Urbi et zombi - Grzegorz Gawlik - ebook + książka

Urbi et zombi ebook

Grzegorz Gawlik

5,0

Opis

Po stu latach z wyprawy kosmicznej w celu odnalezienia Boga wraca na Ziemię Emanuel Węgiel. Tymczasem świat stał się wielkim islamskim kalifatem z małą wysepką chrześcijaństwa pośrodku – Polską, gdzie, w przeniesionej do naszej ojczyzny Stolicy Apostolskiej, trwają właśnie przygotowania do wyboru nowego papieża…

Książkę tworzy ciąg historyjek, skeczy, kpin i szlachetnych wydurnień, których obiektem są wiara i religia katolicka. Pod przykrywką pociągającej fabuły czytelnik zostaje wyprowadzony na manowce sensu, odarty ze swych przekonań, a następnie zostawiony na pastwę rubasznego śmiechu i czczej zabawy. Nie poleca się osobom zbyt poważnie podchodzącym do tego, w co wierzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący

Wojciech Nowakowski

 

Redakcja

Izabela Dachtera-Walędziak

 

Grafika na okładce

Grzegorz Gawlik

 

Copyright © by Grzegorz Gawlik 2022

Copyright © by Sorus 2022

 

E-book przygotowany na postawie wydania I

 

ISBN 978-83-66664-54-8

 

Przygotowanie i dystrybucja

Wydawnictwo Sorus

ul. Bóżnicza 15/6

61-751 Poznań

tel. (61) 653 01 43

[email protected]

 

księgarnia internetowa

www.sorus.pl

DM Sorus Sp. z o.o.

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Przedmowa

Komukolwiek nie spodoba się ta książka, każdemu, kto o niej źle będzie mówił albo myślał, czy to przy ludziach, czy w domu, czy w skrytości swego serca, temu niech język zdrętwieje. Niech go zaraza dotknie, niech mu ziemia nie rodzi i niech mu się jądra zeschną na rodzynki, a sprawiedliwy Bóg, który wszystko widzi, niech przeklnie jego potomstwo aż do siódmego pokolenia, tak aby się rodziło bez wyjątku przygłuche, lelawe i z uciekającym okiem!

Autor

Księga Teofila

1Jej Świątobliwość mnie wzywa? – zapyta kardynał Teofil z ironią skierowaną do nie wiadomo kogo. Do przedwczoraj miłościwie nam panująca? Nagłym atakiem apopleksji trzy dni temu rażona? Zmarła w konwulsjach na środku sali audiencyjnej? Na oczach czcigodnych hierarchów?! Dostojnych purpuratów?! Magistrów, doktorów i lekarzy Kościoła?! Prostych księży, wąsatych Szwajcarów i pryszczatych ministrantów?! Wzywa mnie?!

2Już tam ranne wstają zorze, a tymczasem w apartamencie kardynała Teofila nikt o wstawaniu nie myśli, gdyż nikt jeszcze się nie położył; wciąż trwają gorączkowe narady i negocjacje. Nagła, a z dawien dawna wyczekiwana śmierć papieżycy, postawiła świętą stolicę w stan najwyższego duchowego pogotowia. Nastaw jeszcze kawy, Maczuga, prosi kardynał Teofil. I gdzie jest ten kalkulator; jeszcze raz chcę to zobaczyć. Podliczyć, zsumować kworum nasze drogie. Obietnice naobiecywane, urzędy rozdane, łapówki wlepione. Czujesz, Maczuga, jak ta wielka maszyneria stosunków międzyludzkich, relacji, sprawnie naoliwiona i posmarowana, zaczyna wolno się kręcić? Jak to zmieniają ton gładko albo i ociężale na spolegliwy, ci co weszli tu kardynalni i pryncypialni, jeszcze przed chwilą niezłomnie coś tam twierdząc? Czujesz, Maczuga? Twarda matematyka tu się liczy, mówi dalej Teofil, a według niej mój czcigodny rywal, kardynał Lukrecjusz, może w tej chwili liczyć na jakieś, w najlepszym wypadku, czterdzieści dziewięć głosów. Na świętą Stefanię, Maczuga, przeraża się nagle Teofil. Cóż to jest pięćdziesiąt jeden głosów? Przewaga dwóch zaledwie! Czy to aby wystarczy? A jeśli coś pójdzie nie tak? A jeśli pomyli się coś jednemu czy drugiemu kardynałowi, pomyli mu się kulka biała z czarną!? A może jeden z drugim jest daltonistą?! Czy wypada nam wystawiać Bożą opatrzność, która przecież jeszcze przed stworzeniem świata upodobała mnie sobie na tron Piotrowy, na takie ryzyko? Narażać jej i tak już nadwyrężony autorytet na przypadkowy blamaż!? Potrzebujemy dla pewności znaleźć gdzieś jeszcze jeden głos albo najlepiej dwa. Myślmy intensywnie, Maczuga, myślmy gorączkowo!

3Arcybiskup Dalton, zawoła magister Maczuga, odrywając wzrok od papierów. Ależ oczywiście! Zapomnieliśmy o nim, bo śpią jeszcze po długiej podróży, on i cała jego delegacja. Przychylność poselstwa Madagaskaru, tego właśnie nam potrzeba. Żeby mi tylko na konklawe nie zaspali, zrzędzi Teofil, susły jedne madagaskarskie. Zresztą co tam; dawaj mi ich tu, bez zwłoki, decyduje nagle kardynał, wyśpią się w trumnie. Maczuga pchnął umyślnego w plecy, po czym nasypał sześć łyżeczek cukru do Teofilowej kawy. Ten w tym czasie rozsiadł się w swoim fotelu i założył nogę na nogę, wygładzając albę. Podniósł ostrożnie filiżankę do ust, lecz tym razem to ona, filiżanka, upiła go troszkę. Pyszniutka kawa, słodziutka, mówi Teofil lekko zmieszany, mając nadzieję, że Maczuga niczego nie zauważył. No, myślże, czym by go tu, Maczuga, czym by go tu? Co tam u nich w cenie, braci naszych dzikusów? Szklane kulki, plastikowe paciorki? Paciorki też, ale jest coś lepszego, mówi magister Maczuga. Tamtejsze kopalnie mąki dostarczają surowca do wypieku komunikantów dla naszego Kościoła, dla wszystkich nielegalnych kościołów i gmin chrześcijańskich na całym panbisurmańskim świecie. Może by więc tak odmalować szacownemu i pełnemu cnót kardynałowi Daltonowi wizję podniesienia cła zaporowego na mąkę, zastanawia się magister Maczuga. He, podjął bystro Teofil, a białka oczu błysnęły mu ochoczo na twarzy, o jakieś dwa procenty? Którą to nieuzasadnioną, a krzywdzącą podwyżkę papieżyca zdążyła podpisać tuż przed śmiercią, z ostatnim wręcz tchnieniem? A to ci psikus zza grobu! I jakże niefortunny dla skarbu kurii madagaskarskiej, która i tak przecież nie ma, zewsząd otoczona bisurmanami, łatwego życia. Cóż za pech byłby to, gdyby wrócił poseł z tą hiobową wieścią, czyż nie? My jednak moglibyśmy spróbować odwrócić tę nieszczęsną decyzję, co sądzisz, Maczuga, moglibyśmy? Maczuga pokręcił się w kółko w wielkim zatroskaniu, wreszcie wydusił z siebie: tak, musielibyśmy zakasać sutanny i ciężko nad tym popracować. Świątobliwie wokół tego pokombinować. I może wtedy udałoby się jakoś zmazać ten nieszczęsny dla kurii madagaskarskiej zapis. A wtedy, ożywia się Teofil, nie wyobrażam sobie, aby kardynał Dalton nie poczuł do nas odrobiny wdzięczności, nie dostrzegł, ile dla niego robimy? Zaiste, zgodził się z nim Maczuga, w końcu daltonizm to nie krótkowzroczność. Absolutnie nie, potwierdził to słuszne spostrzeżenie kardynał Teofil.

4 Niewprawne oko powiedziałoby: mgła. Patrzy Maczuga przez okno w dół, na dziedziniec, gdzie ledwo może dostrzec krzątających się wokół ogniska Indian, gotowych w każdej chwili wypuścić dym ogłaszający dobrą nowinę, i wie, że to nie żadna mgła, lecz wyjątkowo intensywna obecność Ducha Świętego, a konstatacja ta wprawia go w miłe poczucie ważności. Muszę powiedzieć Czerwonoskórym, przychodzi mu do głowy, aby użyli czarnego dymu, bo inaczej, kto się w tym połapie, któż odróżni jeden biały tuman od drugiego? Mógł naprawdę Duch Święty pomyśleć trochę! Zdaje się, że za Kaplicą Sykstyńską leżą jakieś opony, przypomina sobie jeszcze, po czym, mając świadomość wiekopomności chwili, odwraca się monumentalnie w stronę drzwi, przez które dziurką od klucza i szparą przy podłodze przesącza się biała smużka; obfita obecność Ducha w watykańskich korytarzach jest jeszcze większa niż na zewnątrz. Ba! Tam dopiero jest widoczna tak, że praktycznie nic nie widać. Stężenie Jego esencji doszło do takiego poziomu, że alarmy przeciwpożarowe włączają się jak oszalałe, utrudniając i tak niełatwą pracę posłańców, którzy, obijając się o siebie w tej duchowej zaćmie, nawet przekląć soczyście swego losu nie mogą, gdyż z takiego powodu przecież nie wypada. I oto właśnie jeden z nich, najwyraźniej przez Maczugę oczekiwany, pokasłując, wchodzi do apartamentu Teofila, z guzem na czole i listem w ręku.

5Szepcze coś przez chwilę Maczudze na ucho; ten zastyga na moment, pociera nos i uśmiecha się nieśmiało. Po czym mówi: i jest jeszcze coś. Ale teraz to już mnie Wasza Miłość ozłoci. Na co kardynał jęknął i osiadł czemuś rozczarowany. Na jego obliczu pojawił się grymas, jakby ptak niepokoju, przeleciawszy mu przed oczami, przyozdobił mu czoło cierniową koroną wydatków. Po czym pyta podejrzliwie: o co chodzi? Rzecz się tyczy, zaczyna Maczuga, głównego konkurenta Waszej Eminencji w wyścigu po papieski laur, kardynała Lukrecjusza, zaczyna magister, Sługi Bożego bez najmniejszej skazy. Poza jedną. Wiem skądinąd, ciągnie niby niechętnie Maczuga, że kardynał Lukrecjusz ma córkę. Jest to śliczna panna o niezwykłych wprost zaletach... Niech cię licho, Maczuga! Która jeszcze chwila, a ze staropanieństwa się nie wykaraska... Mów dalej... A której to oblubieńca, bardzo zdolnego młodego człowieka, prywatnie raptusa i obiboka, Lukrecjusz przekonał jakiś czas temu pewną skromną sumką do zaprzestania amorów i udania się w siną dal... A ja zupełnie przypadkiem... Z pomocą Ducha Świętego, oczywiście... Już coś czuję, Maczuga! Odnalazłem go, a inna drobna sumka sprawiła, że jego miłość rozgorzała na nowo z niespotykaną wprost siłą. I niech sobie Wasza Miłość wyobrazi, że ogłoszenie zaślubin wypadnie, dzięki boskiej opatrzności, dokładnie na godzinę przed rozpoczęciem konklawe. I to na samym środku Placu Piotrowego! Tymczasem Lukrecjusz nic o tym nie wie, gdyż młodzi, za moją poradą, postanowili zrobić mu miłą niespodziankę. A niech cię diabli, Maczuga!... Niech cię diabli, tam i z powrotem! Jakaż to będzie piękna chwila dla Lukrecjusza, zapala się Teofil. Już nie mogę się doczekać, aby mu pogratulować! Aby zobaczyć jego wzruszoną twarz dumnego ojca, a wkrótce pewnie i dziadka, któremu właśnie roi się, że zostanie papieżem. Ach, te wszystkie pieluszki, chrzciny, gaworzenia. Jak cacanie! No, z tego to on się już nie wywinie. A ty, Maczuga, szybko się, widzę, przyuczasz do zawodu. Trzymaj się mnie, to daleko zajdziesz. I popatrz, jak to Duch Święty tak wszystko zaplanował, tak tobą pokierował, dodaje przytomnie kardynał, bo jeszcze musiałbym tobie być wdzięczny, i nie daj Bóg oddać ci drobną sumkę. Ale chodź, niechże cię chociaż ucałuję z całego serca. Chwała niech będzie Panu Zastępów!

6Konklawe. Konklawe! Cóż to za słowo dziwne i tajemnicze, zamyśla się nagle Teofil, jakby pierwszy raz je usłyszał. Słodkie niczym baklawa, i jakie klawe. Obraca je kardynał na języku i smakuje niespiesznie. A przez język radość promieniować zaczyna powoli na całą tę żywą świątynię Boga, jaką jest jego ciało, jego umysł. A po chwili, co Teofil słyszy wyraźnie, pod kopułą tej świątyni, z różnych jej zakamarków ciche zrazu dzwonki zaczynają dobiegać i jakieś inne hałasy, jakby gorączkowych przygotowań, niczym przed świętami; radosny jakiś rwetes. Bo gdzieś tam z sof powstają ochoczo, z szezlongów, westalki. Z wersalek. A Miriam, prorokini, już w bębenek bębni i wszystkie tancerki ruszają za nią, w idylliczny wkręcając się pląs. Teofil widzi oczami wyobraźni, jak z radości falującym płyną potokiem. Z cytrami, kobzami, klarnetami. W zgiełku blaszanych instrumentów, w grzechotek hałasie, w gibki idą tan. Teofila trąbią chwałę, śpiewem ją głoszą światu; habemus! Habemus papam! Para rara pap pa ram!

7Jakże chwalebnym był pontyfikat naszej papieżycy Moon Lee Drugiej, mówi Teofil, i obfitującym w owoce! Duch Święty prowadził ją pewną ręką, a właściwie gołębim skrzydełkiem. Wiódł ją przez pełne zagrożeń wyboje i wykroty dzisiejszego świata, dzięki czemu chwała Najwyższego była w nim mocno umocowana. Ja jednak, zatroskany po ojcowsku o dobro Kościoła, odczuwałem od pewnego czasu niepokój o to, czy aby postępowanie naszej papieżycy zgodne jest całkowicie z Literą. Gdyż, jak słusznie mówi Pismo, zauważaj w oku bliźniego najmniejsze nawet ździebełko w trosce o jego dobro. I ja właśnie takie ździebełko mikroskopijne dostrzegałem, nieledwie cieniek ździebełka w źrenicy papieżycy, niech Pan obdarzy ją w niebie wszelkimi wygodami. Pewną taką belkę o śmiertelnym wprost dla naszego Kościoła znaczeniu. Cóż takiego to było, czym była ta belka, dopytuje się Maczuga. A, dodaje zaraz, pewnie chodzi o to, że świętej pamięci Moon Lee Druga sapała, stękała nieprzyjemnie i spluwała przez lewe ramię podczas odprawiania mszy świętej? Nie, nie o to? Nie. Może więc o to, zastanawia się dalej Maczuga, że była kobietą, a jako taka powinna tłuc w kuchni kotlety i siedzieć cicho, jak mówi Pismo? Nie, nie o to. A może o to, że była zakichaną Chinką, a tym samym obrazą majestatu Najwyższego i zakałą sprawowanego przez siebie urzędu? Oczywiście, że nie o to. Nie chodzi chyba o to, że była zarażona śmiertelną dla duszy zarazą weganizmu, bo przecież i tak, w trosce o jej zdrowie i życie wieczne, dodawaliśmy jej do potraw smalcu, żelatyny i siekanych byczych ozorów? Nie. A może o to, że zamiast krucyfiksu nosiła na złotym łańcuchu penisa, co do którego nie było pewności, czy to wibrator, czy może podejrzane jakieś trofeum? Nie, nie o to. A może o to, że była feministką, nimfomanką, tarocistką, lesbijką, opiumistką, komunistką o odchyleniu maoistowskim i płetwonurkinią słodkowodną, a jej religijny liberalizm był tak wielki, że nikt właściwie nie wiedział, jaką w ogóle religię wyznaje?! Oczywiście, że nie o to. Cóż więc, zachodzi w głowę Maczuga i nagle mu się rozjaśnia: Ach, ten list! Tak, ten list, przyznaje Teofil. Z prywatnej korespondencji, nigdy niepublikowany. Z siedemnastego dnia września, w którym w sposób jednoznaczny wypowiada się za możliwością przyjmowania komunii świętej na stojąco. Jak można było, Maczuga, bez przenikającej jestestwo trwogi pomyśleć myśl taką?! Że na stojąco?! A o fundamentalnej przecież wadze tej sprawy niech świadczy tylko to, że jak mówi święta Faustyna, gdyby anioły potrafiły zazdrościć, to zazdrościłyby nam tylko dwóch rzeczy: cierpienia oraz przyjmowania komunii świętej na klęczkach.

8Byłażli w świętej historii naszego świętego Kościoła, zapyta ni stąd ni zowąd kardynał, pogryzając daktyle, jakaś Moon Lee Pierwsza? Nie, odpowie magister Maczuga, dlaczego? A nie wiem. Tak się pytam.

9A teraz, pociera dłonie Teofil, skoro szanse czcigodnego Lukrecjusza najwyraźniej legły pogrzebane pod stosem brudnych pieluszek, najwyższy chyba czas poważnie zastanowić się nad jadłospisem uczty konklawnej. Pierwsze, chaotyczne jeszcze myśli, są takie: ślimaki w delfinim mleku, całoświn z grilla w pierwiosnkach, senegalskie przepiórki w majonezie, ptifurki w mundurkach od Diora, smażone japońskie serniki. Bita śmietana serwowana na sutkach karmelitanek bosych. A ty, co lubisz, Maczuga, ziemniaki? Ma być do zrzygania, kontynuuje Teofil, i powyżej uszu, żeby mi później nikt nie mówił. A biedakom przeznaczy się pięć koszy odpadków, jeśli jakieś zostaną. O, świetny pomysł, podchwytuje Maczuga. I jakże głęboko symboliczny, zgadza się Teofil. No ale, jacyż byliby z nas chrześcijanie, gdybyśmy z naszych piedestałów nie myśleli o najbardziej potrzebujących, o głodnych? Żadni przecież!

10Teofil pomyślał wewnętrznie, że jest bardzo spragniony, że łaknie. Wyczerpany wzniosłymi przemyśleniami, umęczony szarpaniną z czcigodnymi dostojnikami, a z drugiej strony coraz bardziej promieniujący wewnętrznie, coraz bardziej rozżarzony żarem zbliżających się zaszczytów, siedział teraz oto i patrzył na butelkę wina, w tej nagłej, a niespodziewanej chwili apatii; czystej i bezkresnej. I wtedy stał się cud. Butelka uniosła się łagodnie do góry, pyknęła korkiem i przechyliła się w stronę kryształowego kielicha z kolekcji Domenici, napełniając go powoli strumieniem rubinowoczerwonego wina. Oniemiały Teofil wpatrywał się w to tak intensywnie, że aż pot krwawy wystąpił mu na czoło. Przecierając oczy, próbował zrozumieć ten fenomen i gdy wydawało się, że z wysiłku myślenia rozleci się na kawałki, coś zaczęło majaczyć. Coś do butelki było przytroczone. Coś, jakby z mgły się wyłaniało, urealniało na jego oczach. Coraz bardziej wyraźne stawało się, że była to ręka, ręka, do której doczepiony był habit z zakonnicą w środku... z zakonnicą... Jakżeż jej jest na imię... No... mniejsza o to.

11Nieraz myślał, a dokładniej raz, a jeszcze dokładniej teraz jest ten raz, gdy o nich myśli, o tych cichych istotach, siostrach duchowych. Tak nienarzucających się, że praktycznie niewidocznych. Zawsze pod ręką, gdy ich potrzebuje. Nie dostrzega ich, gdy są przy nim; a może stoją również tuż obok, gdy myśli, że jest sam? Gdy w swym apartamencie celebruje swoje małe przyjemności, jak dajmy na to przymierzanie przed lustrem nowego ornatu albo różowej obroży z kolcami? Może są tam wtedy i stoją, jak oniemiały z wrażenia chór służebnic pańskich podziwiając go bezgłośnie? Myśl ta przeniknęła do głębi jego jestestwo. Gdyż zatrważające jest to i ciekawe. Dziwne i rozpamiętania godne. Że są takie właśnie. Wciąż piorą, suszą, wieszają. Te rzędy skarpetek w szufladzie, szeregi równo poukładanych slipek, pachnących świeżością siateczkowych podkoszulków na ramiączkach, gdy rano lub o innej porze zabiera się do garderoby. Obowiązek i praca? Z pewnością. Sumienność i staranie? Zapewne. Ale musi w tym być coś więcej; to świadectwo. Świadectwo oddania siebie, całkowitego zatracenia w służbie. Wzruszyło go to odkrycie i rozczulenie popłynęło z jego serca w stronę tych pięknych duchowo istot, poświęcających swe życie dla... A z drugiej strony, może nie na miejscu jest współczucie? Gdyż czy aby na pewno poświęcających się? Bo czy może być coś lepszego, czy coś wspanialszego może spotkać człowieka w życiu niż służyć Bogu?

12 A jeszcze do tego ten mit krzywdzący, jakimś dziwacznym zrządzeniem losu wciąż pokutujący wśród wiernych, że to one służą mi i Kościołowi. A tak naprawdę to przecież ja, kardynał, i my wszyscy biskupi i prałaci, nuncjusze i protonotariusze apostolscy, kuriozalni kanclerze kurii: wyleniałe jaszczury, wypielęgnowane gładzisze; to my jesteśmy ich prawdziwymi sługami. Niestrudzenie duchowy patronat sprawujemy nad tym, co mają najdroższego, czyli nad ich duszami czystemi jak lelije. Dwadzieścia cztery godziny na dobę! Piątek, świątek, w dzień czy w nocy! Ileż to razy się zdarzyło, że już brałem do ust jajeczko z majonezem, prosto od kurki, a tu masz, wezwanie po nagłą pomoc duchową, wezwanie do posługi duszpasterskiej pośrodku nocy do odległego jakiegoś klasztoru. Więc odstawiałem, zostawiałem na zastawionym stole niedojedzone i szedłem, wsiadałem do karety złotej i jechałem. Udawałem się głodny, nie marudząc. A gdybym tak zginął przy tej posłudze, postradał życie, powiedzmy, zanosząc im, głodny, dar ojcowskiego pouczenia, to czy oprócz Boga wszechwiedzącego pamiętałby kto o mnie? Może by tylko wspominali przez lata zakrystian z kuchenną, z nabożną bojaźnią palcem pokazując: o, tu zostawił jajko nadgryzione z majonezem, tak do połowy niedojedzone. Z kapłańską posługą w ciemną noc poszedł głodny i nie wrócił. I oczy by im zachodziły łzami. I ogarniałaby ich za każdym razem żałość i trwoga niemalże granicząca z utratą ufności w Bożą sprawiedliwość! Bo takie jest właśnie życie codzienne robotnika w pańskiej owczarni, w winnicy! Ale czy ja narzekam? Gdzieżby! Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Przeciwnie. Powiedział Chrystus: prześladować was będą z powodu mojego imienia, w więzieniach sadzać. Tak więc, tak to się przedstawia sprawa z tymi zakonnicami.

13 Nalejże, póki co, wody źródlanej dla przepłukania gardła. Byle nie wina, ha, ha! Jedno jest pewne: za mego pontyfikatu wina to ty nie będziesz nalewał; jeszcze mi życie miłe! Ale nie myśl, Maczuga, że o tobie zapomniałem, powiedział hojnie, a nawet zawadiacko kardynał. Twoje zasługi..., a szczególnie jedna, zasługują na coś bardzo, bardzo specjalnego. Słuchaj uważnie: magister Maczuga, wicenuncjusz Kadyksu. Brzmi nieźle, co? I tak zresztą nigdzie nie pojedziesz, potrzebuję cię tutaj, doda jeszcze na boku teatralnym szeptem.

14 A jeszcze ci powiem tak: bo ty tam gdzieś w kajeciku skrobiesz jakieś dyrdymałki; głębię z gołębia wyciskasz. Możesz być pewien, że nowy papież złoży ci zamówienie na hymn strzelisty. Psalmy, a może i sonet. I treny. W każdym razie roboty nie zabraknie.

15 Któż inny, pomyśli Maczuga z rosnącym podziwem, lepiej nadawałby się na stanowisko Ojca Świętego, Pasterza Dusz na tych ziemskich halach niż kardynał Teofil? Który jakże łatwo potrafi przeniknąć w serce człowieka i poznać jego najskrytsze sekrety. No bo weźmy taki, jego, Maczugi, niepublikowany poemat dramatyczny o gołębiu rozjechanym na asfalcie, którego nigdy nikomu nie pokazał. Jeśli Teofil o nim wie, to tylko z powodu jego wielkiej zażyłości z Duchem Świętym. A Duch wieje, kędy chce! Czasami zostawiając po sobie bałagan niczym po przejściu huraganu. Dokładnie tak jak zdarzyło się w ostatni czwartek, gdy Maczuga, wróciwszy z adoracji złotego cielca, zastał wszystkie swe rzeczy przewrócone do góry nogami i spędził dobrą godzinę na porządkowaniu skromnego apartamentu, zanim wreszcie mógł zabrać się do cowieczornej lektury intymnego dzienniczka swej ulubionej mistyczki, błogosławionej Marioli.

16 A wtedy z fotela unosi się Teofil, a unosi się naprawdę cały; z łokciami, rzymskim nosem, górną dwójką, trzustką, dwunastnicą, kciukiem lewej ręki, pieprzykiem pod łopatką, no ze wszystkim, ze wszystkim; kolor jego oczu unosi się w górę wraz z nim i w uniesieniu tym mówi: oto czuję, jak zawładnął mną duch Jahwe! Zapisuj prędko, Maczuga: widzę oto koniec świata! Cała ludzkość zgromadzona na Placu Piotrowym. Tłumy nieprzeliczone, nieprzebrane; tłumy strwożone (nawiasem mówiąc, czy nie powinniśmy, Maczuga, poszerzyć trochę Plac Piotrowy, tak aby cała ludzkość się zmieściła, gdy już przyjdzie co do czego? Byłoby to mocno niefortunne, gdyby z powodu braku miejsca nie wszyscy mogli uczestniczyć w końcu świata)! Czeredy biskupów i chmary kardynałów. Zwykłych księży bez liku, a księży profesorów jak psów. Wszystko drży od dzwonów, organów, wszystko spowite kadzidlanym dymem. Znaki na niebie. Ostateczność i podenerwowanie. A w centrum tego wszystkiego moje na papieskim tronie podniosłe siedzenie. Widzisz to, co ja, Maczuga? Ten splendor, który mnie owija całunem chwały, gdy jako pasterz ludzkości, witam przybywającego na sąd ostateczny Chrystusa?! Widzisz!? A On, no cóż... Jak to On: w białej szacie, nic szczególnego, umówmy się.

17 To ja bym poszedł na tym tle w galową albę z dwunastometrowym trenem, z powpinanymi, gdzie się da drogimi kamieniami, sowicie obszywaną złotą lamówką, z pasem podwójnie ornamentowanym złotem i takimż bajecznie zdobionym, wywijanym kołnierzem. Do tego wielka kapa liturgiczna ze strojnie wyhaftowanym znakiem Ducha Świętego, i półmetrowa czapa ciężka od klejnotów z papieskim herbem pośrodku, z nadobnie wyszytą dewizą traktującą o skromności i marności świata tego. No i oczywiście siedzę w lektyce niesionej przez dwanaście dziewczynek w strojach komunijnych; nawet się nie odzywaj; z lektyki nie ustąpię! No i nie możemy zapomnieć o czerwonych pantofelkach z wydzierganym krzyżem do całowania, bo przecież o krzyż w tym wszystkim najbardziej chodzi, no i może jeszcze jakiś akcent beżowy tu i tam, co myślisz?

18 Ale powiem ci też, że trochę się denerwuję, zwierza się Teofil. No wiesz, jak już przyjdzie powtórnie, upragniony co prawda Zbawiciel; cały ten sąd ostateczny, to wywlekanie brudów. Wrzucanie kąkolu do ognia, i to wszystko. Może być nieprzyjemnie. Mam chociaż nadzieję, Maczuga, że niebo, jak już się jest papieżem, Ojcem Świętym jakby nie było, to chyba gwarantowane, prawda? No... niby tak, odpowiada powściągliwie magister. Co znowu, Maczuga? Jaki znowu problem? A tak mi się przypomniało. Że co? Że pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi. Więc tak się zastanawiam, gdy Pan przyjdzie powtórnie i zobaczy kogoś, kto tak bardzo się wywyższył, jakby chciał z Bogiem konkurować… Bo jak było z wieżą Babel? Zresztą ja nie wiem, wycofuje się Maczuga, ja nic nie mówię.

19 A toś mnie zbił z panteonu, stropił się Teofil. Myślisz, że mógłby się zeźlić Najwyższy? Strącić mnie z piedestału za to, że stoję na samym szczycie? Żem się dochrapał?! Boże! Po co te wszystkie starania, zabiegi? Po co tam się pchałem, na tego wysokiego konia? Może w takim razie dać nogę, póki czas, abdykować? Samozdegradować się do ministranta? Albo pomywaczem zostać na stołówce w kurii? I oklapł gwałtownie Teofil, opadł na fotel i zamyślił się.

20 Z tego oklapnięcia zrezygnowanego taka mu myśl nieoczekiwanie się wykluła. Słuchaj, Maczuga: po chwili głębszej refleksji i bezdennego namysłu dotarł do mnie prawdziwy sens Słowa Bożego. Otóż zwinnymi palcami mego umysłu wyłuskałem z nich Dobrą Nowinę. A brzmi ona tak: aby być naprawdę pierwszym, ale tak ostatecznie pierwszym, to muszę być, no co? Ostatnim papieżem! Rozumiesz?! Rozumiesz to?! Ależ to się układa wszystko! Jakże zepną się w ten sposób dzieje zbawienia, którego ja będę klamrą! Ale jak tego dokonać? Jak sprawić, żeby po mnie już nikt papieżem nie został, żeby po mnie już tylko potop?! A widzisz! To jest ten moment, Maczuga, nie chwaląc się, kiedy wypada mieć coś pod biretem! Słuchaj uważnie: przyszło ci kiedyś do głowy, dlaczego Pan nasz tak zwleka z powtórnym przyjściem swoim, co, Maczuga? No widzisz. Bo może koniec świata sam się nie zrobi, co? Może trzeba mu trochę pomóc? Może to jest naszym zadaniem w planie zbawienia? Nie pomyślałeś o tym! Tym właśnie będziemy się zajmować w czasie mojej pontyfikacji. Do wielkich rzeczy jestem stworzony. To dopiero jest zadanie! Zadrżałeś, Maczuga, przyznaj się, zadrżałeś. Papież czasów ostatecznych! Ależ mi się otwierają horyzonty. Wizje jakie. Tak, mój drogi Maczugo, tu trzeba myśleć apokaliptycznie!

21 Lecz po chwili znów chmura niepokoju nadciąga na Teofilowe niebo; słuchaj, Maczuga, kiedy już pierwsi staną się ostatnimi, to wtedy przecież będą ostatnimi! I wtedy jako ostatni znów, wedle słów Pana, staną się pierwszymi! Ale wtedy jako pierwsi znowu staną się ostatnimi, będą musieli spaść na ostatnie miejsce. Będą musieli iść na tył kolejki! A tam, jako ostatni, znów zostaną wywyższeni, staną się pierwszymi! I tak dalej, i tak dalej, bez końca. W głowie mi się kręci, zawrotów dostaję. Maczuga, powstrzymaj karuzelę mych myśli. Powiedz, że się mylę.

22 No i to jeszcze: co się stanie z tymi, którzy nie byli ostatnimi ani pierwszymi, ale dajmy na to akurat osiemdziesiątymi szóstymi? Co z nimi się stanie, Maczuga, co z nimi?!

23 Na czuprynę Elizeusza, mówi po chwili kardynał. Gdy sens Słowa Bożego uderzy cię naprawdę mocno, wtedy dostrzegasz, jaka w nim jest mądrość przeszywająca! I jakie możliwości interpretacyjne, które możemy wykorzystać do własnych celów. Bo popatrz inaczej na tę zamiankę pierwszych na ostatnich; czy aby Pan, tak się zastanawiam, nie chce mi tu aby czegoś powiedzieć? Czyż nie jest to przypadkiem narzędzie, które mi podsuwa, abym tu wszystko poustawiał we właściwy sposób, przetasował; wywrócił do góry nogami!? Gdyż ta hierarchia, powiem ci szczerze, która tu obecnie się panoszy w Stolicy Piotrowej, zupełnie mi nie odpowiada. I jeśli taka jest wola Boża, to my mu ją wypełnimy! A przy okazji utrzemy nosa niektórym mądralom i to przy pomocy Słowa Bożego! A więc tak: drugich zrobimy przedostatnimi. Trzecich przedprzedostatnimi. W specyficznych przypadkach szóstych uczynimy jedenastymi, podczas gdy ósmych dziewiątymi! Roszady, ożywcze zmiany. Dużo zmian. Podczas gdy na wysokościach niezmienny Pan.

24Teofil rozsiadł się wygodnie w fotelu, wygładził albę i tak mówi: A gdyby tak, wyobraźmy sobie, ktoś nie miał wąsów. Albo nie... poczekaj, Maczuga, mam lepszy pomysł. Gdyby nie miał... wiary. O, tak, wiary na przykład. Gdyby ktoś nie miał, a tu akurat tak by się złożyło, że zostałby papieżem. No to wiesz; jak by to wyglądało? Byłoby widać, myślisz, bardzo?

25 O, kryzys wiary! Widzę, że dopadło i Waszą Ekscelencję. To każdego kiedyś spotka prędzej czy później. No, chyba że będzie miał szczęście i umrze w dzieciństwie. W każdym razie niech się Wasza Świątobliwość nie boryka. Pan nas doświadcza w ten sposób niczym Hioba, ku naszemu dobru. Łyżką tranu niewiary jakby. Weźmy na ten przykład mój przykład. Jaką ja miałem wiarę za młodu! Pierwsi chrześcijanie to by mi mogli po fajki skoczyć. Ale lata lecą, a czas biegnie. Odprawiasz te msze, chrzcisz w chrzcielnicy, prowadzisz dusze do nieba w codziennym trudzie prowadzenia dusz do nieba. Głowisz się nad kazaniami; zaczynasz plagiatować swoje własne z zeszłego roku liturgicznego, czego nikt nie zauważa, więc gorycz cię zalewa, bo tyle twórczej inwencji, talentu włożyłeś, aż wreszcie przychodzi ten wtorek, siadasz na kanapie, gapisz się w paprotkę i nagle uświadamiasz sobie, że ci się nie chce. Nie chce ci się, bo ci się wiara wyczerpała. Spłynęła po tobie jak po kaczce. Spoglądasz w lustro, gdzie dawniej nad twą głową świecił wesoło płomyk Ducha Świętego, później już tylko żarzył się z trudem jak papieros w ciemności, a teraz widzisz, że tylko niedopałek się ostał. Otwierasz lodówkę, lodówka pełna, ale co ty widzisz? Pustkę widzisz. Pożeranie się nieustanne materii. Nienasycenie. Po co to? Dokąd to? Prawisz wszystkim o życiu po śmierci, o wiecznym szczęściu, a oni umierają w boleściach jak najęci, tygodnia nie ma bez pogrzebu. Pchają się do piachu i żadnego znaku nie dają. Kamień w wodę po prostu; śliwka w kompot. Modlisz się, błagasz o znak, zaczynasz za dużo palić. I kląć pod nosem. Szemrać po kątach. Myślisz, po co to wszystko. Walisz pięścią w ścianę we wściekłej rozpaczy albo popukujesz w nią uważnie, jak najdelikatniej, nasłuchując. Czy za tą ścianą rzeczywistości, za tą materii zasłoną, jest inna rzeczywistość? Prawdziwa? Czy jest jakieś tego materialnego wnętrza, w którym żyjemy, cudowne zewnętrze? Czytasz Pismo. Czytasz i czytasz. Studiujesz prasę. I gdy już nie możesz znieść tych mądrości, tego bezsensu wiedzy, tej prawdy chropawej, gdy już stoisz na granicy rozpaczy, na ulicy rzucić się pod samochód myślisz, nagle widzisz na tej samej ulicy, jak przez nią przechodzi, młodego kleryka. Głupiego jak motyl, a przecież duchowego atletę! Młodego boga, praktycznie! Co, jakby z popiołów twych papierosów palonych w rozpaczy powstał. I widzisz, że on idzie i świeci! On promienieje! I wszystko ci się przypomina, wraca na swój tor w mgnieniu oka, i wszystko ci zmartwychwstaje. Pragniesz znów być, jakim byłeś, jak teraz on. Pragniesz być nim albo choćby i w nim. I w ułamku sekundy Duch Święty cię przemienia. Otwiera cię. Otwiera skrzypiący dekiel twej głowy, wkłada ci wielki lejek, i prosto z nieba wiarę, jak ogień w płynie, w ciebie leje. I wpadasz po uszy w pożar gorejący miłości gorącej. I płonie twoja głowa, płoniesz jak lasy w Australii, i już nie wiesz nic, bo wiesz wszystko, tylko to jedno wiesz; jest Bóg!

26 Ale wiara to w ogóle jest nic, dodaje Maczuga, ochłonąwszy. To w ogóle nie o to chodzi. Wiarą niech się zajmują wierni. Wasza Ekscelencja natomiast musi sobie zdać sprawę z najbardziej fundamentalnej i zasadniczej kwestii, bez której nie można zostać papieżem. Otóż proszę posłuchać: cała ta rzeczywistość, cały ten świat materialny, jest nieprawdziwy. Jest zasłoną jedynie, taką firanką, za którą ukrywa się Bóg, tylko buty wystają. Jak to, dziwi się kardynał, nieprawdziwy? A dziwi się zastygnięciem ręki, która właśnie wyciągała się po szklaneczkę, ale zawisła oto nad nią. Ta karafka jałowcówki, pyta zdziwiony, nieprawdziwa? Nieprawdziwa, potwierdza Maczuga. Te wnętrza ociekające zdobywanym przez wieki takim czy innym sposobem złotem: nieprawdziwe? Nieprawdziwe, kręci głową magister. Dziesiątki obrazów starych mistrzów wartych fortunę, na które nie chce mi się nawet patrzeć, popowieszane na tych ścianach, nieprawdziwe? Nieprawdziwe, cierpliwie odpowiada magister Maczuga. Moja kolekcja rzadkich much morskich, jedyna pamiątka po ukochanym tatusiu, spoczywająca na poczytnym miejscu na mym biurku, nieprawdziwa? Nieprawdziwa, potwierdza niemalże z entuzjazmem Maczuga.

27 Licz no się ze słowami, Maczuga, unosi się na to gwałtownie kardynał. Tylko dotknij mojej kolekcji much morskich, a nie żyjesz! Wiesz, że ja nie żartuję, Maczuga, znasz mnie! A zaprawdę powiadam ci, kto mnie zna, ten tak naprawdę mnie nie zna. A tylko ten kto mnie naprawdę nie zna, ten właśnie pozna mnie naprawdę. Tak więc zaprawdę, powiadam ci, na pamięć mego tatusia, lepiej sobie uważaj!

28 Tymczasem prawdziwość Boga, kontynuuje znacznie ostrożniej magister Maczuga, który jest światłością świata, mogę udowodnić od ręki, tu, stojąc w tej komnacie. Do tego celu będziemy potrzebować cokolwiek nieprawdziwego. A ponieważ wszystko, co nas otacza, jest nieprawdziwe, więc weźmy byle co. Choćby taki, na tej ścianie, pstryczek-elektryczek. Pstrykasz i jest światło, tutaj Maczuga aż parsknął. Czy takie widzialne światło, które daje pstryczek, może być Prawdziwe? Skoro można je zobaczyć i zmierzyć? Skoro jest dostępne na pstryknięcie? Jak ladacznica babilońska? Na pewno nie! My, ludzie wierzący: ja, Wasza Ekscelencja, inne ekscelencje, dostrzegamy oczami duszy, że tuż obok, proszę uważać, to jest ważne, tuż obok tego wulgarnego, niby-pstryczka, a może nawet w tym samym dokładnie miejscu, o, tak, dokładnie w tym samym, jest inny, tym razem Prawdziwy Pstryczek. Którego nie można zobaczyć, bo jest niewidzialny. Widzi, Wasza Ekscelencja? Nie, odpowiada Teofil. I gdy naciśniemy ten Prawdziwy Pstryczek, ciągnie Maczuga, wtedy cały pokój zaleje cudowne światło, którego oczywiście nie widać, a to z tego powodu, że jest to Światło Prawdziwe. I w zachwycie wyciąga Maczuga rękę, i naciska Prawdziwy Pstryczek, nie dotykając go, i naraz zaczyna go przenikać świetliste ciepło. Otwiera się na nie cały, wystawia pierś, rozszerza jak kobra. Ależ grzeje, mówi w uniesieniu. Ależ daje po oczach to Światło Prawdy!

29 Ech, rozmarza się nagle Maczuga, w niebie to dopiero będzie życie! Wieczna wieczność. Ale taka naprawdę wieczna. Wyższa wyższość i głębsza głębia. Odczuwanie. Rozumie Wasza Miłość? Ogień, żar jak w hucie. Jakaś taka... jakaś taka... fizyczna wręcz metafizyczność! Psalmy strzeliste. A do tego Panienka Najjaśniejsza! A do tego pączki. Kotlety. No i oczywiście zanurzenie bez reszty w niepojęcie intymnej wspólnocie z Trójcą Świętą; już się nie mogę doczekać! A nie to, co tu: jakieś takie byle co.

30 No właśnie, Maczuga, jak to jest z tą Trójcą Świętą, zastanawia się głośno Teofil. Jeden jest Bóg, a w trzech osobach? Pojąć tego nie mogę! Nie każdemu było dane tak jak mnie, odpowiada niemal uroczyście Maczuga, studiować na Katowickim Uniwersytecie Lubelskim. Gdzie w bardzo przystępny sposób wyjaśniono nam Tajemnicę Trójcy Świętej. A to przez analogię ze słynnym problemem, na którym niejeden matematyczny geniusz połamał sobie zęby. Mówię tu oczywiście o Równaniu Gupiego, które wyraża się następująco: 1=3. Dlaczego człowiek rozumu staje wobec tajemnicy, piękna i mocy tego równania całkowicie oniemiały? A dlatego, odpowiada łagodnie człowiek wiary, że człowiek rozumu patrzy na nie rozumem. A czyż nie mówi wyraźnie Katechizm Kościoła Katolickiego, że wiara jest ważniejsza niż rozum? Wystarczy poczytać. Ale nie, oni będą swoim archaicznym szkiełkiem i okiem, termometrem, mierzyć gorącość porywów serca! A później płacz i rozpacz, bo nie rozumieją prostego równania. I ujadają na próżno, serwanci świata tego. Tymczasem dla wiary to równanie to bułka z masłem. Tymczasem wiara je łyka jak kaszkę z mleczkiem. Wiara w tym właśnie momencie, wobec tego równania, w całej swej chwale: tryumfuje!

31 Czuję, powiem ci, Maczuga, jakbym już pana Boga za nogi złapał. Papieskie sombrero coraz bliżej. Na wyciągnięcie ręki można powiedzieć. Czy tam głowy. Już trzeba zacząć pastować lakierki. Prasować komże. A tymczasem... Skoro mamy chwilę, zanim suseł madagaskarski się obudzi, to powiedz no mi, Maczuga, tak ogólnie chociaż: skąd to wszystko się wzięło? Wszechświat, ja, morskie potwory? Bo jeszcze zaczną przepytywać, dopytywać. Węszyć. Nie, nie zaczną, zapewnia Maczuga. A jak zaczną? Ech nie, teraz to już za późno, w seminarium to może jeszcze, ale teraz to nie. A jak jednak zaczną, upiera się kardynał. Nie, nie zaczną. No, ale dobrze. Hmm, gdzie by tu zacząć, myśli Maczuga. Otóż na początku było Słowo.

32 Słowo, dziwi się Teofil. Jak to: słowo? Słowo, odpowiada magister, po prostu. Ale jak to po prostu? No i jakie słowo konkretnie? Wielbłąd? Październik? Mokasyny? Oczywiście, że nie, zaśmiewa się Maczuga. Na początku było słowo Słowo. A dokładniej słowo Logos. To znaczy, pyta ostrożnie kardynał. Znaczy słowo. Maczuga, kpisz sobie? Toż to nic nie znaczy, toż to jest masło maślane. Właśnie tak, przytakuje gorąco magister Maczuga, masło maślane! Świetnie to Wasza Ekscelencja ujął! Ale to właśnie jest najlepsze: przez swą maślaną maślaność Logos jest Tajemnicą nie do wyjaśnienia. Dzięki temu ta zabawa nigdy się nie skończy. Taki lizaczek, co się liże, lecz nigdy nie zliże. I niechże jeszcze monsignor zauważy, jak to dobrze Pan Bóg wymyślił: nieważne, czy za objaśnianie Tajemnicy weźmie się ostry jak brzytwa umysł profesora teologii, czy przygłupi wiejski proboszcz; efekt jest taki sam: Tajemnica staje się jeszcze bardziej tajemnicza i niepojęta. A potęga Kościoła tylko na tym kwitnie. No i przy okazji nasz respekt u owieczek: że niby my z tą Tajemnicą za pan brat. No i w ogóle, że my i Bóg to ho, ho: nie wiadomo co.

33 Ale skąd się wzięło, skąd to Słowo, drąży Teofil, znikąd? Od Boga, oczywiście, odpowiada Maczuga. Momencik, reflektuje się Teofil, to znaczy, że najpierw był Bóg jednak, a nie Słowo! Maczuga zdecyduj się: Bóg czy Słowo? Słowo. To znaczy Bóg. Aha! Już mi się przypomniało, opamiętuje się Maczuga. Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Innymi słowy: na początku był Bóg, a Bóg był u Boga i Bogiem był Bóg. Albo jeszcze innymi słowy: na początku było Słowo, a Słowo było u Słowa i Słowem było Słowo. No już chyba prościej się nie da! Jeśli tego Wasza Ekscelencja nie pojmuje, to ja już nie wiem; rozkładam ręce. Czyś ty oszalał, na litość boską, zaperza się Teofil, jak słowo daję, wymyśl coś innego! Jak ja z tym pójdę do ludzi, kto mi w to uwierzy?! A nie, o to bym się akurat nie martwił, zapewnia magister Maczuga. Posiekać się za to dadzą, bo mają obiecane. Niebo-śmy im obiecali szczodrą ręką, Niebo przez duże N.

34 Było to trzy tygodnie wcześniej, o tej godzinie, kiedy jeden człowiek nie może rozpoznać drugiego, czyli o dziewiątej. Studiując księgę Koheleta w zaciszu swej malutkiej celi, którą niektórzy z nieznanych powodów nazywają apartamentem, magister Maczuga doznał zwiastowania. Anioł zszedł z obrazu i rzekł do niego: pójdź do kuchni. Maczuga zszedł więc na dół, kazał sobie ubić łanię bez skazy i upiec ją. W kiosku na czarnym rynku kupił telefon jednorazowego użytku. Włamał się do skarbca papieskiego i wyniósł stamtąd największą złotą tacę, jaką udało mu się znaleźć. W drodze powrotnej zabrał jeszcze stolik na kółkach spod drzwi papieskiego dentysty. W kuchni kucharze położyli mu łanię na tacy; dołożył jeszcze do tego butelkę wina, po czym zjechał windą do lochów. W windzie rozpruł brzuch łani mizerykordią i włożył do niego telefon. Zastukał do pustej celi, otworzył drzwi, wwiózł stoliczek do środka i wtedy dopiero poczuł się naprawdę absurdalnie. Co ja właściwie robię, myślał, z tą łanią w tej pustej celi, w lochu tym?! Cóż ten anioł mi kazał i po co? Przeląkł się, bo poczuł, że ktoś na niego patrzy, lecz nie było nikogo. Zrobił szybko w tył zwrot i, nie oglądając się za siebie z powodu słupa soli, czym prędzej wrócił na górę, aby dalej biczować się Koheletem.

35 A powiedz no mi jeszcze, Maczuga, dlaczego akurat ubodzy duchem wejdą do Królestwa Niebieskiego, docieka kardynał. Dlaczego akurat oni? Pojęcia nie mam, odpowiada szczerze magister, ale jest to bardzo dla nas dobra wiadomość.

36 Popatrz, jak walą w drzwi, jak im się spieszy, susłom madagaskarskim. Dobrze więc: idź i otwórz, tylko nie spiesz się za bardzo. Przetrzymaj ich trochę, ostudź. Powiedz, że akurat krzyżem leżę w ekstazie, kontemplując Święty Obraz Najświętszego Serca Przenajświętszej Panienki. Ukłuj im sumienia.

37 Jej Świątobliwość mnie wzywa? Teofil przenosi wzrok z barokowego cyferblatu, na którym ociężale dochodzi szósta nad ranem, na twarz magistra Maczugi, speszoną, brzoskwiniowatą. Przecież widziałeś, na rany boskie! Ledwo zagryzła ciała i napiła się krwi Chrystusa, gdy padła jak kłoda. Widziałeś, jak leżała na posadzce martwa! Malutka i nieważna jak łupki po orzeszkach, mówże, bo zaraz zwariuję! Widziałem, wyjąkał niechętnie magister Maczuga, wszyscy widzieli. Zgon ten gwałtowny i niespodziewany, odchrząknął, i potwierdzony zaraz oficjalnie: widelcem ją przecież Nadworny Mistrz Pasztetu tu dziabnął, tam ukłuł, w oko, ucho. Jednym słowem, gwoli protokołu, trup. Co się stało zatem, Maczuga, co się stało, bo nie rozumiem?! Umarła czy nie umarła? Umarła najpewniej, co zostało stwierdzone, ale pewnie później jej się polepszyło. Ona ma ze sto dwadzieścia lat, rozpacza Teofil, jej nie mogło się polepszyć. Cud może, zastanawia się dalej Maczuga. Cud? Cud?! Do dupy taki cud! Ach, głowa mi zaraz pęknie! I trzęsąc się cały na ciele, wsunie Teofil swe stopy w lamowane srebrną lamą pantofle z pomponami, podarowane mu ongiś przez nuncjusza japońskiego, i sapiąc spyta, kogo przysłali? Ojciec Maserati przyszedł i jeszcze jakiś magister, którego nie znam, w towarzystwie dwóch Szwajcarów, odparł magister Maczuga, niby nic, a jednak... szarpać się nie przystoi. Mnie nie przystoi! Mnie! A od czego ciebie mam!? Idź i się szarp! Idźcie i się szarpcie, jak mówi Zbawiciel. Korkociąg wyrzuciłeś? Jak najbardziej, odpowie Maczuga z nutką urażonej dumy, no, półnutką, bo najwyraźniej coś poszło nie tak.

38 Więc chodźmy, mówi Teofil, narzucę tylko coś na siebie i... cóż; stanąć trzeba w obliczu nawarzonego piwa. Żeby tylko zachowywali się z kulturą, bo chamstwa nie znoszę. Ciekawym, co w kwestii ubioru protokół przewiduje w takiej okoliczności. Żyje! A to ci dopiero bigos. Tylko bez paniki. W bożą opiekę się oddajmy, w płaszcz Najświętszej Panienki się zawińmy... Pamiętać także wypada, że za wielkimi kłopotami kryją się... cholerne pompony... Gdzież, u diabła, jest płaszcz futerkiem lisa polarnego podbijany, który swego czasu sprezentował mi nuncjusz Poncjusz? Do lochu bez niego zaciągnąć się nie dam!

39 Jeszcze muszę do toalety, bo później to może być różnie. A to wstydliwa dla osoby konsekrowanej rzecz. Powiedz im zatem, Maczuga, żeby poczekali, bo zapragnąłem odmówić... co by tu... może nowennę pompejańską, dziękczynną, za cudowne ocalenie papieżycy. No idźże, nie bój się, zaraz wracam. A gdy pójdzie wreszcie Maczuga, pobiegnie Teofil ku biblioteczce i ścianę wokół zacznie oklepywać, obmacywać pospiesznie, gdzieś tu jest ten guziczek, zmyślnie zawoalowany, nigdy nieużywany, do sekretnego przejścia, kto by się spodziewał, że będzie potrzebny, czyż nie mogli dać strzałki? No jest, nareszcie! Teofil wciska guziczek dziesięć razy, aż wreszcie, z zatrważającą powolnością, uchyli się małe wejście, które wielkim wyjściem do ocalenia będzie, i tam kardynał Teofil zniknie ze swoimi pomponami, płaszczami, pozłacanymi sznurowadłami oraz z tak nagle pogrzebanymi nadziejami na najświętszy urząd.

40 I będzie też ktoś zupełnie inny. Nie z tego świata, choć z tego. Kto powinien być martwy, a żyje, kto został zapomniany, a tymczasem objawi się w chwale. Kto wróci i odnowi oblicze tej ziemi. Ale nie w ten sposób, jak myślicie, lecz w inny. Raczej w poprzek i ukośnie. A także z boku. A także z drugiej, ukrytej strony. I zagrzmią grzmoty. I zapłonie płomieniem wielki ogień, a na niebie ukaże się znak, którego nikt nie będzie umiał odczytać. Wszystkich ogarnie wielki strach. I wołać będą wszyscy: co to za wielki znak na niebie, którego nie rozumiemy? A mówić tak będą, bo go nie zrozumieją. I będą się działy rzeczy wielkie. Małe zupełnie przestaną się dziać: tylko wielkie. Do tego tajemnica nieprawości zrodzi odstępstwo. Ale nie wszyscy z tych, którzy czytają te słowa, pomrą, gdy nadejdą dni, których nadejście przepowiadają te słowa. Więc bójcie się Boga, bójcie się jak diabli! Czekajcie, módlcie się i denerwujcie.

Księga Moon Lee Drugiej

1 Zmartwychwstałam, chwalcie Pana, obwieszcza Moon Lee Druga, unosząc w górę dłonie. Jak to dobrze znów być żywym; zupełnie inaczej się oddycha. Nieżywym być jest jakoś nijako. Jakby się nie było. Ech, nie ma to jak w domu, w marmurowych pieleszach. W tej przytulnej sali audiencyjnej, stojącej wielowiekową tradycją, stojącej ożywczym rytuałem i obwieszonej ciężkimi od kurzu kotarami. Jakże raduje się moje serce, że widzę was znowu! Poukładanych w równe rządki, skupionych na podniebnych myślach. Z podkurczonymi ogonami. A niektórym już ogony sztywno sterczały, celując ochoczo w takie czy inne zaszczyty, no nie? Ale to nic. Mam dla was dobrą nowinę: nic wam nie grozi, bo mi już nic nie grozi. Stać mnie teraz na wielkoduszność. Choć oczywiście nie dostąpią jej ci, którzy uknuli przeciwko mnie morderczy spisek. Dla nich wymyślimy coś specjalnego. A teraz: na czym by tu strawić wieczność?

2 Świętowanie, to dopiero jest życie, wzdycha Moon Lee Druga. Ceremonie i koncelebracje. Adoracje i konsekracje. Wyświęcania i wychwalania. Sakry i błogosławieństwa. Zarządzam zatem świętowanie; procesję zarządzam! Ministranci, ocknijcie się! Strzepcie z powiek pył nieprzespanych nocy. Dalej! Napchajcie trybularze cennymi wonnościami i podpalcie zapalniczkami. Kręćcie wiatraki, aż do bólu ramion. Niech buchają duszące dymy! I ognia niech mi tu który przy okazji poda. A inni niech dzwonkami potrząsają smętnie. Organiścina, zakasaj rękawy i uderz mozolnie w akord pobożny, powolny. Zaintonuj pieśń znaną i rozpaczliwie nudną. Hej, halabardziści! Przestańcie celować tępymi dzidami w złociste kandelabry. Za drzewce baldachimów zaraz się łapcie i wnieście je ciężkie, przez wieki wyszywane skrupulatnymi rękami dziewic. A pod ich osłoną niech idą, słynące łaskami święte obrazy, od stuleci obśliniane pocałunkami niezliczonych wiernych. Potem niech wchodzą, niesione na wyślizganych drągach, chybotliwe figury wszystkich Matek Boskich świata. Dalej na poduchach relikwie świętych: w puzderkach, szkatułach, przeszklonych pudełeczkach poukrywane. Co tam idzie pierwsze? Dziąsła świętej Pelagii w occie! Oczy świętej Łucji w galaretce! Broda błogosławionej Bożeny! Wyrostek robaczkowy świętego Rocha oprawny w złotko po czekoladzie! Kilku arcybiskupów tu potrzebuję, na ochotnika. Spawalnicze, załóżcie rękawice i wnieście, jedną za drugą, monstrancje złociste, z mojej kolekcji złocistych monstrancji, z prawdziwymi w każdej jednej Chrystusami. A tłum wiernych nieprzebrany, niech już rusza powoli. Niech wlecze swą wiarę noga za nogą dookoła świata mego tronu! Na kolana niech pada często a gęsto, głowy zwieszając i bijąc się w piersi. Mamrotając coś tam pod nosem, korząc się i błagając. Przepraszając po sto razy. A potem niech już wstaną, gdy się im powie, żeby wstali, kolana niech z kurzu otrzepią, i niech zaczną wszystko od początku, jeszcze raz. Powoli i z sakramencką powagą. Niech ruszają niemrawo i bezmyślnie, utwierdzając nas po raz tysięczny w nadziei graniczącej z pewnością, że nigdy nie pęknie ta nić tajemnicza, co ich łączy, te kajdany niewidzialne, którymi skute mają umysły, a któreśmy im sami, jakże udanie, wmówili. A teraz dość już tych pierdów w rurkę!

3 Teraz dajcie coś z życiem, pod nogę. Hosanna na niskościach! Biskupi hop na parkiet, bierzta zakonnice w tan! I dalej w wir! Kardynały z klerykami hopsasa, umtata! Chłopy w habitach z mniszkami w pończoszkach. I w lewo, i w prawo! Kanonik niech łapie pobożną babę. Niech jej do uszka sprośne pieśni szepcze. Tam, do koluśka! I razem, i dalej, z przytupem, rach-ciach! Samce w sutannach, chabety w habitach! Hej, prałaci bez gaci! Rwijcie spłonione nowicjuszki. Bo tam pod habitami to zwykłe facetki, dzieweczki jędrne. A jak który do dziewcząt nie bardzo, to ministranta nieśmiałego niech śmiało chwyta. Karmelici bosi z karmelitankami nagimi! Ruszajcież w tan! Niech firgają ornaty, niech się splątują różańce. Do przodu, do tyłu i z powrotem. I jeszcze raz! Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. Niech tryska życie! Niech pocą się ciała, na chwałę Pana. Hej!

4 A teraz dusze z ciał: won! A ciała w chaos, w zwierzęcość dziką. Niech kwiczą i ryczą, niech chrumkają. Niech białkami oczu wywijają. Niech bełkoczą językami. Niech bulgotają śpiewem z gardła i trzewi. Ubzdryngolone natchnieniem na podłodze niech się tarzają! Gdzie drgawki strzeliste niech nimi miotają! Niech trzęsą się i wierzgają, niech dygotają, niech się z Synem i Ojcem, w podłogi prochu, w Duchu zatracają.

5 To ci szopka dopiero, zachwyca się papieżyca, no cyrk po prostu. A tom sobie nakręciła teatrzyk amatorski, panoptikum moje małe. Popatrzcie się, jak bzikują! No i dobrze, niech mają coś z życia. Jeśli tak to lubią, to niech się kręcą, aż się zmęczą. A ja sobie w tym czasie spokojnie zapalę i chociaż chwilę poczytam.

6 No i nie poczytam sobie! Co tam znowu, kogo diabli niosą? A, to wielce szanowny kardynał Teofil w całej okazałości, mówi z zaciekawieniem papieżyca, odkładając tomik kazań księdza Szatanka. A dokładniej, popychając nim popielniczkę, aby wygospodarować więcej miejsca na małym stoliczku. Po co komu takie małe stoliczki, myśli papieżyca, w sercu wielkiej Stolicy Apostolskiej?! Kardynał w całej okazałości, kontynuuje dalej, i w pajęczynach. A po coś ty tam wchodził, Teofilu? Do tych niewietrzonych od lat, sekretnych podziemi, przewidzianych na czarną godzinę. Na czas wielkiej rejterady. Na czas, gdy portki pod ornatem się palą.

7 Całkowity przypadek, całkowity, odpowiada Teofil z godnością. Od kiedy Wasza Świątobliwość nie żżżży..., to znaczy żżżży..., w każdym razie z rozpaczy nieprzebranej, a jak się okazuje jakże przedwczesnej, tak mi się świat przewrócił do góry sutanną, że będąc przekonanym, iż to... klozecik, i że światełko w nim zapalam, nie wiedząc, co robię, nacisnąłem ten tajemny przycisk, o którego istnieniu, uczciwie muszę powiedzieć, nie miałem najmniejszego pojęcia. Na szczęście Boża opatrzność, i straż pałacowa, czuwa nad najmniejszym nawet sługą pańskim, a co dopiero nade mną, niech będzie chwała Panu na wysokościach! Oraz niech raduje się pustynia i skorpiony.

8 Tak sobie słucham ciebie, Teofisiu, jednym uchem, a może i nie słucham, wieloznacznie popukując palcem w ten oto tomik. Przyjrzyj się, kardynale, mej twarzy, widzisz to? Chybocze na niej uśmieszek figlarny, a może grymas cyniczny wiecznej mądrości. Gdyż obawiam się, że niestety widzę cię na wylot.

9 Gdy tylko się dzisiaj wybudziłam, zobaczyłam wszystko w nowym świetle. Poczułam, czym jest wieczność. To jest coś takiego, gdy wszystko pędzi jak zwykle w swym szaleństwie, a tobie spowalnia. Tak ci spowalnia, że aż staje. Widziałeś kiedyś sekundę? Normalnie te małe skurczybyki są zwinne i dziarskie. Ale ta, którą widzę teraz, złapana w wieczność, wygląda jak jakaś grubaśna, puszysta ćma, co obija się mozolnie, a przy tym całkiem bezowocnie o lampę czasu. Oglądam ją sobie z różnych stron, przez minutę albo kwadransik. Albo siedemdziesiąt siedem lat; bez różnicy, bo mnie już się nie spieszy. Łapię taką za ogonek, co, nie wiedziałeś, że sekundy mają ogonki? Słyszysz, jak popsykuje, wije się? Wyrywam ogonek i zjadam, wypluwając pestkę. Która, a jakże by inaczej, też jest sekundą, ale małą, i która zaraz znika, spłoszona w pierwszej lepszej szparce czasu. Potem się zaciągam dymem, patrzę na kardynała jakiegoś, choćby na ciebie, i widzę go dokładnie. Widzę, jak obraca się powoli na rożnie mej długowieczności. Widzę jego duszę jak prześcieradło, co się suszy na sznurku; każdą jego ciemną plamkę, sprawkę niedopraną. I wiem, że go mam, że mi nie ucieknie. Tak jak ta sekunda. I myślę tylko, czy oderwać mu od razu ogonek, czy może najpierw z nim trochę pogadać. Gdyż z tobą to ja mam do pogadania, drogi Teofilu, czyż nie?

10 Oczywiście, jak najbardziej, zgadza się kardynał ochoczo. Tak więc, jakże się ma Wasza Ekscelencja, jak zdrowie? Choć przecież widzę, że dobrze. Pomimo że ostatnio widziałem Waszą Świątobliwość w stanie dalekim od tego, co popularnie nazywa się życiem. Czy na pewno wszystko działa i tak dalej? I jeśli wolno spytać? Wolno, odpowiada łaskawie zaciekawiona Moon Lee Druga. Jak to się stało, że Wasza Świątobliwość ożyła?! Ku wielkiej, powiedzmy, radości wszystkich wiernych!

11 Wyglądasz, jakbyś był zawiedziony tym, że zmartwychwstałam, mówi papieżyca, nie wiedzieć czemu rozradowana. Ależ skądże, zaprzecza gorąco Teofil. Wręcz przeciwnie! Sam przez trzy dni plackiem pod krzyżem leżałem, błagając Wszechmogącego o odwrócenie nieodwracalnego, i masz ci los, spełniło się. No, popatrz, popatrz, Teofisiu, to może ja dzięki tobie tu jestem, żywa i głodna przyszłości? Może tobie powinnam dziękować? Właściwie czemu nie. Uczcijmy to zatem. Pójdź tam który po butelkę jakiegoś omszalca, rozkazuje papieżyca, na co nadworny Mistrz Pasztetu wskakuje powabnie na drezynę i oddala się, ukazując za pomocą wystudiowanych wioślarskich ruchów swą nieposzlakowaną muskulaturę.

12 Ale co ja tu widzę, reflektuje się Moon Lee Druga, tu jakaś butelka stoi otwarta; a to ci szczęśliwy przypadek. Popatrz, niepotrzebnie pojechał, popedałował! Wygląda na pyszne winko mszalne, z mszyc. I jakby mi coś przypomina, jakbym podobne piła tuż przed śmiercią. Tym wypijesz za moje zdrowie, drogi Teofilu. I cóż ci tak mina zrzedła?

13 Mnie? Gdzieżby? Tylko pech chciał, że akurat nie dalej jak całkiem niedawno obiecałem uroczyście przy ołtarzu, przed obliczem Najwyższego, że kropli alkoholu do ust nie wezmę, póki żyję. Innymi słowy poświęciłem siebie całkowicie na ołtarzu trzeźwości. Co za nieszczęście, zatrwożyła się papieżyca. No właśnie, zgodził się chętnie Teofil. Mało tego, szczytna ta obietnica zrodziła paradoks bolesny, bo w imię jednego dobra, jakim jest trzeźwość, odciąłem się od innego, jakim jest picie krwi Pana naszego, która wodą życia jest jakoby. Po nocach nie śpię od tej tragedii, której dobra pragnąc, sam na swą głowę ściągnąłem. Niech nieba mają litość nade mną! Tylko się przewracam w piernatach z boku na bok i na plecy!

14 Ale jak to zmartwychwstała, zmienia czym prędzej temat Teofil, przecież tak się nie robi! Nie można i nie wypada. Jak, pytasz? Z racji swego zawodu, kardynale, najlepiej powinieneś wiedzieć jak. Z naśladowania Chrystusa oczywiście: oto jak!

15 Do którego to naśladowania, przyznaję, dodałam szczyptę tajemnej, egipskiej wiedzy. Bo widzisz, to było tak: ja, jako dyrektorka Kościoła Chrystusowego, powinnam w zasadzie wiedzieć, czy w niebie, którego tak wszyscy pragniemy, będziemy bytami duchowymi tylko, czy równocześnie cielesnymi. Ale nie wiem. Są różne szkoły. Jedni mówią tak, a drudzy siak. A co, myślałam nieraz, jeśli różni tacy, wypachnieni wodą kolońską, profesorowie teologii, co nie wierzą w Biblię, mają rację? Co, jeśli zamiast porządnego nieba z krwi i kości, niebieskich pastwisk, baraszkowania z lwami, figlowania z dżdżownicami, niebo to jakieś mętnawe współistnienie niematerialnych dusz z niematerialnym Bogiem? Że jakieś mgły z Mgłą się połączą, i co? To ma być fajne?! Które to istnienie nawet nie wiadomo, na czym polega. Ja tam, osobiście, nic do duszy nie mam. Ale jest ona jakaś taka niekonkretna. Nie wiadomo, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna. Nie wiadomo, czy może sobie zapalić albo iść popływać. Albo popłynąć dokądś, żeby sobie pochodzić. Co innego ciało; przynajmniej człowiek wie, na czym stoi. Ja akurat bardzo lubię swoje ciało, i nie tylko swoje zresztą. Więc pomyślałam, że gdybym tak, na wszelki wypadek, do swej nieśmiertelnej duszy, którą już posiadam, dodała nieśmiertelne ciało, to miałabym komplet. Najwyżej Bóg będzie miał przy mnie mniej roboty. I zaczęłam przekopywać się przez te wszystkie starożytne papirusy, różne tajemnicze zwoje i podejrzane manuskrypty, no i znalazłam! Gdyż czegóż to nie kryją w sobie watykańskie biblioteki.

16 Dotknij mojej skóry swym paluszkiem wymuskanym, mój ty Teofisiu niewierny, śmiało, czujesz? To nie skóra, to tysiącletnia krokodyla powłoka, sfilcowana na ament. Weź papierosa i zgaś mi go na ręce, no śmiało, nie bój się! Widzisz? Nic. Zaskwierczało, a ja nawet nie poczułam. Zmumifikowałam się po kryjomu, a myślisz, że co ja po nocach robię, przedłużam gatunek jak ty, mój kardysiu namiętny? Pozbyłam się tego niepotrzebnego badziewia, miękkiego podbrzusza życia; flaków, trzustki, mózgu. Patrz, jeszcze wciąż wysmarkuję resztki zielonej brei do chusteczek haftowanych, wielokrotnego użytku. Pozostała tylko ta zahartowana na amen skorupa, a w niej dużo miejsca na nieśmiertelną duszę. Teraz jestem bytem samowystarczalnym i przedłużonym na wieczność. Tak więc teraz, to już; hulaj dusza! Dobrze sobie popiłam dzisiaj, bez pośpiechu, bo mnie się już nie spieszy. Tak sobie dogodzę albo inaczej. Może chłopaczka sobie wezmę. Albo mszę czarną odprawię dla albinosów. A jeszcze przy okazji udowodniłam, że mózg i cała reszta do niczego specjalnie nie są potrzebne. To dusza jest źródłem życia i myśli. Biskupem ciała.

17 Przejdźmy do sali Jana Pawła Drugiego, to ci pokażę. Tajemne egipskie tabliczki dokładnie instruują, jak ma być zbudowany piec do hartowania ciała. Dwunastu najprzedniejszych zdunów z całej diecezji budowało mi go przez dwa tygodnie; jeszcze nieokafelkowany, okafelkuje się później. Jak widzisz, piec jest wchodny: musi w nim być wystarczająco dużo miejsca na stół do hartowania i paru ludzi, aby mogli pracować nad ciałem, by je uczynić czasoodpornym, niezniszczalnym.

18 Ale skąd wziąć takich zuchów, myślałam, którzy wejdą w płomienie tego pieca, którzy wytrzymają wiele godzin tego piekła, pracując bez wytchnienia nad unieśmiertelnieniem mego ciała, którym włos z głowy nie spłonie, co najwyżej rzęsy. Gdyż zaiste muszą to być ludzie o wierze ze stali. Muszą być posiadaczami cnót z najwyższej półki. A gdzie takich znaleźć? No, gdzie takich znaleźć, pyta papieżyca pierwszego z brzegu ministranta. W hucie, odpowiada spłoszony. Długo nad tym myślałam. A odpowiedź przecież jest prosta: gdzież, jeśli nie pośród najpierwszych ludzi Kościoła! Gdzież, jeśli nie w Episkopacie. Ufundowawszy zatem pierwszą nagrodę w postaci odpustu nadzwyczajnego, ogłosiłam turniej na najbardziej świątobliwego biskupa…

19 Wciąż widzę to żywo, jakby to było wczoraj, a przecież było to dwa tygodnie temu: jak oto zaczynają zjeżdżać do miasta najpobożniejsi biskupi, gotowi poddać się próbie świętości, stanąć w duchowe szranki. Jak z najodleglejszych diecezji ściągają barwne orszaki, na czele których idą ministranci powiewając proporcami z nazwami egzotycznie brzmiących kurii. Za nimi dreptają dziewczynki w strojach krakowskich, sypiące płatki róż. A po płatkach tych stąpają dumnie biskupie rumaki ubrane w ręcznie haftowane, odświętne derki. A na ich grzbietach siedzą biskupi polni i archiprezbiterzy, wikariusze generalni i archidiakoni, biskupi pomocniczy i arcygenerałowie dywizji. Odziani w przepyszne trikulozy, w bogato zdobione mantolety, w szkaplerze z kolczastymi naramiennikami. Temu i owemu odsłania się niechcący, spod modnie rozciętej na boku alby, łydka odziana w czerwony rajtuz. Klerycy w świeżo wyprasowanych sutannach niosą przed nimi portrety wybranek biskupich serc, już to:

20 Matki Boskiej Stojącej Gdy Inne Tańczą Kan Kana, Matki Boskiej Katowickiej z Płocka, Matki Boskiej Rozwiązującej Krzyżówki Golgockie, Matki Boskiej Zawadiackiej z Zawadiacowa, Matki Boskiej Nieustającej Niemocy, Matki Boskiej od Siedmiu Boleści, Matki Boskiej Promieniującej Łaskami z Oczu, Matki Boskiej z Szyby w Bytomiu i innych jeszcze, o których świat nie słyszał.

21 I ciągną tak przez miasto, przez tę gawiedź i harmider, płyną ulicami wśród kramów z dewocjonaliami i watą duchową, wśród końskiego łajna. Przez tłum pielgrzymów, spoconych pątników, biczowników rozdzierających w nieskończoność swe rany. Nie wiedzieć skąd, w ciemnych bramach kamienic pojawiają się kobiety oferujące się za pieniądze odmawiać różaniec albo nowennę. A bandy młodocianych hultajów, korzystając z zamieszania, wkładają w kieszenie niczego nieświadomych gapiów karteczki z wypisanymi niewprawną ręką życzeniami wszelkiej pomyślności bożej.

22 Pierwszy do próby podchodzi biskup polowy Gądecki, którego pobożność przekracza wszystkie granice. Zdobny w chryzantemy Ducha Świętego i we wszelkie cnoty, zarówno przyrodzone, jak i nabyte, mrużąc oczy od żaru, staje przed wejściem do pieca. Pytam go ceremonialnie: czy wierzysz w święty i powszechny Kościół apostolski? Na co ten odpowiada prosto: wierzę. To idź, mówię. I wchodzi do pieca bez najmniejszego lęku, bez obawy o swe życie doczesne, lecz płonie w okamgnieniu jak zapałka. Tylko garść czarnych paprochów smyrga do nieba i to wszystko, co zostaje z ziemskiego żywota tego cnotliwego męża.

23 Tłum wciąż jeszcze trwa w milczącym przerażeniu, a już drugi śmiałek występuje z szeregu. Biskup Głódź, który życie swe spędza w ubóstwie i umartwieniu. A który oprócz innych darów posiada dar bilokacji, lewitacji oraz libacji. I który od czterdziestu lat praktykuje, jak to często zdarza się biskupom, surową pokutę, polegającą na spaniu półtorej godziny w ciągu dnia i nocy. W swojej celi, o długości stu dwudziestu pięciu centymetrów, pozostaje cały czas na kolanach lub na stojąco, a śpi na siedząco, z głową opartą o kawałek drewna wbity w ścianę. Jada co trzeci dzień. Jest tak skrajnie wychudzony, że ciało ma pokryte żyłami niczym korzeniami drzewa. I znów pytam, bezceremonialnie tym razem: czy wierzysz w święty i powszechny Kościół apostolski? Na co ten odpowiada prosto: wierzę. To idź, mówię. I wkracza, kuśtykając z trudem biskup w piekielny ten żar; płomienie zdają się wahać, czy ten nędzny, ludzki kształt wart jest ich atencji, lecz trwa to tylko chwilę. I on znika z tego świata, niemalże bez śladu, zgaszony przez gorejący ogień.

24 Następny to biskup Jędraszewski, który do świętości był powołany już od małego. Ledwo się urodził, zaczął krzyczeć: weźcie mnie do domu Ojca, ochrzcijcie wodą życia, abym stał się częścią Kościoła Chrystusowego! I nie przestał płakać, aż zaniesiono go do księdza i ochrzczono. Lecz wtedy zaczął wrzeszczeć na całe gardło: pozwólcie mi przystąpić do sakramentu pokuty, gdyż nie mogę się już doczekać, aby powierzać swe dziecięce sekrety samotnym mężczyznom chodzącym w sukienkach! Spełniono co prędzej i tę jego prośbę w nadziei, że skończą się wrzaski. Lecz wtedy natychmiast zaczął płakać: pozwólcie mi przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej, abym mógł pożywić się ciałem Pana naszego, gdyż kiszki duchowe jakże mi głośno marsza grają! Pozwolono mu niezwłocznie i na to, lecz wtedy zaczął spazmować: chcę natychmiast sakramentu bierzmowania, który umocniłby moją żywą wiarę i świadczyłby o mej świadomej postawie człowieka wierzącego! I nie przestał płakać, i domagać się tego, aż mu pozwolono. A wtedy wybuchnął płaczem wielkim: teraz chcę sakramentu kapłaństwa, gdyż bycie pośrednikiem między Bogiem a ludźmi jest tym, czego pragnie dusza moja! Którego mu czym prędzej udzielono, dołączając równocześnie biskupią tiarę, gdyż co do tego, że mu się należała, panowała wśród wujostwa i kuzynostwa jednomyślność. A wtedy, nie przestając płakać, zaczął lamentować: czkawka mnie męczy już od tego płaczu! Cóż innego mi pomoże, jeśli nie namaszczenie chorych i umierających. I nie odmówiono mu. A przez sprawczą moc tego świętego sakramentu wyzdrowiał niebawem i tylko dzięki temu stać może w tym miejscu w nabożnej chęci wystawienia swej świętości na próbę. Nawet nie musiałam go pytać: czy wierzy w święty i powszechny Kościół apostolski, bo od razu powiedział: da-da, ba-ba. To idź, odrzekłam z ogromną nadzieją, lecz czy muszę ci mówić, jak to się skończyło?

25 Ginęli tak jeden po drugim, aż nuda zaczęła prześwitywać tu i ówdzie, a zainteresowanie świątobliwą rywalizacją spadać, choć trzeba przyznać, że za to sprzedaż waty cukrowej poszła ostro w górę. A przy tym gołym okiem można było zauważyć duchowe rozprężenie i niestosowną frywolność, która zaczęła się udzielać tłumowi. Jakby tego było mało, chyba kpiny sobie urządzając ze świętych tych szranków, trzech młodych biskupów zapasowych – biskup Szazdrański, biskup Meszakowski i biskup Abędziński – wstępuje na plac, a giermkowie zaczynają ubierać ich w szaty zgoła dziwaczne na tę okazję: w muśliny najdelikatniejsze, halki jedwabne cienkie jak mgiełka, koronki misterne, słowem wszystko to, co ogień spali w mgnieniu oka. Gdy kończą ubieranie, biskup Abędziński zwraca się do biskupa Szazdrańskiego w takich oto słowach: Jesteśmy jednej myśli, tak ja, jak i ty. Tak mój koń, jak i twój koń. A biskup Szazdrański zwraca się do biskupa Meszakowskiego tymi słowy: Jesteśmy jednej myśli, tak ja, jak i ty. Tak mój koń, jak i twój koń. Na co biskup Meszakowski zwraca się do biskupa Abędzińskiego: Jesteśmy jednej myśli, tak ja, jak i ty. Tak mój koń, jak i twój koń. Po czym wyciąga spomiędzy zębów zapałkę, zapala, pocierając o mitrę i wznosi ten wątły, ledwo palący się patyczek w górę, jakoby broń wielkiej mocy. Unosi tego zapałczanego Dawida przeciwko Goliatowi rozpalonego do czerwoności pieca. I wstępuje tak oto w piekielny gorąc, a z nim dwóch jego współbraci w wierze. Lecz miast spłonąć natychmiast, co to? Chodzą sobie tu i tam, rozglądając się ciekawie, jak po czarownym jakimś gaju. A oto tańczyć zaczynają jak dzieci, za ręce się ujmując, psalmy intonują ku chwale Pana. A ten, najwyraźniej będąc im przychylnym, śnieżkiem z nieba sypie! Ku ich ochłodzie! A gdy zaczęli lepić bałwana, tam w tych płomieniach, tłum nie wytrzymał i wybuchnął wreszcie w ekstatycznym szale, tańcząc i śpiewając: mamy świętych mężów! Mamy ich wśród nas! I Bóg jest z nami. Właśnie nam sprzyja Najwyższy!

26 I tych trzech uczyniło mnie niezniszczalną, mówi papieżyca, otrząsając się ze wspomnień. A ciebie na turnieju, pośród tych świętych śmiałków, nie widziałam. Nie po drodze ci z pobożnością, niedoszły Ojcze Święty! Ach, to nie to, odpowiada Teofil bolesny. Pierwszy bym tam był, gdyby nie to, że dwa tygodnie w łóżku leżałem nieprzytomny; katar mnie dopadł. A papieżyca na to: cygara sobie spróbuję teraz.

27 Tak więc zaciągam się dymem i ciągnę dalej, przed czym to cię stawiając? Otóż przed taką oto prawdą: po pierwsze to koniec twych marzeń. Innego papieża nie będzie. Zostaję i będę paść owieczki pańskie po krańce czasów. Niebo nie zając, jak mówi apostoł Barnaba. A po drugie mamy jeszcze pewną sprawę do wyjaśnienia. Czy czujesz już, co się święci? Czy trzęsą już nogawkami twe rozedrgane łydki? Przejdźmy zatem do konkretów. Muzyka! Oto wszem i wobec, urbi et orbi, tym oto palcem oskarżam cię o zabicie mnie!

28 Usłyszawszy te słowa, kardynał Teofil rozdarł swe szaty, po czym poszedł po rozum do głowy i w takie odezwał się słowa: Moje królestwo nie jest z tego świata. I dalej: cóż za zarzut niedorzeczny! Gdyż jakże oskarżony zabił, skoro ofiara żyje? Nawet średnio rozgarnięty ministrant z łatwością dostrzeże, że trudno byłoby znaleźć kogoś bardziej żywego niż Wasza Świątobliwość w tej chwili! Zatem pytam: gdzie jest tej zbrodni delikatny korpus, trup, gdzie jest?

29 A papieżyca w takie odzywa się słowa: lepiej uważaj. Bo sobie tylko pogarszasz. Gdyż odpierając zarzut zamordowania mnie, tym jedynie argumentem, że żyję, zaprzeczasz równocześnie śmierci Zbawiciela na krzyżu, który też przecież żyje, chociaż został prawdziwie zabity przez złych Żydów. A to, że później zmartwychwstał, nie ma nic do rzeczy. To samo ja; zamordowałeś mnie i byłam nieżywa. Co świetnie pamiętam i na co mam papier, legalny protokół zgonu. Na co mam świątobliwych świadków, narzędzie zbrodni w postaci korkociągu ze sprytnie wbudowaną strzykawką, tę oto butelkę zatrutego wina i obciążające cię zeznania magistra Maczugi! Czegóż chcieć więcej od życia?!

30 Na które to słowa Teofil upadł na duchu i poruszyły się nerki w jego wnętrzu. Lecz powstał zaraz, bo cóż było robić, i tak mówi: w Piśmie Prawda znajdzie swą obronę. Jak mówi nasz Pan: kogo z was najbardziej obwinią, ten właśnie będzie najmniej winny! Zapytam tak: skoro Wasza Świątobliwość unieśmiertelniła się po kryjomu, i tak już posiadając nieśmiertelną duszę, ubezpieczyła się z każdej strony, to kto i jak mógłby ją zgładzić, do cholery? To gdzież tu jest miejsce na zbrodnię, kiedy nawet szpilki nie można wetknąć między te dwie nieśmiertelności.

31 To fakt, stropiła się nieco Moon Lee Druga, że wykorzystałam tę okazję jako test dla mojej nieśmiertelności. No, ale okazje w życiu trzeba chwytać! Jak to, oburza się kardynał, to Wasza Świątobliwość wszystko wiedziała?! Oczywiście, a co myślałeś?! Że coś się tu dzieje bez mojej wiedzy? Jednakże to niczego nie zmienia, gdyż ty nic o tym nie wiedziałeś. A zatem twoja zaplanowana i z premedytacją przeprowadzona zbrodnia jest niczym więcej ani mniej niż zaplanowaną, z premedytacją przeprowadzoną i udaną zbrodnią. Ale mam dla ciebie niespodziankę, dodaje w zamyśleniu.

32 Otóż tak to widzę, mówi papieżyca, zaciągając się, mam dla ciebie dwie nowiny, którą chcesz pierwszą? Złą. Otóż zdecydowałam, że uczynię cię nieśmiertelnym, tak jak i ja jestem. Na co zadziwia się kardynał bezbrzeżnie: naprawdę? Bardzo to chrześcijańskie w swej sile wybaczania. Która jednym prostym gestem odwraca, jakże narzucającą się w takiej chwili mściwość i puszcza ją w drugą stronę! Słowa podzięki wręcz cisną mi się na usta i niechybnie bym je wypowiedział, gdyby nie to, że coś mi tu nie gra. Bo podskórnie czuję, że coś tu się święci. Że kryje się za tym jakaś przykra niespodzianka. Bo dlaczego właściwie jest to zła wiadomość? I jaka, w takim razie, jest dobra?

33 A kto powiedział, że druga jest dobra, dziwi się szczerze Moon Lee Druga. Druga jest zła, po prostu, a pierwsza staje się złą w kontekście tej drugiej. Horrendalnie wręcz niedobrą. Posłuchaj! Nieśmiertelność potrzebna ci będzie po to tylko, abyś mógł cierpieć aż do końca świata, abyś mógł po krańce czasu ponosić karę za twą zbrodnię!

34 Gdyż uważam, że byłby to policzek wymierzony nie tylko bożej, ale pierwszej lepszej sprawiedliwości. Nie mogę pozwolić na to, abyś resztę swego życia, za to, coś zrobił, tak po prostu przeżył sobie w spokoju, przebimbał. Na kardynalskiej emeryturze. W kardynalskim domu starców, grając w warcaby. Dlatego będziesz cierpiał. A wiedz, że będzie to jedynie skromne wprowadzenie w przynależną ci karę. Będzie to ledwie nieosolony przedsmak mąk piekielnych, będzie to zaledwie uwertura przed prawdziwą piekielną symfonią, którą przygotuje dla ciebie Najwyższy, ale zrobię, co mogę. A ty powinieneś być wdzięczny dobremu Bogu, że skaże cię jedynie na niekończące się męki w ogniu piekielnym, gdyż w sprawiedliwości swojej mógł wymyślić coś znacznie gorszego.

35 Otóż siadam zaraz do deski i ostro się zabieram do zaprojektowania naprawdę przerażającej sali tortur. Aż mi ciarki jadą wzdłuż pachwin, gdy widzę oczyma wyobraźni te wyszukane męczarnie, które mam na myśli. Ale sam tego chciałeś. Gdyż mogłeś mnie nie zabić, prawda? Mogłeś. Wystarczyło tego nie zrobić. Na przykład popatrz na mnie. Siedzę sobie spokojnie i nic. Nie zabijam cię. Bębnię sobie spokojnie palcami w tomik kazań księdza Szatanka, pogwizduję cicho przez zęby. Rozglądam się ciekawie. Tu się podrapię, tam sobie podłubię. Da się? Ale nie, ty wolałeś mord. Do tego właśnie wykorzystałeś swą wolną wolę daną ci przez Stwórcę. Więc teraz masz, Teofilu Papieżycobójco. Bo pod takim właśnie imieniem zapamięta cię historia, która w twoim akurat przypadku, łamanym kołem się potoczy.

36 Plan jest taki, reasumuje Moon Lee Druga: jutro, punkt dziewiąta rano, w pierwszym etapie unieśmiertelnienia wyprujemy z ciebie flaki i całą resztę. No wiesz… podroby, krwawą kiszkę. Dość nieprzyjemne, ale co zrobić. A tu właśnie szepczą mi zausznicy do ucha, że cały zapas środków znieczulających poszedł na mnie. Co za pech! Trudno, będziesz musiał mocno zacisnąć zęby. Przez noc wydobrzejesz, a we wtorek idziesz do mojego pieca na smażenie mumifikacyjne, na wypiekanie zewłoka. A już w środę twoja prywatna sala tortur, twoje nowe mieszkanko, będzie gotowe. Przeprowadzka nie powinna zająć ci długo. Tyle co cię ledwie żywego przeprowadzą z lochu pod ramiona dwaj wytrawni kaci, którzy zostaną z tobą aż do emerytury; ich emerytury. Bo ty, no wiesz, będziesz przepuszczany bez chwili wytchnienia przez wszystkie te potworne machinerie, od których mi w głowie się kotłuje, aż po dzień sądu. Co najwyżej z przerwą na serwisowanie, oliwienie i dokręcanie śruby.

37 A wtedy ta drobna niewiasta, która od proboszczowania w małej chińskiej wiosce do najwyższego urzędu na Stolicy Piotrowej doszła dzięki nadludzkiemu uporowi, klepaniu zdrowasiek i codziennemu czytaniu encykliki Benedykta XVI „O dochodzeniu do grobu”, a wszystko to na dodatek o misce ryżu, której za kołnierz nie wylewa, pali jak smok, a na rękę kładzie każdego, i która choć twardym jest menadżerem, to przy tym najlepszą mateczką, tak jeszcze mówi: albo krzesło eklektyczne.

38