Jerzy Bohusz
Komnata obszerna w stylu XVI wieku; sprzęty ciężkie, dębowe: na prawo ogromny rzeźbiony kredens, na nim srebrne dzbany i misy; w pośrodku stół okrągły, wzorzystym kobiercem pokryty, na nim ksiąg kilka w wspaniałej oprawie z klamrami; na lewo marmurowy komin; przed nim rozesłana niedźwiednia; nieopodal wygodne siedzenie. W głębi podwoje, przysłonięte makatą. — Na ścianach kilka pięknych obrazów i parę sztuk broni. — Zmierzch jesienny; kozaczek dokłada drew na ognisko. —
MACIEJ RAWA. Drew mi nie żałuj! W narożnej komnacie Narządź posłanie dla księdza; a z rana Do mszy ze dzwonkiem, ty — i Michał drugi! — A wara w kułak śmiać się, jak grzechotka, Bo, jak Bóg w niebie, grzbiet z pletnią się spotka! KOZACZEK. To z zakrystjana, proszę jegomości... Tak przez nos śpiewa... MACIEJ. No, no! z zakrystjana... Już wy tam zawsze jakieś przypadłości Pomiędzy sobą, infamisy, macie. — A czy to nie wiesz, przed kim do posługi Stajesz w kościele? — Hę? co?... to nie żarty.To jest Majestat Boży! — (zapala światło) Te świeczniki Zanieś na skrzydło! (oddaje chłopcu dwa ciężkie, srebrne, kilkoramienne lichtarze, chłopiec wychodzi) — A zagaś je znowu,Lecąc na oślep! — (chwila milczenia; zwraca się do Jana Ponowy, leśnika starosty, zajętego czyszczeniem kordelasa w bogatej oprawie) — Tak mi się coś zdawa, Że cała wasza jutrzejsza wyprawa Na owe w lasach podkomorskich dziki, Te sfory gończych i kundle i chartyZostaną doma — PONOWA. Co znów waść? — MACIEJ. Pan chory, Jeszcze się z jednej nie wylizał biedy... A wam się żąda nowego znów łowu... W domu apteka, mastyki, doktory, I jakieś smutki i kwasy... Od kiedy Wrócił z festynu od referendarza, Chodzi, jak struty, i w oczach mi gaśnie,W jakimś frasunku i w jakiejś tęsknocie. — (trzęsie głową) Źle! źle, mój panie Ponowa!... PONOWA. Toż właśnie Muzyki lasu rzeźwiącej mu trzeba! Kniei i trąbki i echa... i grania Łowieckich haseł, ogarów... i nieba Z jesiennym wichrem... i konia, co w locie Ziemi zaledwie dotyka, jak ptaszę... A tuman z drogi i z myśli rozgania!... Właśnie się dobrze obława nadarza! — Pan się rozsmuci... MACIEJ. I!... co mi tam Wasze Prawisz! Rozsmuci!... Ot, także medyki!... Lasu mu trzeba!... Zapewne naboju Drugiego w ramię, jak ongi!... Muzyki Kniei! ogarów! — A toć już z daleka Człowiek aż głuchnie, wyszedłszy ze dwora; Tak to sobactwo ujada i szczeka,Nawet Zdrowaśki nie zmówisz w spokoju... (sentencjonalnie zażywając tabakę) A ja powiadam memu Jegomości: Innego tutaj lekarstwa potrzeba... I niebieskiego podobno doktora, Boć wszystkie smutki te i te tęskności, Co ćmą się niosą, jak tatarskie strzały, Stamtąd!... o!... z gniazda kalwinów powstały... (ukazuje palcem) A was tam jeszcze coś ciągnie! PONOWA. Do licha! Co mi tam patrzeć, jak Boga kto chwali, Jeżeli pełno dolewa kielicha, A na obławie w sam łeb dzika wali — Po katolicku! — MACIEJ. Tfu, do paralusza!... Waćpan mi bluźni! Waćpan nie pamięta, Że szlachcicowi religia rzecz święta!...Że... (Ponowa się śmieje. Maciej, spostrzegłszy to, mówi) ...To nie śmiechy! — PONOWA. A niechże ja waści Tak się napatrzę!... Czy by też kto wierzył, Że w starym taki animusz i dusza?... Ot, gdyby przyszło do jakiej napaści,Waśćbyś wystrzelił wpierw, nim jabym zmierzył. (Maciej słucha zamyślony) No! bez frasunku!... Jak gadać, to szczerze! (zbliża się i mówi z cicha) Pana nie żadne kalwińskie pacierze Wabią w gościnę; ba! nawet nie dziki, Choć tak gwałtownie rozgorzał do kniei... Innej on szuka i żąda muzyki, Nie echa rogów łowieckich! Ja bacznie Umiem poglądać... to proszę Aspana, Nieraz widziałem, że stał na polanie. Jak niepamiętny, choć palba grać zacznie I zwierz na niego wychodzi, Mosanie. Głowa spuszczona, twarz smutkiem oblana. Właśnie jak człowiek, co nie ma nadziei — To wszystko idzie z afektu... MACIEJ. Co, Wasze?PONOWA. Cóż się Waść zrywasz?... Czy Turkiem was straszę? Czy Tatarzynem?... At! bieda prawdziwa,Kiedy kto dyskurs nie w porę przerywał — (Zabiera się do czyszczenia broni)MACIEJ. Dla Boga, mówcież! Wszak ja nań z maleńka Dmuchał i chuchał; ot, jak mnie widzicie, Takem go temi piastował rękami — Takbym za niego dał stare to życie!... Nie dziw, że serce wszystkiego się lęka, Kiedy miłuje! — To mówcież! PONOWA. Bóg z wami! — Powiadam tedy, że cała ta bieda Idzie z afektu do Imć panny Ewy. — MACIEJ. Matko Chrystusa!... a toćże pan stary Nigdy kalwinki poślubić mu nie da!A czy to w Polsce nie stało już dziewy!.. (Reszty brak).
Fragment
Las — okolica pusta — zmierzch.
EWA.
Nie!... Nie Chcę! Nie Chcę!
PAN.
Ewo, moja Ewo!
Jeden całusek...
EWA.
Taj puszczajcie, Panie!
Ojciec drwa, rąbie... Będę
krzyczeć...
PAN.
Cicho!
Cicho, poganko! Będziesz ty
rozbudzać
O jeden całus wszystkie
leśne echa?
Miejże też rozum! Posłuchaj
mnie tylko...
No, nie rwij się tak! Nic
złego... posłuchaj!
Czy wiesz ty, na co ty
rozkwitłaś, dziewko?
Na to rozkwitłaś, żeby cię
chłop nędzny
Mógł bić tak samo, jak swe
bydlę bije,
Kiedy pijany powraca z
jarmarku,
Żebyś dźwigała worki, pełne
mlewa,
Na tych ramionach gibkich,
jako trzcina...
Żebyś schylona do ziemi,
chwast pełła
I brudne dzieci nosiła...
EWA.
E!... Zaś tam!...
Mnie ta nie pilno pod
czepiec. —
PAN.
Posłuchaj.
Jeżeli kochać mnie
będziesz, ja, dziewko,
W moim ci dworze dam białą
świetlicę,
Wstąg ci nakupię kram cały
złocistych
I do roboty zaganiać nie
będę.
Tylko mnie kochaj...
kochaj...
EWA.
Puśćcie, Panie!
PAN.
Cicho, ty wiedźmo! Czego
krzyczysz?
EWA.
Ale!
A nie widzicie, jak to na
wyrębie
Ta osiczyna drży ze strachu
o mnie?
Ta osiczyna to jest moja
siostra,
Bom ja w chałupie u tatusia
jedna.
A nie widzicie, jak się ten
dąb trzęsie,
Jakby chciał podnieść
sękate ramiona
I mnie obronić... To jest
brat mój, Panie,
A nie widzicie, jak mgła
wstaje sina,
Żeby mnie zakryć swoją
chustą białą?
To matki mojej duszyczka,
co w niebie
Spokoju przez nas nie ma...
(płacze)
PAN.
Dziewczę moje,
Nie płacz, bo myśleć będę,
że to gwiazdy
Płaczą nad ziemią
brylantową rosą...
Nie płacz... Stój
chwilkę... Ja twą stopkę bosą
Chcę zapamiętać, bo tutaj
rozkwitnie
Jutro konwalja leśna, gdzie
ty stoisz.
No, nie uciekaj! Czego ty
się boisz?
EWA.
Was, Panie... Nocki, co na ziemię spada —
Tego puszczyka, co się tam
odzywa...
Ogników z bagna, co są
ognioduszki...
Ojca... taj Boya...
PAN.
A masz ty kochanka?
EWA.
E!... Skądby znowu!...
PAN.
Skądby?... Z tych wiosennych
Tchnień, co te brzozy
kołyszą do spania,
Z wieczornych tęsknot, z
uśmiechów poranka,
Z echa, co piosnki twoje w
dal roznosi,
Z pieszczot tych ptasząt,
co gniazdeczka ścielą,
Z jasnych warkoczy twoich
przędzy lnianej,
Z czarności twoich ocząt...
z rzęs spuszczonych,
Z bieli twych ząbków... z
purpury twych ustek,
Z tego westchnienia, co nie
wiedzieć czemu
Podnosi piersi twe
dziewczęce... Z pary
Z oddechu.... z skrzypek, z
rumieńca przy tańcu,
Z grania fujarek... Z łąk
skoszonych woni...
EWA.
Z tego wszystkiego miałby zaś być... niby...
PAN.
Tak, tak! Uśmiechnij się jeszcze! Dziewczynę,
Jak ty, prześliczną Pan Bóg
na to stworzył,
Żebyś się ludzkim oczom
uśmiechała,
Jak zorza!... I cóż? Czemuż
się nie śmiejesz?
EWA.
Nie mogę, Panie. Tatusia się boję.
Tatuś mnie bije, kiedy na
przełazku
Śmiech mój zasłyszy. Choć ja tam
nie taka,
Jak druga, żeby chłopców wabić
śmiechem.
Do płaczu częściej mi, niźli do
śmiechu.
Sierockie życie...
PAN.
A kto cię całuje?
EWA.
Ktoby zaś znów mnie miał całować!
PAN.
Pewno?
EWA.
Chłopcy mnie zowią hardą Jewką.
PAN.
A mnie,
Gdyby mi ciebie ojciec oddał, tobyś
Całować chciała? Tobyś nie płakała?
EWA.
Taj, czego, Panie? Wybyście nie bili.
PAN.
Jabym całował... całował... całował...
EWA.
Puszczajcie, Panie!
PAN.
Widzisz! ty mnie nie chcesz!
EWA.
E!... Ktoby nie chciał jasnego miesiąca,
Albo słoneczka złocistego... Albo
Tej modrej gwiazdy?...
PAN.
Więc czemu się boisz?
EWA.
Bo wy mnie, Panie, obronić nie chcecie
Przed wstydem...
PAN.
Co ty?... Jaki tam wstyd!
EWA.
Ale!...
PAN.
Posłuchaj, Ewa! Ja przyjde wieczorem
Do twojej Chaty... Cóż, mam
przyjść? No, jakże?
EWA.
Do chaty, Panie? Chata jest strzeżona!
PAN.
Któż to jej strzeże tak? Czy ojciec stary?
EWA.
Najpierw jej strzeże Jezus miłosierny,
Co tam na krzyżu czarnym jest
rozpięty,
A koło krzyża głóg roście kolący
I broni drogi do chaty... I bocian,
Co się na dachu ściele, tak
klekoce,
Jak stróż kołatką... I płot nasz
chruściany,
Co myszkę polną ledwo że przepuści,
Albo jaszczurkę... A potem te
wrota,
Co tatuś, idąc, schyla pod nie
głowę
Białą, jak jabłoń, kiedy stoi w
kwiecie,
I próg lipowy, co na nim we święta
Siadają, gwarząc, gospodarz starzy,
A potem żóraw, co u studni skrzypi,
Hypatya
Hypatya, córka sławnego matematyka Teona,
urodziła się w Aleksandryi, przy końcu IV-go wieku. — Obdarzona
bystrym i podniosłym umysłem, poświęciwszy się naukom pod
kierunkiem ojca swojego, wkrótce przewyższyła go w sławie.
Wstąpiwszy do szkoły platońskiej, wykładała słuchaczom wszelkie
działy filozofii i matematyki z właściwą sobie poważną swobodą
słowa, traktując wielkich mężów godnie i roztropnie. Napisała
»Kanon astronomiczny« i komentarz do Diophanta, jak również do
»Konika stojcheja« Apolloniusza.
Piękna i kształtna, była w życiu sprawiedliwą i niepokalaną.
Współobywatele czcili ją dla jej szczególnej skromności — i z
podziwem o niej mówili. Wykłady swoje rozpoczynała zwykle od
matematyki, a oparłszy się o jedną z jej niezbitych podstaw,
zstępowała w pełnej siły i trafności dedukcyi do różnych działów
wiedzy, objętych wówczas wspólną filozofii nazwą. W liczbie uczniów
tej młodej poganki, której audytoryum stanowiło wszystko, co było
świetnem i wykwintnem w Aleksandryi, znajdowało się nawet wielu
chrześcijan; między innymi Synesius z Cyreny, późniejszy biskup
Ptolemaidy, który w listach swoich złożył hołd wzniosłemu umysłowi
Hypatyi.
Tak świetne powodzenie młodej filozofki, która objęła dziedzictwo
dwuwiekowej sławy wielkich aleksandryjskich myślicieli, wzbudziło
niechęć w duchowieństwie, pożądającem niepodzielnej nad umysłami
władzy. Niechęć ta, wzrastając stopniowo, sprowadziła nareszcie
tragiczne rozwiązanie, które tak opisuje Wolf w przytoczonem już
dziele swojem: »Mulierum graecorum fragmenta« (Hamburg 1735 r.) —
»Zdarzyło się raz, iż Cyryli, biskup kościoła chrześcijańskiego,
przechodząc około domu Hypatyi, ujrzał był wielki tłum, tak koni,
jak ludzi, z których jedni zbliżali się, inni oddalali, inni
wreszcie pozostawali na miejscu. I kiedy zapytał, coby to był za
tłum i z jakiego powodu takie zbiegowisko, odpowiadali mu
przechodnie, że to tak odwiedzają Hypatyę filozof kę i że to jest
jej dom. O czem dowiedziawszy się Cyryli, powziął taką zawiść, że
poprzysiągł jej śmierć — i to śmierć najhaniebniejszą. Gdy tedy
Hypatya, według zwyczaju, wydalała się z domu, wielu namiętnych,
wyzutych z bojaźni bożej ludzi, prowadzonych przez Piotra lektora,
zmówiwszy się, ściągnęli ją z woza w pobliżu kościoła, zwanego
Cesareum a obnażywszy z szat, okrutnie zabili, rozszarpane jej
ciało kawałkami rozrzucając po mieście. — Stało się to w czwartym
roku biskupstwa Cyrylla, za konsulów Honoryusza dziesiątego i
Teodozyusza szóstego, w miesiącu marcu, podczas wielkiego postu«.
I
(Pobrzeże morskie; na prawo widać biały portyk domu Hypatyi;
na lewo przystań i rozpaloną latarnię Faros. Burza. Noc. —
Rzecz dzieje się w Aleksandryi w r. 415)
PIOTR LEKTOR.
Z burzą mi spadasz! Myślałbym, żeś przebył
Przestrzeń, dzielącą cię od Aleksandrji,
Na chmurze, jako na czarnym rumaku...
Żeś go popędzał wichrem, jako biczem...
I żeś błyskawic ostrogi złociste
W obadwa boki wbijał mu zdyszane...
Cały gościniec od Nitrji aż tutaj
Grzmiał pod kopytem twojego rumaka...
A nawałnica, rwiąc cedry i palmy,
Długim ich włosem zmiatała twą drogę...
Przybywasz wreszczie, ajko duch, z rozwianym
Na wiatr kapturem...
(grzmot wzmaga się)
...Grom wita cię salwą!
AMONIUSZ.
(młody mnich z gór Nitryi)
Ach, co słów próżnych! co słów!... cicho!...
cicho!...
Może ktoś słyszeć...
PIOTR.
Co? przez Boga w niebie!
Taki w naturze dzisiaj straszny zamęt,
Że ledwo mogę usłyszeć sam siebie...
Czyś ty zapomniał, że ja od lat pięciu
Krzyczę w obadwa głuche miasta uszy
Wyjątki z Pisma?... Głos mi się naciągnął,
Jak bęben... musi grzmieć, gdy go poruszą
AMONIUSZ.
Cóż tu nowego? Wezwałeś mnie...
PIOTR.
Słuchaj,
Wszystko wre w mieście... lub kipi, jak wrzątek...
Oddechy parą są rozpłomienioną...
Myśli — ukropem... słowa — sykiem żaru,
Kiedy nań padnie jadu lub krwi kropla...
Niema dnia tego — i niema tej nocy,
Żeby morderstwa czerwona kometa
Nie przeleciała nad miastem wzburzonom...
Od czasu, kiedy padła synagoga
Pod toporami chrześcijan, sprośni Żydzi
W zemście się swojej złączyli z pogaństwem...
Wczoraj w ulicy, dziś w amfiteatrze,
A jutro może w pałacu biskupa
Znajdziesz nóż krwawy, mordercę i trupa.
AMONIUSZ.
Jakto, na Boga! czyż braknie wam siły,
By zgnieść garść nędznych, rozproszonych pogan,
Którym zwalono ołtarze — i bogi —
I których szczuje prawo, jako zwierza?
PIOTR.
Nie tak są słabi, jak mniemasz; ich siła
Tkwi jeszcze w każdym odłamie kamienia
Zburzonych świątyń — i zda się przenikać
Całe to miasto tchem jakimś subtelnym,
Który głów tyle odurzył... Gnostycy
Kogóż wydała sławna nasza szkoła
Katechetyczna?... Tytusa Klemensa,
Którego w rzędzie swoich filozofów
Hellenizm może policzyć bez błędu;
Orygenesa, który całą siłę
Potężnej swojej wymowy obracał
Na to, by błahy platonizm zjednoczyć
Z wiarą w Chrystusa: Justyna, co mniemał,