Upadek Corregidoru - Rajmund Szubański - ebook

Upadek Corregidoru ebook

Rajmund Szubański

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1942. Pacyfik. Wojska sprzymierzone ponoszą kolejne klęski. Pearl Harbour, Singapur, Malaje, Kuantan, Wake. Bataan. Corregidor - mała, ufortyfikowana wysepka niedaleko Manili. 11 tysięcy Amerykanów i Filipińczyków utrzymało się tam jeszcze pięć miesięcy po upadku stolicy Filipin, broniąc się przed oddziałami japońskiej Czternastej Armii, codziennym ostrzałem artyleryjskim i bombardowaniami. Skapitulowali 7 maja 1942. Dla Amerykanów wstrząśniętych kolejnymi zwycięstwami Japończyków to symbol pierwszego długotrwałego oporu. Amerykańskie audycja radiowe na całym obszarze Pacyfiku przez wiele dni zaczynały się od słów "Corregidor broni się jeszcze". 3 CD, 205 minut

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dalekowschodni bastion

Wsta­wał świt. Mimo wcze­snej pory pokład trans­por­towca USS „Repu­blic” roił się od ludzi w mun­du­rach khaki. Żoł­nie­rze stali wzdłuż relin­gów, obser­wu­jąc widziany po raz pierw­szy od kilku dni ląd, wielu gru­po­wało się też wokół bywal­ców, pero­ru­ją­cych zawzię­cie i pra­gną­cych wyka­zać swoją więk­szą lub mniej­szą zna­jo­mość kraju, do któ­rego zdą­żał trans­port. Sier­żant Wal­ter Kuliń­ski dołą­czył do jed­nej z grup, ota­cza­ją­cej rosłego męż­czy­znę z odzna­kami per­so­nelu naziem­nego lot­nic­twa.

– …Teraz widoczne są już wszyst­kie. Patrz­cie uważ­nie: ta pierw­sza, tam daleko, to La Monja, naj­więk­sza nazywa się Cor­re­gi­dor, przed dzio­bem widać Caballo, a te dwie wyspy po pra­wej bur­cie to El Fra­ile i Cara­bao. Chce­cie wie­dzieć, skąd się wzięły te nazwy?

Na chór pota­ku­ją­cych gło­sów lot­nik oparł się wygod­niej o reling i mówił:

– Wia­do­mość, zazna­czam, pocho­dzi nie­mal z pierw­szej ręki, bo poprzed­nim razem mia­łem w Manili dziew­czynę, która uczyła się w szkole misyj­nej. A rzecz wiąże się z naj­wcze­śniej­szym okre­sem kolo­ni­za­cji i misjo­nar­stwa na Fili­pi­nach. Spójrz­cie tam na prawo. To są brzegi Luzonu, naj­więk­szej wyspy archi­pe­lagu. Tam na brze­gach zatoczki leży małe mia­steczko, widzi­cie? Otóż według sta­rej legendy wkrótce po odkry­ciu Fili­pin zbu­do­wano tam dwa klasz­tory: męski i żeń­ski. Tak się zło­żyło, że prze­by­wa­jący w jed­nym z nich młody zakon­nik ujrzał pew­nego dnia piękną mniszkę imie­niem Mari­ve­les i z miej­sca się w niej zako­chał. W jakiś spo­sób zdo­łał się z nią poro­zu­mieć, a gdy się oka­zało, że i on nie jest jej obo­jętny, zdo­był w tej wła­śnie wio­sce zaprzę­żony w bawołu wózek i pew­nego pięk­nego, a raczej pew­nie pochmur­nego dnia oboje spo­tkali się poza murami klasz­to­rów, pra­gnąc prze­do­stać się na drugą stronę ujścia Zatoki Manil­skiej, które sta­no­wiły podobno roz­le­głe słone bagna, z jed­nym tylko prze­jezd­nym szla­kiem.

Lot­nik prze­rwał na moment, się­gnął po papie­rosa, zapa­lił i zacią­gnąw­szy się głę­boko pod­jął po chwili:

– Nie­stety, ucieczkę szybko wykryto i wsz­częto pościg, na któ­rego czele sta­nął srogi miej­scowy urzęd­nik peł­niący wła­dzę sądową, po hisz­pań­sku zwany „cor­re­gi­dor”. Zbie­go­wie musieli wkrótce porzu­cić powolny wózek i pró­bo­wali ucie­kać dalej pie­szo, ale nie mieli szans wobec jeźdź­ców, któ­rzy naj­pierw dości­gnęli pró­bu­ją­cego ich powstrzy­mać zakon­nika. Gdy zaś cor­re­gi­dor zbli­żał się do mniszki, nastą­piło trzę­sie­nie ziemi, uwa­żaj­cie chłopcy, to czę­sta tutaj rzecz, fale wdarły się na bagna i zato­piły wszyst­kich. Po tej smut­nej histo­rii zostały ślady w postaci roz­sia­nych po zatoce skał. Dla­tego widać naj­pierw Cara­bao: to hisz­pań­ska, czy może por­tu­gal­ska nazwa bawołu, potem El Pra­ile, czyli bra­ciszka zakon­nego, Caballo, a więc konia, Cor­re­gi­dor, no i wresz­cie La Monję: mniszkę. A jak będzie­cie na Cor­re­gi­dorze, nie zapo­mnij­cie póź­nym popo­łu­dniem popa­trzeć na pół­nocną stronę zatoki. O tej porze skały i ich cie­nie ukła­dają się tam w postać pięk­nej Mari­ve­les…

Kuliń­ski już dłu­żej nie słu­chał roz­ma­wia­ją­cych; udał się do swo­jej kabiny, by spa­ko­wać ostat­nie dro­bia­zgi. Przed dzio­bem okrętu maja­czyło już wej­ście do przy­stani Cavite – głów­nej bazy Sta­nów Zjed­no­czo­nych na tere­nie Fili­pin. Tam, po wyła­do­wa­niu trans­portu, dwa tysiące ludzi miało wzmoc­nić róż­nego rodzaju jed­nostki ame­ry­kań­skiej armii, mary­narki i lot­nic­twa na wyspach archi­pe­lagu.

Kuliń­ski, syn osia­dłych już od dzie­się­cio­leci w Cle­ve­land emi­gran­tów z poło­żo­nej wów­czas w gra­ni­cach austro-węgier­skiej monar­chii czę­ści Mało­pol­ski, słu­żył od lat w arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej. Jako spe­cja­li­sta elek­tryk otrzy­mał przy­dział do sta­cjo­nu­ją­cej na Cor­re­gi­do­rze bate­rii reflek­to­rów Erie.

Już na miej­scu Polak dowie­dział się bliż­szych i bar­dziej kon­kret­nych, niż zasły­szana, piękna zresztą i inte­re­su­jąca legenda, szcze­gó­łów o tej naj­sil­niej­szej ame­ry­kań­skiej twier­dzy, któ­rej miał bro­nić. Wyspa dostała się pod pano­wa­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych w 1898 roku, w toku prze­gra­nej przez Hisz­pa­nię wojny. Nowi posia­da­cze prędko dostrze­gli i doce­nili zna­cze­nie grupy wysp, zamy­ka­ją­cych wej­ście do Zatoki Manil­skiej, nad którą usy­tu­owana była sto­lica kraju, jego naj­więk­szy port i ważna baza mor­ska.

W 1904 roku przy­stą­piono do for­ty­fi­ko­wa­nia Cor­re­gi­doru i w trzy lata póź­niej jego pierw­sza bate­ria oddała próbną salwę. W przeded­niu II wojny świa­to­wej na Cor­re­gi­do­rze i sąsied­nich wyspach zain­sta­lo­wa­nych było osiem dale­ko­no­śnych, naj­cięż­szych armat kali­bru 356 mm, osiem armat 305 mm i dwie armaty 254 mm, dwa­dzie­ścia cztery moź­dzie­rze kali­bru 305 mm, dwa­dzie­ścia sześć armat kali­bru od 152 do 155 mm, kil­ka­dzie­siąt armat kali­bru 75 mm, a także trzy­dzie­ści sześć prze­ciw­lot­ni­czych dział kali­bru 76 mm i czter­dzie­ści osiem wiel­ko­ka­li­bro­wych kara­bi­nów maszy­no­wych 12,7 mm.

W ciągu sied­miu mie­sięcy, które upły­nęły od jego przy­jazdu do wybu­chu wojny japoń­sko-ame­ry­kań­skiej, Kuliń­ski miał oka­zję nie­źle zapo­znać się z topo­gra­fią wyspy, co było zresztą nie­zbędne nie tylko dla ofi­ce­rów, ale i zawo­do­wych podofi­ce­rów jed­no­stek obrony prze­ciw­lot­ni­czej. Sam Cor­re­gi­dor leży w odle­gło­ści prze­szło 3 kilo­me­trów od pół­wy­spu Bataan, oddzie­lony od niego tak zwa­nym pół­noc­nym kana­łem, zaś w odle­gło­ści 11 kilo­me­trów, za połu­dnio­wym kana­łem, znaj­duje się wybrzeże pro­win­cji Cavite. Powierzch­nia wyspy wynosi tylko 7 kilo­me­trów kwa­dra­to­wych, czyli 700 hek­ta­rów, a w jej ukształ­to­wa­niu można wyróż­nić kilka zasad­ni­czych czę­ści. Polak miał pew­nego razu oka­zję odby­cia lotu nad zatoką i natych­miast nasu­nęło mu się porów­na­nie z kijanką: wielki „łeb”, sta­no­wiący główną część wyspy, i długi, wąski, lekko zakrzy­wiony „ogon”. Takie ukształ­to­wa­nie Cor­re­gi­doru, wraz z zary­sami sąsied­niej wysepki Caballo, świad­czy, że jest to pozo­sta­łość zbo­czy dawno wyga­słego, pogrą­żo­nego w morzu i czę­ściowo zni­we­lo­wa­nego kra­teru wul­kanu. Potwier­dza to także rodzaj skał, z któ­rych zbu­do­wana jest wyspa.

Wzno­sząca się miej­scami do wyso­ko­ści 200 metrów główna część Cor­re­gi­doru ma kształt nie­mal okrą­gły, o prze­szło pół­to­ra­ki­lo­me­tro­wej śred­nicy. Tutaj stoi zbu­do­wana jesz­cze w 1936 roku latar­nia mor­ska, tu wznie­siono kom­pleks koszar oto­czo­nych wil­lami dla ofi­ce­rów, kino­te­atr i urzą­dze­nia spor­towe, tu znaj­duje się plac defi­lad, tutaj wresz­cie ulo­ko­wano wszyst­kie cięż­kie i więk­szość śred­nich bate­rii.

Swego rodzaju „talią” wyspy jest znaj­du­jące się w jej środ­ko­wej czę­ści prze­wę­że­nie i sio­dło gór­skie, gdzie powstało zamiesz­kane przez pra­cu­ją­cych na Cor­re­gi­do­rze robot­ni­ków osie­dle San Jose z dwiema przy­sta­niami – po pół­noc­nej i połu­dnio­wej stro­nie wyspy. Dalej na wschód teren znowu się wznosi, two­rząc wzgó­rza: Malinta, Water Tank Hill – Wzgó­rze Cystern, gdzie stoją dwa wiel­kie zbior­niki wodne, i Denver. Dal­szą pła­ską część „ogona” zni­we­lo­wano pod 650-metro­wej dłu­go­ści pas star­towy lot­ni­ska Kin­dley Field, na któ­rym aż do końca lat trzy­dzie­stych sta­cjo­no­wała 2 eska­dra obser­wa­cyjna US Air Corps. Za lot­ni­skiem cią­gnie się już tylko wąski, ska­li­sty, połu­dniowo-zachodni cypel wyspy.

W myśl zamie­rzeń pro­jek­tan­tów sys­temu for­ty­fi­ka­cyj­nego Cor­re­gi­doru głów­nym czyn­ni­kiem, który miał unie­moż­li­wić jed­nost­kom nie­przy­ja­ciel­skiej floty wtar­gnię­cie do Zatoki Manil­skiej, były począt­kowo trzy dwu­dzia­łowe bate­rie 305-mili­me­tro­wych armat wzór 1895 o dono­śno­ści 16 tysięcy metrów. Osa­dzono je na spe­cjal­nie skon­stru­owa­nych lawe­tach, które umoż­li­wiały przed odda­niem strzału pod­nie­sie­nie lufy wraz z koły­ską na wyso­kość ogniową, ponad ota­cza­jące działa beto­nowe obu­dowy, po czym siła odrzutu powo­do­wała ponowne obni­że­nie lufy i skry­cie działa przed obser­wa­cją nie­przy­ja­ciela. Roz­wój tech­niki arty­le­ryj­skiej pocią­gnął za sobą koniecz­ność zain­sta­lo­wa­nia na wyspie dział o więk­szej dono­śno­ści. Pod koniec pierw­szej wojny świa­to­wej zbu­do­wano dwie jed­no­dzia­łowe bate­rie, usta­wia­jąc na nich iden­tyczne armaty, ale na innych, prost­szych lawe­tach, umoż­li­wia­ją­cych pod­no­sze­nie luf pod kątem 30 stopni, dzięki czemu 300-kilo­gra­mowe poci­ski leciały na odle­głość 27 tysięcy metrów. Kolejna ich zaleta – to moż­ność obra­ca­nia o pełne 360 stopni. Były one jed­nakże łatwiej­sze do wykry­cia przez obser­wa­to­rów z okrę­tów, nie mówiąc już o tym, że ich dzia­ło­bitni o śred­nicy kil­ku­dzie­się­ciu metrów nie dało się zama­sko­wać przed lot­nic­twem.

Potężną siłę ognia miały także inne bate­rie dział tego samego kali­bru – moź­dzie­rzy prze­zna­czo­nych do pro­wa­dze­nia walki na bliż­sze odle­gło­ści. W pierw­szej fazie roz­bu­dowy twier­dzy zain­sta­lo­wano dwie czte­ro­dzia­łowe ich bate­rie. W każ­dym rogu czwo­ro­kąt­nego wybe­to­no­wa­nego wykopu usta­wiono jeden moź­dzierz wz. 1892, o krót­kiej, 3-metro­wej zale­d­wie lufie, strze­la­jący 475-kilo­gra­mo­wymi poci­skami na odle­głość do 8600 metrów. Jedną z bate­rii uzu­peł­niono póź­niej czte­rema nowymi dzia­łami wz. 1908 o dono­śno­ści zwięk­szo­nej do pra­wie 14 000 metrów. Mimo archa­icz­nego wyglądu wszyst­kie moź­dzierze były bro­nią sku­teczną, odzna­cza­jącą się przede wszyst­kim dużą cel­no­ścią, a pod­czas zbli­ża­ją­cej się próby ognio­wej miały stać się naj­bar­dziej przy­datną arty­le­rią ciężką na wyspie.

Po I woj­nie świa­to­wej ten szkie­let obrony uzu­peł­niono drogą zakupu we Fran­cji zna­ko­mi­tych i wypró­bo­wa­nych, choć mniej­szego kali­bru – 155 mm – armat typu GPF. Były to armaty wiel­kiej mocy: ich naj­więk­sza dono­śność prze­kra­czała 16 000 metrów, cię­żar poci­sków wyno­sił 43 kilo­gramy. Rów­nież wypró­bo­wa­nym w cza­sie I wojny świa­to­wej, choć star­szym nieco sprzę­tem, były spro­wa­dzone z Wiel­kiej Bry­ta­nii lek­kie armaty polowe, kali­ber 76 mm, które zgru­po­wano w czte­rech bate­riach, mają­cych słu­żyć do bez­po­śred­niej obrony na wypa­dek próby lądo­wa­nia nie­przy­ja­ciela.

Przy każ­dej bate­rii znaj­do­wały się pod­ziemne maga­zyny amu­ni­cyjne i schrony dla załogi. Główne maga­zyny, składy żyw­no­ści, jak też sta­no­wi­ska dowo­dze­nia i szpi­tal ulo­ko­wano od 1934 roku w wyku­tym pod wzgó­rzem Malinta 400-metro­wej dłu­go­ści, 10-metro­wej sze­ro­ko­ści i 4-metro­wej wyso­ko­ści tunelu i jego wewnętrz­nych odga­łę­zie­niach. Tunel speł­niał rów­nież ważną rolę w sys­te­mie komu­ni­ka­cyj­nym wyspy. Po jego ukoń­cze­niu można było prze­dłu­żyć aż do rejonu lot­ni­ska tory elek­trycz­nej kolejki, która – pnąc się ser­pen­ty­nami i wspi­na­jąc pod ostrym czę­sto kątem – łączyła oby­dwie przy­sta­nie i osie­dle z obiek­tami na głów­nym pła­sko­wyżu wyspy, a stam­tąd jej bocz­nice pro­wa­dziły do każ­dej cięż­kiej bate­rii.

Stop­niowo przy­stą­piono też do for­ty­fi­ko­wa­nia innych wysp w zatoce. Naj­bar­dziej rady­kalny i nie­zwy­kły pro­jekt wcie­lono w życie na El Fra­ile, maleń­kiej wysepce o powierzchni zale­d­wie pół hek­tara. Sape­rzy wysa­dzili w powie­trze górną jej część, wyrów­nu­jąc całość do poziomu kil­ku­na­stu metrów nad wodą. Z kolei obło­żono całą wyspę żela­zo­be­to­no­wymi pły­tami gru­bo­ści od 6 do 9 metrów, a więc prak­tycz­nie nie­wraż­li­wymi na ude­rze­nia naj­cięż­szych zna­nych wów­czas poci­sków arty­le­ryj­skich i bomb lot­ni­czych. Cało­ści nadano kształt jakby wiel­kiego, pła­skiego pan­cer­nika lub moni­tora. Wra­że­nie to potę­go­wane było, zwłasz­cza przy sil­nym wie­trze, przez wpły­wa­jący do zatoki mor­ski prąd, któ­rego fale roz­bi­jały się o ostry „dziób” budowli. W dzien­ni­kach pokła­do­wych kilku obcych na tych wodach stat­ków można było zna­leźć wzmianki o „cięż­kiej jed­no­stce bojo­wej, pły­ną­cej z pręd­ko­ścią 3–4 węzłów”… Na „pokła­dzie” usta­wiono dwie pan­cerne wieże obro­towe, miesz­czące po dwie zna­ko­mite, cięż­kie, dale­ko­no­śne armaty kali­bru 356 mm, o dłu­gich, pra­wie 18-metro­wych lufach. Strze­la­jąc 630-kilo­gra­mo­wymi poci­skami na odle­głość 38 kilo­me­trów, mogły one pod­jąć walkę z nie­przy­ja­cie­lem już na dale­kich podej­ściach do twier­dzy. Uzbro­je­nie wyspy, którą nazwano Fort Drum, uzu­peł­niały cztery armaty kali­bru 152 mm i jedno 75-mili­me­trowe działo.

Podobne uzbro­je­nie zain­sta­lo­wano na dwóch innych wyspach, gdzie znaj­do­wały się po dwa iden­tyczne cięż­kie działa, a ponadto na Cara­bao osiem, zaś na Caballo cztery moź­dzie­rze kali­bru 305 mm, zmo­der­ni­zo­wa­nego modelu 1912, o dono­śno­ści 17 600 metrów. Jak powie­dział Kuliń­skiemu zaprzy­jaź­niony arty­le­rzy­sta „nie było chyba na świe­cie admi­rała, który zary­zy­ko­wałby swoją flotę, repu­ta­cję, a i życie, pró­bu­jąc wpły­nąć do zatoki”. Sporo w tym tkwiło słusz­no­ści, ale – podob­nie jak w przy­pad­kach innych twierdz tego typu, np. Sin­ga­puru – sys­tem obrony Cor­re­gi­doru, tak silny od strony otwar­tego morza, wysta­wiał w kie­runku lądu swe „mięk­kie pod­brzu­sze”: nie­wiele tylko dział mogło strze­lać w stronę Bata­anu lub Cavite, a przy tym prze­zna­czone do nisz­cze­nia sil­nie opan­ce­rzo­nych obiek­tów poci­ski cięż­kich dział miały nie­wielką sku­tecz­ność przy tra­fie­niach w mięk­kie pod­łoże, wbi­ja­jąc się na kil­ka­na­ście metrów w zie­mię.

Przed ata­kami z powie­trza wyspę bro­niło aż sześć czte­ro­dzia­ło­wych bate­rii armat prze­ciw­lot­ni­czych o kali­brze 76 mm i czter­dzie­ści osiem wiel­ko­ka­li­bro­wych kara­bi­nów maszy­no­wych Colt-Brow­ning. Przy nie­wiel­kiej powierzchni Cor­re­gi­doru i według ówcze­snych norm kal­ku­la­cyj­nych była to impo­nu­jąca liczba luf, tym bar­dziej że na sąsied­nich trzech wyspach także roz­miesz­czono po jed­nej bate­rii o iden­tycz­nym skła­dzie armat. Obawy mogła jed­nak wzbu­dzać klasa tego uzbro­je­nia, nie licząc wuka­emów zali­cza­nych do typu nowo­cze­snego, lecz prze­zna­czo­nych tylko do zwal­cza­nia celów na małych wyso­ko­ściach, poni­żej 1500 metrów. Gorzej było z arma­tami, a wła­śnie one miały sta­no­wić trzon obrony. Zale­d­wie jedna bate­ria dys­po­no­wała mode­lem względ­nie nowym wzoru 1930, w pozo­sta­łych znaj­do­wały się prze­sta­rzałe działa z 1923 roku ze zmo­der­ni­zo­wa­nym wpraw­dzie sys­te­mem kie­ro­wa­nia prze­wo­do­wego, ale o nie­do­sta­tecz­nej szyb­ko­strzel­no­ści i mniej­szym od poprzed­nich zasię­giem pio­no­wym. Teo­re­tycz­nie miał on wyno­sić 10 000 metrów, prak­tycz­nie zaś był nie­osią­galny, przy czym jesz­cze uży­wane zapal­niki z lat dwu­dzie­stych typu Sco­vit M.3 o ręcz­nych nasta­wach klu­czem amu­ni­cyj­nym czę­sto zawo­dziły, powo­du­jąc dosyć dowolny roz­kład czasu eks­plo­zji poci­sków. Zamiast wybu­chać na pożą­da­nej wyso­ko­ści, odpo­wied­nio do pułapu nie­przy­ja­ciel­skiego samo­lotu, pękały one wyżej lub niżej, bądź nawet spa­dały do morza czy na wyspę. Tylko nowe armaty otrzy­mały zapas naboi z nie­za­wod­nymi zapal­ni­kami mecha­nicz­nego nastawu, ale i w jed­nym, i w dru­gim przy­padku wystę­po­wał inny kło­pot, typowy dla pracy kano­nie­rów w warun­kach wyso­kiej tem­pe­ra­tury powie­trza. Nagrze­wał się po pro­stu proch w łuskach, co spra­wiało, że wzra­stała pręd­kość począt­kowa poci­sku, a tym samym w krót­szym cza­sie poko­ny­wał on więk­szy odci­nek odle­gło­ści pio­no­wej i nie wybu­chał tam, gdzie powi­nien. Nie trzeba doda­wać, jaki to miało wpływ na sku­tecz­ność ognia i jak mogło ośmie­lać załogi samo­lo­tów, które widziały bez­ład­nie roz­sta­wiany para­sol wybu­chów nie przed sobą na prze­cię­ciu kursu, lecz nad lub pod sobą, jakby tro­chę na wiwat, zupeł­nie nie­szko­dli­wie.

Z arty­le­rią miały także współ­dzia­łać bate­rie reflek­to­rów prze­ciw­lot­ni­czych, choć było mało praw­do­po­dobne, aby Japoń­czycy zde­cy­do­wali się na nocne ataki bom­bowe. Per­so­nel ich lot­nic­twa mary­narki wojen­nej – a tylko z jego strony mógł paść zaska­ku­jący cios – nie był szko­lony w tym kie­runku, o czym wywiad ame­ry­kań­ski powi­nien wie­dzieć. Zagadką pozo­staje fakt, dla­czego, insta­lu­jąc reflek­tory jako sprzęt ponoć przy­datny, zapo­mniano o balo­nach zapo­ro­wych? Świeże doświad­cze­nia z Europy dowo­dziły prze­cież, że są one war­to­ścio­wym środ­kiem czyn­nej obrony prze­ciw­lot­ni­czej, a w nalo­tach noc­nych ich rola wzra­stała. Świa­tłami reflek­to­rów kana­li­zo­wano zazwy­czaj ruch samo­lo­tów, kie­ru­jąc je na tę prze­szkodę, gdzie docho­dził także do głosu zapo­rowy ogień arty­le­rii.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki