapach z ust. Brzydzę się papierosami, bo cuchną, mięsem, bo zalega w trzewiach, długo szczotkuję zęby i jestem zatwardziałym abstynentem. W relacjach z młodzieżą należy błyszczeć, stanowić przykład, to moje motto, które powtarzam sobie po każdym zdrowym śniadaniu. Zasady muszą być. Kolejna sprawa – judogi, choć utarło się spolszczenie judoga, nie mylić z kimonem, bo to bluźnierstwo. Otóż judoga powinna być idealnie biała. Nie rozumiem, po co wprowadzono wersję niebieską. Że niby bardziej widać poprzez kontrast? Może i ładnie się prezentuje, ale moim zdaniem tylko w telewizji. Na żywo to co innego. Przez dziesiątki lat nikomu nie przeszkadzało, a w kolebce judo, Japonii, do dziś niczego nie zmieniono, bo po co. Śnieżnobiała judoga wprost kojarzy się z czystymi intencjami, do tego obi, czyli pas o kolorze oznaczającym stopień wtajemniczenia, czyste serce i umysł. Nic więcej. To kwintesencja judo. Powinieneś wiedzieć, że noszę czarny pas, ale w stopniu mistrzowskim. Jestem sensei, posiadaczem yondan, czyli czwartego dan. Moja jedyna miłość, wreszcie potrafię to powiedzieć, niefortunnie nazywana sportem walki, została wymyślona do obrony. To filozofia życia, której jestem wierny od dziesiątego roku życia.

Pewnie kojarzysz, że w stołecznym uczniowskim klubie Yuko prowadzę zajęcia z dzieciakami i młodzieżą w różnym wieku. Nie masz jednak pojęcia, że najwięcej radości sprawiają mi sukcesy juniorów młodszych. Nie są jeszcze zawodowcami, lecz już nie dziećmi. To mocna grupa, wcześniej prowadzona przez Roberta. Znasz go przecież, to przyjaciel z czasów zawodniczych, obecnie szef klubu, mój szef, który cię bardzo lubi, a ty zwracasz się do niego „wujku”. Wracając do chłopców, od kiedy trafili pod moje skrzydła, na wzór naszej paczki sprzed lat buduję zespół zżytych ze sobą, ambitnych, wzajemnie mobilizujących się kolegów. Ich zaangażowanie z czasem wydaje plony w postaci sukcesów, a te z kolei nakręcają wszystkich do jeszcze większego wysiłku. Pojawia się efekt kuli śnieżnej. A przecież to tylko klub młodzieżowy, nie jakaś tam kuźnia talentów, kandydatów na przyszłych zawodowców, jak Czarni Bytom, Wisła Kraków, Śląsk Wrocław czy Gwardia Warszawa, z zapleczem, sponsorem i historią bogatą w medale. Ambicją naszego klubu jest wychowywanie przez sport, a nie zarobek. Gdybym miał jakoś nazwać swoją pracę, z pewnością do słowa „misja” dodałbym przymiotnik „niemożliwa”, z powodu wiecznego braku funduszy. Etaty trenerskie, niczym nauczycielskie, lecz zaszeregowane znacznie niżej niż katechetów, wiążą się z marną pensją. Muszę dorabiać jako sędzia. Mimo to kocham swoje zajęcie. Więcej daję, niż biorę. Nie mam wygórowanych potrzeb. Co najmniej połowę tego, co wpływa na moje konto, wydaję na ciebie. Przecież wiesz.

Treningi odbywają się w sali gimnastycznej zlokalizowanej przy jednej ze szkół podstawowych. Na czas zajęć wyciągamy tatami, maty ze słomy ryżowej. Ciasno ułożone tworzą dwa pola do walk w kolorze bladobordowym z granatowymi opaskami. Kupiliśmy je lekko używane od kolegów z Koszalina, do naszych potrzeb doskonale się nadają. Dla urozmaicenia treningów korzystamy z podręcznych grubych materacy, drabinek, liny do wspinania zawieszonej u sufitu i jednego kosza do koszykówki z wiecznie rozdartą siatką. Kosz szczególnie przydaje się podczas rozgrzewek. Kilka lat temu, w związku z organizowanymi przez nasz klub lokalnymi zawodami młodzików, na jednej ze ścian, dość wysoko, zawisł obrazek z podobizną Jigoro Kano, twórcy judo – i tam już pozostał. Potem dodano małą flagę Polski i drugą Japonii. Od tamtej chwili moi chłopcy czują się w tym miejscu jak w domu. To nasze dojo, kolebka świadomości, sala do ćwiczeń.

Wiem wszystko o każdym uczniu. Prowadzę dziennik, w którym notuję ich wyniki, wagi, sukcesy i porażki, a także to, jaką prezentują postawę na kolejnym treningu, czy im się chce, czy nie, czy mają dobry dzień, czy zły. Potem rysuję wykresy ich zaangażowania w czasie, skompilowane ze wzrostem ich świadomości. Podśmiewasz się ze mnie, że mógłbym to wszystko zapisywać czy liczyć na komputerze, dodajesz mimochodem, że istnieje coś takiego jak internet. Ja uparcie ufam tylko sobie i swojemu notatnikowi. Komputery i niewidzialna sieć, skoro już muszą być, niech zaprzątają głowę i czas tym, którzy nie mają własnego życia. Ja więcej do szczęścia nie potrzebuję.

Dlaczego o tym mówię? Przecież jako mój syn powinieneś wszystko o mnie wiedzieć. Mam wrażenie jednak, że nie masz pełnego obrazu. Nie interesujesz się tym, co mnie dotyczy.

Tego dnia prowadzę trening z ulubioną grupą, dwunastu chłopaków o różnej wadze, wszyscy są w twoim wieku. Wśród nich prym wiedzie aktualny mistrz Polski w kategorii do sześćdziesięciu sześciu kilogramów. Paweł Galik, moja duma. Koledzy nazywają go Paolo, nawet pasuje to przezwisko, to żylasty brunet z krótkimi włosami. Robert niby żartobliwie mówi o nim, że jest moim młodszym klonem, lecz ja nie żywię do niego urazy za to porównanie. Faktycznie, wizualnie chłopak trochę mnie przypomina. I tak jak mnie w jego wieku, cechuje go przy tym naturalny talent, sumienność oraz ambicja. Zresztą nie ma innego wyjścia, wywodzi się z biednej rodziny i musi walczyć o swoje. Imponuje postawą i skromnością, ładnie wypowiada się o matce, której pomaga. Ojca nie krytykuje, choć nie brak mu powodów. Nie zachowuje się jak inni w jego wieku, szczególnie jak ty, jest dojrzalszy i religijny, co oznacza przywiązanie do tradycji. Lubię go i zależy mi na jego przyszłości, dlatego denerwuje mnie, że koleguje się z Pelikanem. Ten to dopiero gaduła i lekkoduch. Nosi dłuższe włosy, spinane na czas treningu w kucyk. Zapuściwszy liche baczki i coś na kształt koziej bródki składającej się z kilku rzadko rosnących, cienkich włosków, udaje starszego, niż rzeczywiście jest. Tak to widzę, żenada, ale to nie moja głowa. Raz przyszedł z kolczykiem w lewym uchu, ale wystarczyło jedno karcące spojrzenie i wątpliwa ozdoba nigdy więcej się nie pojawiła. Taki mam posłuch. Na pewno ci mówiłem, choć może nie pamiętasz, ale w judo nie wolno używać, nawet mieć przy sobie, ani jednego metalowego elementu, nic, choćby zapinki na bandażu, o kolczykach czy łańcuszkach nie wspominając. Dotyczy to także kobiet. W mojej ocenie Pelikan nie przypomina prawdziwego sportowca, raczej niedbale podchodzącego do życia rockmana, który swym błaznowaniem przynosi wstyd trzymającej się razem od przynajmniej siedmiu lat grupie. Oprócz tej dwójki pośród juniorów młodszych zwraca na siebie uwagę dość osobliwa para: Godzilla i Lekki. Pierwszy ma metr osiemdziesiąt osiem wzrostu, na zawodach startuje w wadze do dziewięćdziesięciu kilogramów. Regularnie mu przypominam, że jeśli będzie tyle jadł, a je byle co i objętościowo dużo, to wyląduje w plus dziewięćdziesiąt, czyli w grupie najcięższych zawodników od dziewięćdziesięciu kilogramów żywej wagi aż do nieskończoności, ale nic sobie z tego nie robi. Z kolei Lekki wcale nie jest jakimś tam chudzielcem czy kurduplem, ale zachowującym się dość infantylnie chłopcem kwalifikującym się w wadze do sześćdziesięciu kilogramów. Zupełne przeciwieństwo swojego przyjaciela Godzilli. Cudaki, ale moje. Reszta grupy wygląda całkiem nijako, choć każdy ma jakąś oryginalną ksywkę, na przykład Dziadek, Kanciasty, Irena.

– Hiza-guruma, proszę – zwracam się pewnego dnia do Paolo.

Chłopak kiwa głową z respektem, po czym wykonuje na Pelikanie niemal idealny rzut, wbijając mnie w dumę. Reszta chłopców przygląda się pokazowi z ciekawością.

– Doskonale – komentuję rozpromieniony. – A teraz po dziesięć razy na każdą stronę. Iczi. Ni. San…

Kiedy wymieniam kolejne japońskie liczby, chłopcy wykonują zadany rzut, naprzemiennie, raz jeden rzuca drugiego, potem odwrotnie, i zmieniają lewą na prawą, i znów w przeciwną stronę, niestety, z różnym skutkiem. W tym czasie ja, jak przystało na wnikliwego trenera, przeskakuję wzrokiem z pary na parę, żeby ocenić jakość wykonywanych ćwiczeń. Kiedy zauważam, że Lekki niewłaściwie trzyma Godzillę, podchodzę do nich, poprawiam ręce, tworząc prawidłowy uścisk, po czym staję z boku. Udając, że chwytam niewidzialnego przeciwnika, pokazuję, jak to powinno wyglądać. Na nic zdaje się moja lekcja. Lekki, jakby na złość, przekłada uchwyt po swojemu i znowu źle przymierza się do rzutu.

– Stop! Wszyscy do mnie! – wołam w swoim ulubionym mentorskim stylu, którego nie znosisz.

Judocy natychmiast przerywają zadanie, podchodzą bliżej i otaczają naszą trójkę, mnie i niesforną parę.

– Jaki on robi błąd? – pytam, wysyłając karne upomnienie rozbawionym małolatom.

Nagle słyszę przeraźliwe skrzypienie drzwi. A mówiłem, żeby je naoliwić. Moi podopieczni, zamiast patrzeć na mnie, odwracają głowy w kierunku wejścia na salę.

– Czego panowie szukają? – pytam, widząc dwóch facetów w średnim wieku, którzy nie dość, że weszli do sali bez pozwolenia, to teraz tarabanią się na matę.

W butach!? O nie!

– Proszę zejść z maty. Co to za zwyczaje? – mówię w miarę spokojnym głosem, lecz echo potęguje moje słowa.

– Myśmy przyszli pograć w piłeczkę – odpowiada jeden z nich, wąsaty, w złotym dresie i złotych adidasach, po czym debilnie się uśmiecha.

– Nie widzi pan, że tu się odbywa trening? – pytam.

– Widzę, ale my mamy zapłacone i…

Cisza. Jakby się wahał, czy powinien powiedzieć to, co mu przyszło do głowy.

– Ewentualnie możemy się podzielić salą – kończy.

Ruszam w jego kierunku zdecydowanym krokiem, a judocy za mną. Stajemy naprzeciwko dwóch natrętów, miażdżąc ich liczebnie. Ale nie jak bandziory. My zwyczajnie bronimy swego. Wystarczy groźnie spojrzeć, nie ma potrzeby używać siły.

– Tutaj rządzę ja i właśnie prowadzę trening z nastolatkami. Nie będziemy się dzielić salą. A może chce pan do nas dołączyć? – pytam nadal spokojnym, choć stanowczym głosem. – A pan? – zwracam się do drugiego. – Jest pan juniorem młodszym?

Ten drugi ma lekki brzuszek, wygląda jak świnka w jeansach i kolorowym swetrze. Judokom podoba się moja zabawa, obserwują z zaciekawieniem. Ja nie zamierzam trwonić czasu na nic niewartych bęcwałów.

– Czy jest pan ubrany w stosowny strój, ma pan czyste nogi, żeby wejść na moją matę? – znów pytam pierwszego.

Facet unika kontaktu wzrokowego. Wycofują się.

– Tak myślałem. Do widzenia. Na przyszłość proszę pukać.

I tak nie zapamiętają, ale muszę tak powiedzieć. Odwracam się do nich dupą. Słyszę, że zamykają za sobą drzwi, więc razem z chłopcami wracamy do miejsca, w którym skończyliśmy.

– Koniec cyrku. Powtarzam pytanie: jaki on robi błąd?

Niestety, judocy nie mogą się jeszcze skupić. Atmosfera jak na pchlim targu.

– Hej. Co się z wami dzieje? – rzucam pytaniem, które natychmiast działa dyscyplinująco.

W końcu Lekki i Godzilla łapią się za judogi, ściągając na siebie uwagę reszty. Godzilla wykonuje krok w kierunku Lekkiego, lecz ten znów chwyta w złym miejscu i zaczyna się zapierać.

– Dość – mówię, na tym etapie nadal ukrywając poirytowanie.

– Ale on jest za duży – skarży się Lekki, nie pierwszy raz używając podobnej argumentacji, ja jednak udaję, że pierwszy.

– Tym lepiej. Wykorzystaj jego masę i sam poleci – podpowiadam i zapraszam Godzillę przed siebie.

Uchwyt. Godzilla wykonuje krok w moim kierunku. Ja powoli, płynnie, prawie nie używając siły, korzystam z jego parcia w moją stronę, ciągnę go za kołnierz judogi w dół, równolegle skręcając całym ciałem i podkładając nogę. Godzilla upada z dużą siłą, amortyzując upadek, po czym szybko wstaje, niby niewzruszony, choć wygląda na otumanionego.

– Jū – miękka, do – droga. Miękka droga. Podstawowa zasada judo. Ustąp, aby zwyciężyć – wykładam nierównym głosem i po wykonanym rzucie głębiej nabieram powietrza.

Znudzone miny młodziaków mówią mi: „Jan, powtarzasz się”. Wiem. Będę tak ględził aż do znudzenia, komentuję po raz enty w myślach, po czym dodaję na głos, gestykulując tylko dłońmi:

– Jeśli ktoś cię pcha, to go pociągnij. Jeśli cię ciągnie, to go pchnij.

W tym momencie przez mój mózg przelatuje myśl, że w życiu nie zawsze jest tak łatwo jak na macie. Nie wystarczy zastosowanie prostego chwytu, by pokonać nieprzyjaciela, nawet słabszego. Tymczasem chłopcy, choć znają na pamięć wypowiedziane przeze mnie słowa, wpatrują się we mnie niczym studenci w swojego ukochanego profesora. Lubię to porównanie i moment, kiedy na ich pyskach można dostrzec respekt, tak mocno osadzony w kręgosłupie. I wtedy zapominam, że przed chwilą mieliśmy wizytę intruzów. Daję się porwać myślom, pozwalam im wyjść ze mnie, wręcz płynę na całego:

– Jest taka piękna japońska przypowieść, że judoka powinien być tak miękki jak woda, która przeciśnie się przez każdą szczelinę, a na końcu i tak wpadnie do morza.

Młodzi judocy wyglądają na rozmarzonych, ich myśli krążą zupełnie gdzie indziej, tak sądzę. Jakby wypowiedziana przeze mnie sentencja pozwoliła im udać się dalej niż to miejsce i ten czas. Bo takie jest judo, na swój sposób baśniowe. Żałuję, że tego nie rozumiesz. Tę podniosłą chwilę psuje pytanie Lekkiego, które, niestety, wywołuje salwę śmiechu:

– To ja mam mu się wcisnąć w jakąś szczelinę?

Nie wiesz o tym, bo nie masz jak się dowiedzieć, że na treningach jestem mistrzem w robieniu stosownych min na każdą okazję, więc tym razem używam tej najbardziej srogiej i czekam, aż chłopcy spoważnieją. Nie trwa to długo.

– Miękkość to przeciwieństwo siły. To mózg, spryt, szybkość i technika. A mniejszy, młodszy czy słabszy wcale nie oznacza: łatwiejszy. Zrozumiano? No dobrze. Hiza-guruma. Na obydwie strony – mówię, marząc, by ten trening trwał całą wieczność i chłopcy nigdy nie poszli do swoich domów.

Judocy ustawiają się w pary, a ja znów zaczynam odliczanie. Lekkiemu udaje się wykonać prawie idealny rzut, więc nagradzam jego sukces znaczącym kiwnięciem głowy. Wreszcie mogę ze spokojem oddać się obserwowaniu pozostałych. To nie jest zwykły trening. Nie widzę nieopierzonych, spoconych, pryszczatych nastolatków buzujących hormonami. Dowodzę magicznym baletem lśniących czystością, bieluśkich judog, spiętych niebieskimi lub zielonymi pasami strojów, tańczących ze sobą w parach. Istna wirtuozeria. Po każdej krótkiej komendzie, działającej niczym magiczne zaklęcie, słyszę gdzieniegdzie odgłos nabieranego powietrza lub krótki jęk symbolizujący dodawanie sobie otuchy. Potem świst judogi, w zasadzie kilkunastu niemal w tym samym momencie, a na końcu prawie idealnie zsynchronizowane plaśnięcia ciał o matę. Czuję się reżyserem owego spektaklu, a także dyrygentem wielkiej orkiestry. Szkoda, że nie chcesz tego zrozumieć.

Nasze niezbyt przestronne mieszkanie zlokalizowane na trzecim piętrze w bloku bez windy stanowi dla mnie drugą stronę lustra. Zajmuję sypialnię, w zasadzie miniaturową mnisią celę, ty ten średni pokój. Pomieszczenie z wiekowym telewizorem, największe, choć trudno nazwać je salonem, jest wspólne. Taką mamy umowę. Oprócz odziedziczonej po teściowej, to znaczy twojej babci, praktycznej, wykończonej na wysoki połysk meblościanki, starej sofy i wysłużonej ławy, rządzą w tym pomieszczeniu kwiaty doniczkowe, moje trzecie hobby po judo i japonistyce. Cały czas liczę, że kiedyś to zrozumiesz. Ponadto w mieszkaniu znajduje się wąska kuchnia, mała łazienka i ciasny przedpokój z boazerią, pawlaczem i tanią mozaiką z miękkiego drewna, mocno porysowaną. Całe mieszkanie, z wyjątkiem twojego pokoju, sprzątam osobiście. Nie znajdziesz ani grama kurzu. Od ciebie oczekuję tylko, byś nie zostawiał po sobie bałaganu, co z reguły ci się udaje.

Gdyby nie lekko malaryczna atmosfera, jeszcze nie smog, raczej mgiełka, można by powiedzieć, że ja, dzierżący w ręku szczotkę do mycia toalet, paraduję niczym władca, przechadzając się po swoim idyllicznym księstwie. Szarpię za klamkę od drzwi do twojego pokoju z szybą zaklejoną od wewnątrz plakatem z napisem Star Wars. Drzwi nie poddają się mojej właścicielskiej władzy. Jak zwykle w takich chwilach reaguję westchnięciem.

– Michał. Michał – wzywam cię spokojnym tonem, po czym nasłuchuję.

Cisza. Uderzam kilkakrotnie, miarowo kijkiem od szczotki w szybkę. Słyszę szamotaninę, po chwili przekręcanie klucza i w drzwiach pojawia się twoja głowa ze zblazowaną miną. Mój syn. Jedynak. Wyglądasz na posiadacza dowodu osobistego, choć tak naprawdę masz dwa lata mniej. To efekt twojej wagi, o której zawodowo myślę „plus dziewięćdziesiąt”. Znów widzę, że nie jesteś do mnie podobny i nie tylko z powodu twojej tuszy.

Spoglądasz najpierw na szczotkę, potem kręcisz znacząco głową, by na końcu uraczyć mnie grymasem niezadowolenia połączonego z politowaniem.

– Ile razy mam ci mówić, że nie mieszkasz tu sam? – pytam tym razem stanowczym tonem. – W tym domu każdy sprząta po sobie. Jasne?

Ani drgniesz. Wpatrujesz się we mnie niczym zaklęty posąg z wytrzeszczonymi oczami.

– A może to jest dla ciebie za trudne? – pytam, tym razem machając rytmicznie szczotką. – Trudne? No powiedz, czy trudne.

– Tato, weź.

– Może zamiast wydawać pieniądze na twoją przyszłość, powinienem zatrudnić opiekunkę, która będzie za ciebie myła kibel, chowała naczynia do zmywarki i zdejmowała ci buty?

Wciągasz powietrze nosem i wypuszczasz ustami, dzięki czemu staję się bogatszy o wiedzę, że twoim ostatnim posiłkiem były chipsy o posmaku bekonu.

– Coś jeszcze? – pytasz.

Gówno, mówię w myślach. Nie, żebym chciał się odgryźć. Po prostu lekko się wkurzam, że zostawiłeś ślad po rzeczonym gównie we wspólnej toalecie. Podaję ci szczotkę, deklamując, a raczej oddzielając pauzą poszczególne słowa:

– Umyj. Po. Sobie. Kibel!

Otwierasz drzwi na oścież i przejąwszy szczotkę, udajesz się w kierunku łazienki. Jesteś ubrany w to, co zazwyczaj, czyli w luźne czarne spodnie, czarną bluzę i czarne skarpetki, w dwóch różnych odcieniach, jedna jest bardziej sprana od drugiej lub z innego kompletu. Tak to niestety wygląda. I choć czarny kolor kojarzy mi się ze złem, moja wyuczona tolerancja w stosunku do ciebie nakazuje mi uszanować twój wybór.

– Wystarczy zanurzyć szczotkę, przetrzeć i spłukać! Dwie sekundy – mówię i wykorzystując, że jesteś w łazience, zaglądam przez uchylone drzwi do twojego pokoju.

Robię to pierwszy raz od miesiąca i od razu żałuję, bo umawialiśmy się, że ty zajmujesz się swoją jaskinią, ja resztą, i że nie będę się wtrącał. Jednak z przyzwyczajeniem nie wygrasz. Widok totalnego bałaganu na dłużej zatrzymuje się w mojej głowie. Tymczasem wracasz i mijając mnie, wręczasz mi szczotkę, tylko nie wiem po co. Przecież powinieneś ją zostawić w łazience. Czyżby straciła swą funkcjonalność? Szukam braków i snuję rozważania, gapiąc się na nią badawczo.

– Kiedy ogarniesz ten bajzel? – pytam, tak bardzo mnie korci.

– To mój pokój.

– Ale w moim domu! – mówię podniesionym tonem, podkreślam powagę swojej wypowiedzi, rytmicznym machając szczotką niczym batutą. – Zrozumiano?

Prychasz.

– Zrozumiano?!

– Sir! Yes, sir!

Wchodzisz do swojego pokoju i lekko popychasz drzwi, licząc na ich zatrzaśnięcie. Drzwi dochodzą do framugi, wydawałoby się, że się zamkną, lecz po chwili same powoli się otwierają, przeraźliwie skrzypiąc. Zanim się upewnię, co jest przyczyną niezatrzaśnięcia, popychasz je z całej siły, powodując definitywnie zamknięcie, podkreślone hukiem. Następnie słyszę metaliczny chrobot w zamku, jakby przekręcanie klucza. Udaję się więc w kierunku łazienki, by przeprowadzić test.

– To jest według ciebie umyty kibel? Michał! Michał!

Nie czekając na odpowiedź, zaczynam szorować lekko pożółkły od starości kompakt, mamrocząc do siebie o tym, jak to na nikogo nie można liczyć. Na końcu spuszczam wodę. Potem kolejny raz. I znowu. Nie pojawiasz się na wezwanie, więc odpuszczam. Znowu.

***

***

Landmarks