Upadek - Guillermo del.Toro, Chuck Hogan - ebook

Opis

Duet Guillermo del Toro i Chuck Hogan powraca z drugą częścią trylogii o wampirach!

Wyszły z cienia. Wampiry.

Agonia naszego świata jest początkiem ich rządów...

Epidemia wampiryzmu opanowała Nowy Jork. Pradawny klan wampirów rośnie w siłę. Wybucha wojna między krwiopijcami ze Starego i Nowego Świata o całkowitą kontrolę nad cywilizacją. Ludzkość uwięziona w potrzasku między walczącymi siłami staje się bezsilna i skazana na zagładę. W obliczu chaosu doktor Eph Goodweather wraz niewielką grupą przyjaciół staje do nierównej walki ze spragnionymi krwi potworami.

Na podstawie trylogii powstała serialowa superprodukcja kanału FOX.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (35 ocen)
16
11
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Film różni się od powieści,ale polecam. Czyta się przyjemnie.
00
AkademiaInternetu.pl

Nie oderwiesz się od lektury

Cykl "Wirus" to doskonała metafora tego, co dziś serwują nam wampiry - politycy: sukcesywne odbieranie wolności, wysysanie krwi, niepohamowana pazerność. Książkę tę czytać/słuchać można zarówno dla rozrywki, jako całkiem niezły horror, ale dla mnie jest ona właśnie smutną zapowiedzią lat 20. XXI wieku. Przestrogą nie mniej ważną niż słynny "Atlas zbuntowany" Ayn Rand, która każdy myślący i świadomy człowiek powinien bezwzględnie poznać... Maciej Dutko www.evolu.pl
00

Popularność




Guillermo del Toro and Chuck Hogan UPADEK Księga druga ISBN: 978-83-7785-842-4 TYTUŁ ORYGINAŁU: THE FALL PRZEKŁAD: Krzysztof Skonieczny Copyright © 2010 by Guillermo del Toro and Chuck Hogan Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2015 Projekt typograficzny: Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Ilustracja na okładce: Michał Nabzdyk PROJEKT OKŁADKI: Wojciech Jan Pawlik (www.pawlik.es) REDAKCJA: Marta Andrzejak, Jolanta KusiakZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Dla Lorenzy, z całą moją miłością

— GDT

Dla moich czterech ulubionych stworzonek

— CH

FRAGMENT DZIENNIKA EPHRAIMA GOODWEATHERA

PIĄTEK, 26 LISTOPADA

Wystarczyło sześćdziesiąt dni, żeby świat się skończył. A my byliśmy temu winni — nasze zaniedbania, nasza arogancja…

Zanim kryzys dotarł do Kongresu, gdzie został przeanalizowany i zmieniony w ustawę, którą ostatecznie zawetowano, zdążyliśmy już przegrać. Noc należała do nich.

Pozostało nam łaknienie słonecznego światła, choć już je straciliśmy…

Wszystko to zaledwie kilka dni po tym, jak nasze „niemożliwe do zakwestionowania dowody wideo” dotarły do świata. Ich prawdę zatopiono w tysiącach lekceważących uśmieszków i parodii, które zajutubowały nas na śmierć i zabrały wszelką nadzieję.

Stało się to żartem w nocnych programach rozrywkowych, bo tacy z nas byli mądrale, he, he, he — aż zapadł nad nami zmierzch i odwróciliśmy się, by stanąć twarzą w twarz z ogromną, obojętną otchłanią.

Pierwszą fazą publicznej odpowiedzi na jakąkolwiek epidemię zawsze jest negacja.

Drugą — poszukiwanie winnego.

By odwrócić naszą uwagę, wyliczono wszystkie tradycyjne straszaki: nędzę, niepokoje społeczne, rasowe kozły ofiarne, zagrożenia terrorystyczne.

Jednak ostatecznie to my zawiniliśmy. My wszyscy. Pozwoliliśmy, by to się wydarzyło, ponieważ nie wierzyliśmy, że kiedykolwiek może do czegoś takiego dojść. Byliśmy zbyt mądrzy. Zbyt rozwinięci. Zbyt silni.

A teraz ciemność spowiła już wszystko.

Nie ma już żadnych pewników, żadnych absolutów — nasza egzystencja została pozbawiona korzeni. Podstawowe założenia ludzkiej biologii zostały napisane na nowo, ale nie za pomocą DNA, tylko krwi i wirusa.

Pasożyty i demony są wszędzie. Naszą przyszłością nie jest już śmierć, przynosząca ze sobą naturalny, organiczny rozkład, a skomplikowana i demoniczna transmutacja. Plaga. Przekształcenie.

Odebrali nam sąsiadów, przyjaciół, rodziny. Noszą teraz ich twarze: naszych znajomych, naszych najbliższych.

Wyrzucono nas z domów. Wygnani z własnego królestwa, przemierzamy pustkowia w poszukiwaniu cudu. My, którzy przetrwaliśmy, jesteśmy skrwawieni, złamani, pokonani.

Lecz nie zostaliśmy przemienieni. Nie jesteśmy nimi.

Jeszcze nie.

Moje zapiski nie mają być kartoteką czy kroniką — pomyślane są raczej jako lament, poezja skamielin, wspomnienie końca ery cywilizacji.

Dinozaury nie zostawiły po sobie niemal żadnego śladu. Kilka kości zachowanych w bursztynie, zawartość żołądków, odchody.

Mam tylko nadzieję, że my zostawimy po sobie nieco więcej.

SZARE NIEBA

LOMBARD I KURIOZA KNICKERBOCKERA, WSCHODNIA STO OSIEMNASTA, SPANISH HARLEM

CZWARTEK, 4 LISTOPADA

Zwierciadła to posłańcy złych wieści — pomyślał Abraham Setrakian, stojąc pod zielonkawą, fluorescencyjną lampą ścienną i wpatrując się w lustro w łazience. Stary człowiek patrzący w jeszcze starsze szkło. Brzegi sczerniały od starości, zniszczenie skradało się coraz bliżej środka. Bliżej jego odbicia. Bliżej niego.

Niedługo umrzesz.

Posrebrzane lustro też mu to pokazywało. Wielokrotnie zbliżał się do śmierci lub czegoś jeszcze gorszego, ale tym razem było inaczej. W swoim odbiciu zobaczył nieuniknione. Jednakże Setrakian nadal odnajdował w prawdzie starych zwierciadeł swoiste ukojenie. Były szczere i czyste. To, w które spoglądał, było cudownym egzemplarzem z przełomu wieków, dość ciężkim, zwisało ze ściany na prążkowanym drucie, opierając się pod kątem. Na ścianach wisiało i opierało się o półki z książkami jakieś osiemdziesiąt siedem posrebrzanych luster, porozmieszczanych po jego mieszkaniu. Obsesyjnie je zbierał. Tak jak ludzie, którzy przeszli przez pustynię, znają wartość wody, tak Setrakian nie mógł się oprzeć zakupowi srebrnego zwierciadła — zwłaszcza małego, przenośnego.

Jednak przede wszystkim polegał na jakości, która płynęła z ich wieku.

Wbrew popularnemu mitowi, wampiry jak najbardziej mają swoje odbicia. W produkowanych masowo, nowoczesnych lustrach nie wydają się inne niż widziane gołym okiem. Jednak w posrebrzanym szkle ich odbicia są zniekształcone. Jakaś fizyczna cecha srebra sprawia, że te zawirusowane okropieństwa zaburzają odzwierciedlany obraz — niczym ostrzeżenie. Podobnie jak lustereczko w bajce o Królewnie Śnieżce, posrebrzane zwierciadło zawsze mówi prawdę.

I tak oto Setrakian patrzył na swoją twarz w lustrze — pomiędzy grubym, porcelanowym zlewem a kontuarem, na którym trzymał proszki i balsamy, kremy na artretyzm, rozgrzewającą maść łagodzącą ból sękatych stawów — i badał ją.

Tu właśnie stawiał czoła swoim opadającym siłom. Przyznawał się przed sobą, że jego ciało jest tylko ciałem. Starym i słabnącym. Niszczejącym. Do tego stopnia, że nie miał pewności, czy przeżyje cielesną traumę przemienienia. Nie wszystkie ofiary ją przeżywały.

Jego twarz. Głębokie zmarszczki niczym linie papilarne — ząb czasu odcisnął się mocno na jego obliczu. W ciągu jednej nocy postarzał się o kolejne dwadzieścia lat. Oczy wydawały się małe i suche, pożółkłe jak kość słoniowa. Jego bladość była chorobliwa, a włosy leżały na czaszce niczym wątłe źdźbła siwej trawy, zmatowiałe po niedawnej burzy.

Stuk… stuk… stuk…

Słyszał zew śmierci. Słyszał laskę. Swoje serce.

Spojrzał na swoje poskręcane dłonie, siłą woli zmuszane do dopasowania się i utrzymania rączki tej srebrnej laski z ukrytym ostrzem — nie potrafił zręcznie zrobić wiele więcej.

Walka z Mistrzem ogromnie go wyczerpała. Był obecnie jeszcze silniejszy, niż Setrakian pamiętał czy nawet mógł przewidzieć. Nie miał jeszcze żadnej teorii wyjaśniającej, co sprawiło, że Mistrz przetrwał działanie światła słońca — światła, które go osłabiło i naznaczyło, ale nie unicestwiło. Promienie ultrafioletowe niszczące wirusy powinny były przeciąć go z siłą dziesięciu tysięcy srebrnych mieczy — a jednak ten okropny stwór wytrzymał ich działanie i uciekł.

Czymże jest ostatecznie życie, jeśli nie serią małych sukcesów i wielkich porażek? Co jeszcze pozostało? Poddać się?

Setrakian nigdy się nie poddawał.

W tej chwili pozostawało mu tylko gdybanie. Gdyby tylko zrobił to, a nie tamto. Gdyby mógł w jakiś sposób wysadzić budynek dynamitem, kiedy dowiedział się, że Mistrz jest w środku. Gdyby Eph pozwolił mu umrzeć, zamiast ratować go w tamtej ostatniej, krytycznej chwili…

Serce znów waliło mu w piersi od samego myślenia o straconych szansach. Trzepotało i zacinało się. Szarpało się. Jakby miał w sobie niecierpliwe dziecko, które chciało wciąż biec.

Stuk… stuk… stuk…

Ponad biciem serca rozległ się niski pomruk.

Setrakian dobrze go znał: było to preludium do zapomnienia, do przebudzenia na ostrym dyżurze, jeśli którykolwiek jeszcze działał…

Sztywnym palcem wyłowił z pudełeczka białą pigułkę. Nitrogliceryna zapobiega dusznicy poprzez rozluźnienie naczyń dostarczających krew do serca, pozwalała im na rozkurczenie się, zwiększenie przepływu krwi i dopływ tlenu. Umieścił tabletkę pod językiem, żeby się rozpuściła.

Od razu poczuł słodkie mrowienie. Za kilka minut pomruk jego serca minie.

Szybko działające lekarstwo dodało mu pewności siebie. Całe to gdybanie, to samooskarżanie i żale, to wszystko marnowanie aktywności mózgu.

Był tu teraz. Jego Manhattan, gnijący od wewnątrz, wzywał go.

Minęło już kilka tygodni, odkąd 777 wylądował na płycie lotniska JFK. Od czasu przybycia Mistrza i wybuchu epidemii. Setrakian przewidywał to od pierwszych doniesień w wiadomościach, z taką samą pewnością, z jaką przeczuwa się śmierć kogoś bliskiego, gdy o dziwnej porze zadzwoni telefon. Wieści o samolocie śmierci poruszyły całe miasto. Zaledwie kilka minut po bezpiecznym lądowaniu wszystkie systemy wyłączyły się i samolot stanął zaciemniony na pasie. Pracownicy CDC weszli na pokład w kombinezonach ochronnych i odkryli, że wszyscy pasażerowie i cała załoga nie żyją, z wyjątkiem czterech „ocalałych”. „Ocaleńcy” wcale nie byli zdrowi — ich chorobowy syndrom został jedynie wzmożony przez Mistrza. On, ukryty w trumnie w luku bagażowym samolotu, został przetransportowany na drugą stronę oceanu dzięki majątkowi i wpływom Eldritcha Palmera — konającego człowieka, który postanowił nie umierać, ale zaprzedać ludzką kontrolę nad planetą w zamian za możliwość zasmakowania wieczności. Po trwającej jeden dzień inkubacji, wirus uaktywnił się w zmarłych pasażerach, którzy powstali ze stołów prosektoryjnych i przenieśli wampiryczną zarazę na ulice miasta.

Setrakian znał pełne rozmiary zarazy, ale reszta świata opierała się okropnej prawdzie. Potem kolejny samolot wyłączył się tuż po lądowaniu na londyńskim lotnisku Heathrow, zamierając w drodze do bramki. Na lotnisku Orly usiadł obumarły odrzutowiec Air France. Podobnie na międzynarodowym lotnisku Narita w Tokio. Na lotnisku Franza Josepha Straussa w Monachium. Na słynącym z bezpieczeństwa lotnisku Ben Guriona w Tel Awiwie, gdzie komando antyterrorystyczne wkroczyło na stojący na pasie zaciemniony liniowiec i odnalazło ciała wszystkich stu dwudziestu sześciu pasażerów. A jednak nie wydano rozkazów przeszukania stref bagażowych ani po prostu zniszczenia samolotów. Wszystko działo się zbyt szybko, a światem rządziły dezinformacja i niedowierzanie.

Sytuacja rozwijała się. Madryt. Pekin. Warszawa. Moskwa. Brasília. Auckland. Oslo. Sofia. Sztokholm. Reykjavik. Dżakarta. Nowe Delhi. Niektóre bardziej wojownicze i paranoiczne kraje słusznie rozpoczęły natychmiastową kwarantannę lotnisk, odgradzając martwe odrzutowce kordonem wojska, ale jednak… Setrakian nie potrafił powstrzymać się od podejrzenia, że te lądowania były nie tyle próbą infekcji, co odwrócenia uwagi. Jedynie czas mógł pokazać, czy miał rację… chociaż, prawdę mówiąc, pozostało go bardzo niewiele.

Teraz oryginalne strzygi — pierwsze pokolenie wampirów, ofiary Regis Air i ich najbliżsi — rozpoczęły drugą falę dojrzewania. Zaczęły się przyzwyczajać do swojego otoczenia i nowych ciał. Uczyły się przystosowania, przeżycia — rozwijały się. Atakowały o zmierzchu, w wiadomościach mówiono o „zamieszkach” w dużych dzielnicach miasta i było to po części prawdą — grabieże i wandalizm szalały w jasnym świetle dnia — ale nikt nie zaznaczał, że to nocą ich aktywność była największa.

Ponieważ ten zamęt trwał w całym kraju, infrastruktura zaczynała popadać w ruinę. Kanały przewozu jedzenia zostały przerwane, a jego dystrybucja opóźniała się. Rosły nieobecności w pracy i nikt nie naprawiał przerwanych linii elektrycznych, nie likwidował częściowych zaćmień. Czas przyjazdu policji i straży pożarnej wydłużył się, coraz częściej dochodziło do podpaleń i samosądów.

Wybuchały pożary. Szabrownicy brali górę.

Setrakian wpatrywał się w swoją twarz, żałując, że nie może już dojrzeć w niej młodszego mężczyzny. Być może nawet chłopca. Pomyślał o młodym Zacharym Goodweatherze, który był tuż obok, na końcu korytarza, w sypialni dla gości. I w jakimś sensie temu staremu człowiekowi, znajdującemu się u kresu swojego żywota, zrobiło się żal chłopca — miał zaledwie jedenaście lat, ale jego dzieciństwo już się skończyło. Wygnany ze stanu łaski i tropiony przez nieumarłą istotę, która zajmuje ciało jego matki…

Setrakian przeszedł do garderobianej części swojej sypialni i odnalazł drogę do krzesła. Usiadł, zakrył dłonią twarz i czekał, aż dezorientujące uczucie minie.

Wielkie tragedie prowadzą do poczucia izolacji, które teraz chciało go ogarnąć. Opłakiwał swoją dawno zmarłą żonę, Miriam. We wspomnieniach wracał do kilku zdjęć, jakie posiadał, do których często zaglądał i które utrwaliły jej obraz w czasie, nie uchwytując bytu. To miłość jego życia. Był szczęściarzem — czasem ciężko mu było o tym pamiętać. Zdobył względy pięknej kobiety i ożenił się z nią. Widział dobro i widział zło. Został świadkiem tego, co najlepsze i co najgorsze w poprzednim stuleciu — i wszystko przetrwał. Był świadkiem końca.

Pomyślał o byłej żonie Ephraima, Kelly, którą spotkał raz w życiu. Rozumiał jego ból. Rozumiał ból tego świata.

Na zewnątrz usłyszał kolejny wypadek samochodowy. Strzały w oddali, uparcie piszczące alarmy w samochodach i budynkach — wszystko to pozostawało bez odpowiedzi. Rozrywające noc wrzaski były ostatnimi krzykami ludzkości. Szabrownicy zabierali nie tylko dobytek i mienie — grabili dusze. Nie zabierali własności, a przejmowali ludzi na własność.

Opuścił dłoń, która opadła na katalog leżący na niewielkim stoliku. Katalog Sotherby’s. Aukcja miała się odbyć za zaledwie kilka dni. To nie przypadek. Nic nie było przypadkiem — ani niedawna okultacja, ani zamorski konflikt, ani recesja. Upadamy niczym uporządkowane kostki domina.

Wziął katalog aukcji i przewertował go w poszukiwaniu konkretnej strony. Na niej, bez żadnej towarzyszącej mu ilustracji, opisany był stary tom:

Occido Lumen (1667) — kompletny opis powstania strzyg i pełne obalenie wszystkich argumentów za ich nieistnieniem, przetłumaczony przez zmarłego Rabiego Avigdora Levy’ego. Zbiór prywatny. Iluminowany manuskrypt, oryginalna oprawa. Do obejrzenia po wcześniejszym umówieniu. Przewidywana cena 15–20 mln dolarów.

Właśnie ta księga — nie kopia czy zdjęcie — miała kluczowe znaczenie, by zrozumieć strzygi. I je unicestwić.

Księga zawierała tekst ze starożytnych mezopotamskich glinianych tablic, po raz pierwszy odkrytych w słojach w jaskini gór Zagros w 1508 roku. Zapisane po sumeryjsku wyjątkowo kruche tabliczki zostały sprzedane bogatemu kupcowi jedwabiu, który podróżował z nimi po całej Europie. Znaleziono go uduszonego w jego apartamentach we Florencji — należące do niego magazyny podpalono. Tablice jednakże przetrwały i przeszły w posiadanie dwóch nekromantów — słynnego Johna Dee i mniej znanego akolity, zwanego John Silence. Dee był konsultantem królowej Elżbiety I i nie potrafiąc ich odszyfrować, trzymał je jako magiczny artefakt aż do 1608 roku, kiedy to bieda zmusiła go do ich sprzedaży uczonemu rabinowi Avigdorowi Levy’emu ze starego getta w Metzu we francuskiej Lotaryngii za pośrednictwem córki Katherine. Przez całe dekady rabin skrupulatnie odszyfrowywał tablice, wykorzystując swoje wyjątkowe umiejętności — musiały minąć trzy wieki, zanim inni wreszcie nauczyli się odczytywać podobne pismo — i ostatecznie przedstawił ich zapis w formie manuskryptu jako dar dla króla Ludwika XIV.

Otrzymawszy tekst, król nakazał uwięzić starego rabina i zniszczyć tablice wraz z całą jego biblioteką. Starto je na proch, a manuskrypt utkwił w skarbcu obok wielu innych zakazanych dzieł. Madame de Montespan, kochanka króla namiętnie parająca się okultyzmem, w sekrecie zorganizowała kradzież manuskryptu w 1671 roku. Pozostawał on w rękach akuszerki La Voison, powiernicy i czarnoksiężniczki de Montespan, aż do jej wygnania, które nastąpiło po tym, jak wplątała się w histerię wywołaną przez Affaire des Poissons.

Książka następnie wypłynęła na krótko w 1823 roku, trafiwszy do kolekcji osławionego londyńskiego watażki i uczonego, Williama Beckforda. Pojawiła się w katalogu biblioteki w Fonthill Abbey, świątyni rozpusty Beckforda, gdzie zebrał naturalne i nienaturalne kurioza, zakazane książki i szokujące dzieła sztuki. Utrzymany w stylu Gothic Revival budynek wraz z zawartością został sprzedany handlarzowi bronią jako spłata długu, a los księgi pozostawał nieznany przez niemal wiek. Omyłkowo, a być może ze względu na dyskrecję, została umieszczona na liście aukcji w 1911 roku w Marsylii jako Casus Lumen, ale nie pokazano jej na wystawie. Aukcję w trybie przyspieszonym odwołano po tym, jak miasto nawiedził wybuch tajemniczej choroby. W następnych latach powszechnie wierzono, że manuskrypt został zniszczony. Teraz był na wyciągnięcie ręki, tu, w Nowym Jorku.

Ale piętnaście milionów dolarów? Dwadzieścia pięć milionów? To niemożliwe, by zdobyć taką sumę. Musiał istnieć jakiś inny sposób…

Jego największą obawą, którą nie miał odwagi z nikim się podzielić, było to, że walka, rozpoczęta tak dawno temu, już została przegrana. Że to wszystko już końcówka, że król ludzkości już jest zaszachowany, ale uparcie wykonuje jeszcze kilka pozostałych ruchów na globalnej szachownicy.

Z powodu pomruku w uszach Setrakian zamknął oczy. Jednak nie ustawał — tak naprawdę robił się coraz głośniejszy.

Tabletka nigdy wcześniej tak na niego nie działała.

Uświadomiwszy to sobie, Setrakian zesztywniał i podniósł się.

Nie chodziło o tabletkę. Pomruk nie pochodził z jego wnętrza. Choć ledwie dawał się słyszeć, był obecny.

Nie byli sami.

Chłopiec, pomyślał Setrakian. Z wielkim trudem wstał z krzesła i ruszył do pokoju Zacka.

Stuk… stuk… stuk…

Matka przybyła po syna.

* * *

Zack Goodweather siedział po turecku na rogu dachu budynku, w którym znajdował się lombard. Na jego udzie leżał otwarty laptop ojca. Było to jedyne miejsce, gdzie mógł się połączyć z internetem, wykorzystując niezabezpieczoną sieć z domu sąsiada mieszkającego gdzieś w tej samej dzielnicy. Sygnał bezprzewodowy był słaby i wahał się między jedną a dwiema kreskami, co spowalniało jego wyszukiwanie do ślimaczego tempa.

Zackowi zabroniono korzystać z komputera ojca. Tak naprawdę powinien w tej chwili spać. Jedenastolatek miał jednak z tym wystarczająco dużo trudności, nawet w normalne noce, z powodu poważnej bezsenności, którą od pewnego czasu ukrywał przed rodzicami.

Bezsen-Zack! Pierwszy superbohater, jakiego kiedykolwiek stworzył. Ośmiostronicowy komiks napisany, ilustrowany, wykaligrafowany i pokryty tuszem przez Zacharego Goodweathera. Poświęcony nastolatkowi, który nocami patrolował ulice Nowego Jorku, krzyżując plany terrorystom i zbirom zanieczyszczającym środowisko. Nigdy nie udawało mu się dobrze narysować fałd płachty z koca, ale twarze nawet mu wychodziły, a muskulatura prezentowała się całkiem nieźle.

Temu miastu przydałby się w tej chwili Bezsen-Zack. Sen był luksusem. Luksusem, na który nikogo nie było stać — gdyby tylko wiedzieli to, co on.

Gdyby wszyscy widzieli to, co on.

Zack miał teraz spać w śpiworze z gęsiego pierza w sypialni dla gości na drugim piętrze. Pokój pachniał jak szafa, jak stary domek z bali dla gości przy domu jego dziadków, do którego poza lubiącymi myszkować dzieciakami już nikt nie wchodził. Niewielki pokój o dziwnych kątach był wykorzystywany przez pana Setrakiana (a może profesora Setrakiana? Zack wciąż nie był tego pewien, zwłaszcza że staruszek prowadził lombard na parterze) jako graciarnia. Były w nim przewracające się sterty książek, wiele starych luster, szafa pełna starych ubrań i kilka zamkniętych skrzyń — na prawdziwe zamki, a nie udawane, które można było otworzyć spinaczem do papieru i długopisem (Zack już próbował).

Szczurołap Fet — albo V, jak kazał się nazywać Zackowi — podłączył starą, ośmiobitową konsolę Nintendo na kartridże do zastawionego w lombardzie telewizora z wielkimi gałkami i tarczami z przodu zamiast przycisków. Wszystko to zostało przyniesione z wystawy na dole. Spodziewali się, że będzie siedział cicho i grał w Legend of Zelda. Jednak drzwi jego pokoju nie zamykały się na klucz. Jego tata i Fet umieścili żelazne kraty w oknie — przymocowali je od środka, a nie od zewnątrz, przybili do belek na ścianie — były to pozostałości z klatki, która wedle pana Setrakiana została mu z lat siedemdziesiątych.

Zack wiedział, że nie chcą go zamknąć w środku. Chcieli uniemożliwić jej wejście.

Wyszukał witrynę pracy taty na portalu CDC i uzyskał odpowiedź, że „Strony nie znaleziono”. Zatem już usunięto go z rządowego serwisu. Wyszukiwanie frazy „Dr Ephraim Goodweather” w wiadomościach pozwoliło mu dowiedzieć się, że tata był zdyskredytowanym funkcjonariuszem CDC, który sfabrykował film pokazujący, jak człowiek zmieniony w wampira zostaje unicestwiony. Miał go sam wgrać (tak naprawdę zrobił to za niego Zack — tata nie chciał mu pozwolić obejrzeć tego nagrania) do internetu, próbując wykorzystać histerię związaną z zaćmieniem do własnych celów. Oczywiście ta ostatnia część była wyssana z palca. Jakie „cele” miałby mieć jego ojciec poza próbą ratowania ludziom życia? Jeden z serwisów informacyjnych opisał Goodweathera jako „jawnego alkoholika toczącego burzliwą walkę o opiekę nad synem, którego, wedle ostatnich ustaleń, porwał i obecnie z nim ucieka”. To sprawiło, że Zack poczuł, jakby miał grudę lodu w piersi. Ten sam artykuł później donosił o tym, że zarówno była żona Goodweathera, jak i jej chłopak zaginęli i uważa się ich za zmarłych.

Wszystko w ostatnich dniach sprawiało, że Zack czuł mdłości, ale kłamstwa z tego artykułu wydały mu się wyjątkowo toksyczne. Wszystko źle, co do słowa. Czy naprawdę nie znali prawdy? A może… zupełnie ich nie obchodziła? Może to oni próbowali wykorzystać kłopoty jego rodziców do własnych celów?

A komentarze pod tekstem? Były jeszcze gorsze. Nie mógł znieść tego, co pisali o jego tacie pewni swoich racji aroganccy anonimowi komentatorzy. Musiał poradzić sobie z okropną prawdą na temat własnej mamy — a banalność jadu, którym pluły blogi i fora, zupełnie nie trafiała w sedno.

Jak opłakuje się kogoś, kto tak naprawdę nie umarł? Jak bać się kogoś, kto będzie nas pragnął przez całą wieczność?

Gdyby świat znał prawdę taką, jaką znał Zack, wtedy jego tata odzyskałby reputację, a jego głos zostałby usłyszany — ale nic więcej by się nie zmieniło. Jego mama i jego życie nigdy nie byłyby już takie same.

Dlatego Zack chciał, żeby to wszystko minęło. Chciał, by wydarzyło się coś fantastycznego, dzięki czemu wszystko byłoby dobrze, a jego życie wróciło do normy. Podobnie jak wtedy, gdy był dzieckiem — miał jakieś pięć lat — zbił lustro i po prostu przykrył je prześcieradłem, a później modlił się z całych sił o to, by się zrosło, zanim jego rodzice się zorientują. Albo jak wtedy, gdy pragnął, by jego rodzice znów się w sobie zakochali. Aby po prostu obudzili się pewnego dnia i zrozumieli, jak wielki popełnili błąd.

Miał skrytą nadzieję, że jego tata zdoła zrobić coś niewiarygodnego. Pomimo wszystko, Zack wciąż przyjmował, że czeka ich jakieś szczęśliwe zakończenie. Że czeka ich wszystkich. Może udałoby się nawet zrobić coś, by jego mama znów była taka jak dawniej.

Czuł, że łzy napływają mu do oczu i tym razem z nimi nie walczył. Był na dachu, był sam. Tak bardzo pragnął znów zobaczyć matkę. Ta myśl przerażała go, a jednak pragnął, by przyszła. By mógł spojrzeć jej w oczy. Usłyszeć jej głos. Chciał, żeby wyjaśniła mu to wszystko tak, jak to robiła z każdą trudną sprawą. Wszystko będzie dobrze…

Rozlegający się gdzieś w głębi nocy krzyk przywrócił go do teraźniejszości. Spojrzał w kierunku zamożniejszych dzielnic miasta i zobaczył płomienie po zachodniej stronie i słup czarnego dymu. Podniósł wzrok ku górze. Dziś nie było gwiazd. Tylko kilka samolotów. A dzisiejszego popołudnia słyszał przelatujące nisko myśliwce.

Zack otarł twarz o rękaw w zagłębieniu łokcia i odwrócił się z powrotem do komputera. Przeszukawszy szybko pulpit, znalazł folder z plikiem wideo, którego miał nie oglądać. Otworzył go i usłyszał głos taty, a potem uświadomił sobie, że to on trzyma kamerę. Kamerę Zacka, tę, którą od niego pożyczył.

Trudno było z początku zobaczyć filmowaną sylwetkę — znajdowała się w ciemnym wnętrzu szopy. Siedziała w kucki, pochylając się w przód. Dał się słyszeć charkot i syknięcie pochodzące z głębi gardła. Brzęczenie przesuwającego się łańcucha. Kamera zrobiła zbliżenie, ciemny, rozpikselowany obraz poprawił się, a Zack zobaczył otwarte usta stwora. Rozwarły się szerzej niż powinny, a w ich wnętrzu wiło się coś przypominającego wąską, srebr ną rybę.

Szeroko otwarte oczy stwora z szopy wpatrywały się przed siebie. Zack z początku omyłkowo uznał ten wzrok za wyraz smutku i zranienia. Obroża — najwyraźniej psia — ściskała szyję ożywieńca i utrzymywała go na łańcuchu przymocowanym do podłogi. Bladość stwora kontrastowała z ciemnością szopy — wyglądał na tak pozbawionego krwi, że niemal błyszczał. Później rozległ się dziwny, pneumatyczny dźwięk — świst-prask, świst-prask, świst-prask — i trzy srebrne gwoździe, wystrzelone zza kamery (przez tatę?) wbiły się w bestię z szopy niczym igłowe pociski. Obraz z kamery zadrżał, kiedy stwór zawył ochryple niczym chore zwierzę ogarnięte bólem.

— Dość! — krzyknął ktoś na nagraniu. Głos należał do pana Setrakiana, ale Zack nigdy nie słyszał takiego tonu z ust starego, uprzejmego właściciela lombardu. — Okażmy miłosierdzie.

Później staruszek wszedł w kadr, wypowiadając kilka słów w obcym, staro brzmiącym języku — niemal jakby wzywał jakąś siłę lub rzucał klątwę. Uniósł srebrny miecz — długi i lśniący w świetle księżyca — i stwór z szopy zawył, kiedy pan Setrakian ugodził go z całej siły…

Jakieś głosy oderwały uwagę Zacka od filmu. Dobiegały ze znajdującej się pod nim ulicy. Zamknął laptopa, wstał i trzymając się z dala od krawędzi, wyjrzał na Sto Osiemnastą ulicę.

Grupa pięciu mężczyzn podeszła do lombardu, a za nią jechał wolno SUV. Mieli ze sobą broń — pistolety — i walili we wszystkie drzwi. SUV zatrzymał się przed skrzyżowaniem, zaraz przed wejściem do lombardu. Idący ludzie zbliżyli się do budynku i zaczęli potrząsać kratami na drzwiach. Wołali:

— Otwierać!

Zack się cofnął. Odwrócił się, żeby podejść do drzwi na dach. Uznał, że wróci do środka, na wypadek gdyby ktoś przyszedł go szukać.

Wtedy ją zobaczył. Dziewczyna, nastolatka, pewnie chodziła do średniej szkoły. Stała na najbliższym dachu, po drugiej stronie pustego parkingu za rogiem od wejścia do lombardu. Powiew wiatru podniósł jej długą koszulę nocną, marszcząc ją na wysokości kolan, ale nie poruszył włosów, które zwisały pionowo, proste i ciężkie.

Stała na uniesionej krawędzi dachu. Na samej krawędzi w doskonałej równowadze — nawet na chwilę nie zadrżała. Znieruchomiała na brzegu, jak gdyby chciała spróbować skoczyć. Niemożliwy skok. Chciała, ale jednocześnie wiedziała, że jej się nie uda.

Zack wpatrywał się w nią. Nie wiedział. Nie był pewien. Ale spodziewał się.

Mimo to podniósł dłoń. Pomachał jej.

Ona tylko się w niego wpatrywała.

* * *

Doktor Nora Martinez, jeszcze niedawno pracująca dla CDC, otworzyła frontowe drzwi. Pięciu mężczyzn w bojowym rynsztunku w kamizelkach kuloodpornych i z karabinami szturmowymi mierzyło ją wzrokiem z drugiej strony kraty. Dwóch z nich miało na sobie chusty przykrywające dolną część ich twarzy.

— Wszystko w porządku, proszę pani? — spytał jeden z nich.

— Tak — odrzekła Nora, rozglądając się za odznakami albo innego rodzaju emblematami, ale niczego takiego nie dostrzegła. — Dopóki ta brama wytrzyma, wszystko będzie dobrze.

— Chodzimy od drzwi do drzwi — powiedział inny. — Oczyszczamy kolejne dzielnice. Jest trochę zamieszania z tamtej strony — wskazał na Sto Siedemnastą ulicę — ale sądzimy, że najgorsze przesuwa się na południe od nas, to znaczy oddala się od Harlemu.

— A kim wy jesteście?

— Zaniepokojonymi obywatelami, proszę pani. Nie chce pani tu być całkiem sama.

— Nie jest — powiedział Wasilij Fet, pracownik nowojorskich Służb Miejskich do spraw Walki ze Szkodnikami i niezależny szczurołap, pojawiwszy się przy niej.

Człowiek stojący za bramą zmierzył postawnego szczurołapa wzrokiem.

— To pana lombard?

— Mojego ojca — rzekł Fet. — Z jakim zamieszaniem macie do czynienia?

— Próbujemy opanować tych dziwaków szalejących po mieście. Agitatorzy i oportuniści. Wykorzystują złą sytuację i jeszcze ją pogarszają.

— Brzmi jakbyście byli glinami — powiedział Fet.

— Jeśli myślicie o wyjeździe z miasta — wtrącił inny z mężczyzn, unikając tematu — powinniście już ruszać. Na mostach korki, a tunele są pozapychane. Sytuacja robi się naprawdę gówniana.

Jeszcze inny dodał:

— Powinniście pomyśleć o tym, żeby stąd wyjść i nam pomóc. Coś z tym zrobić.

Fet odrzekł:

— Pomyślę o tym.

— Powodzenia — powiedział jeden z mężczyzn z grymasem. — Przyda się wam.

Nora patrzyła za nimi, jak odchodzili, a później zamknęła drzwi. Weszła z powrotem w cień.

— Poszli sobie — zakomunikowała.

Po chwili pojawił się przy niej Ephraim Goodweather, który przyglądał się wszystkiemu z boku.

— Głupcy — rzekł.

— Gliny — odparł Fet, patrząc, jak znikają za rogiem.

— Skąd wiesz? — spytała Nora.

— To zawsze można poznać.

— Dobrze, że się im nie pokazywałeś — powiedziała Nora do Epha.

Ten kiwnął głową.

— Dlaczego nie mieli odznak?

Fet odparł:

— Pewnie skończyli zmianę i wypili kilka piw, a potem stwierdzili, że nie pozwolą tak skończyć swojemu miastu. Żony już spakowane i w drodze do Jersey, więc nie mają tu nic do roboty poza rozwalaniem innym łbów. Gliniarze czują, jakby tu rządzili. I nie są w błędzie. Mają mentalność ulicznego gangu. To ich teren i będą o niego walczyć.

— Gdy o tym pomyśleć — powiedział Eph — to nie różnią się teraz aż tak bardzo od nas.

Nora rzekła:

— Tyle że mają ołowiane naboje, a powinni uzbroić się w srebro — wsunęła dłoń w dłoń Epha. — Szkoda, że nie mogliśmy ich ostrzec.

— Jestem ścigany właśnie dlatego, że próbowałem ostrzegać ludzi.

Eph i Nora byli pierwsi na pokładzie „martwego” samolotu, po tym jak członkowie SWAT znaleźli zmarłych pasażerów. Odkrycie, że ciała nie rozkładały się w naturalny sposób, połączone ze zniknięciem przypominającego trumnę kufra podczas okultacji, pomogło przekonać Epha, że mieli do czynienia z epidemiologicznym kryzysem, którego nie dało się wyjaśnić w normalnych kategoriach medycznych i naukowych. Gdy to sobie niechętnie uświadomił, dopuścił do siebie rewelacje właściciela lombardu, Setrakiana i okropną prawdę dotyczącą zarazy. Jego desperacja, by ostrzec świat o prawdziwej naturze choroby — wampirycznym wirusie podstępnie przemieszczającym się przez Manhattan i rozprzestrzeniającym się na inne dzielnice — doprowadziła do zerwania z CDC, które później usiłowało go uciszyć sfabrykowanym oskarżeniem o morderstwo. Od tego czasu był ścigany.

Spojrzał na Feta.

— Samochód spakowany?

— Gotowy do drogi.

Eph ścisnął dłoń Nory. Nie chciała go puścić.

Głos Setrakiana dobiegł do nich ze spiralnych schodów z tyłu salonu wystawowego.

— Wasilij? Ephraim! Nora!

— Na dole, profesorze — odparła Nora.

— Ktoś się zbliża — powiedział.

— Nie, właśnie się ich pozbyliśmy. Samozwańcy ze straży obywatelskiej. Dobrze uzbrojeni.

— Nie mam na myśli ludzi — rzekł Setrakian. — I nie mogę znaleźć młodego Zacka.

Drzwi do sypialni Zacka otworzyły się z hukiem i ten przewrócił się na bok. Jego tata wpadł do środka. Wyglądał jakby spodziewał się walki.

— Jezu, tato — powiedział Zack, siadając w swoim śpiworze.

Eph rozejrzał się dookoła.

— Setrakian powiedział, że właśnie cię tu szukał.

— Hmm… — Zack zaczął ostentacyjnie pocierać oczy. — Pewnie mnie nie widział na podłodze.

— Tak, pewnie tak…

Eph z niedowierzaniem popatrzył na syna chwilę dłużej, ale najwyraźniej miał na głowie coś znacznie bardziej palącego niż przyłapanie go na kłamstwie. Obszedł pokój i sprawdził zakratowane okno. Chłopak zauważył, że ojciec trzyma jedną rękę za plecami i porusza się tak, by nie pokazywać tego, co w niej ma.

Nora wbiegła za Ephem i zatrzymała się, kiedy zobaczyła Zacka.

— O co chodzi? — spytał chłopiec, wstając na nogi.

Jego tata pokiwał głową uspokajająco, ale uśmiech pojawił się zbyt szybko — tylko na ustach, bez cienia pogody w oczach.

— Tylko się rozglądam. Poczekaj tu, okej? Zaraz wrócę.

Wyszedł, odwracając się w taki sposób, że przedmiot za jego plecami wciąż pozostawał ukryty. Zack zastanawiał się, czy to pistolet robiący świst-prask, czy jakiś srebrny miecz…

— Czekaj tutaj — zarządziła Nora i zamknęła drzwi.

Zack zastanawiał się, czego szukają. Słyszał, że jego matka raz wspomniała imię Nory podczas kłótni z tatą — cóż, tak naprawdę nie była to kłótnia, skoro już się rozstali, ale raczej wyrzucanie z siebie emocji. A chłopak widział raz, że tata ją całuje — chwilę przed tym, jak ich zostawił i poszedł z panem Setrakianem i Fetem. Później była taka spięta i zaniepokojona przez cały czas, kiedy ich nie było. A kiedy wrócili, wszystko się zmieniło. Tata wyglądał na takiego przygnębionego — Zack nie chciałby kiedykolwiek jeszcze widzieć go w takim stanie. A pan Setrakian wrócił chory. Później Zackowi udało się ukradkiem podsłuchać część ich rozmów, ale nie wystarczająco dużo.

Mówili coś o „mistrzu”.

Coś o świetle słonecznym i że nie udało mu się „go zniszczyć”.

Stojąc już samotnie w sypialni dla gości i zastanawiając się nad tymi tajemnicami, które wokół niego krążyły, zauważył rozmazany obraz w kilku lustrach wiszących na ścianie. Zniekształcenie podobne do wizualnej wibracji — coś, co powinno być dobrze widoczne, ale wydawało się na szkle zamglone i niewyraźne.

Coś przy jego oknie.

Zack odwrócił się, z początku wolno — a później cały od razu.

W jakiś sposób uczepiła się zewnętrznej ściany budynku. Ciało poruszało się chaotycznie i było zdeformowane, a czerwone, szeroko otwarte oczy płonęły. Jej włosy wypadały, teraz były cienkie i blade, sukienka nauczycielki była rozerwana na jednym ramieniu, a odsłonięta skóra zabrudzona ziemią. Mięśnie na jej szyi pulsowały napuchnięte i zdeformowane, a pijawki wiły się pod policzkami i na czole.

Mama.

Przybyła — wiedział, że tak będzie.

Instynktownie zrobił krok w jej stronę. Później odczytał wyraz jej twarzy, który nagle zmienił się z bólu w ciemność, którą dałoby się opisać tylko jako demoniczną.

Zauważyła kraty.

W jednej chwili jej szczęka się rozwarła — szeroko, tak samo jak w filmie — a żądło wyskoczyło z gardła za miejscem, gdzie niegdyś znajdował się język. Przebiło szybę z chrzęstem i dzwonieniem, zbliżało się do niego przez dziurę, którą zrobiło. Dwumetrowe, zwężające się na końcu do szerokości punktu żądło rozwinęło się na pełną długość zaledwie kilka centymetrów od jego gardła.

Zack zamarł, a jego płuca astmatyka zamknęły się, nie pozwalając mu chwycić oddechu.

Na końcu cielistego pędu drżał nieregularnie ukształtowany, dwuzębny koniuszek, jakby wrośnięty w powietrze. Zack pozostawał przykuty do swojego miejsca. Żądło rozluźniło się, a wampirzyca cofnęła je szybko do ust swobodnym ruchem głowy. Kelly Goodweather przebiła głową okno, tłukąc resztę szkła. Wcisnęła się przez framugę i brakowało jej zaledwie kilku centymetrów, żeby dosięgnąć gardła syna i przejąć go dla swojego Mistrza.

Zack stał zahipnotyzowany jej wzrokiem. Czerwone oczy z czarnymi kropkami w środku. Poszukiwał śladów mamy tak intensywnie, że dostał zawrotów głowy.

Czy była martwa, jak mówił tata? Czy żyła?

Czy odeszła na zawsze? Czy była obok — w tym pokoju, razem z nim?

Czy była wciąż jego mamą? Czy należała już do kogoś innego?

Wcisnęła głowę pomiędzy żelazne kraty, miażdżąc swoje ciało i gruchocząc kości, niczym wąż wpychający się do króliczej nory, desperacko próbując pokonać odległość, której brakowało, by jej żądło mogło się wbić w ciało syna. Jej szczęka znów się rozwarła, a płonące oczy skupiły się na gardle chłopca, tuż ponad jabłkiem Adama.

Eph wpadł do sypialni. Zobaczył, że Zack stoi i patrzy na Kelly, nie mogąc wydusić z siebie słowa, a wampirzyca przeciska głowę między metalowymi kratami, gotowa do uderzenia. Mężczyzna wyciągnął zza siebie miecz o srebrnym ostrzu i krzyknął: „Nie!”, wskakując przed Zacka.

Nora wbiegła do pokoju za Ephem, włączając lampę luminescencyjną, a ostre światło UVC zaczęło brzęczeć. Widok Kelly Goodweather — tej zniszczonej istoty ludzkiej, tej matki-potwora — napełniał Norę odrazą, ale szła naprzód, trzymając śmiercionośne dla wirusów światło w wyciągniętej ręce.

Eph również postąpił w kierunku Kelly i jej ohydnego żądła. Oczy wampirzycy pociemniały od zwierzęcej wściekłości.

— Wynocha! Uciekaj stąd! — wrzasnął Eph na Kelly, jakby była dzikim zwierzęciem, próbującym wejść do jego domu w poszukiwaniu jedzenia. Uniósł miecz i ruszył za nią.

Z ostatnim, boleśnie wygłodniałym spojrzeniem na syna, Kelly wycofała się z klatki okiennej, ledwo unikając ostrza Epha, i rzuciła się do ucieczki po powierzchni zewnętrznej ściany.

Nora umieściła lampę pomiędzy dwoma przecinającymi się kratami tak, że jej mordercze światło wypełniło przestrzeń roztrzaskanego okna, chcąc w ten sposób uniemożliwić Kelly powrót.

Eph podbiegł z powrotem do syna. Wzrok Zacka stał się tępy, chłopiec trzymał się dłońmi za gardło, a jego pierś poruszała się gwałtownie w górę i w dół. Eph z początku myślał, że to rozpacz, ale później uświadomił sobie, że to coś więcej.

Atak paniki. Chłopiec był w środku cały zablokowany. Nie mógł oddychać.

Eph rozejrzał się gorączkowo i zauważył leżący na starym telewizorze inhalator. Wcisnął sztyft w dłonie syna i wprowadził go do jego ust.

Eph ścisnął, a Zack wciągnął powietrze i aerozol uwolnił mu płuca. Jego twarz natychmiast odzyskała kolor, a drogi oddechowe rozdęły się jak balon. Powoli osunął się osłabiony na podłogę.

Mężczyzna odłożył miecz, by pomóc chłopcu złapać równowagę, ale ożywiony Zack odepchnął go i popędził w kierunku pustego okna.

— Mamo! — zachrypiał.

Kelly wycofała się po ceglanej fasadzie budynku — szpony, w które przekształcały się jej palce, pomagały jej wdrapywać się wyżej, sprawiały, że przylegała płasko do ściany niczym pająk. Wściekła gnała naprzód. Czuła intensywnie — jak matka śniąca o przestraszonym dziecku, które ją woła — niesamowitą bliskość swojego ukochanego syna. Czuła siłę jego pragnienia matki zdublowaną przez jej bezwarunkową wampiryczną potrzebę, by go mieć.

Zobaczyła w nim cząstkę siebie, która pozostała uparcie ludzka. Ujrzała coś, co należało do niej na mocy praw biologii, co pozostawało częścią jej istnienia na zawsze — własną krew, ale ciągle ludzką, czerwoną, a nie wampirzą, białą. Wciąż przenoszącą tlen, a nie pożywienie. Ujrzała niekompletną część samej siebie, powstrzymywaną siłą przed dołączeniem do niej.

I chciała ją mieć. Szaleńczo tego pragnęła.

Nie była to ludzka miłość, a wampiryczna potrzeba. Wampiryczne pragnienie. Ludzka reprodukcja rozprzestrzenia się na zewnątrz, tworząc i rosnąc, a wampiryczna działa odwrotnie, zamieszkuje żywe komórki i dostosowuje je do własnych potrzeb.

Pozytywna siła przyciągająca, miłość, staje się swoim przeciwieństwem, którym tak naprawdę nie jest nienawiść ani śmierć. Tą negatywną mocą jest zaraza. Zamiast dzielić miłość, łączyć nasienie z komórką jajową i dzięki rekombinacji materiału genetycznego tworzyć nową, unikatową istotę, zaraza stanowi zniszczenie procesu reprodukcyjnego. Bezwładna substancja opanowuje żywotną komórkę i produkuje setki milionów identycznych kopii. Nie jest kreatywna, ale brutalna i destrukcyjna. Jest zanieczyszczeniem i perwersją. Jest biologicznym gwałtem.

Potrzebowała Zacka. Dopóki on pozostawał niedokończoną sprawą, ona była niekompletna. Strzyga-Kelly stała w bezruchu na krawędzi dachu, obojętna na cierpienie miasta dookoła siebie. Znała jedynie pragnienie. Łaknienie krwi. Właśnie to szaleństwo ją definiowało — wirus wie tylko jedno: musi infekować. Zaczęła już szukać jakiejś innej drogi do tego ceglanego pudełka, kiedy usłyszała grzechot starych butów na żwirze.

W ciemności dobrze go widziała. Stary łowca Setrakian pojawił się ze srebrnym mieczem i nacierał na nią. Chciał ją przykuć do krawędzi dachu i nocy.

Jego obraz cieplny był przyćmiony — starego człowieka, którego krew poruszała się powoli. Wydawał się mały, chociaż teraz wszyscy ludzie wydawali jej się mali. Niepozorne i nieforemne stworzonka kurczowo trzymające się swojego istnienia, potykające się o swój kulejący intelekt. Ćma z trupią główką na skrzydlatym grzbiecie patrzy na włochatą poczwarkę z całkowitą pogardą. Wcześniejsza faza ewolucji, przestarzały model niezdolny do usłyszenia kojącej euforii Mistrza.

Jakaś jej cząstka zawsze pozostawała z Nim połączona. Była to prymitywna, a jednak skoordynowana forma zwierzęcej komunikacji. Psyche roju.

Kiedy ta stara istota ludzka zbliżała się do niej ze swoim morderczym srebrnym ostrzem, pojawiła się odpowiedź prosto od Mistrza, przekazana za jej pośrednictwem prosto do umysłu starego mściciela.

— Abrahamie.

Od Mistrza, a jednak niewypowiedziana jego wspaniałym głosem, jak zauważyła Kelly.

— Abrahamie. Nie rób tego.

Głos należał do kobiety. Nie do Kelly. Nigdy wcześniej go nie słyszała.

Ale Setrakian znał ten głos. Zauważyła to w jego cieplnej sylwetce, w tym, jak jego tętno przyspieszyło.

Żyję także w niej… Żyję w niej…

Mściciel zatrzymał się, a w jego oczach pojawiła się nuta słabości. Wampirzyca Kelly wykorzystała ten moment — jej broda opadła, usta gwałtownie się otworzyły i poczuła, że lada chwila jej aktywowane żądło wystrzeli z ust. Wtedy łowca uniósł broń i rzucił się na nią z krzykiem. Nie miała wyboru. Srebrne ostrze wypalało mrok jej oczu.

Odwróciła się i pobiegła wzdłuż krawędzi. Skręciła w dół i popędziła nisko po ścianie budynku. Na pustym parkingu na dole obejrzała się raz jeszcze na cieplny obraz starego człowieka, który stał sam i patrzył za nią.

Eph podszedł do Zacka i pociągnął go za ramię, żeby utrzymać go z dala od parzącej lampy UV, stojącej pośrodku zakratowanego okna.

— Zostaw mnie! — krzyknął Zack.

— Kolego — powiedział Eph, próbując go uspokoić, uspokoić ich obu. — Chłopie. Z. Hej!

— Próbowałeś ją zabić!

Eph nie wiedział, co powiedzieć, ponieważ rzeczywiście chciał to zrobić.

— Ona… ona już nie żyje.

— Nie dla mnie!

— Widziałeś ją, Z. — Eph nie chciał rozmawiać o żądle. — Widziałeś to coś. Ona nie jest już twoją mamą. Przykro mi.

— Nie musisz jej zabijać! — powiedział Zack głosem wciąż zachrypniętym od duszności.

— Muszę — odparł doktor. — Muszę.

Spróbował znów dotknąć syna, ale chłopiec odsunął się od niego. Podszedł do Nory, która posłużyła mu za namiastkę matki i zaczął płakać jej w ramię.

Nora spojrzała na Epha pocieszającym wzrokiem, ale on nie chciał przyjąć otuchy. Fet stał za nim przy drzwiach.

— Chodźmy — powiedział Eph i pospiesznie wyszedł z pokoju.

NOCNY SZWADRON

Podążali dalej ulicą w stronę parku Marcusa Garveya: piechotą pięciu policjantów po zmianie oraz sierżant w swoim osobistym samochodzie. Żadnych odznak. Żadnych kamer na radiowozach. Żadnych raportów po akcji. Żadnych śledztw, rady komendy, a przede wszystkim żadnego Wydziału Spraw Wewnętrznych.

Chodziło o siłę. O przywrócenie porządku.

„Zaraźliwa mania”, mówili o tym federalni. „Obłęd, demencja”.

Co się stało z dobrymi, staromodnymi przestępcami? Czy ten termin wyszedł z mody?

Rząd mówił o przysłaniu policji stanowej? Gwardii Narodowej? Armii?

Pozwólcie przynajmniej najpierw spróbować nam, krawężnikom.

— Hej, co to ma…?!

Jeden z nich trzymał się za prawe ramię. Miał głęboką ranę — coś rozerwało mu rękaw.

Kolejny pocisk wylądował pod ich stopami.

— Rzucają teraz jebanymi kamieniami?

Rozejrzeli się po dachach.

— Tam!

Wielki kawał dekoracyjnego kamienia leciał w ich kierunku i sprawił, że się rozproszyli. Rozbił się o krawężnik, a odłamki uderzyły ich w piszczele.

— Tutaj!

Podbiegli do staranowanych od zewnątrz drzwi. Pierwszy, który przez nie się przecisnął, popędził po schodach na podest na pierwszym piętrze. Na środku korytarza stała nastolatka w długiej koszuli nocnej.

— Zjeżdżaj, skarbie! — wrzasnął, przepychając się obok niej i kierując się ku kolejnej kondygnacji.

Ktoś się tam poruszał. Gliniarz nie musiał stosować się do zasad użycia siły ani jej uzasadniać. Krzyknął do uciekającego, żeby się zatrzymał, a później otworzył ogień. Trafił go cztery razy, zanim tamten padł.

Cały naładowany testosteronem podbiegł do uczestnika zamieszek. Czarny facet z czterema porządnymi ranami w piersi. Gliniarz uśmiechnął się, spoglądając między schodami w dół klatki.

— Mam jednego!

Czarny facet nagle podniósł się. Gliniarz zdążył wystrzelić jeszcze raz, zanim przeciwnik skoczył na niego, chwycił i zaczął coś kombinować z jego szyją. Policjant — jego karabin szturmowy był wciśnięty między nich — poczuł, jak poręcz pęka pod naciskiem biodra. Spadli razem i twardo wylądowali. Kolejny gliniarz dostrzegł podejrzanego siedzącego na policjancie — gryzł go w szyję, czy coś podobnego. Spojrzał w górę — żeby zobaczyć, skąd spadli — i zauważył nastolatkę w koszuli nocnej. Zeskoczyła na niego, przewracając go na plecy, a potem usiadła na nim okrakiem i wbiła pazury w twarz i szyję.

Trzeci gliniarz wrócił na dół po schodach i zobaczył ją, a później dostrzegł faceta za nią, z którego ust wystrzeliło żądło, pulsujące, kiedy wysysał krew z pierwszego policjanta.

Ten trzeci strzelił do nastolatki, co odrzuciło ją do tyłu. Już zaczął celować do drugiego dziwadła, gdy zza niego wyłoniła się dłoń i długim, szponiastym paznokciem rozcięła mu szyję i obróciła tak, że wpadł wprost w ramiona kolejnego stwora.

Kelly Goodweather, której wściekłość i potrzeba krwi wzmożone były jeszcze przez pragnienie syna, zaciągnęła gliniarza jedną ręką do najbliższego mieszkania i zatrzasnęła za sobą drzwi, żeby nic nie przeszkadzało jej w zaspokojeniu głodu.

MISTRZ — CZĘŚĆ PIERWSZA

Kończyny mężczyzny drgnęły po raz ostatni, a niewyraźna woń ostatniego tchu dała się odczuć z jego ust — śmiertelny charkot oznaczał dla Mistrza zakończenie posiłku. Bezwładne, nagie ciało upadło przy czterech innych ofiarach, również leżących u stóp Sardu.

Każda z nich nosiła ten sam wstrząsający ślad po żądle w miękkim ciele po wewnętrznej stronie uda, dokładnie na wysokości tętnicy udowej. Popularny obraz wampira pijącego z szyi nie jest nieprawdziwy, ale potężne wampiry wolą tętnicę udową prawej nogi. Ciśnienie i natlenienie są tam doskonałe, a smak pełniejszy. Żyła szyjna, z drugiej strony, przenosiła nieczystą, cierpką krew. Niezależnie od tego wszystkiego, akt zaspokojenia już dawno przestał ekscytować Mistrza. Wiekowy wampir wielokrotnie nasycał się, nie patrząc nawet w oczy swojej ofiary — chociaż przypływ adrenaliny spowodowany strachem mordowanego dodawał egzotycznej nuty metalicznemu smakowi krwi.

Przez całe wieki ludzki ból pozostawał świeży, a nawet ożywczy — jego wielorakie oblicza bawiły Mistrza, delikatna symfonia westchnień i krzyków wciąż budziły zainteresowanie potwora.

Ale teraz, zwłaszcza kiedy żywił się w ten sposób, masowo, poszukiwał całkowitej ciszy. Z wnętrza Mistrz przyzywał pierwotny głos, własny głos, prawdziwej jaźni, odrzucając wszystkie inne wewnątrz ciała i woli. Emitował swój pomruk — puls, psychouspokajające burczenie z głębi, mentalne smagnięcie batem, paraliżujące znajdującą się w pobliżu zwierzynę — żeby mógł się posilać w spokoju.

Ostatecznie jednak pomruku należało używać ostrożnie, ponieważ obnażał on prawdziwy głos Mistrza. Jego prawdziwą jaźń.

Uciszenie wszystkich zamieszkujących go głosów i odkrycie na nowo własnego wymagało czasu i wysiłku. Było to niebezpieczne, ponieważ stanowiły one kamuflaż Mistrza. Głosy — w tym ten należący do Sardu, młodego myśliwego, którego ciało zamieszkiwał — maskowały jego obecność, pozycję i myśli przed innymi Pradawnymi. Kryły go.

Wykorzystał pomruk w Boeingu 777 po przylocie, a teraz dzięki temu pulsującemu dźwiękowi uzyskiwał całkowitą ciszę i zbierał myśli. Mistrz mógł to zrobić tutaj — wiele metrów pod ziemią w betonowym skarbcu na wpół opuszczonego kompleksu kostnic. Jego komnata znajdowała się pośród labiryntu wijących się, ogrodzonych pomieszczeń i tunelów serwisowych pod rzeźnią wołów. Niegdyś zbierano tu krew i resztki, ale teraz, po dokładnym sprzątaniu przed zamieszkaniem tu Mistrza, miejsce najbardziej przypominało niewielką industrialną kaplicę.

Pulsująca rana cięta na jego plecach zaczęła się goić niemal natychmiast po uderzeniu. Nigdy nie obawiał się trwałych obrażeń — nigdy nie obawiał się niczego — a jednak cięcie miało przerodzić się w bliznę, szpecącą jego ciało niczym obelga. Stary głupiec i stojący po jego stronie ludzie pożałują dnia, w którym rozgniewali Mistrza.

Ledwo wyczuwalne echo wściekłości — głębokiego oburzenia — odbiło się na jego wielu głosach i woli. Mistrz był poirytowany i to dodało mu energii. Rzadko odczuwał oburzenie, więc zezwolił zaistnieć tej nowej reakcji — a nawet powitał ją z otwartymi ramionami.

Jego zranionym ciałem wstrząsnął cichy śmiech. Mistrz miał ogromną przewagę w tej grze, a jego pionki zachowywały się zgodnie z przewidywaniami. Bolivar, energetyczny porucznik walczący po jego stronie, okazał się całkiem skuteczny w rozprzestrzenianiu mrocznego daru i udało mu się nawet zdobyć kilku wasali, którzy mogli w ich imieniu wykonywać dzienne zadania. Arogancja Palmera rosła z każdym taktycznym sukcesem, ale pozostawał pod całkowitą kontrolą Mistrza. Okultacja oznaczała, że wykonanie planu ma się rozpocząć. Zdefiniowała delikatną, świętą geometrię. Niebawem ziemia miała za płonąć…

Jeden z leżących na podłodze „ogryzków” jęknął, niespodziewanie kurczowo trzymając się życia. Odświeżony i zachwycony Mistrz spojrzał na niego. Do jego umysłu wrócił chór głosów. Patrzył na mężczyznę, którego miał u swoich stóp, w oczach pozostało mu jeszcze trochę bólu i lęku — niespodziewane zagrożenie.

Tym razem Mistrz dogodził sobie, rozsmakowując się w cierpkim deserze. Pod kopulastym sufitem karneru uniósł ciało, ostrożnie położył dłoń na piersi mężczyzny i łapczywie ukrócił jego bicie serca.

STREFA ZERO

Peron był pusty, kiedy Eph zeskoczył na tory, podążając za Fetem do tunelu metra prowadzącego wzdłuż niecki konstrukcji projektu Ground Zero. Nawet sobie nie wyobrażał, że wróci tu, do tego miejsca. Po tym wszystkim, czego byli świadkami i co widzieli wcześniej, nie sądził, że istnieje siła wystarczająco potężna, by skłonić go do powrotu do podziemnego labiryntu będącego gniazdem Mistrza.

Wystarczy jednak jeden dzień, by zraniona skóra stwardniała. Pomogła mu też szkocka. Szkocka pomogła nawet bardzo.

Przeszedł nad czarnymi skałami wzdłuż tego samego nieużytkowanego toru, co wcześniej. Szczury nie wróciły. Minął wąż zbiornika ściekowego, pozostawiony przez kopaczy tuneli, którzy również zniknęli.

Fet wziął ze sobą stalowy pręt zbrojeniowy. Pomimo tego, że nieśli bardziej odpowiednią i posiadającą większą siłę rażenia broń — lampy ultrafioletowe, srebrne miecze, pistolet na gwoździe załadowany szczerosrebrnymi ćwiekami — Fet wciąż miał swoją pałkę na szczury, choć obaj wiedzieli, że nie ma tu już żadnych gryzoni. Wampiry wzięły ich podziemne królestwo w posiadanie.

Fet lubił też pistolet na gwoździe. Te pneumatyczne wymagały orurowania i wody. Elektrycznym brakowało siły i zasięgu. Ani jedne, ani drugie nie były tak naprawdę przenośne. Pistolet Feta działał na proch — była to broń z należącego do staruszka arsenału starych i nowych osobliwości — i potrzebował go tyle, co strzelba. Pięćdziesiąt srebrnych gwoździ na strzał, ładowanych od dołu jak magazynek UZI. Ołowiane naboje dziurawiły bestie tak samo jak ludzi — ale kiedy nie ma się układu nerwowego, fizyczny ból nie jest problemem, a pociski pokryte miedzią stają się bardzo ułomnymi narzędziami. Strzelba powstrzymuje wampiry na chwilę, ale jeśli nie utnie im się głowy na wysokości szyi, śruciny ich nie zabiją. Srebro, wprowadzone w formie siedmiocentymetrowego ćwieka, zabijało wirusy. Ołowiane naboje je tylko rozsierdzały, srebrne gwoździe niszczyły je jakby na poziomie genetycznym. I, co niemal równie ważne przynajmniej dla Epha, srebro również je odstraszało. Podobnie jak światło ultrafioletowe w swojej czystej formie UVC. Srebro i światło słoneczne były dla wampirów odpowiednikiem metalowego pręta na szczury.

Fet przyłączył się do nich jako pracownik miasta, szczurołap, który chciał wiedzieć, co wypłasza szczury z metra. Zdążył już wcześniej natrafić na kilka wampirów podczas swoich podziemnych przygód, a jego umiejętności — oddanego zabójcy szkodników doskonale znającego meandry miasta pod miastem — sprawiały, że idealnie nadawał się do polowania na wampiry. To on po raz pierwszy przyprowadził tu Epha i Setrakiana w poszukiwaniu gniazda Mistrza.

Zapach jatki wciąż uwięziony był w podziemnym pomieszczeniu. Unosił się smród spalenizny pieczonego wampira i utrzymywała się woń ekskrementów tych stworów, przypominająca amoniak.

Eph zorientował się, że został z tyłu, przyspieszył więc kroku, przeczesując tunel latarką i doganiając Feta.

Szczurołap żuł niezapalone cygaro Toro — był przyzwyczajony do tego, że mówił z nim w ustach.

— Wszystko w porządku? — spytał.

— Świetnie — powiedział Eph. — Nie mogłoby być lepiej.

— Jest zdezorientowany. Stary, sam byłem zdezorientowany w tym wieku, a moja matka nie była… no wiesz.

— Wiem. Potrzebuje czasu. A to właśnie jedna z rzeczy, których nie mogę mu teraz dać.

— To dobry chłopak. Zazwyczaj nie lubię dzieciaków, ale twojego lubię.

Eph kiwnął głową, doceniając starania Feta.

— Ja też go lubię.

— Martwię się o staruszka.

Doktor ostrożnie obszedł kilka luźnych kamieni.

— Dużo go to kosztowało.

— Fizycznie na pewno. Ale jest coś więcej.

— Porażka.

— To też. Dotarcie tak blisko, po tylu latach ścigania tych potworów, tylko po to, żeby zobaczyć, jak Mistrz wytrzymuje i przeżywa najgorsze, co mógł mu zrobić staruszek. Ale jest jeszcze coś. On nam czegoś nie mówi. Albo jeszcze nam nie powiedział. Jestem tego pewien.

Eph przypomniał sobie, jak król wampir odrzucił swój płaszcz w geście tryumfu, a jego liliowobiała skóra gotowała się w świetle dziennym, kiedy wył do słońca, rzucając mu wyzwanie — a później zniknął za krawędzią dachu.

— Myślał, że światło słoneczne zabije Mistrza.

Fet żuł cygaro.

— Słońce przynajmniej go zraniło. Kto wie, jak długo to coś mogłoby je wytrzymać. A ty… zaciąłeś go. Srebrem.

Ephowi udało się zadać Mistrzowi na wpół szczęśliwą ranę w plecy, którą następnie światło słoneczne stopiło natychmiast w czarną bliznę.

— Jeśli można go zranić, można go chyba zniszczyć. Prawda?

— Ale… czy zranione zwierzę nie jest bardziej niebezpieczne?

— Zwierzęta, jak ludzi, motywuje ból i strach. Ale to coś? Ono żyje w bólu i strachu. Nie potrzebuje żadnej dodatkowej motywacji.

— Żeby zlikwidować nas wszystkich.

— Dużo o tym myślałem. Czy chciałby zlikwidować cały rodzaj ludzki? Przecież jesteśmy jego pożywieniem. Jesteśmy jego śniadaniem, obiadem i kolacją. Jeśli wszystkich pozamienia w wampy, to szlag trafi jego zapasy jedzenia. Kiedy zabijesz wszystkie kurczaki, nie będzie już jajek.

Rozumowanie Feta zrobiło wrażenie na Ephie — była to logika szczurołapa.

— Musi zachować równowagę, prawda? Jeśli zamienisz zbyt wielu ludzi w wampiry, stworzysz zbyt wielki popyt na ludzkie posiłki. To ekonomika krwi.

— Chyba że wymyślił dla nas inny los. Mam tylko nadzieję, że staruszek ma jakąś odpowiedź na to wszystko. Jeśli nie on…

— To nikt jej nie ma.

Doszli do końca obskurnego połączenia tuneli. Eph uniósł swoją lampę luminescencyjną, a dzięki promieniom UVC ujrzeli plamy wampirzych odchodów — ich ekskrementów, których biologiczna materia połyskiwała w świetle o niskiej częstotliwości. Plamy nie miały już jaskrawych barw, które zapamiętał Eph. One blakły. Oznaczało to, że żadne wampiry nie odwiedzały ostatnio tego miejsca. Być może za pomocą telepatii, poprzez którą najwyraźniej się komunikowały, zostały ostrzeżone o śmierci setek podobnych stworów zabitych w tym miejscu przez Epha, Feta i Setrakiana.

Fet stalowym prętem pogrzebał w stercie porzuconych telefonów komórkowych, tworzących swoisty kopiec. Niezamierzony pomnik ludzkiej ulotności — jak gdyby wampiry wyssały z ofiar życie i pozostały po nich tylko gadżety.

Fet powiedział cicho:

— Myślałem o czymś, co powiedział. Mówił o mitach z różnych kultur i epok, ujawniających podobne podstawowe źródła ludzkiego strachu. Uniwersalne symbole.

— Archetypy.

— Właśnie o to mi chodzi. Lęki wspólne wszystkim plemionom i krajom, głęboko zakorzenione we wszystkich ludziach na całym świecie: choroby i zarazy, wojna, chciwość. Chodziło mi o to… co, jeśli te rzeczy nie są tylko przesądami? Jeśli są bezpośrednio ze sobą związane? Nie osobne lęki połączone przez nasze podświadomości… ale jeżeli są naprawdę zakorzenione w naszej przeszłości? Innymi słowy — co, jeśli to nie tylko wspólne mity? A co, jeśli to wspólne prawdy?

Ephowi trudno było przetrawić tę teorię podczas przemierzania podbrzusza oblężonego miasta.

— Mówisz, że według staruszka może zawsze wiedzieliśmy…?

— Tak… że zawsze się tego obawialiśmy. Że to zagrożenie… ten klan wampirów, które istnieją dzięki piciu ludzkiej krwi i opętaniu ludzkich ciał… istniało i było znane. Kiedy weszły pod ziemię albo, jak to ująć, wycofały się w cień, prawda złagodniała i stała się mitem. Fakt przeistoczył się w folklor. Ale ta studnia strachu sięga tak głęboko, poprzez wszystkie ludy i wszystkie kultury, że nigdy nie wyschnie.

Eph kiwnął głową, zainteresowany, ale i rozkojarzony. Fet mógł zdystansować się od tego wszystkiego i zastanawiać nad ogólną sytuacją, natomiast on nie mógł sobie na to pozwolić. Jego żona — była żona — została zabrana i przemieniona. Obsesyjnie pragnęła przemienić swoją krew, swojego najbliższego, ich syna. Ta demoniczna zaraza wpłynęła na niego i dotknęła go osobiście i trudno było mu skupić się na czymkolwiek innym, a tym bardziej teoretyzować o ogólnych kwestiach — mimo że właśnie to stanowiło część jego epidemiologicznego wykształcenia. Lecz kiedy coś tak podstępnego wejdzie do twojego życia prywatnego, wszystkie wydumane teorie można wyrzucić do kosza.

Eph przyłapał się na tym, że ogarnia go obsesja na temat Eldritcha Palmera, szefa Stoneheart Group i jednego z trzech najbogatszych ludzi na świecie — i człowieka, którego zidentyfikowali jako spiskującego z Mistrzem. Podczas gdy ataki w kraju stawały się coraz częstsze, podwajały się każdej nocy, w wiadomościach wciąż uparcie mówiono zaledwie o „zamieszkach”. Przypominało to nazywanie rewolucji odizolowanym protestem. Wiedzieli więcej, a jednak ktoś — musiał to być Palmer, człowiek żywo zainteresowany wprowadzeniem w błąd amerykańskiego społeczeństwa i świata — wpływał na media i kontrolował CDC. Tylko jego Stoneheart Group mogła sfinansować i przeprowadzić tak obszerną kampanię dezinformacyjną na temat okultacji. Eph sądził, że jeśli nie mogą łatwo zniszczyć Mistrza, z pewnością mogą pokonać Palmera, który nie tylko był stary, ale i znany ze słabego zdrowia. Jakikolwiek inny człowiek zmarłby dziesięć lat wcześniej, ale jego ogromna fortuna i nieograniczone zasoby trzymały go przy życiu, niczym zabytkowy pojazd wymagający bez przerwy napraw tylko po to, by w ogóle jeździł. Życie, wyobrażał sobie jako lekarz, stało się dla Palmera czymś przypominającym fetysz: jak długo zdoła się przy nim utrzymać?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki