12,99 zł
Rok 1942. Pacyfik. Wojska sprzymierzone ponoszą kolejne klęski. Pearl Harbour, Singapur, Malaje, Kuantan, Wake. Bataan. Corregidor - mała, ufortyfikowana wysepka niedaleko Manili. 11 tysięcy Amerykanów i Filipińczyków utrzymało się tam jeszcze pięć miesięcy po upadku stolicy Filipin, broniąc się przed oddziałami japońskiej Czternastej Armii, codziennym ostrzałem artyleryjskim i bombardowaniami. Skapitulowali 7 maja 1942. Dla Amerykanów wstrząśniętych kolejnymi zwycięstwami Japończyków to symbol pierwszego długotrwałego oporu. Amerykańskie audycja radiowe na całym obszarze Pacyfiku przez wiele dni zaczynały się od słów "Corregidor broni się jeszcze". 3 CD, 205 minut
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Wstawał świt. Mimo wczesnej pory pokład transportowca USS „Republic” roił się od ludzi w mundurach khaki. Żołnierze stali wzdłuż relingów, obserwując widziany po raz pierwszy od kilku dni ląd, wielu grupowało się też wokół bywalców, perorujących zawzięcie i pragnących wykazać swoją większą lub mniejszą znajomość kraju, do którego zdążał transport. Sierżant Walter Kuliński dołączył do jednej z grup, otaczającej rosłego mężczyznę z odznakami personelu naziemnego lotnictwa.
– …Teraz widoczne są już wszystkie. Patrzcie uważnie: ta pierwsza, tam daleko, to La Monja, największa nazywa się Corregidor, przed dziobem widać Caballo, a te dwie wyspy po prawej burcie to El Fraile i Carabao. Chcecie wiedzieć, skąd się wzięły te nazwy?
Na chór potakujących głosów lotnik oparł się wygodniej o reling i mówił:
– Wiadomość, zaznaczam, pochodzi niemal z pierwszej ręki, bo poprzednim razem miałem w Manili dziewczynę, która uczyła się w szkole misyjnej. A rzecz wiąże się z najwcześniejszym okresem kolonizacji i misjonarstwa na Filipinach. Spójrzcie tam na prawo. To są brzegi Luzonu, największej wyspy archipelagu. Tam na brzegach zatoczki leży małe miasteczko, widzicie? Otóż według starej legendy wkrótce po odkryciu Filipin zbudowano tam dwa klasztory: męski i żeński. Tak się złożyło, że przebywający w jednym z nich młody zakonnik ujrzał pewnego dnia piękną mniszkę imieniem Mariveles i z miejsca się w niej zakochał. W jakiś sposób zdołał się z nią porozumieć, a gdy się okazało, że i on nie jest jej obojętny, zdobył w tej właśnie wiosce zaprzężony w bawołu wózek i pewnego pięknego, a raczej pewnie pochmurnego dnia oboje spotkali się poza murami klasztorów, pragnąc przedostać się na drugą stronę ujścia Zatoki Manilskiej, które stanowiły podobno rozległe słone bagna, z jednym tylko przejezdnym szlakiem.
Lotnik przerwał na moment, sięgnął po papierosa, zapalił i zaciągnąwszy się głęboko podjął po chwili:
– Niestety, ucieczkę szybko wykryto i wszczęto pościg, na którego czele stanął srogi miejscowy urzędnik pełniący władzę sądową, po hiszpańsku zwany „corregidor”. Zbiegowie musieli wkrótce porzucić powolny wózek i próbowali uciekać dalej pieszo, ale nie mieli szans wobec jeźdźców, którzy najpierw doścignęli próbującego ich powstrzymać zakonnika. Gdy zaś corregidor zbliżał się do mniszki, nastąpiło trzęsienie ziemi, uważajcie chłopcy, to częsta tutaj rzecz, fale wdarły się na bagna i zatopiły wszystkich. Po tej smutnej historii zostały ślady w postaci rozsianych po zatoce skał. Dlatego widać najpierw Carabao: to hiszpańska, czy może portugalska nazwa bawołu, potem El Praile, czyli braciszka zakonnego, Caballo, a więc konia, Corregidor, no i wreszcie La Monję: mniszkę. A jak będziecie na Corregidorze, nie zapomnijcie późnym popołudniem popatrzeć na północną stronę zatoki. O tej porze skały i ich cienie układają się tam w postać pięknej Mariveles…
Kuliński już dłużej nie słuchał rozmawiających; udał się do swojej kabiny, by spakować ostatnie drobiazgi. Przed dziobem okrętu majaczyło już wejście do przystani Cavite – głównej bazy Stanów Zjednoczonych na terenie Filipin. Tam, po wyładowaniu transportu, dwa tysiące ludzi miało wzmocnić różnego rodzaju jednostki amerykańskiej armii, marynarki i lotnictwa na wyspach archipelagu.
Kuliński, syn osiadłych już od dziesięcioleci w Cleveland emigrantów z położonej wówczas w granicach austro-węgierskiej monarchii części Małopolski, służył od lat w artylerii przeciwlotniczej. Jako specjalista elektryk otrzymał przydział do stacjonującej na Corregidorze baterii reflektorów Erie.
Już na miejscu Polak dowiedział się bliższych i bardziej konkretnych, niż zasłyszana, piękna zresztą i interesująca legenda, szczegółów o tej najsilniejszej amerykańskiej twierdzy, której miał bronić. Wyspa dostała się pod panowanie Stanów Zjednoczonych w 1898 roku, w toku przegranej przez Hiszpanię wojny. Nowi posiadacze prędko dostrzegli i docenili znaczenie grupy wysp, zamykających wejście do Zatoki Manilskiej, nad którą usytuowana była stolica kraju, jego największy port i ważna baza morska.
W 1904 roku przystąpiono do fortyfikowania Corregidoru i w trzy lata później jego pierwsza bateria oddała próbną salwę. W przededniu II wojny światowej na Corregidorze i sąsiednich wyspach zainstalowanych było osiem dalekonośnych, najcięższych armat kalibru 356 mm, osiem armat 305 mm i dwie armaty 254 mm, dwadzieścia cztery moździerze kalibru 305 mm, dwadzieścia sześć armat kalibru od 152 do 155 mm, kilkadziesiąt armat kalibru 75 mm, a także trzydzieści sześć przeciwlotniczych dział kalibru 76 mm i czterdzieści osiem wielkokalibrowych karabinów maszynowych 12,7 mm.
W ciągu siedmiu miesięcy, które upłynęły od jego przyjazdu do wybuchu wojny japońsko-amerykańskiej, Kuliński miał okazję nieźle zapoznać się z topografią wyspy, co było zresztą niezbędne nie tylko dla oficerów, ale i zawodowych podoficerów jednostek obrony przeciwlotniczej. Sam Corregidor leży w odległości przeszło 3 kilometrów od półwyspu Bataan, oddzielony od niego tak zwanym północnym kanałem, zaś w odległości 11 kilometrów, za południowym kanałem, znajduje się wybrzeże prowincji Cavite. Powierzchnia wyspy wynosi tylko 7 kilometrów kwadratowych, czyli 700 hektarów, a w jej ukształtowaniu można wyróżnić kilka zasadniczych części. Polak miał pewnego razu okazję odbycia lotu nad zatoką i natychmiast nasunęło mu się porównanie z kijanką: wielki „łeb”, stanowiący główną część wyspy, i długi, wąski, lekko zakrzywiony „ogon”. Takie ukształtowanie Corregidoru, wraz z zarysami sąsiedniej wysepki Caballo, świadczy, że jest to pozostałość zboczy dawno wygasłego, pogrążonego w morzu i częściowo zniwelowanego krateru wulkanu. Potwierdza to także rodzaj skał, z których zbudowana jest wyspa.
Wznosząca się miejscami do wysokości 200 metrów główna część Corregidoru ma kształt niemal okrągły, o przeszło półtorakilometrowej średnicy. Tutaj stoi zbudowana jeszcze w 1936 roku latarnia morska, tu wzniesiono kompleks koszar otoczonych willami dla oficerów, kinoteatr i urządzenia sportowe, tu znajduje się plac defilad, tutaj wreszcie ulokowano wszystkie ciężkie i większość średnich baterii.
Swego rodzaju „talią” wyspy jest znajdujące się w jej środkowej części przewężenie i siodło górskie, gdzie powstało zamieszkane przez pracujących na Corregidorze robotników osiedle San Jose z dwiema przystaniami – po północnej i południowej stronie wyspy. Dalej na wschód teren znowu się wznosi, tworząc wzgórza: Malinta, Water Tank Hill – Wzgórze Cystern, gdzie stoją dwa wielkie zbiorniki wodne, i Denver. Dalszą płaską część „ogona” zniwelowano pod 650-metrowej długości pas startowy lotniska Kindley Field, na którym aż do końca lat trzydziestych stacjonowała 2 eskadra obserwacyjna US Air Corps. Za lotniskiem ciągnie się już tylko wąski, skalisty, południowo-zachodni cypel wyspy.
W myśl zamierzeń projektantów systemu fortyfikacyjnego Corregidoru głównym czynnikiem, który miał uniemożliwić jednostkom nieprzyjacielskiej floty wtargnięcie do Zatoki Manilskiej, były początkowo trzy dwudziałowe baterie 305-milimetrowych armat wzór 1895 o donośności 16 tysięcy metrów. Osadzono je na specjalnie skonstruowanych lawetach, które umożliwiały przed oddaniem strzału podniesienie lufy wraz z kołyską na wysokość ogniową, ponad otaczające działa betonowe obudowy, po czym siła odrzutu powodowała ponowne obniżenie lufy i skrycie działa przed obserwacją nieprzyjaciela. Rozwój techniki artyleryjskiej pociągnął za sobą konieczność zainstalowania na wyspie dział o większej donośności. Pod koniec pierwszej wojny światowej zbudowano dwie jednodziałowe baterie, ustawiając na nich identyczne armaty, ale na innych, prostszych lawetach, umożliwiających podnoszenie luf pod kątem 30 stopni, dzięki czemu 300-kilogramowe pociski leciały na odległość 27 tysięcy metrów. Kolejna ich zaleta – to możność obracania o pełne 360 stopni. Były one jednakże łatwiejsze do wykrycia przez obserwatorów z okrętów, nie mówiąc już o tym, że ich działobitni o średnicy kilkudziesięciu metrów nie dało się zamaskować przed lotnictwem.
Potężną siłę ognia miały także inne baterie dział tego samego kalibru – moździerzy przeznaczonych do prowadzenia walki na bliższe odległości. W pierwszej fazie rozbudowy twierdzy zainstalowano dwie czterodziałowe ich baterie. W każdym rogu czworokątnego wybetonowanego wykopu ustawiono jeden moździerz wz. 1892, o krótkiej, 3-metrowej zaledwie lufie, strzelający 475-kilogramowymi pociskami na odległość do 8600 metrów. Jedną z baterii uzupełniono później czterema nowymi działami wz. 1908 o donośności zwiększonej do prawie 14 000 metrów. Mimo archaicznego wyglądu wszystkie moździerze były bronią skuteczną, odznaczającą się przede wszystkim dużą celnością, a podczas zbliżającej się próby ogniowej miały stać się najbardziej przydatną artylerią ciężką na wyspie.
Po I wojnie światowej ten szkielet obrony uzupełniono drogą zakupu we Francji znakomitych i wypróbowanych, choć mniejszego kalibru – 155 mm – armat typu GPF. Były to armaty wielkiej mocy: ich największa donośność przekraczała 16 000 metrów, ciężar pocisków wynosił 43 kilogramy. Również wypróbowanym w czasie I wojny światowej, choć starszym nieco sprzętem, były sprowadzone z Wielkiej Brytanii lekkie armaty polowe, kaliber 76 mm, które zgrupowano w czterech bateriach, mających służyć do bezpośredniej obrony na wypadek próby lądowania nieprzyjaciela.
Przy każdej baterii znajdowały się podziemne magazyny amunicyjne i schrony dla załogi. Główne magazyny, składy żywności, jak też stanowiska dowodzenia i szpital ulokowano od 1934 roku w wykutym pod wzgórzem Malinta 400-metrowej długości, 10-metrowej szerokości i 4-metrowej wysokości tunelu i jego wewnętrznych odgałęzieniach. Tunel spełniał również ważną rolę w systemie komunikacyjnym wyspy. Po jego ukończeniu można było przedłużyć aż do rejonu lotniska tory elektrycznej kolejki, która – pnąc się serpentynami i wspinając pod ostrym często kątem – łączyła obydwie przystanie i osiedle z obiektami na głównym płaskowyżu wyspy, a stamtąd jej bocznice prowadziły do każdej ciężkiej baterii.
Stopniowo przystąpiono też do fortyfikowania innych wysp w zatoce. Najbardziej radykalny i niezwykły projekt wcielono w życie na El Fraile, maleńkiej wysepce o powierzchni zaledwie pół hektara. Saperzy wysadzili w powietrze górną jej część, wyrównując całość do poziomu kilkunastu metrów nad wodą. Z kolei obłożono całą wyspę żelazobetonowymi płytami grubości od 6 do 9 metrów, a więc praktycznie niewrażliwymi na uderzenia najcięższych znanych wówczas pocisków artyleryjskich i bomb lotniczych. Całości nadano kształt jakby wielkiego, płaskiego pancernika lub monitora. Wrażenie to potęgowane było, zwłaszcza przy silnym wietrze, przez wpływający do zatoki morski prąd, którego fale rozbijały się o ostry „dziób” budowli. W dziennikach pokładowych kilku obcych na tych wodach statków można było znaleźć wzmianki o „ciężkiej jednostce bojowej, płynącej z prędkością 3–4 węzłów”… Na „pokładzie” ustawiono dwie pancerne wieże obrotowe, mieszczące po dwie znakomite, ciężkie, dalekonośne armaty kalibru 356 mm, o długich, prawie 18-metrowych lufach. Strzelając 630-kilogramowymi pociskami na odległość 38 kilometrów, mogły one podjąć walkę z nieprzyjacielem już na dalekich podejściach do twierdzy. Uzbrojenie wyspy, którą nazwano Fort Drum, uzupełniały cztery armaty kalibru 152 mm i jedno 75-milimetrowe działo.
Podobne uzbrojenie zainstalowano na dwóch innych wyspach, gdzie znajdowały się po dwa identyczne ciężkie działa, a ponadto na Carabao osiem, zaś na Caballo cztery moździerze kalibru 305 mm, zmodernizowanego modelu 1912, o donośności 17 600 metrów. Jak powiedział Kulińskiemu zaprzyjaźniony artylerzysta „nie było chyba na świecie admirała, który zaryzykowałby swoją flotę, reputację, a i życie, próbując wpłynąć do zatoki”. Sporo w tym tkwiło słuszności, ale – podobnie jak w przypadkach innych twierdz tego typu, np. Singapuru – system obrony Corregidoru, tak silny od strony otwartego morza, wystawiał w kierunku lądu swe „miękkie podbrzusze”: niewiele tylko dział mogło strzelać w stronę Bataanu lub Cavite, a przy tym przeznaczone do niszczenia silnie opancerzonych obiektów pociski ciężkich dział miały niewielką skuteczność przy trafieniach w miękkie podłoże, wbijając się na kilkanaście metrów w ziemię.
Przed atakami z powietrza wyspę broniło aż sześć czterodziałowych baterii armat przeciwlotniczych o kalibrze 76 mm i czterdzieści osiem wielkokalibrowych karabinów maszynowych Colt-Browning. Przy niewielkiej powierzchni Corregidoru i według ówczesnych norm kalkulacyjnych była to imponująca liczba luf, tym bardziej że na sąsiednich trzech wyspach także rozmieszczono po jednej baterii o identycznym składzie armat. Obawy mogła jednak wzbudzać klasa tego uzbrojenia, nie licząc wukaemów zaliczanych do typu nowoczesnego, lecz przeznaczonych tylko do zwalczania celów na małych wysokościach, poniżej 1500 metrów. Gorzej było z armatami, a właśnie one miały stanowić trzon obrony. Zaledwie jedna bateria dysponowała modelem względnie nowym wzoru 1930, w pozostałych znajdowały się przestarzałe działa z 1923 roku ze zmodernizowanym wprawdzie systemem kierowania przewodowego, ale o niedostatecznej szybkostrzelności i mniejszym od poprzednich zasięgiem pionowym. Teoretycznie miał on wynosić 10 000 metrów, praktycznie zaś był nieosiągalny, przy czym jeszcze używane zapalniki z lat dwudziestych typu Scovit M.3 o ręcznych nastawach kluczem amunicyjnym często zawodziły, powodując dosyć dowolny rozkład czasu eksplozji pocisków. Zamiast wybuchać na pożądanej wysokości, odpowiednio do pułapu nieprzyjacielskiego samolotu, pękały one wyżej lub niżej, bądź nawet spadały do morza czy na wyspę. Tylko nowe armaty otrzymały zapas naboi z niezawodnymi zapalnikami mechanicznego nastawu, ale i w jednym, i w drugim przypadku występował inny kłopot, typowy dla pracy kanonierów w warunkach wysokiej temperatury powietrza. Nagrzewał się po prostu proch w łuskach, co sprawiało, że wzrastała prędkość początkowa pocisku, a tym samym w krótszym czasie pokonywał on większy odcinek odległości pionowej i nie wybuchał tam, gdzie powinien. Nie trzeba dodawać, jaki to miało wpływ na skuteczność ognia i jak mogło ośmielać załogi samolotów, które widziały bezładnie rozstawiany parasol wybuchów nie przed sobą na przecięciu kursu, lecz nad lub pod sobą, jakby trochę na wiwat, zupełnie nieszkodliwie.
Z artylerią miały także współdziałać baterie reflektorów przeciwlotniczych, choć było mało prawdopodobne, aby Japończycy zdecydowali się na nocne ataki bombowe. Personel ich lotnictwa marynarki wojennej – a tylko z jego strony mógł paść zaskakujący cios – nie był szkolony w tym kierunku, o czym wywiad amerykański powinien wiedzieć. Zagadką pozostaje fakt, dlaczego, instalując reflektory jako sprzęt ponoć przydatny, zapomniano o balonach zaporowych? Świeże doświadczenia z Europy dowodziły przecież, że są one wartościowym środkiem czynnej obrony przeciwlotniczej, a w nalotach nocnych ich rola wzrastała. Światłami reflektorów kanalizowano zazwyczaj ruch samolotów, kierując je na tę przeszkodę, gdzie dochodził także do głosu zaporowy ogień artylerii.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki