Nasza szkapa - Maria Konopnicka - darmowy ebook + audiobook + książka

Nasza szkapa ebook

Maria Konopnicka

4,1

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 52

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (31 ocen)
15
7
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać.
00
Serbeta

Nie oderwiesz się od lektury

klasyka ❤️
00

Popularność




Ma­ria Ko­nop­nic­ka

Na­sza szka­pa

Na­sza szka­pa

Za­czę­ło się to od sta­re­go łóż­ka, co­śmy na nim we trzech sy­pia­li.

Te­go dnia oj­ciec zły cze­goś z rze­ki wró­cił i, siadł­szy na ła­wie, rę­ką gło­wę po­tarł. Py­ta­ła się mat­ka raz i dru­gi, co mu, ale do­pie­ro za trze­cim ra­zem od­po­wie­dział, że się ta ro­bo­ta ko­ło żwi­ru skoń­czy­ła i że szka­pa tyl­ko pia­sek wo­zić bę­dzie. Za­raz mnie Fe­lek szturch­nął w bok, a mat­ka jęk­nę­ła z ci­cha.

Miał oj­ciec nad wie­czo­rem po dok­to­ra iść, ale mu ja­koś nie­spo­ro[1] by­ło. Cho­dził, me­dy­to­wał, po ką­tach po­zie­rał, aż sta­nął przed mat­ką i rzekł:

– Co chło­pa­kom po łóż­ku, Anul­ka? Sy­piam ja na zie­mi, toż i oni mo­gą.

Spoj­rze­li­śmy po so­bie. Dwie zło­te iskry za­bły­sły w si­wych oczach Fel­ka. Praw­da! Co nam po łóż­ku? Pio­tru­sia tyl­ko pil­no­wać trze­ba, że­by z nie­go nie spadł.

– Da­lej! jaz­da! – krzyk­nął Fe­lek, i, za­nim od­po­wie­dzieć zdą­ży­ła, ju­że­śmy we trzech sien­nik na zie­mię ścią­gnę­li, a Fe­lek ko­zły wy­wra­cać na nim za­czął.

Po ścią­gnię­ciu wszak­że sien­ni­ka oka­za­ło się, że de­sek w łóż­ku bra­ku­je dwóch, a bok je­den ze wszyst­kim odła­zi. Nie chciał te­dy han­del, któ­re­go mi oj­ciec za­wo­łać ka­zał, o łóż­ku ani ga­dać, pie­nią­dze, na­li­czo­ne mie­dzia­ka­mi, zgar­nął w mie­szek, zwią­zał i za cha­łat na pier­si za­su­nął. Opu­ścił mu oj­ciec dzie­siąt­kę, po­tem dwie, po­tem zło­tów­kę ca­łą, ale się Ży­dzi­sko upar­ło. Z sie­ni do­pie­ro bro­dę do izby wsa­dził, po­stę­pu­jąc pół ru­bla bez sied­miu gro­szy, je­śli mu oj­ciec i po­dusz­kę sprze­da.

Za­wa­hał się oj­ciec, spoj­rzał na nas, spoj­rzał na mat­kę; wszyst­kie­go ra­zem mia­ło być je­de­na­ście zło­tych.

– Cóż, chło­pa­ki? – za­py­tał wresz­cie – obej­dzie­cie się bez po­dusz­ki tym­cza­sem, pó­ki mat­ka cho­ra?

– Ojej! – wrza­snął Fe­lek przy­du­szo­nym gło­sem, gdyż wła­śnie na gło­wie stał, a nie zmie­nia­jąc po­zy­cji, po­dusz­kę na izbę ci­snął. Chwy­cił ją Pio­truś i na Fel­ka rzu­cił. Fe­lek znów na mnie, aż nam ją han­del z rąk wy­rwał, że­by­śmy nie po­szar­pa­li.

– Ale bez po­szew­ki! – ode­zwa­ła się sła­bym gło­sem mat­ka.

Na­tych­miast wy­rwa­li­śmy han­dlo­wi po­dusz­kę, któ­rą już pod pa­chą trzy­mał, i za­czę­li­śmy z niej po­szew­kę ścią­gać.

Po ścią­gnię­ciu wszak­że po­szew­ki oka­za­ło się, że po­dusz­ka w jed­nym ro­gu roz­pru­ta, i że się z niej pie­rze sy­pie. Znów te­dy han­del je­de­na­stu zło­tych dać nie chciał, tyl­ko dzie­sięć bez pięt­na­stu gro­szy.

Targ w targ, zgo­dził się z oj­cem na ca­łe dwa ru­ble, że­by mu jesz­cze koł­drę na­szą do­dać.

Oj­ciec spoj­rzał na mat­kę. By­ła tak osła­bio­na i bla­da, że wy­glą­da­ła, jak mar­twa, le­żąc na wznak, z głę­bo­ko za­pa­dły­mi ocza­mi.

– Anul­ka?… – szep­nął oj­ciec py­ta­ją­co.

Ale mat­kę chwy­cił ka­szel, więc od­po­wie­dzieć nie mo­gła.

– My tam koł­dry, pro­szę oj­ca, nie chce­my! – krzyk­nął Fe­lek. – My się tyl­ko o tę koł­drę co noc bić mu­si­my. Niech Wi­cek po­wie!…

– Praw­da, pro­szę oj­ca! – po­twier­dzi­łem gor­li­wie. – Co noc się bić mu­si­my, bo spa­da…

Han­del już koł­drę zwi­nął i pod pa­chę wsa­dził. Wy­bie­gli­śmy za nim z try­um­fem na po­dwór­ko.

– Wie­cie? – krzyk­nął Fe­lek chło­pa­kom, co tam w kli­pę[2] gra­li – han­del ku­pił na­sze łóż­ko, koł­drę i po­dusz­kę! Bę­dzie­my te­raz na zie­mi na sien­ni­ku spa­li!…

– Wiel­ka pa­ra­da! – od­krzyk­nął bla­dy Jó­ziek od kraw­ca z le­wej ofi­cy­ny. – Ja już dwa la­ta u maj­stra na zie­mi sy­piam bez sien­ni­ka na­wet.

Za­im­po­no­wał nam. Sy­pia­nie ta­kie nie by­ło więc już, wi­dać, wy­na­laz­kiem na­szym.

Te­go dnia był u nas dok­tór, a ja bie­ga­łem aż dwa ra­zy do ap­te­ki, bo mat­ce znów by­ło go­rzej; ale kie­dy przy­szedł wie­czór, to­śmy le­d­wie ziem­nia­ków do­jeść mo­gli, tak nam pil­no by­ło na sien­nik, któ­ry­śmy so­bie uło­ży­li w ką­ci­ku za pie­cem. Fe­lek to na­wet z chle­bem w rę­ku do pa­cie­rza klęk­nął i, oglą­da­jąc się raz wraz na sien­nik, w trzy mi­gi Oj­cze nasz i Zdro­waś prze­szep­tał, tak­żem ja ofia­ro­wa­nia nie za­czął, a on już się w pier­si bił, aż dud­nia­ło w izbie, i, tyl­ko ka­tan­kę zrzu­ciw­szy, za­raz się od pie­ca po­ło­żył. Co praw­da, to i ja mia­łem myśl, że­by się od pie­ca po­ło­żyć; ale mi się z Fel­kiem za­czy­nać nie chcia­ło, więc pal­ną­łem go w ucho i po­ło­ży­łem się od ścia­ny, a Pio­tru­sia to­śmy mię­dzy sie­bie wzię­li. Zra­zu zda­wa­ło mi się, że mi gło­wa gdzieś z kar­ku ucie­ka, bom do po­dusz­ki na­wykł, ale po­tem pod­ło­ży­łem so­bie ło­kieć i do­brze.

– Czym­że ja was, ro­ba­ki, odzie­ję? – rzekł oj­ciec, pa­trząc, ja­ke­śmy się je­den do dru­gie­go tu­li­li.

Obej­rzał się po izbie, zdjął z koł­ka swój gra­na­to­wy płaszcz i rzu­cił go na nas.

Wrza­snę­li­śmy z ucie­chy i na­tych­miast po­wsa­dza­li­śmy rę­ce w rę­ka­wy. Pio­truś tyl­ko pisz­czał, nie mo­gąc do nich tra­fić, ale­śmy go z gło­wą pe­le­ry­ną na­kry­li, więc ucichł. Oj­ciec, nim się po­ło­żył, raz jesz­cze pod­szedł do nas.

– No i cóż? Cie­pło wam, bą­ki? – za­py­tał.

– Mnie tam cie­pło – od­po­wie­dzia­łem z głę­bi płasz­cza.

– A mnie jak! – krzyk­nął Fe­lek. – O, pro­szę oj­ca, jak mi to go­rą­co.

I wy­sta­wił swo­je dłu­gie, chu­de no­gi, że­by oka­zać, ja­ko o przy­kry­cie nie dba.

Istot­nie, przy­jem­ne cie­pło szło na nas z pie­ca, bo oj­ciec kok­su przed wie­czo­rem przy­niósł, ogień roz­pa­lił i mat­ce her­ba­tę go­to­wał. Usnę­li­śmy też za­raz. Ale nad ra­nem zro­bi­ło się na­gle bar­dzo chłod­no. Po­cią­gną­łem te­dy płaszcz w swo­ją stro­nę. Fe­lek zra­zu skur­czył się przez sen, ale po­tem i on płaszcz cią­gnąć za­czął; a gdym nie pusz­czał, bo ju­ścić od pie­ca cie­plej je­mu, ni­że­li mnie, by­ło, sam się głę­biej pod nie­go wsu­nąć usi­ło­wał.

Przy tym wsu­wa­niu się mu­siał ja­koś na­ci­snąć Pio­tru­sia, bo ma­lec na­gle pisz­czeć za­czął, a po­tem na do­bre się roz­be­czał.

Mat­ka stęk­nę­ła z ci­cha raz i dru­gi.

– Fi­li­pie! Fi­li­pie! – rze­kła sła­bym gło­sem – a zaj­rzyj no do chłop­ców, bo Pio­truś cze­goś pła­cze…

Ale oj­ciec spał.

– Chłop­cy! – ode­zwa­ła się zno­wu mat­ka – a cze­go tam Pio­truś pła­cze?

– To Fe­lek, pro­szę ma­my! – od­rze­kłem.

– Nie­praw­da, pro­szę ma­my, to Wi­cek! – za­prze­czył na­tych­miast za­spa­nym gło­sem.

Mat­ka ci­szej jesz­cze stęk­nę­ła, a gdy nie prze­sta­wał pła­kać, zwlo­kła się z łóż­ka, wzię­ła Pio­tru­sia na rę­ce i za­nio­sła go na swo­ją po­ściel. Za­raz też nam się pla­cu wię­cej zro­bi­ło, więc mi Fe­lek dał sój­kę w bok, ja mu też, i, od­wró­ciw­szy się od sie­bie, spa­li­śmy wy­bor­nie do sa­me­go ra­na.

W pa­rę dni po­tem zno­wu przy­szedł han­del. Nikt go nie wo­łał, ale przy­szedł tak, z grzecz­no­ści, jak mó­wił, do­wie­dzieć się, czy mat­ka zdrow­sza. Za­raz też za­czął cho­dzić po izbie, oglą­dać sza­fę, stoł­ki. Ale oj­ciec po­chmur­ny był cze­goś i ga­dać wie­le z nim nie chciał.

Na­za­jutrz han­del zno­wu przy­szedł. Te­go dnia mie­li­śmy na obiad ziem­nia­ki z so­lą tyl­ko, bo okra­sy bra­kło; chleb też się ja­koś skoń­czył, a Pio­truś do ochro­ny bez śnia­da­nia po­szedł. Mnie oj­ciec ka­zał wo­rek na wę­gle szy­ko­wać. Szturch­nął mnie Fe­lek w bok, że to ni­by cie­pło bę­dzie­my mie­li, bo wiatr strasz­nie po izbie świ­stał, i za­ra­ze­śmy się roz­śmia­li. Sta­łem już chwi­lę, ale oj­ciec za­po­mniał wi­dać o wę­glach, bo, sie­dząc na mat­czy­nym łóż­ku, za­du­mał się i wą­sy sku­bał. Chrząk­ną­łem raz, nie spoj­rzał na­wet w mo­ją stro­nę; chrząk­ną­łem dru­gi raz, spoj­rzał, jak­by mnie nie wi­dział; a na to wła­śnie han­del wszedł i sza­fę tar­go­wać za­czął.

Prze­stę­pu­jąc z no­gi na no­gę, cze­ka­łem jesz­cze chwi­lę, ale mi okrut­nie pil­no by­ło, bo wo­da ko­ło pom­py za­mar­z­ła, i Fe­lek po­le­ciał jeź­dzić; za­ry­zy­ko­wa­łem te­dy i chrząk­ną­łem raz trze­ci. Jak się też oj­ciec nie ob­ró­ci, jak nie pal­nie pię­ścią w stół! Sko­czy­łem du­chem do sie­ni, o ma­łom przez próg nie padł, a han­del też wy­szedł, nie ba­wiąc, i na Żyd­ka z prze­ciw­ka pal­cem ki­wać za­czął. Oj­ciec mnie tym­cza­sem za­wo­łał, choć mu się jesz­cze rę­ce trzę­sły cze­goś, szes­na­ście gro­szy od­li­czył i po wę­gle biec ka­zał.

Kie­dym wró­cił, han­del i Ży­dek z prze­ciw­ka wy­no­si­li sza­fę. Oj­ciec ode drzwi za­stą­pił, że­by du­żo mro­zu nie na­szło, mat­ka od­wró­ci­ła gło­wę do ścia­ny i stę­ka­ła z ci­cha.

Usu­nię­cie sza­fy z ką­ta, gdzie sta­ła, jak tyl­ko za­pa­mię­tać mo­gę, od­kry­ło nam no­we wi­do­ki; przy­kuc­nę­li­śmy te­dy wśród na­gro­ma­dzo­nych tam śmie­ci i roz­po­czę­ły sie po­szu­ki­wa­nia. Fe­lek zna­lazł gu­zik bla­sza­ny, któ­ry so­bie za­raz na rę­ka­wie przy­szył, a ja wy­grze­ba­łem pa­ty­kiem ze szpa­ry du­żą, za­rdze­wia­łą igłę, oraz bo­żą krów­kę z pod­kur­czo­ny­mi pod sie­bie nóż­ka­mi i wy­szczer­bio­nym skrzy­deł­kiem. Na­tych­miast za­czę­li­śmy na nią dmu­chać, ale by­ła zde­chła.

Za każ­dym z tych od­kryć wy­krzy­ki­wa­li­śmy ra­do­śnie, a oj­ciec nie mógł nas na­pę­dzić do ka­szy, któ­rą nam zgo­to­wał na obiad i któ­rej tyl­ko mat­ka jeść nie chcia­ła. Prze­trzą­snę­li­śmy na­resz­cie wszyst­ko, a prze­ko­naw­szy się, że już żad­nych skar­bów w ką­cie nie ma, wy­mie­tli­śmy resz­tę śmie­ci do sion­ki.

Te­raz do­pie­ro spo­strze­głem, że w miej­scu, gdzie sta­ła sza­fa, ka­wał ścia­ny biel­szy się wy­da­wał, ni­że­li resz­ta izby; udzie­li­łem tej wia­do­mo­ści Fel­ko­wi, a że i mat­ka w kąt ten pa­trzy­ła smut­nym wzro­kiem, wstał te­dy oj­ciec od ka­szy, wy­szu­kał w skrzyn­ce dwa gwoź­dzie i, w ów ja­śniej­szy ka­wał ścia­ny wbiw­szy, po­wie­sił na nich mat­czy­ną suk­nię brą­zo­wą od świę­ta i tę dru­gą mo­drą co­dzien­ną, chust­ką je pięk­nie okrył i z bo­ków ob­ci­snął. Wy­glą­da­ło to bar­dzo do­brze, a Fe­lek z Pio­tru­siem za­raz się w cho­wa­ne­go ba­wić tam za­czę­li.

Mat­ce w tych cza­sach po­gor­szy­ło się ja­koś; dok­tór jej ka­zał do­bry ro­sół i świe­że mię­so jeść, a choć pła­ka­ła na ta­ką stra­tę i, jak mo­gła, oj­cu bro­ni­ła, to jed­nak coś przez ty­dzień do rzeź­ni­ka co dzień la­ta­łem, ku­pu­jąc cza­sem i ca­łe pół fun­ta.

A han­del to już tak do nas przy­wykł, że, czy go kto wo­łał, czy nie wo­łał, co dzień choć przez drzwi zaj­rzał. Już na­wet Hul­taj, pies stró­ża, nie szcze­kał na nie­go. Po sza­fie ku­pił od nas han­del czte­ry na orzech bej­co­wa­ne krze­sła, co­śmy na nich do obia­du sia­da­li. Przy tych krze­słach to­śmy mie­li ucie­chę, bo han­del nie mógł wię­cej wziąć sam, jak dwa, a dru­gie dwa sa­mi­śmy nie­śli aż na Or­dy­nac­kie.

Na gło­wach my z ni­mi pa­ra­do­wa­li sa­mym środ­kiem uli­cy, a Fe­lek tak wrzesz­czał: „Na bok! Na bok!”, że aż do­roż­ki sta­wa­ły. Han­dla zo­sta­wi­li­śmy za so­bą het precz, choć Ży­dzi­sko pę­dzi­ło za na­mi, krzy­cząc, że­śmy roz­bój­ni­ki, szwar­cju­ry i in­ne tam ta­kie ży­dow­skie wy­my­sły. Do­pie­roż na Or­dy­nac­kiem da­lej bęb­nić w stoł­ki. Po­zla­ty­wa­li się lu­dzie, my­śle­li, że to sztu­ki; aż prze­cie nas han­del do­padł i, chwy­ciw­szy się za bro­dę na owo zbie­go­wi­sko przy stoł­kach, trzy­grosz­niak nam dał, że­by­śmy so­bie po­szli.

Tak nam ta wy­pra­wa za­sma­ko­wa­ła, że­śmy się tyl­ko py­ta­li, co trze­ba wy­no­sić.

Szcze­gól­niej Fe­lek co­raz miał no­we po­my­sły. Jak tyl­ko wró­cił z ochro­ny, za­raz rę­ce na ple­cy za­kła­dał, po izbie cho­dził i po ką­tach, jak tak­sa­tor[3] pa­trzył.

– A mo­że by, pro­szę oj­ca, gar­nek że­la­zny? A mo­że by ba­lię, al­bo ze­gar?

– Po­szedł precz! – fuk­nął na nie­go oj­ciec, któ­ry te­raz pra­wie cią­gle był cze­goś zły i smut­ny.

– Fe­lek! Co ty ga­dasz? – ode­zwa­ła się sła­bym gło­sem mat­ka. – A toć byś ty nie­dłu­go du­szę w cie­le sprze­dał?

Ja i Pio­truś za­czę­li­śmy tak­że sil­nie pro­te­sto­wać.

– Ale!… Gar­nek!… Jesz­cze cze­go!… A w czym to bę­dzie­my go­to­wa­li ka­szę, al­bo i ziem­nia­ki?

– Al­bo ze­gar!… – do­dał z obu­rze­niem Pio­truś. – A jak­że bę­dziesz bez ze­ga­ru wie­dział, kie­dy ci się jeść chce, al­bo spać?…