Upiory XX wieku - Joe Hill - ebook + książka

Upiory XX wieku ebook

Joe Hill

3,9

Opis

Książka, która przyniosła Joemu Hillowi sławę.

Uhonorowana Bram Stoker Award – najważniejszą nagrodą z dziedziny literatury grozy.

Czternaście opowiadań, które udowadniają, że ich autor jest jednym z najważniejszych pisarzy literatury grozy XXI wieku. Koszmary, obsesje i niespełnione sny, które ukształtowały XX wiek, najbardziej przerażające stulecie w dziejach ludzkości. Historie, które zjeżą Wam włos na głowie i każą Wam prosić o więcej… Jak ta o dziewczynie, młodej, pięknej i… martwej, czekającej bez końca w budynku kina pewnego popołudnia 1945 roku…

Albo ta o chłopaku, który kiedyś był człowiekiem, ale obudził się jako gigantyczna szarańcza i teraz nie spocznie, dopóki wszyscy w miasteczku nie zaczną trząść się ze strachu, kiedy usłyszą jego śpiew. Lub ta o mężczyźnie zamkniętym w zalanej krwią piwnicy z zabitymi dziećmi i starym telefonem, który wciąż opętańczo dzwoni, choć dawno został odłączony… Upiory XX wieku z pewnością nie umarły. Nie stały się nawet przeszłością.

Każda z opowieści jest wyjątkowa, a wszystkie razem udowadniają, że talent Hilla nie zamyka się tylko w gatunku horroru.

„Denver Rocky Mountain News”

Historie, którym nie można się oprzeć.

„Evening Herald”

Każde opowiadanie zwabia czytelnika w pułapkę już od pierwszego zdania, a dalej zdobywa jego ufność i prowadzi go za rękę, spokojnie, aż do finału, w którym króluje przerażenie.

„Daily Mail”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (66 ocen)
20
26
16
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Virasana11

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra pozycja, płynnie się czyta. Opowieści budzą ten specyficzny niepokój
00
mariaifuss

Z braku laku…

Czytalam lepsze książki Joe Hill'a... Ta - niestety - przeciętna! Kilka opowiadań wyróżnia się oryginalnością, ale inne - psują całokształt... Nie polecam tym, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z tym pisarzem, bo mogą łatwo zniechęcić się do tego autora i innych jego swietnych dzieł.
00
kaxbe1972

Dobrze spędzony czas

Ciekawy zbiór opowiadań. Najlepsze moim zdaniem to: Dobrowolne zamknięcie, Czarny telefon, Peleryna, Ostatnie tchnienie, Duch XX wieku, Usłyszysz śpiew szarańczy. A swoją drogą to ciekawe jak z takiego krótkiego opowiadania pt "Czarny telefon" zrobiono film. Muszę obejrzeć.
00
lena1666

Nie oderwiesz się od lektury

Wielbiciele Stephena Kinga będą zachwyceni. Reszta zapewne znajdzie coś dla siebie, bo opowiadania są z różnych rodzajów horroru.
00
Trwalosci_pamieci

Dobrze spędzony czas

opowiadania same w sobie są dobre lub świetnie, niestety lektor jest nie do przejścia.
00

Popularność




Książka uhonorowana Bram Stoker Award – najważniejszą nagrodą w kategorii literatury grozy.

Koszmary, obsesje i niespełnione sny, które ukształtowały XX wiek, najbardziej przerażające stulecie w dziejach ludzkości.

Historie, które jeżą czytelnikowi włosy na głowie… Jak ta o dziewczynie, młodej, pięknej i… martwej, czekającej bez końca w nieczynnym już kinie… Albo ta o chłopaku, który obudził się jako gigantyczny owad i nie spocznie, dopóki wszyscy w miasteczku nie zaczną trząść się ze strachu, kiedy usłyszą jego śpiew. Lub ta o mężczyźnie zamkniętym w zalanej krwią piwnicy z zabitymi dziećmi i starym telefonem, który wciąż opętańczo dzwoni, choć dawno temu został odłączony… Upiory XX wieku z pewnością nie umarły. Nie stały się nawet przeszłością.

JOE HILL

(ur. 1972 r.)

Amerykański powieściopisarz i autor opowiadań, który od czasu debiutu w 1997 roku nieustannie zaskakuje nowymi pomysłami fabularnymi. Jego druga powieść, Rogi, została sfilmowana z Danielem Radcliffe’em w roli głównej, a na podstawie trzeciej – NOS4A2 – telewizja AMC nakręciła serial. To nie wszystkie efekty romansowania Hilla z wielkim i małym ekranem: w 2020 roku na platformie Netflix pojawił się serial na podstawie pisanych przez niego komiksów, pt. Locke & Key, a także ekranizacja wspólnego opowiadania Hilla i Stephena Kinga – W wysokiej trawie.

Joe Hill jest kilkakrotnym laureatem najważniejszej nagrody z dziedziny literatury grozy – Bram Stoker Award. Otrzymał ją za swoją pierwszą książkę, zbiór opowiadań Upiory XX wieku, a także za pierwszą powieść, Pudełko w kształcie serca. Został nagrodzony także m.in. British Fantasy Award, International Guild Award, World Fantasy Award czy wyróżnieniami przyznawanymi przez British Fantasy Society i International Horror Guild.

Opowiadania zebrane w tomach Dziwna pogoda i Gaz do dechy oraz powieści NOS4A2 i Strażak ugruntowały jego niekwestionowany status mistrza horroru i mrocznego fantasy nowego pokolenia.

joehillfiction.com

Tego autora

NOS4A2

STRAŻAK

DZIWNA POGODA

GAZ DO DECHY

PUDEŁKO W KSZTAŁCIE SERCA

ROGI

UPIORY XX WIEKU

Tytuł oryginału:

20TH CENTURY GHOSTS: STORIES

Copyright © Joe Hill 2005, 2007

Introduction copyright © Christopher Golden 2005

All rights reserved

Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Anna Amsterdamska, Jerzy Amsterdamski 2021

Redakcja: Dorota Jakubowska

Ilustracja na okładce, projekt okładki i wyklejek: Dark Crayon

ISBN 978-83-8215-736-9

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Dla Leanory: MY TO MOJA ULUBIONA OPOWIEŚĆ

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści:
Wstęp
NAJLEPSZY NOWY HORROR
DUCH XX WIEKU
POP ART
USŁYSZYSZ ŚPIEW SZARAŃCZY
SYNOWIE ABRAHAMA
LEPIEJ NIŻ W DOMU
CZARNY TELEFON
MIĘDZY BAZAMI
PELERYNA
OSTATNIE TCHNIENIE
MARTWE DRZEWO
ŚNIADANIE WDOWY
BOBBY CONROY WRACA Z ZAŚWIATÓW
MASKA MOJEGO OJCA
DOBROWOLNE ZAMKNIĘCIE
Podziękowania

Wstęp

Współczesny horror rzadko bywa subtelny. Ci, którzy praktykują sztukę straszenia, na ogół zbyt często rzucają się do gardła, zapominając, że najlepsi drapieżcy działają ukradkiem. Oczywiście skok do gardła nie jest niczym złym, ale naprawdę utalentowani autorzy nie stosują zawsze tej samej sztuczki.

Nie wszystkie opowiadania zebrane w Upiorach XX wieku można zaliczyć do horroru. Niektóre zdradzają tęsknotę za zjawiskami nadprzyrodzonymi, inne to nieco niepokojące normalne dzieła literackie; znajdziecie tu także jedno, w którym nie ma żadnego zła – przeciwnie, można je uznać za całkiem sympatyczne. Wszystkie zaś, moi drodzy, są subtelne. Joe Hill to zręczny sukinsyn. Nawet opowiadanie o dziecku, które zmienia się w wielkiego chrząszcza, ma w sobie coś łagodnego. Przyznajmy szczerze, jak często możemy powiedzieć coś takiego?

Po raz pierwszy zobaczyłem nazwisko Joego Hilla na liście autorów antologii zatytułowanej The Many Faces of Van Helsing, przygotowanej przez Jeanne Cavelos. Muszę wyznać, że choć w tym zbiorze znalazło się również moje opowiadanie, przed spotkaniem w Pandemonium, księgarni w Cambridge w Massachusetts, gdzie kilku autorów miało podpisywać książki, nie przeczytałem żadnego innego utworu z tego tomu. Przyjechał Joe Hill, pojawili się także Tom Monteleone, Jeanne oraz ja.

Wcześniej nigdy nie przeczytałem nawet jednego słowa, które napisał Joe Hill, ale w miarę upływu czasu autor ten ciekawił mnie coraz bardziej. Zainteresowało mnie to, że choć niewątpliwie kochał horror, nie była to jego jedyna miłość. Opublikował wiele zwyczajnych opowiadań w różnych „literackich” pismach (proszę mi wierzyć, używam tego słowa w tak luźnym znaczeniu, że można je pominąć) i otrzymał kilka nagród. Mimo to wielokrotnie wracał do horroru i czarnej fantastyki.

Proszę się z tego cieszyć. Jeśli ktoś jeszcze nie poczuł radości, wkrótce jej doświadczy.

Zapewne w końcu i tak przeczytałbym The Many Faces of Van Helsing, ale w znacznej mierze pod wpływem spotkania z Joem położyłem tę książkę na wierzchu sterty. Jego opowiadanie w tym zbiorze, zatytułowane Synowie Abrahama, to przenikliwe badanie postawy dzieci, które – jak wszystkie – zaczynają zdawać sobie sprawę z niedoskonałości ojca. Przypominało mi ono, z najlepszej strony, głęboko poruszający film Ręka Boga.Synowie Abrahama to znakomite opowiadanie, umieszczone mniej więcej w środku tej książki; jest tak dobre, że zachęciło mnie do poszukania innych dzieł Joego Hilla, który jednak do tej pory wydawał tylko nowele, i to na ogół w publikacjach, na które nie mogłem trafić przypadkiem. Zapamiętałem jednak, aby w przyszłości rozglądać się za jego nazwiskiem.

Gdy Peter Crowther spytał mnie, czy zgodziłbym się przeczytać Upiory XX wieku i napisać wstęp, wiedziałem, że nie powinienem przystawać na tę propozycję. Nie miałem czasu na nic poza pisaniem i życiem rodzinnym, ale szczerze mówiąc, chciałem przeczytać tę książkę. Pragnąłem zaspokoić swoją ciekawość, przekonać się, czy Joe Hill rzeczywiście jest tak dobry, jak wskazywało opowiadanie Synowie Abrahama.

Nie był. Okazał się znacznie lepszy.

Tytuł tego zbioru jest właściwy z kilku powodów. W wielu opowiadaniach występują duchy w takiej lub innej postaci, w innych zaś pobrzmiewają echa XX wieku. W Usłyszysz śpiew szarańczy znajomość i upodobanie do fantastyki naukowej i filmów o potworach z lat pięćdziesiątych łączy autor z elementarnymi lękami, którymi nasycone są te filmy, dzięki czemu wspomniany utwór jest dobrym przykładem czarnego humoru.

Zapewne jednak najważniejszy jest rezonans między tytułem niniejszego zbioru a samym autorem. Opowiadania te odznaczają się elegancją i delikatnością, które przypominają wcześniejszą epokę, czasy Joan Aiken i Ambrose’a Bierce’a, Beaumonta, Mathesona i Roda Serlinga.

W swych najlepszych opowiadaniach Hill wymaga od czytelnika, żeby uzupełnił scenę, zapewnił emocjonalną reakcję konieczną do osiągnięcia sukcesu artystycznego. I potrafi w mistrzowski sposób wywoływać takie reakcje. Te wspólne dzieła istnieją tylko wtedy, gdy odkrywa je czytelnik. Realizacja celu wymaga współpracy ze strony odbiorcy. Opowiadanie, od którego rozpoczyna się ten tom, Najlepszy nowy horror, nieuchronnie wydaje się znajome i łatwo można zgadnąć, do czego prowadzi, ale nie jest to jego wada, przeciwnie – największa zaleta. Bez wywołania u czytelnika poczucia niemal znużonego wyczekiwania zamysł autora nie zostałby zrealizowany.

Hill wciąga czytelnika w intymny świat Ducha XX wieku i desperacki nastrój Czarnego telefonu tak bardzo, że osoba oddająca się lekturze staje się postacią z opowieści, dzieli przeżycia z głównymi bohaterami.

Zbyt wielu autorów sądzi, że w horrorze nie ma miejsca na prawdziwe uczucie; zastępują je opisami banalnych reakcji, które wzbudzają tyle samo emocji co przypisy do tekstu. Joe Hill nie zgadza się z tym stwierdzeniem. O dziwo, jednym z najlepszych przykładów na potwierdzenie tego stanowiska jest umieszczone w tym zbiorze opowiadanie Bobby Conroy wraca z zaświatów, któremu daleko do horroru, chociaż jego akcja toczy się podczas prób do filmu Świt żywych trupów w reżyserii George’a Romero.

Chciałbym coś powiedzieć o każdym opowiadaniu w tej książce, ale gdy ktoś pisze wstęp, musi się liczyć z niebezpieczeństwem, że powie za wiele. Mogę stwierdzić, że gdyby tylko było możliwe usunięcie z mojej pamięci śladów po przeczytaniu tych utworów, chętnie bym się na to zgodził, żeby znowu przeżyć przyjemność zapoznania się z nimi po raz pierwszy.

Lepiej niż w domu i Martwe drzewo to dzieła sztuki. Śniadanie wdowy jest wzruszającym obrazem z minionych czasów, opowiadającym o mężczyźnie, który zagubił się fizycznie i uczuciowo.

Duch XX wieku porusza nostalgiczne serca tak samo jak wiele moich ulubionych epizodów w Strefie mroku.Usłyszysz śpiew szarańczy to dziecko trojga rodziców – Williama Burroughsa, Kafki i filmu Oni! Ostatnie tchnienie jest przyprawione szczyptą Bradbury’ego. Wszystkie te opowiadania są cudowne, a niektóre zaskakująco dobre. Maska mojego ojca jest tak dziwaczna i niepokojąca, że poczułem zawroty głowy.

Dobrowolne zamknięcie to jedno z najlepszych opowiadań, jakie kiedykolwiek czytałem, i świadczy dobitnie, że Joe Hill jako autor osiągnął już dojrzałość. Do diabła, skąd ten facet się wziął od razu w pełni skończonej postaci? Wiecie, o czym mówię. Rzadko się zdarza spotkać autora, który od samego początku przejawia wielki talent. A gdy tak się dzieje… cóż, muszę przyznać, że odczuwam wewnętrzny zamęt, gdy walczą we mnie uniesienie i pragnienie porachowania mu kości. Dobrowolne zamknięcie jest tak dobre.

Pop Art zaś… to opowiadanie transcendentne. Najlepsze, jakie czytałem od lat. Krótko, na kilku stronach, Hill demonstruje wszystkie najlepsze cechy swojej twórczości: osobliwość, czułość, współpracę z czytelnikiem.

Gdy pojawia się nowy autor, czytelnicy i krytycy chętnie dyskutują o tym, jak obiecujące są jego dzieła. Jaki jest jego potencjał.

Opowiadania ze zbioru Upiory XX wieku stanowią spełnienie obietnic.

Christopher Golden

Bradford, Massachusetts

15 stycznia 2005 r.

NAJLEPSZY NOWY HORROR

Miesiąc przed terminem oddania kolejnego tomu do drukarni Eddie Carroll otworzył szarą kopertę i w ręce wpadł mu magazyn „The True North Literary Review”. Eddie przywykł do tego, że otrzymuje pocztą różne pisma, ale na ogół nosiły one tytuły w stylu „Cmentarny Taniec” i specjalizowały się w horrorach. Ludzie przysyłali mu również swoje książki. Jego dom w Brookline był zawalony książkami; jeden stos piętrzył się na kanapie, drugi koło ekspresu do kawy. Same horrory.

Zawsze brakowało mu czasu, żeby zapoznać się z ich treścią, ale kiedyś – gdy Eddie miał trzydzieści parę lat i dopiero zaczynał pracę na stanowisku redaktora „America’s Best New Horror” – bardzo sumiennie próbował czytać wszystko. Przygotował już do wydania szesnaście tomów Najlepszego nowego horroru, prowadził tę serię przez ponad jedną trzecią swojego życia. Spędził tysiące godzin, czytając, redagując i pisząc listy, tysiące godzin, których nie mógł w żaden sposób odzyskać.

Po pewnym czasie szczególnie znienawidził pisma. Wiele magazynów korzystało z najtańszego tuszu drukarskiego, a Carroll zaczął czuć obrzydzenie, gdy farba zostawała mu na palcach, i nie cierpiał jej ostrego smrodu.

Teraz, gdy zabierał się do czytania jakiegoś utworu, zwykle nie kończył, bo nie mógł wytrzymać. Robiło mu się słabo na myśl o kolejnej historii o wampirach uprawiających seks z innymi wampirami. Starał się przebrnąć przez pastisze Lovecrafta, ale po pierwszej poważnej wzmiance o Starszych Bogach poczuł, że jakaś istotna część jego osoby drętwieje, tak jak ręka lub noga po zamknięciu dopływu krwi. Lękał się, że to drętwieje jego dusza.

Jakiś czas po rozwodzie obowiązki redaktora serii Najlepszy nowy horror zaczęły go męczyć i nie dawały mu już jakiejkolwiek radości. Myślał czasami, niemal z nadzieją, o zwolnieniu się ze stanowiska, ale nigdy nie pozwalał sobie cieszyć się tą perspektywą zbyt długo. Dzięki temu zajęciu na jego konto w banku wpływało rocznie dwanaście tysięcy dolarów; stanowiły one zasadniczą część jego dochodów, na które składały się jeszcze honoraria za inne antologie, odczyty i wykłady. Bez tych dwunastu patyków nieuchronnie spełniłby się scenariusz, który Eddie uważał za absolutnie najgorszy: musiałby znaleźć stałą pracę.

Nie spotkał się dotychczas z „The True North Review”, magazynem literackim w okładce z szorstkiego papieru, z wydrukowanym na nim obrazkiem pochyłych sosen. Ze stopki redakcyjnej wynikało, że to publikacja Uniwersytetu Katahdin, leżącego w północnej części stanu Nowy Jork. Gdy otworzył pismo, wypadły dwie połączone spinaczem strony – list od redaktora, profesora filologii angielskiej Harolda Noonana.

Ostatniej zimy skontaktował się z profesorem niejaki Peter Kilrue, zatrudniony na pół etatu pracownik wydziału dbającego o zieleń i porządek na terenie uniwersytetu. Kilrue dowiedział się, że Noonan został nowym redaktorem „The True North” i przyjmuje prace autorów z zewnątrz, dlatego poprosił anglistę, żeby spojrzał na jego opowiadanie. Noonan obiecał to zrobić, głównie dlatego, że nie chciał być nieuprzejmy. Gdy w końcu jednak przeczytał maszynopis opowiadania Chłopiec z broszkami: historia miłosna, zaskoczyła go siła wyrazu tej prozy i obrzydliwa natura tematu. Noonan został redaktorem niedawno, krótko po tym, jak Frank McDane, który redagował pismo przez dwadzieścia lat, odszedł na emeryturę. Chciał zmienić politykę redakcyjną, zamierzał publikować prozę, która „wstrząśnie ludźmi”.

„To udało mi się aż za dobrze” – napisał Noonan. Niedługo po wydrukowaniu Chłopca z broszkami dziekan wydziału anglistyki wezwał go na rozmowę w cztery oczy i ostro skrytykował za wykorzystywanie pisma do „młodzieńczych dowcipów literackich”. Prawie pięćdziesiąt osób zrezygnowało z prenumeraty – co miało duże znaczenie dla pisma o nakładzie tysiąca egzemplarzy – a oburzona absolwentka uniwersytetu, która prawie w całości finansowała pismo, przestała je sponsorować. Noonan został odwołany ze stanowiska redaktora, a w odpowiedzi na liczne prośby Frank McDane zgodził się ponownie pokierować pismem, choć pozostał na emeryturze.

Noonan tak zakończył swój list:

Nadal jestem przekonany, że (niezależnie od swych wad) Chłopiec z broszkami to godne uwagi, choć rzeczywiście niepokojące opowiadanie, i mam nadzieję, że zechce Pan poświęcić mu swój czas. Przyznaję, że sprawiłby mi Pan osobistą satysfakcję, gdyby umieścił je w następnej antologii najlepszych horrorów roku.

Życzyłbym Panu przyjemności z lektury, ale nie jestem pewny, czy „przyjemność” to właściwe słowo.

Z poważaniem

Harold Noonan

Eddie Carroll przed chwilą wszedł. Przeczytał list Noonana, stojąc w zabłoconym przedpokoju. Otworzył magazyn na opowiadaniu Kilrue’ego. Czytał, stojąc, przez prawie pięć minut, nim zwrócił uwagę, że jest mu nieprzyjemnie gorąco. Rzucił kurtkę na wieszak i poszedł w stronę kuchni.

Usiadł na schodach prowadzących na piętro i przewrócił kilka stron. Potem wyciągnął się na sofie w gabinecie, z głową na stercie książek. Czytał, korzystając z ostatnich promieni październikowego słońca, które wpadało na skos do pokoju. Nie pamiętał, jak znalazł się na sofie.

Szybko dokończył lekturę, po czym usiadł. Ogarnęło go dziwne podniecenie. Pomyślał, że to zapewne najbardziej chamski, najokropniejszy tekst, jaki kiedykolwiek czytał, a w jego przypadku taka ocena rzeczywiście coś znaczyła, ponieważ przez większą część profesjonalnego życia nurzał się w wulgarnych i okropnych utworach i w tym chorobliwym literackim bagnie odkrywał kwiaty o niespotykanej piękności. To był właśnie jeden z owych kwiatów, Eddie nie miał co do tego wątpliwości. Opowiadanie było okrutne i perwersyjne, ale musiał je zdobyć. Wrócił do początku i zaczął czytać po raz drugi.

To była opowieść o dziewczynie o imieniu Cate – siedemnastolatce, w chwili rozpoczęcia akcji skłonnej do introspekcji – którą pewnego dnia wciąga do samochodu olbrzym z pożółkłymi oczami i metalowym aparatem ortodontycznym na zębach. Olbrzym wiąże jej ręce na plecach i ciska dziewczynę na podłogę w bagażniku swojej furgonetki… gdzie Cate znajduje chłopca mniej więcej w swoim wieku. W pierwszej chwili nastolatka ma wrażenie, że jest on martwy. Ten jednak żyje, ale jego twarz jest zniekształcona w trudny do opisania sposób. Oczy chłopaka są ukryte za dwoma żółtymi, okrągłymi broszkami z wymalowaną uśmiechniętą twarzą. Broszki są przyszpilone do powiek – zaszytych stalową struną – i gałek oczu.

Gdy samochód odjeżdża, chłopak zaczyna się poruszać. Dotyka ręką biodra Cate i dziewczyna z trudem tłumi okrzyk zaskoczenia. Dzieciak przesuwa ręką wzdłuż jej ciała i w końcu dotyka twarzy. Szepcze, że ma na imię Jim i od tygodnia podróżuje z olbrzymem, który zamordował jego rodziców.

– Zrobił mi dziury w oczach i powiedział, że widział, jak ucieka przez nie moja dusza. Mówił, że towarzyszył temu taki sam dźwięk jak wtedy, gdy ktoś dmucha do pustej butelki po coca-coli, naprawdę ładny. Potem założył mi te broszki na oczy, żeby moje życie było uwięzione w środku. – Mówiąc to, Jim dotyka broszek z rysunkiem uśmiechniętej twarzy. – Chce sprawdzić, jak długo będę żył bez duszy.

Olbrzym zawozi ich na opustoszały kemping w pobliskim parku stanowym, gdzie zmusza Cate i Jima, żeby się pieścili. W pewnym momencie uznaje, że Cate nie całuje chłopca dostatecznie namiętnie. Kaleczy jej twarz i ucina język. Dochodzi do chaotycznej sceny – Jim krzyczy, wzywając pomocy; zatacza się to w jedną, to w drugą stronę, wszędzie jest krew. Cate wykorzystuje okazję i ucieka do lasu. Trzy godziny później dociera do szosy, w stanie histerii, cała zakrwawiona.

Policja nie ujęła porywacza dziewczyny. Olbrzym i Jim znikają z parku stanowego, jakby nagle zapadli się pod ziemię. Detektywi prowadzący dochodzenie nie potrafią ustalić żadnych znaczących faktów na temat tej osobliwej pary. Nie wiedzą, kim jest Jim i skąd pochodzi, nie mają jakichkolwiek informacji o olbrzymie.

Dwa tygodnie po wypisaniu Cate ze szpitala dociera pocztą pewna wskazówka. Dziewczyna otrzymuje list – w kopercie są dwie żółte broszki z uśmiechniętą twarzą, ze szpilkami pobrudzonymi wyschniętą krwią, oraz wykonane polaroidem zdjęcie mostu w Kentucky. Następnego dnia rano pewien kierowca znajduje tam na dnie rzeki rozkładające się zwłoki chłopca. Przez puste oczodoły ofiary przepływają ryby.

Cate, która kiedyś była ładną, lubianą dziewczyną, teraz budzi litość i grozę wśród znajomych. Rozumie, dlaczego ludzie tak reagują. Ona również nie może znieść widoku swojej twarzy w lustrze. Przez pewien czas uczęszcza do szkoły specjalnej, gdzie uczy się języka migowego, ale nie wytrzymuje długo. Inni kalecy – kulawi, głusi, zdeformowani – drażnią ją swoim uzależnieniem od otoczenia i swymi potrzebami.

Usiłuje powrócić do normalnego życia, jednak bez większego powodzenia. Nie ma przyjaciół, żadnych kwalifikacji zawodowych i wstydzi się swojego wyglądu oraz niemoty. Szczególnie przykra jest scena, w której Cate najpierw pije dla dodania sobie odwagi, a następnie próbuje poderwać mężczyznę w barze, ale on i jego znajomi tylko ją wyśmiewają.

We śnie regularnie dręczą ją koszmary, w których dziewczyna ponownie przeżywa różne przerażające wersje porwania. W niektórych snach Jim nie jest ofiarą, lecz wspólnikiem porywacza, i z zapałem ją gwałci. Broszki w jego oczach to okrągłe lusterka, w których widać odbicie twarzy Cate, zniekształconej krzykiem. Twarzy, która – zgodnie z logiką snu – już została pokaleczona i zmieniona w groteskową maskę. Często się zdarza, że te sny podniecają ją seksualnie. Jej psychoterapeuta uznaje to za normalne. Cate zwalnia go, gdy odkrywa, że w swym notesie rysował jej karykatury.

Dziewczyna próbuje różnych środków, które mogłyby jej pomóc spać: ginu, tabletek przeciwbólowych, heroiny. Potrzebuje pieniędzy na narkotyki; szuka ich w komodzie ojca. Ten przyłapuje ją na gorącym uczynku i wyrzuca z domu. Owej nocy matka mówi jej, że ojciec trafił do szpitala – miał niewielki wylew krwi do mózgu – ale nie chce, żeby córka go odwiedziła. Niedługo potem w przedszkolu dla upośledzonych dzieci, gdzie Cate znalazła pracę na pół etatu, jedno dziecko wbija drugiemu ołówek w oko i je oślepia. Oczywiście Cate nie ponosi odpowiedzialności za ten wypadek, ale w trakcie dochodzenia wychodzą na jaw jej różne słabości. Traci pracę. Mimo zerwania z nałogiem ma ogromne problemy ze znalezieniem zatrudnienia.

W pewien chłodny jesienny dzień Cate, wychodząc z miejscowego supermarketu, mija zaparkowany radiowóz. Maska jest podniesiona, policjant w lustrzanych okularach przeciwsłonecznych pochyla się nad chłodnicą. Cate przypadkowo spogląda na tylne siedzenie i dostrzega skutego kajdankami olbrzyma. Teraz jej dawny oprawca jest o dziesięć lat starszy i pewnie ze dwadzieścia pięć kilogramów cięższy.

Dziewczyna z trudem zachowuje spokój. Podchodzi do policjanta schowanego pod maską samochodu, pisze dla niego notatkę – pyta go, czy wie, kim jest ten mężczyzna na tylnym siedzeniu.

Policjant odpowiada, że olbrzym został aresztowany w sklepie z narzędziami i materiałami budowlanymi przy Pleasant Street, gdy próbował ukraść nóż myśliwski i rolkę mocnej taśmy klejącej.

Cate zna ten sklep. Mieszka bowiem niedaleko, tuż za rogiem. Policjant podtrzymuje dziewczynę, żeby nie upadła, bo nogi się pod nią uginają.

Gorączkowo pisze, usiłując wyjaśnić, co olbrzym jej zrobił, gdy miała siedemnaście lat. Długopis nie nadąża za myślami, notatka brzmi bezsensownie, nawet dla niej, ale policjant rozumie, o co jej chodzi. Prowadzi dziewczynę do radiowozu i otwiera drzwi z prawej strony z przodu. Na myśl, że ma jechać jednym samochodem z porywaczem, Cate drży z przerażenia, ale policjant uspokaja ją, że przecież olbrzym siedzi z tyłu i jest skuty kajdankami. Tłumaczy, że aresztowany nic nie może jej zrobić, a ona powinna pojechać z nimi do komisariatu.

W końcu Cate wsiada do samochodu. Na podłodze leży zimowa kurtka. Policjant mówi, że to jego. Proponuje dziewczynie, żeby ją włożyła, będzie jej cieplej i przestanie dygotać. Cate spogląda na niego i chce napisać „Dziękuję” w notesie, ale siedzi nieruchomo, niezdolna do pisania. Coś w obrazie własnej twarzy widocznej w okularach przeciwsłonecznych funkcjonariusza sprawia, że Cate zastyga w bezruchu.

Policjant zamyka drzwi i idzie zatrzasnąć maskę samochodu. Cate sięga po jego kurtkę, ma sztywne palce. Z przodu, na wysokości piersi, po obu stronach kurtki przypięte są broszki z uśmiechniętą twarzą. Dziewczyna próbuje otworzyć drzwi, ale są zablokowane. Szyba w oknie nie daje się opuścić. Cate słyszy trzask maski. Mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych, który wcale nie jest policjantem, uśmiecha się ohydnie. Mija drzwi kierowcy, żeby wypuścić siedzącego z tyłu olbrzyma. Przecież ślepy nie może prowadzić.

W gęstym lesie łatwo jest zabłądzić i chodzić w kółko. Cate po raz pierwszy dostrzega, że to właśnie jej się przytrafiło. Gdy wyrwała się olbrzymowi i chłopcu z broszkami po raz pierwszy, uciekła do lasu, ale nie dała rady naprawdę uwolnić się od swych oprawców – od tej pory brnęła w ciemnościach, przedzierała się przez gęste krzaki, bez sensu zataczając ogromne koło, żeby w końcu do nich wrócić. Dotarła na miejsce przeznaczenia i ta myśl, zamiast ją przerazić, dziwnie ją uspokaja. Wydaje się jej, że ci dziwni mężczyźni są jej bliscy, że tu jest jej miejsce, a to poczucie przynależności przynosi jej ulgę. Cate nieświadomie wtula się w kurtkę, bo jest jej chłodno.

Eddie Carroll nie zdziwił się, że Noonan został wyklęty za opublikowanie Chłopca z broszkami. Historia obfitowała w obrazy degradacji kobiety, autor zaś opisał bohaterkę jako w pewnej mierze chętną wspólniczkę w swoich emocjonalnych, seksualnych i duchowych mękach. To było coś złego… ale przecież Joyce Carol Oates pisała takie opowiadania do magazynów nieróżniących się niczym od „The True North Review” i dostawała za nie nagrody. Właściwie jedynym niewybaczalnym grzechem literackim było zakończenie.

Eddie je przewidział – z pewnością dlatego, że po przeczytaniu dziesięciu tysięcy opowieści z gatunku horroru i zjawisk nadprzyrodzonych trudno go było zaskoczyć – mimo to czytał tę historię z przyjemnością. Teoretycy literatury uznali jednak zaskakujące (choć dobrze napisane) zakończenie za oznakę niedojrzałości autora, przejaw wpływu reklam i kiepskiej telewizji. Eddie wyobrażał sobie, że czytelnicy „The True North Review” to uniwersyteccy intelektualiści w średnim wieku, wygłaszający wykłady o Grendelu i Ezrze Poundzie, którzy marzyli, że pewnego dnia uda się im sprzedać wiersz redakcji „New Yorkera”. Dla nich szokujące zakończenie opowiadania było czymś podobnym do głośnego pierdnięcia primabaleriny podczas Jeziora łabędziego – tak szokującym faux pas, że graniczyło to z komedią. Profesor Harold Noonan albo zbyt krótko przebywał w swej wieży z kości słoniowej, albo podświadomie miał nadzieję, że ktoś wręczy mu wymówienie.

Wprawdzie zakończenie bardziej przypominało styl Johna Carpentera niż Johna Updike’a, ale Eddie Carroll nie zetknął się z niczym takim również w żadnym piśmie publikującym horrory, w każdym razie nie w ostatnich latach. Ta licząca dwadzieścia pięć stron opowieść była niemal naturalistyczną historią kobiety stopniowo niszczonej przez poczucie winy, jakie może odczuwać tylko osoba, która cudem uniknęła śmierci; historią o skomplikowanych i trudnych stosunkach rodzinnych, gównianej pracy i walce o pieniądze. Carroll zapomniał już, że w opowiadaniu może być mowa o normalnym życiu. Autorzy horrorów z reguły nie zajmują się takimi detalami, co najwyżej wspominają o krwawiącym mięsie.

Eddie krążył nerwowo po swoim gabinecie, zbyt podniecony, żeby usiąść. W ręce trzymał pismo otwarte na opowiadaniu Kilrue’ego. W pewnej chwili zauważył swoje odbicie w oknie za sofą. Uśmiechał się w niemal nieprzyzwoity sposób, tak jakby właśnie usłyszał wyjątkowo dobry wulgarny dowcip.

Miał jedenaście lat, gdy zobaczył Nawiedzony dom w The Oregon Theater. Poszedł do kina z kuzynami, ale gdy światła zgasły, jego towarzysze znikli w ciemnościach i Eddie poczuł się zupełnie sam, uwięziony w osobnym, dusznym gabinecie cieni. Chwilami musiał się zdobyć na maksymalny wysiłek woli, żeby nie zamknąć oczu, ale w środku czuł nerwowy, chorobliwy frisson przyjemności. Gdy w końcu zapaliły się światła, zakończenia jego nerwów dygotały, tak jakby na moment złapał miedziany przewód pod napięciem. Dążenie do ponownego osiągnięcia tego stanu stało się obsesją Eddiego.

Później, gdy zajmował się horrorem zawodowo, nie doznawał już tak silnych wrażeń – nie znikły całkowicie, ale doświadczał ich z pewnego dystansu, jakby to było raczej wspomnienie odczuć niż one same. Ostatnio zatarły się nawet takie wspomnienia. Ich miejsce zajęła martwa amnezja – otępiająca obojętność, z jaką spoglądał na stos pism leżących na stoliku. Choć może wciąż patrzył na nie z lękiem, ale zupełnie innego rodzaju.

To jednak, co przeżył tu, w gabinecie, rozczytując się w okropieństwach Chłopca z broszkami… to był autentyczny kop. Przeżycie, które naruszyło jego wewnętrzną równowagę, wprawiło jego ciało w drgania… Eddie nie mógł się uspokoić, nie przywykł do nadmiernej żywiołowości. Próbował sobie przypomnieć, kiedy – jeśli w ogóle – opublikował opowiadanie, które podobało mu się tak bardzo jak Chłopiec z broszkami. Podszedł do półki i sięgnął po pierwszy tom z serii Najlepszy nowy horror. Gdy szukał spisu treści, natknął się na dedykację dla swej ówczesnej żony, Elizabeth. „Która pomaga mi znaleźć drogę w ciemnościach” – napisał w szaleńczym przypływie uczuć. Patrząc teraz na dedykację, poczuł na plecach dreszcze.

Elizabeth rzuciła go po tym, jak odkrył, że od ponad roku sypiała z ich doradcą inwestycyjnym. Przeprowadziła się do matki i zabrała ze sobą Tracy.

– Właściwie to się cieszę, że nas nakryłeś – powiedziała, gdy rozmawiali przez telefon kilka tygodni po tym, jak uciekła z jego życia. – Wreszcie się skończyło.

– Mówisz o swoim romansie? – spytał. Zastanawiał się, czy żona chce mu powiedzieć, że zerwała z kochankiem.

– Nie – odparła Lizzie. – Mam na myśli ten twój cały cholerny horror, tych wszystkich ludzi, którzy ciągle do ciebie przychodzili. Spoceni pismacy, którzy podniecają się zwłokami. To właśnie jest najlepsze. Teraz mogę żywić nadzieję, że Tracy będzie miała normalne dzieciństwo. Może i ja zacznę żyć w otoczeniu normalnych, zdrowych, zwyczajnych dorosłych ludzi.

Carroll ciężko zniósł to, że Elizabeth pieprzyła się ze wszystkimi dookoła, ale gdy w ten sposób wykorzystała Tracy przeciw niemu, prawie nie mógł oddychać z nienawiści. Nawet teraz na myśl o tym brakowało mu tchu. Wstawił książkę na półkę i powlókł się do kuchni. Zjadł lunch i wreszcie się uspokoił. Potrzebował czegoś, co pozwoliłoby mu pozbyć się rozsadzającej go energii. Dobra, stara Lizzie – nawet teraz bywała przydatna, choć znajdowała się sześćdziesiąt kilometrów od niego, w łóżku innego mężczyzny.

Po południu wysłał e-mail do Harolda Noonana z prośbą o kontakt z Kilrue’em. Noonan odpisał niecałą godzinę później; był bardzo zadowolony, że Carroll chce umieścić Chłopca z broszkami w następnym tomie Najlepszego nowego horroru. Nie znał adresu mailowego Petera Kilrue’ego, miał za to jego bardziej konwencjonalny adres i numer telefonu.

Eddie napisał do Kilrue’ego, ale list wrócił do niego ze stemplem „Odesłać do nadawcy”, a gdy spróbował zadzwonić, usłyszał nagraną informację, że „numer został wyłączony”. Zatelefonował do Harolda Noonana, korzystając z jego numeru na Uniwersytecie Katahdin.

– Nie mogę powiedzieć, że jestem zaszokowany – przyznał Noonan. Mówił szybko i cicho, nieco się jąkał ze zdenerwowania. – Miałem wrażenie, że to człowiek często zmieniający miejsce pobytu. Przypuszczam, że zarabia na życie, pracując w kilku miejscach, wszędzie na niepełnym etacie. Prawdopodobnie najlepiej będzie zadzwonić do Mortona Boyda w dziale technicznym. Wydaje mi się, że powinni mieć jakieś informacje na jego temat.

– Kiedy widział go pan po raz ostatni?

– Wstąpiłem do niego w marcu. Byłem u niego w mieszkaniu zaraz po opublikowaniu Chłopca z broszkami, gdy wszyscy kipieli z oburzenia. Ludzie mówili, że to pełna nienawiści, mizoginistyczna gadanina, domagali się, żeby publicznie przeprosił za napisanie tego opowiadania. Wszystko to nonsens. Chciałem mu powiedzieć, co się dzieje. Zapewne miałem nadzieję, że będzie próbował wyjaśniać, odeprze zarzuty, napisze artykuł w obronie swego utworu do gazety uniwersyteckiej lub coś w tym stylu… ale on nic takiego nie zrobił. Odrzekł, że to byłoby słabe. Szczerze mówiąc, dziwna to była wizyta. To dziwny facet. Nie chodzi tylko o jego opowiadania, lecz o niego samego.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Sam dobrze nie wiem – odrzekł Noonan ze śmiechem. – Co ja właściwie mówię? Wie pan, zdarza się, że gdy ktoś ma temperaturę, patrzy na coś zupełnie zwyczajnego, na przykład lampę na biurku, i nagle wydaje mu się to bardzo dziwne. Tak jakby lampa się topiła lub miała odejść kaczym krokiem. Spotkania z Peterem Kilrue’em trochę przypominają taką sytuację. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że tak poważnie traktuje takie niepokojące rzeczy.

Eddie nie zdążył jeszcze nawiązać kontaktu z autorem, ale już czuł, że go lubi.

– Co ma pan na myśli? Proszę mi powiedzieć.

– Gdy do niego poszedłem, drzwi otworzył mi jego starszy brat. Był półnagi. Odniosłem wrażenie, że mieszkają razem. A ten facet… nie chcę być niedelikatny, ale powiedziałbym, że był niespotykanie gruby. I wytatuowany. Całe jego ciało pokrywały niepokojące tatuaże. Na brzuchu miał wiatrak, z którego skrzydeł zwisały rozkładające się zwłoki. Na jego plecach zaś zauważyłem wytatuowany embrion z jakimiś napisami w oczodołach, skalpelem w ręce i kłami.

Eddie się zaśmiał, lecz nie był przekonany, czy to rzeczywiście coś śmiesznego.

– No ale okazał się uprzejmy – kontynuował Noonan. – Przyjacielski jak wszyscy. Zaprosił mnie do środka, poczęstował puszką napoju gazowanego. Usiedliśmy na sofie przed telewizorem. No i, to bardzo zabawne, w trakcie rozmowy, gdy informowałem Kilrue’ego o całej tej awanturze, starszy brat usiadł na podłodze, a Peter przekłuł mu ucho.

– Co takiego?

– Och, Boże, właśnie tak. W czasie rozmowy przebił rozgrzaną igłą górną część małżowiny. Krwi tyle, że trudno byłoby panu uwierzyć. Gdy ten gruby wstał, wyglądał, jakby ktoś strzelił mu w głowę, była cała w krwi. Zupełnie jak w zakończeniu Carrie. Wyglądał tak, jakby właśnie wykąpał się w krwi. Ale on po prostu wstał i spytał, czy może przynieść mi puszkę coli.

Tym razem roześmieli się obaj. Później na chwilę zapadła przyjazna cisza.

– Jeszcze jedno, oni oglądali reportaż o Jonestown – dodał nagle Noonan, a właściwie wyrzucił z siebie.

– Hm?

– W telewizji. Z wyłączonym dźwiękiem. Gdy rozmawialiśmy, a Peter przekłuwał uszy bratu. To chyba była decydująca kwestia, ostatnie dziwactwo, które sprawiło, że cała ta scena wydawała się zupełnie nierzeczywista. Zdjęcia zwłok z Gujany Francuskiej, po tym jak wypili Kool-Aid. Ulice zasłane ciałami i te wszystkie ptaki… no, wie pan, dziobały ich ptaki. – Noonan z trudem przełknął ślinę. – Wydaje mi się, że oglądali ten sam film wiele razy. Oglądali to… jak w transie.

Znowu zapadła cisza. Tym razem Noonan wydawał się zakłopotany milczeniem. To test, pomyślał Eddie z pewną dozą aprobaty.

– Czy nie uznał pan, że to godny uwagi amerykański utwór literacki? – spytał Noonan.

– Owszem. Nadal tak sądzę.

– Nie wiem, co Peter Kilrue myśli na temat ukazania się jego opowiadania w pańskim zbiorze, ale ja osobiście jestem zachwycony. Mam nadzieję, że nie wystraszyłem pana, mówiąc tyle o autorze.

– Nie jest łatwo mnie wystraszyć – odpowiedział z uśmiechem.

Boyd z działu technicznego również nie miał pewności, gdzie szukać Kilrue’ego. „Mówił mi, że jego brat jest pracownikiem miejskim w Poughkeepsie. Albo w Poughkeepsie, albo w Newburgh. On również szukał tam roboty. Miasta dobrze płacą, a najlepsze jest to, że gdy raz cię zatrudnią, nie mogą cię zwolnić, nawet jeśli jesteś maniakalnym mordercą”.

Wzmianka o Poughkeepsie zainteresowała Eddiego. Pod koniec miesiąca miała się tam odbyć niewielka konferencja na temat literatury fantastycznej – Czarna Magia czy Czarna Fantazja, coś takiego. Może Czarna Masturbacja. Otrzymał zaproszenie, ale odkładał na bok wszystkie listy od organizatorów. Nie chciało mu się już jeździć na takie drugorzędne imprezy, a poza tym nie pasowała mu data – tuż przed terminem oddania kolejnego tomu do druku.

Jeździł natomiast co roku na uroczystość wręczenia nagród World Fantasy, Obóz NeCon i kilka innych spotkań. Te konferencje stanowiły część jego pracy, która jeszcze nie obrzydła mu do końca. Przyjeżdżali tam jego przyjaciele. Poza tym wciąż lubił tę literaturę i wspomnienia, które czasami budziła.

Kiedyś natknął się w księgarni na pierwsze wydanie I Love Galesburg in the Springtime. Od lat nie widział I Love Galesburg i nie myślał o tej książce, gdy jednak, stojąc przy półce, przerzucał pożółkłe i kruche kartki, wspaniale pachnące kurzem i strychem, poczuł, jak zalewa go fala wspomnień. Przeczytał to, gdy miał trzynaście lat, i przez dwa tygodnie był urzeczony. Wyszedł przez okno swego pokoju na dach i tam oddawał się lekturze, bo to było jedyne miejsce, gdzie nie słyszał kłótni rodziców. Wciąż pamiętał szorstkie jak papier ścierny, spieczone słońcem dachówki, wydzielające zapach podobny do gumy; odległy warkot kosiarki do trawy i przede wszystkim swój zachwyt, z jakim czytał o nieistniejącej dziesięciocentówce z wizerunkiem Woodrowa Wilsona.

Carroll zadzwonił do działu robót publicznych w Poughkeepsie. Przełączono go do wydziału personalnego.

– Kilrue? Arnold Kilrue? Wywalono go sześć miesięcy temu – powiedział mężczyzna cienkim, ochrypłym głosem. – Wie pan, jak trudno zostać zwolnionym z pracy w miejskiej instytucji? To pierwszy człowiek, którego wyrzuciłem od wielu lat. Kłamał na temat swojej przeszłości kryminalnej.

– Nie, nie chodzi mi o Arnolda Kilrue’ego, tylko o Petera. Ten Arnold to może jego brat. Czy jest otyły i ma wiele tatuaży?

– Nie. Szczupły, żylasty. Ma tylko jedną rękę. Mówił, że lewą rękę ucięła mu snopowiązałka.

– Och – westchnął Eddie. Z jakiegoś powodu wciąż myślał, że ten mężczyzna może być krewnym Petera. – Jakie miał kłopoty z prawem?

– Naruszył nakaz sądowy.

– Och – znowu westchnął Eddie. – Spory małżeńskie? – Współczuł mężczyznom, których zamęczali adwokaci żon.

– Do diabła, nic takiego – odpowiedział kadrowy. – Zamęczał własną matkę. Kurwa, jak się to panu podoba?

– Może pan wie, czy jest spokrewniony z Peterem Kilrue’em i jak się z nim skontaktować?

– Nie jestem jego osobistą sekretarką. Skończyliśmy rozmowę?

Skończyli rozmowę.

Eddie Carroll spróbował dowiedzieć się czegoś, wydzwaniając do wszystkich ludzi o nazwisku Kilrue w okolicach Poughkeepsie, ale nikt z tych, z którymi rozmawiał, nie przyznał się do znajomości z Peterem. W końcu Eddie zrezygnował. Z wściekłością zabrał się do porządkowania gabinetu. Wciskał papiery do kosza, nawet nie patrząc, przerzucał sterty książek z miejsca na miejsce. Nie miał już ani pomysłów, ani cierpliwości, żeby dalej szukać.

Późnym popołudniem rzucił się na sofę, by pomyśleć, ale mimo wściekłości szybko zasnął. Nawet we śnie był zły; gonił w pustym kinie małego chłopca, który ukradł mu klucze do samochodu. Chłopiec był czarno-biały, migotał jak duch lub postać ze starego filmu. Świetnie się bawił, potrząsał kluczykami w powietrzu i histerycznie się śmiał. Eddie gwałtownie się przebudził i usiadł na sofie. Czuł, jak palą go skronie. Myślał o Poughkeepsie.

Peter Kilrue żył gdzieś w tamtej części stanu Nowy Jork. W sobotę na pewno zjawi się na konferencji Czarna Przyszłość, nie będzie w stanie odmówić sobie tej przyjemności. Na pewno ktoś go zna. Ktoś wskaże go Eddiemu. Wystarczy, że Eddie tam pojedzie, a na pewno się spotkają.

Nie zamierzał nocować – do Poughkeepsie miał tylko cztery godziny jazdy samochodem, dlatego planował pojechać skoro świt i wrócić późnym wieczorem. O szóstej rano pędził już z prędkością ponad stu czterdziestu kilometrów na godzinę lewym pasem autostrady I-90. Oślepiające promienie wschodzącego słońca odbijały się od lusterka wstecznego. Z przyjemnością dociskał pedał gazu do deski, czuł, jak samochód gna na zachód, goniąc swój długi cień. Potem pomyślał o córce, której miejsce było obok niego, i zeszło z niego całe podniecenie. Zmniejszył prędkość.

Tracy uwielbiała takie konferencje. Każde dziecko chciałoby pojechać. Mogła tam zobaczyć wyjątkowy spektakl, w którym dorośli się wygłupiają i przebierają za straszydła. A które dziecko nie chciałoby pójść na organizowany zawsze przy takich okazjach kiermasz, z licznymi straganami i makabrycznymi gadżetami, gdzie za dolara można kupić uciętą gumową głowę. Kiedyś, na Zjeździe Świata Fantastyki w Waszyngtonie, Tracy przez godzinę grała w mechaniczny bilard z Neilem Gaimanem. Od tej pory wciąż do siebie pisują.

Carroll znalazł Centrum Konferencyjne Mid-Hudson tuż przed południem. Wszedł do środka. Kiermasz urządzono w sali koncertowej. Wszędzie było pełno ludzi, a od betonowych ścian odbijało się echo śmiechu i stałego szumu nakładających się rozmów. Carroll nie poinformował nikogo, że zamierza przyjechać, ale to nie miało znaczenia, bo i tak szybko dostrzegła go jedna z organizatorek, pulchna kobieta z kędzierzawymi rudymi włosami, ubrana we frak w prążki.

– Nie wiedziałam… – zaczęła. – Dlaczego pan nas nie zawiadomił? Czy podać panu coś do picia?

Parę minut później Eddie stał ze szklanką rumu z coca-colą w ręce, otoczony przez grupkę ciekawskich, i rozmawiał o filmach, autorach i nowym tomie Najlepszego nowego horroru. Zastanawiał się chwilami, dlaczego w ogóle wahał się, czy przyjechać. O czternastej trzydzieści miała się odbyć dyskusja panelowa na temat opowiadań z gatunku horroru. Jeden z uczestników nie przyjechał – czyż nie jest to wspaniały zbieg okoliczności? Doskonały, potwierdził Eddie.

Organizatorzy zaprowadzili go do sali konferencyjnej z wieloma rzędami składanych krzeseł. W głębi stał długi stół. Ktoś postawił na nim dzbanek z zimną wodą i szklanki. Eddie usiadł za stołem wraz z pozostałymi uczestnikami panelu: nauczycielem, który napisał książkę o Poem, redaktorem internetowego magazynu horroru, miejscowym autorem książek fantastycznych dla dzieci. Rudowłosa kobieta przedstawiła ich kilkudziesięciu osobom na sali, po czym wszyscy uczestnicy panelu mieli okazję powiedzieć parę słów wstępu do dyskusji. Eddie mówił jako ostatni.

Zaczął od stwierdzenia, że każdy świat literacki jest dziełem fantazji, a ilekroć autor wprowadza do utworu element groźby lub konfliktu, stwarza możliwość horroru. Zainteresował się horrorem, powiedział, ponieważ polega on na wykorzystaniu i doprowadzeniu do skrajności najbardziej podstawowych elementów literatury. Dzieła literackie zawsze opisują fikcyjną rzeczywistość, dlatego fantastyka jest uczciwsza od realizmu.

Następnie stwierdził, że ogromna większość utworów literackich z gatunku horroru i fantastyki jest okropna. To wymęczone prace twórczych bankrutów, naśladujących to, co i tak było straszną chałą. Powiedział, że zdarza mu się przez wiele miesięcy nie mieć żadnego dobrego pomysłu na zapadającą w pamięć postać czy jakieś uderzające zdanie.

Potem zapewnił słuchaczy, że nigdy nie było inaczej. Prawdopodobnie dzieje się tak w każdej dziedzinie ludzkiego działania – twórczego lub innego – że wielu ludzi musi produkować kiepskie prace, żeby mogły powstać te nieliczne, wybitne. Wszyscy mają prawo próbować, mylić się, uczyć na błędach i próbować znowu. Zawsze też trafiają się klejnoty ukryte w piachu. Carroll mówił o Clivie Barkerze, Kelly Link, Stephenie Gallagherze i Peterze Kilrue’em, opowiedział słuchaczom o Chłopcu z broszkami. Przyznał, że dla niego nic nie może przebić podniecenia, które towarzyszy odkryciu czegoś nowego i fascynującego. Zawsze będzie lubił przyjemny, straszny szok. Mówiąc to, Eddie uświadomił sobie, że tak jest naprawdę. Gdy skończył, kilka osób w tylnym rzędzie zaczęło klaskać; brawa rozeszły się po całej sali jak fala w basenie. Ludzie zaczęli wstawać.

Po zakończeniu dyskusji panelowej Eddie wyszedł zza stołu, żeby uścisnąć kilka rąk. Był spocony. Zdjął okulary i przetarł twarz połą koszuli. Nim ponownie założył okulary, uścisnął dłoń kolejnej osoby, jakiegoś szczupłego, drobnego mężczyzny. Gdy wsadził szkła na nos, przekonał się, że potrząsa ręką człowieka, którego raczej wolałby nie spotkać – chudego mężczyzny z krzywymi, pożółkłymi od tytoniu zębami i wąsikiem tak cienkim i starannie przyciętym, że wydawał się narysowany.

Był to Matthew Graham, wydawca ohydnego fanzinu „Zgniłe Fantazje”. Eddie słyszał, że Graham został aresztowany za molestowanie seksualne nieletniej pasierbicy, ale najwyraźniej sprawa nie trafiła do sądu. Eddie starał się, żeby takie sprawy nie wpływały na jego ocenę autorów, których prace Graham publikował, ale nigdy nie natknął się w „Zgniłych Fantazjach” na nic, co choćby w przybliżeniu zasługiwało na przedruk w Najlepszym nowym horrorze. Opowieści o naćpanych przedsiębiorcach pogrzebowych wykorzystujących seksualnie powierzone im zwłoki, durnych babach rodzących demony w szopie na starym cmentarzu indiańskim, z niezliczonymi błędami ortograficznymi i zadające gwałt regułom gramatyki.

– Czy Peter Kilrue nie jest wyjątkiem? – spytał Graham. – Opublikowałem jego pierwsze opowiadanie. Nie czytałeś go? Wysłałem ci kopię, mój drogi.

– Widocznie je przegapiłem – odpowiedział Eddie. Od ponad roku nawet nie zaglądał do „Zgniłych Fantazji”, choć ostatnio wykorzystał nowy numer do wyłożenia kuwety kota.

– Na pewno by ci się spodobał – powiedział Graham i znowu odsłonił swoje krzywe zęby. – To jeden z nas.

Eddie musiał uważać, żeby nie zatrząść się z obrzydzenia.

– Rozmawiałeś z nim? – spytał.

– Czy z nim rozmawiałem? Wypiłem z nim kilka kieliszków podczas lunchu. Był tu dziś rano. Niewiele brakowało, a miałbyś okazję go poznać. – Graham uśmiechnął się szeroko. Śmierdziało mu z ust. – Jeśli chcesz, powiem ci, gdzie mieszka. To niedaleko stąd.

W trakcie krótkiego, opóźnionego lunchu Carroll przeczytał pierwsze opowiadanie Petera Kilrue’ego, zatytułowane Świnie, zamieszczone w numerze „Zgniłych Fantazji”, który Matthew Graham miał przy sobie. Tym razem była to opowieść o kobiecie cierpiącej na zaburzenia psychiczne, która rodzi miot prosiaków. Świnie uczą się chodzić na dwóch nogach, mówić, nosić ubrania, tak jak w Folwarku zwierzęcym. Pod koniec opowiadania znowu dziczeją i rozszarpują swoją matkę na strzępy, po czym toczą walkę na śmierć i życie o najbardziej smakowite kąski jej zwłok.

To był zjadliwy, gniewny utwór. Z pewnością zdecydowanie przewyższał wszystko, co kiedykolwiek ukazało się w „Zgniłych Fantazjach” – napisany starannie i z psychologicznym realizmem, ale Eddie się nim nie zachwycił. Jeden fragment, opis walki prosiąt o to, które z nich będzie ssało piersi matki, wywarł na Eddiem wrażenie wyjątkowo groteskowej pornografii.

Matthew Graham włożył między strony pisma złożoną kartkę, na której narysował prymitywną mapę z drogą do domu Kilrue’ego. Autor Chłopca z broszkami mieszkał trzydzieści kilometrów na północ od Poughkeepsie, w niewielkim miasteczku Piecliff. Eddie nie musiał wiele zbaczać; mógł pojechać szosą widokową przez park narodowy Taconic, która później łączyła się z autostradą I-90. Graham nie podał mu numeru telefonu; wspomniał, że Kilrue miał kłopoty finansowe i firma telekomunikacyjna odłączyła mu telefon.

Gdy Eddie dojechał do Taconic, już zmierzchało. Pod rosnącymi przy drodze potężnymi dębami i wysokimi świerkami panował ponury mrok. Oprócz niego chyba nikt tędy nie jechał. Droga wiła się coraz wyżej i wyżej, między wzgórzami pokrytymi lasem. Co jakiś czas Eddie widział w świetle reflektorów małe stada jeleni. W ciemnościach ich oczy świeciły różowo. Zwierzęta stały przy drodze i obserwowały przejeżdżający samochód z mieszaniną lęku i zaciekawienia.

Piecliff nie wyglądało okazale: parę sklepów, kościół, cmentarz, stacja benzynowa Texaco, jeden migoczący żółty neon. Eddie szybko przejechał przez miasteczko i skręcił w wąską lokalną drogę ciągnącą się przez sosnowy las. Było już zupełnie ciemno, zrobiło się zimno. Włączył ogrzewanie. Gdy skręcił w Tarheel Road, jego honda civic musiała pokonać serię serpentyn i podjazdów tak stromych, że silnik wył z wysiłku. Eddie na chwilę przymknął oczy i niemal zjechał z drogi. Musiał gwałtownie szarpnąć kierownicę, żeby nie wypaść z zakrętu i uniknąć spadku po zarośniętym krzakami zboczu.

Kilometr dalej skończył się asfalt i zaczęła żwirowana droga. Opony samochodu wzbijały chmurę fosforyzującego pyłu. Po chwili światła reflektorów padły na otyłego mężczyznę w jaskrawej, pomarańczowej czapce, który właśnie wyjmował pocztę ze skrzynki. Z boku skrzynki widać było przylepione litery odbijające światło: KIL U. Eddie zwolnił.

Gruby mężczyzna podniósł rękę, żeby osłonić oczy. Przyglądał się nadjeżdżającemu samochodowi. Po chwili się uśmiechnął, skinął głową w kierunku domu gestem, który mówił: „Jedź za mną”. Zachowywał się tak, jakby Eddie był oczekiwanym gościem. Mężczyzna ruszył podjazdem w stronę domu, a Eddie powoli jechał za nim. Nad wąską gruntową drogą pochylały się choiny. Gałęzie uderzały w przednią szybę i drapały boki samochodu.

W końcu dotarli na zapylone podwórze przed dużym, żółtym domem z wieżyczką i zapadającym się tarasem otaczającym go z dwóch stron. Jedno okno było zabite arkuszem sklejki. W krzakach obok leżał stary sedes. Na widok domu Eddie poczuł, jak jeżą mu się włosy na przedramionach. Podróże kończą się spotkaniem kochanków, pomyślał i uśmiechnął się na to dziwne skojarzenie. Zaparkował obok starego traktora. Przez otwory w masce ciągnika wystawała dzika kukurydza.

Eddie schował kluczyki do kieszeni kurtki i wysiadł. Podszedł do tarasu, gdzie czekał otyły mężczyzna. Po drodze minął jasno oświetloną wozownię. Podwójne wrota były zamknięte, ale ze środka dobiegało wycie piły taśmowej. Eddie spojrzał na dom. W oknie na piętrze zobaczył czarną, oświetloną od tyłu postać. Ktoś mu się przyglądał.

Gdy Eddie powiedział, że szuka Petera Kilrue’ego, grubas znowu skinął głową, sygnalizując mu, żeby poszedł za nim. Obrócił się i wpuścił przybysza do domu.

W ciemnym holu na ścianach wisiały przekrzywione obrazy. Eddie dostrzegł wąskie schody prowadzące na piętro. W powietrzu czuć było jakiś zapach, wilgotny, dziwnie męski zapach… jak pot, ale z dodatkiem ciasta na naleśniki. Natychmiast go rozpoznał, ale równie szybko postanowił udawać, że niczego nie zauważył.

– Kurewski bałagan – powiedział grubas. – Pan pozwoli, powieszę pana kurtkę. Nigdy już jej pan nie znajdzie – zażartował. Miał pogodny, piskliwy głos. Gdy Eddie podał mu kurtkę, gruby obrócił się i wrzasnął w kierunku schodów.

– Pete! Ktoś do ciebie!

To nagłe przejście od tonu uprzejmej rozmowy do krzyku wstrząsnęło Eddiem.

Na piętrze zaskrzypiała podłoga i na górnym podeście pojawił się szczupły mężczyzna w sztruksowej marynarce i okularach w prostokątnych, czarnych, plastikowych oprawkach.

– Czym mogę służyć? – spytał.

– Nazywam się Edward Carroll. Jestem redaktorem serii Najlepszy nowy horror. – Eddie szukał na twarzy szczupłego mężczyzny jakiejś reakcji, ale Kilrue zachował pełną obojętność. – Przeczytałem pana opowiadanie Chłopiec z broszkami w „The True North” i bardzo mi się podobało. Chciałbym je wykorzystać w tegorocznej antologii. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – Z trudem pana znalazłem.

– Niech pan wejdzie – powiedział Kilrue i cofnął się o krok.

Carroll ruszył na górę. Gruby brat poszedł w głąb holu z jego kurtką w jednej ręce i plikiem listów w drugiej. Nagle się zatrzymał, spojrzał do góry i pomachał szarą kopertą.

– Hej, Pete! Przyszła emerytura matki! – krzyknął. W jego głosie słychać było wyraźne zadowolenie.

Gdy Eddie dostał się na piętro, Peter Kilrue już szedł przez korytarz w kierunku otwartych drzwi w głębi. Korytarz wydawał się jakiś krzywy. Podłoga była pochylona tak bardzo, że Eddie musiał się oprzeć o ścianę, żeby zachować równowagę. Brakowało klepek w parkiecie. Nad schodami wisiał kryształowy żyrandol, pokryty pajęczyną i kłakami. W jakimś odległym zakątku umysłu Eddiego garbus grał na dzwonkach pierwsze nuty Rodziny Addamsów.

Kilrue miał niewielką sypialnię pod pochyłym dachem. Eddie dostrzegł stojący pod ścianą stół do gry w karty z pokaleczonym drewnianym blatem. Na stole stała maszyna do pisania Selectra z wkręconą kartką.

– Pracował pan? – spytał.

– Nie mogę przerwać – odrzekł Kilrue.

– Dobrze.

Kilrue usiadł na łóżku. Eddie stanął w progu. Nie mógł wejść dalej bez pochylenia głowy. Peter Kilrue miał dziwnie bezbarwne oczy i czerwone, jakby podrażnione powieki. Patrzył na gościa bez jednego mrugnięcia.

Ten opowiedział o swojej serii. Wyjaśnił, że może mu zapłacić dwieście dolarów plus procent od sprzedaży. Kilrue pokiwał głową. Nie wydawał się ani zaskoczony, ani zainteresowany szczegółami. Miał dziewczęcy, nieco chropawy głos. Podziękował redaktorowi.

– Co pan myśli o zakończeniu? – zapytał bez żadnego wstępu.

– Chłopca z broszkami? Podobało mi się. W przeciwnym razie nie chciałbym przecież przedrukować opowiadania.

– Ci z Uniwersytetu Katahdin byli oburzeni. Wszystkie te studentki z plisowanymi spódnicami i bogatymi tatusiami. Całe opowiadanie bardzo im się nie podobało, ale najwięcej zastrzeżeń mieli do zakończenia.

– To dlatego, że się go nie spodziewali – odpowiedział Eddie. – Większość z nich przeżyła pewnie duży wstrząs. Szokujące zakończenie nie jest w modzie w normalnej literaturze.

– W pierwszej wersji, którą napisałem, olbrzym dusi Cate, a gdy ta traci przytomność, czuje, jak chłopak spina broszkami jej cipę. Nie starczyło mi jednak odwagi i to wyciąłem. Bałem się, że Noonan nie przyjmie opowiadania do druku.

– W horrorze o sile wyrazu tekstu często decyduje to, co zostało pominięte – stwierdził Eddie, byle coś powiedzieć. Poczuł na czole krople zimnego potu. – Może pójdę do samochodu po formularz zgody na druk? – Sam nie wiedział, dlaczego to zaproponował. Nie miał w wozie żadnych formularzy, ale nagle gwałtownie zapragnął odetchnąć świeżym, chłodnym powietrzem.

Pochylił się i wyszedł na korytarz. Z trudem opanował się na tyle, żeby nie pobiec.

Po zejściu do holu Eddie się zawahał. Zastanawiał się, dokąd gruby starszy brat zabrał jego kurtkę. Poszedł w głąb korytarza. Z każdym krokiem wokół robiło się coraz ciemniej.

Dostrzegł niewielkie wejście pod schodami, ale gdy pociągnął za mosiężną klamkę, drzwi się nie otworzyły. Szedł dalej, szukając szafy na ubrania. Po chwili usłyszał skwierczenie smażonego tłuszczu, uderzenia noża i poczuł zapach cebuli. Otworzył drzwi po prawej stronie korytarza. Trafił do jadalni. Na ścianach wisiały trofea myśliwskie – głowy zwierząt i rogi. Padający na stół słaby snop światła oświetlał czerwony obrus ze swastyką pośrodku.

Eddie cicho zamknął drzwi. Następne, po lewej, były otwarte. Stojąc w korytarzu, widział wnętrze kuchni. Grubas, bez koszuli, wytatuowany, stał za stołem i siekał tasakiem coś, co wyglądało na wątrobę. Miał w sutkach żelazne kółka. Eddie już chciał go zawołać, ale w tym momencie gruby Kilrue wyszedł zza stołu i zbliżył się do kuchenki gazowej, żeby zamieszać coś na patelni. Miał na sobie tylko ochraniacz na genitalia. Jego zaskakująco chude pośladki trzęsły się przy każdym kroku. Eddie ukrył się w ciemnościach i po chwili ruszył dalej, starając się iść jak najciszej.

Korytarz był jeszcze bardziej pochyły niż na górze. Wyraźnie odbiegał od poziomu, jakby jakiś wstrząs sejsmiczny przechylił cały dom. Eddie sam nie wiedział, dlaczego nie zawrócił, choć błądzenie po tym dziwnym domu nie miało najmniejszego sensu. Nogi same go niosły.

Otworzył ostatnie drzwi po lewej stronie korytarza. Skrzywił się z powodu fetoru i wściekłego brzęczenia much. Poczuł nieprzyjemne, ludzkie ciepło. W pomieszczeniu było zupełnie ciemno. To chyba pierwotnie był pokój gościnny. Eddie już chciał zamknąć drzwi, ale usłyszał, że pod prześcieradłem coś się poruszyło. Zakrył nos i usta ręką, po czym zmusił się, żeby zrobić krok naprzód i poczekać, aż jego oczy dostosują się do ciemności.

Na łóżku siedziała wychudzona stara kobieta. Skłębione prześcieradło otaczało jej biodra. Była naga. Carroll miał wrażenie, że właśnie się przeciągała, bo trzymała nad głową ramiona chude jak patyki.

– Przepraszam – wymamrotał, odwracając wzrok. – Bardzo przepraszam.

Znowu zaczął zamykać drzwi, ale przerwał i jeszcze raz spojrzał w głąb pokoju. Staruszka poruszyła się na łóżku. Wciąż trzymała ręce nad głową. To zapach, ludzki smród, jaki bił od niej, skłonił Eddiego, żeby się jej przyjrzeć.

Gdy jego oczy dostosowały się do kiepskiego oświetlenia, zauważył, że kobieta ma ręce przywiązane drutem do wysokiej poręczy łóżka. Mrużyła oczy i ciężko dyszała. Pod niewielkimi, pomarszczonymi i obwisłymi piersiami widać było wystające żebra. Wokół kręciły się muchy. Staruszka wysunęła język i przesuwała nim po zaschniętych wargach, ale się nie odezwała.

Chwilę później Eddie już był na korytarzu. Szedł szybko, choć zesztywniały mu nogi. Gdy mijał kuchnię, miał wrażenie, że gruby brat podniósł głowę i go zauważył, ale Eddie nie zwolnił. Kątem oka dostrzegł stojącego na górze schodów Petera Kilrue’ego, który przechylił głowę i patrzył na niego pytająco.

– Za chwilę wracam z tym formularzem! – zawołał do niego Eddie, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Jego głos zabrzmiał zaskakująco spokojnie i obojętnie.

Gwałtownie otworzył drzwi frontowe i wypadł na zewnątrz. Nie zbiegł po schodach, tylko zszedł stopień po stopniu. Gdy się ucieka, nie należy skakać ze schodów, bo można skręcić nogę w kostce. Widział coś takiego w setkach filmów. Powietrze było tak mroźne, że poczuł pieczenie w płucach.

Jedno skrzydło wrót wozowni stało teraz otwarte. Idąc do samochodu, zajrzał do środka. Zobaczył gładką polepę z gliny, zardzewiałe łańcuchy i haki zwisające z belek szkieletu, zawieszoną na ścianie piłę mechaniczną. Za piłą tarczową dostrzegł wysokiego kościstego mężczyznę z jedną ręką. Z drugiego ramienia sterczał tylko kikut pokryty lśniącymi bliznami. Mężczyzna popatrzył na Eddiego bez słowa. Spojrzenie jego bezbarwnych oczu było badawcze i wrogie. Eddie uśmiechnął się i pokiwał głową.

Otworzył drzwi swej hondy civic i usiadł za kierownicą… ale po chwili poczuł w piersiach ostre ukłucie paniki. Kluczyki zostały w kurtce. Kurtka była gdzieś w domu. Pod wpływem szoku niemal krzyknął, ale gdy otworzył usta, tylko zaśmiał się histerycznie. To również znał pewnie ze stu filmów i czytał coś takiego w co najmniej trzystu opowiadaniach. Albo ktoś zapominał o kluczykach, albo samochód nie chciał zapalić, albo…

Jednoręki brat pojawił się w drzwiach wozowni. Patrzył na Eddiego przez podwórko. Ten pomachał mu ręką. Drugą pośpiesznie odłączył komórkę od ładowarki. Spojrzał na wyświetlacz. Nie było zasięgu. Z jakiegoś powodu wcale go to nie zdziwiło. Znowu się zaśmiał zduszonym, szarpiącym nerwy śmiechem.

Gdy podniósł głowę, drzwi frontowe domu były otwarte, a na tarasie stali dwaj bracia i patrzyli w jego stronę. Teraz już wszyscy trzej przyglądali się, co robi. Eddie wysiadł z samochodu i szybko poszedł w kierunku drogi. Zaczął biec dopiero wtedy, gdy usłyszał, jak jeden z braci Kilrue krzyknął.

Gdy skończył się podjazd, Eddie nie skręcił na drogę, lecz przeciął ją i rzucił się w krzaki, do lasu. Cienkie jak bicze gałęzie chłostały go po twarzy. Potknął się i rozdarł spodnie na kolanie. Wstał i pobiegł dalej.

Noc była pogodna i bezchmurna, a niezmierzoną głębię nieba wypełniały gwiazdy. Eddie na chwilę zatrzymał się na stromym zboczu góry. Przykucnął między głazami, żeby złapać oddech. Miał kolkę. Słyszał dochodzące z góry głosy, trzask gałęzi. Ktoś szarpał sznurek do uruchamiania niewielkiego silnika. Po dwóch szarpnięciach rozległ się warkot piły mechanicznej.

Eddie wstał i znowu pobiegł. Rzucił się w dół zbocza, przelatywał między gałęziami świerków, przeskakiwał przez korzenie i kamienie, nawet ich nie dostrzegając. Teren stawał się coraz bardziej stromy; Eddie już właściwie spadał, a nie biegł w dół. Pędził za szybko i zdawał sobie sprawę z tego, że zatrzyma się dopiero wówczas, gdy w końcu na coś wpadnie, a wtedy poczuje ostry ból.

Dopiero gdy tak biegł, stale nabierając prędkości, i wreszcie miał wrażenie, że z każdym susem pokonuje kilka metrów w ciemnościach, poczuł gwałtowny przypływ emocji. To mogła być panika, ale Eddie odczuwał dziwne uniesienie. Miał wrażenie, że jeszcze chwila, a oderwie się od ziemi. Znał ten las, te ciemności, tę noc. Wiedział, jakie ma szanse: raczej niewielkie. Wiedział też, co go ściga. To coś goniło go przez całe życie. Wiedział, gdzie się znalazł: w opowiadaniu, które właśnie się kończyło. Znał takie opowiadania lepiej niż ktokolwiek inny, więc jeśli ktoś mógł znaleźć drogę w tym lesie, to chyba tylko on.

DUCH XX WIEKU

Najlepsza pora, żeby ją zobaczyć, nadchodzi wtedy, gdy jest pełno ludzi.

W jednej z dobrze znanych relacji pewien mężczyzna idzie na późny seans i przekonuje się, że wielkie kino dla sześciuset widzów jest niemal puste. W połowie filmu ów człowiek rozgląda się i widzi, że ona siedzi obok niego, na krześle, które jeszcze chwilę wcześniej stało puste. Świadek jej obecności patrzy na nią. Ona obraca głowę i spogląda na niego. Leci jej krew z nosa. W jej szeroko otwartych oczach widać przerażenie. „Boli mnie głowa – szepcze. – Muszę na chwilę wyjść. Opowie mi pan, co przegapiłam?” W tym momencie mężczyzna zdaje sobie sprawę, że nieznajoma jest równie niematerialna jak niebieski snop światła z projektora. Przez jej ciało widać następne miejsce. Gdy wstaje z krzesła, rozpływa się w powietrzu.

Jest też historia grupy znajomych, którzy jadą do Rosebud w czwartek wieczorem. Jeden z nich siedzi obok samotnej kobiety ubranej na niebiesko. Przed rozpoczęciem seansu próbuje zacząć rozmowę. „Co jutro grają?”, pyta. „Jutro w kinie będzie ciemno – odpowiada kobieta. – To ostatni seans”. Niedługo po rozpoczęciu filmu znika. W drodze do domu mężczyzna, który z nią rozmawiał, ginie w wypadku samochodowym.

Te opowieści, podobnie jak wiele innych najbardziej znanych legend o Rosebud, są nieprawdziwe… To historyjki o duchach wymyślone przez ludzi, którzy widzieli zbyt wiele horrorów i sądzą, że wiedzą, jak powinna wyglądać taka historia.

Właściciel kina Rosebud, Alec Sheldon, który jako jeden z pierwszych zobaczył Imogene Gilchrist, w wieku siedemdziesięciu trzech lat nadal z reguły sam obsługuje projektor. Zawsze potrafi stwierdzić, po krótkiej rozmowie, czy ktoś rzeczywiście ją widział, czy tylko zmyśla, ale swoją opinię zachowuje dla siebie i nigdy publicznie nie dyskredytuje takich opowieści… to mogłoby źle wpłynąć na obroty.

Alec Sheldon wie jedno: każdy, kto mówi, że ona jest przezroczysta, w rzeczywistości wcale jej nie widział. Niektórzy wyrafinowani mistyfikatorzy opowiadają o krwi cieknącej z jej nosa, uszu i oczu; twierdzą, że patrzyła na nich błagalnym wzrokiem, prosiła, żeby kogoś znaleźli, pomogli jej. Ale ona wcale tak nie krwawi, a gdy chce porozmawiać, to wcale nie chodzi jej o sprowadzenie lekarza. Wielu pretendentów zaczyna opowieść od słów: „Nigdy pan nie uwierzy, co widziałem”. Mają rację. Sheldon im nie wierzy, ale zawsze wysłuchuje takich opowieści z cierpliwym, nawet zachęcającym uśmiechem.

Ci, którzy ją widzieli, nie szukają Aleca Sheldona, żeby mu o tym opowiedzieć. Zwykle to on ich znajduje, napotyka ich, gdy błądzą w foyer na miękkich nogach; przeżyli ciężki wstrząs, źle się czują. Muszą na chwilę usiąść. Nigdy nie mówią: „Nie uwierzy pan, co widziałem”. To przeżycie jest zbyt silne i bezpośrednie. Dopiero później przychodzi im do głowy, że ktoś mógłby im nie uwierzyć. Często są w stanie, który można opisać jako przygaszony, a nawet uległy. Gdy Sheldon myśli o wpływie, jaki ona wywiera na tych, którzy ją widzieli, przypomina sobie, jak w 1963 roku pewnego zimnego niedzielnego wieczoru Steven Greenberg wyszedł z kina po obejrzeniu Ptaków. Steven miał wtedy dwanaście lat i minęło kolejne dwanaście, nim stał się sławny; wtedy nie był jeszcze złotym chłopcem, tylko całkiem zwyczajnym.

Alec palił papierosa w zaułku za kinem, gdy usłyszał, jak za jego plecami otwierają się drzwi ewakuacyjne. Odwrócił się i zobaczył stojącego w progu szczupłego chłopca. Nie wchodził ani nie wychodził – po prostu stał. Mrużył oczy, oślepiony ostrym światłem słonecznym. Wydawał się zagubiony, jak małe dziecko nagle przebudzone z głębokiego snu. Za jego plecami była ciemność, wypełniona ostrymi piskami tysięcy wróbli. Alec słyszał również, jak niektórzy widzowie wiercą się niespokojnie na krzesłach i zaczynają narzekać.

– Hej, mały, wchodzisz, czy wychodzisz?! – zawołał. – Wpuszczasz światło.

Chłopak – Alec wówczas nie wiedział, jak młodzieniec ma na imię – odwrócił głowę i przez dłuższą chwilę wpatrywał się badawczo w ciemność. W końcu wyszedł na zewnątrz, a drzwi zamknęły się automatycznie. Pneumatyczny zamykacz stłumił trzask. Lecz chłopak wciąż stał w miejscu i nic nie mówił. Ptaki wyświetlano w Rosebud już od dwóch tygodni, a choć Alec widywał ludzi, którzy wychodzili przed końcem seansu, nie było wśród nich dwunastoletnich chłopców. To był jeden z tych filmów, których większość chłopców niecierpliwie wyczekuje przez cały rok, ale kto wie? Może ten miał słaby żołądek.

– Zostawiłem na sali butelkę coca-coli – powiedział chłopiec głuchym, bezbarwnym głosem. – Była prawie pełna.

– Chcesz wrócić, żeby jej poszukać?

Chłopak podniósł głowę i spojrzał na Aleca z przerażeniem. Mężczyzna już wiedział.

Nie.

Alec dopalił papierosa i rzucił peta na ziemię.

– Widziałem martwą panią – wyrzucił z siebie chłopiec.

Właściciel pokiwał głową.

– Mówiła do mnie.

– Co powiedziała?