Uleczeni. Medyczne śledztwo w sprawie zaskakujących powrotów do zdrowia - Dr Jeffrey Rediger, Dr Jeffrey Rediger - ebook
NOWOŚĆ

Uleczeni. Medyczne śledztwo w sprawie zaskakujących powrotów do zdrowia ebook

Dr Jeffrey Rediger

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Naukowe studium pokonywania nieuleczalnych chorób

Przypadki remisji choroby u pacjentów, którym medycyna nie dawała żadnej nadziei postrzegane są w kategorii „cudu”. Czy to faktycznie zdarzenia o charakterze nadprzyrodzonym, czy można jednak z analizy tych wyjątkowych sytuacji wyciągnąć naukowe wnioski?

To właśnie zrobił światowej sławy psychiatra Jeff Rediger – przez ponad 15 lat badał przypadki spontanicznych remisji chorób terminalnych. Analizował historię i dokumentację medyczną tysięcy pacjentów, prowadził badania w renomowanych amerykańskich szpitalach i uzdrowicielskich ośrodkach w różnych zakątkach świata.

W książce Uleczeni dr Rediger analizuje pierwotne przyczyny chorób, ujawnia prawidłowości dotyczące spontanicznych uzdrowień oraz przedstawia zasady, których stosowanie pozwoliło pacjentom wrócić do zdrowia. We frapujący sposób opisuje moc układu odpornościowego i potęgę umysłu w uzdrawianiu ludzkiego ciała. Wyjaśnia kluczową rolę, jaką odgrywa odżywianie we wzmacnianiu odporności i zwalczaniu chorób, a także opisuje, w jaki sposób stres oraz trauma wpływają na nasze zdrowie fizyczne.

Tę książkę powinien przeczytać każdy, by wiedzieć jak dbać o najcenniejszy skarb – swoje zdrowie, a także jakie kroki podjąć w obliczu choroby.

***

Przepełniona przenikliwymi spostrzeżeniami autora na temat leczenia, podparta naukowymi badaniami i niezwykłymi historiami przypadków, książkaUleczeniukazuje perspektywy przekształcania choroby w zdrowie nawet w obliczu diagnoz, które konwencjonalna medycyna postrzega jako beznadziejne.

Gabor Maté -lekarz, pisarz i mówca, znany z holistycznego podejścia do zdrowia, uzależnień i traumy, autor bestsellerowych książek, m.in. Kiedy ciało mówi nie

Odwrócenie przewlekłej choroby lub remisja są obecnie dobrze udokumentowane. Mechanizm we wszystkich przypadkach wydaje się polegać na przywróceniu homeostazy i samoregulacji, wraz ze zmniejszeniem przewlekłego stanu zapalnego. Książka dr. Redigera to doskonały przewodnik po samoleczeniu

Dr Deepak Chopra -lekarz, filozof i pisarz, propagator medycyny holistycznej opartej o medycynę Wschodu, autor bestsellerowych książek, m.in. Zdrowie doskonałe

Uleczeni to jedna z najważniejszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem. Doktor Rediger przedstawia dziesiątki przypadków osób, które sprzeciwiły się przeciwnościom losu. Wiele z nich całkowicie wyzdrowiało, nawet po tym, jak powiedziano im, że nie ma dla nich nadziei i powinni uporządkować swoje sprawy. W swojej książce dr Rediger nie tylko wyjaśnia, dlaczego ci ludzie wyzdrowieli, ale ukazuje, jak każdy człowiek może wykorzystać niesamowitą leczniczą i regeneracyjną moc ludzkiego ciała. To głęboko inspirująca książka. Nie mogłem jej odłożyć.

Dr David R Hamilton - pisarz i mówca, autor bestsellerowych książek m.in., Jak umysł może uleczyć ciało

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 554

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dedy­kuję tę książkę Rachael Ann Donalds,

która nadaje barwy mojemu światu,

oraz tym wszyst­kim, któ­rych histo­rie nie zostały jesz­cze opo­wie­dziane

Wstęp

Otwieranie czarnej skrzynki cudów w medycynie

Zwo­dzić można się na dwa spo­soby. Pierw­szym jest wie­rzyć w nie­praw­dziwe. Dru­gim – odmó­wić wiary praw­dzi­wemu.

Søren Kier­ke­ga­ard

W 2008 roku Cla­ire Haser miała przed sobą jasną przy­szłość. W wieku sześć­dzie­się­ciu trzech lat nawy­kła do rytmu swo­ich dni i z łatwo­ścią poko­ny­wała zwy­czajne życiowe wiraże. Mapa naszki­co­wana na ten etap życia spraw­dzała się co do joty. Zarówno jej, jak i mężowi bra­ko­wało tylko kilku lat do eme­ry­tury. Dzieci były już od dawna doro­słe i świet­nie sobie radziły, a oni mogli się pochwa­lić gro­madką zdro­wych wnu­cząt. Przez więk­szą część doro­słego życia miesz­kali w Por­t­land, sto­licy stanu Ore­gon, cie­szą­cej miesz­kań­ców orzeź­wia­ją­cymi desz­czami, soczy­stą zie­le­nią par­ków i czer­wie­nią cegla­nych fasad. Przez więk­szą część swo­jej drogi zawo­do­wej Cla­ire pra­co­wała na sta­no­wi­sku admi­ni­stra­cyj­nym w służ­bie zdro­wia. Spę­dzała całe dnie przy biurku w pomiesz­cze­niu ze sztucz­nym oświe­tle­niem, tonąc pod ster­tami papie­rów.

Oboje z mężem uwiel­biali Por­t­land, ale ich marze­niem było prze­nieść się na eme­ry­turę na Hawaje. Od dawna to pla­no­wali i gro­ma­dzili sto­sowne oszczęd­no­ści, teraz zaś moment prze­pro­wadzki coraz bar­dziej się zbli­żał. Nagle jed­nak tor, któ­rym miało biec satys­fak­cjo­nu­jące, zwy­kłe życie Cla­ire, zaczął skrę­cać w nie­ocze­ki­waną stronę. Nie­okre­ślone, stre­su­jące objawy – coraz częst­sze mdło­ści i kłu­jący ból, który błą­kał się po całej jamie brzusz­nej – skło­niły ją do wizyty w poradni. Zanie­po­ko­jony lekarz dał jej skie­ro­wa­nie na tomo­gra­fię kom­pu­te­rową (TK). Leżąc w tubie apa­ratu radio­lo­gicz­nego, z rękoma pod głową, Cla­ire pró­bo­wała oddy­chać jak naj­nor­mal­niej, modląc się, by prze­ni­ka­jące ją pro­mie­nie rent­ge­now­skie niczego nie wykryły. Skan ujaw­nił jed­nak masę pato­lo­giczną na trzu­stce, mniej wię­cej dwu­cen­ty­me­trowy guz. Ostat­nie nadzieje ode­brała biop­sja. Guz był zło­śliwy. Posta­wiono dia­gnozę gru­czo­la­ko­raka trzustki – inwa­zyj­nej i nie­ule­czal­nej postaci nowo­tworu tego narządu.

„Rak” to słowo dra­ma­tycz­nie nace­cho­wane w naszej kul­tu­rze, współ­cze­sny wil­ko­łak. Nowo­twory zło­śliwe powo­dują więk­sze niż wiele innych cho­rób spu­sto­sze­nie w orga­ni­zmie i czę­ściej pro­wa­dzą do zgonu. Nie­mniej prawda jest też taka, że z każ­dym nowo­two­rem zwią­zane są inne szanse na wyle­cze­nie oraz odmienne moż­li­wo­ści remi­sji. Nie­które nie są cho­ro­bami śmier­tel­nymi i w ich przy­padku pacjenci nie umie­rają na nowo­twór, tylko z nowo­two­rem, który może dys­kret­nie tkwić w orga­ni­zmie, nie­wiele wadząc przez całe lata, aż do śmierci czło­wieka z innych przy­czyn. Część nowo­two­rów rośnie powoli, ale sys­te­ma­tycz­nie. Inne co pewien czas roz­ra­stają się, a potem kur­czą w wie­lo­let­nim ryt­mie. Wiele odmian raka skut­kuje śmier­cią, jeśli cho­roba zostaje zosta­wiona sama sobie, lecz bar­dzo dobrze reagują na lecze­nie – ope­ra­cję, che­mio­te­ra­pię lub naświe­tla­nie. Ponadto nie­które nowo­twory ustę­pują samo­ist­nie, pod­czas gdy inne w ogóle nie pod­dają się pró­bom lecze­nia, a wtedy wszelka sto­so­wana u pacjenta tera­pia ma cha­rak­ter palia­tywny; podej­muje się ją jedy­nie w nadziei dopro­wa­dze­nia do tego, że dole­gli­wo­ści będą wol­niej nara­stać. Jest też sporo postaci raka, które znaj­dują się pomię­dzy tymi skraj­no­ściami i wyka­zują zróż­ni­co­wany sto­pień cięż­ko­ści.

Oto co wia­domo o nowo­two­rze Cla­ire, gru­czo­la­ko­raku trzustki: jest to naja­gre­syw­niej­sza znana forma raka tego narządu. Szybko się roz­ra­sta i pro­wa­dzi do zgonu. Roz­po­znaje się go rocz­nie u około czter­dzie­stu pię­ciu tysięcy ludzi w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i mniej wię­cej dwu­krot­nie tylu w Euro­pie. Więk­szość pacjen­tów umiera w ciągu jed­nego roku od dia­gnozy. Sta­nowi on czwartą pod wzglę­dem czę­sto­tli­wo­ści przy­czynę śmierci zarówno męż­czyzn, jak i kobiet, a zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami wkrótce będzie pew­nie trze­cią.

Roz­po­zna­nie gru­czo­la­ko­raka trzustki jest wyro­kiem śmierci. Pyta­nie nie brzmi, czy umrzesz na niego, tylko kiedy. Dla­czego jest tak zabój­czy? We wcze­snych sta­diach cho­roba ta nie daje żad­nych obja­wów. Nowo­twór roz­wija się skry­cie, pod­stęp­nie. W chwili poja­wie­nia się pierw­szych oznak – utraty ape­tytu i masy ciała, bólów w ple­cach, nie­kiedy lek­kiej żół­taczki widocz­nej na skó­rze i w biał­kach oczu – jest już za późno. W tym momen­cie rak z reguły dał już prze­rzuty w inne rejony ciała. Tera­pia może prze­dłu­żyć życie, ale nie je ura­to­wać. Przy­tła­cza­jąca więk­szość (96 pro­cent) pacjen­tów z rakiem trzustki umiera na niego w ciągu pię­ciu lat. Z reguły jed­nak cho­rzy pod­dają się znacz­nie wcze­śniej; typowe sza­cunki dal­szego trwa­nia życia po dia­gno­zie wyno­szą od trzech do sze­ściu mie­sięcy pod warun­kiem sto­so­wa­nia tera­pii. W związku z tym można powie­dzieć, że Cla­ire miała szczę­ście: leka­rze dawali jej rok.

Przy­szłość, którą szcze­gó­łowo dla sie­bie zapla­no­wała – ogró­dek przed domem na Hawa­jach, spo­kojne życie na eme­ry­tu­rze z mężem – pry­sła jak bańka mydlana. Rak prze­to­czył się przez nią jak hura­gan i wszystko roz­trza­skał.

Cla­ire musiała pocze­kać dwa tygo­dnie po dia­gno­zie na wizytę u chi­rurga. Jej rodzina i przy­ja­ciele byli zbul­wer­so­wani – ma prze­cież agre­syw­nego raka trzustki! Czy nie trzeba go jak naj­szyb­ciej usu­nąć? Jakże ma żyć dalej, jak gdyby nic się nie stało, wie­dząc, że tkwi w niej nowo­twór, pew­nie się powięk­sza, być może daje kolejne prze­rzuty? Ale ona była zado­wo­lona z tej prze­rwy. Potrze­bo­wała jej, żeby zebrać myśli. Otrzy­ma­nie dia­gnozy śmier­tel­nej cho­roby spra­wiło, że świat wokół niej zmie­nił się w sur­re­ali­styczny sen; jej życie nagle ma punkt koń­cowy, na jej oczach pociąg wyko­leja się i spada w prze­paść. Nie chciało się w to uwie­rzyć. Nakła­dał się na to spo­sób, w jaki trak­to­wali ją leka­rze: jak punkt do odha­cze­nia na liście, ciało do wysła­nia na kolejny zabieg. Jako pacjent w sys­te­mie opieki medycz­nej Cla­ire miała poczu­cie, że wpa­dła w tryby jakiejś wiel­kiej maszyny, zna­la­zła się na taśmie pro­duk­cyj­nej, na któ­rej prze­suwa się od jed­nego sta­no­wi­ska do następ­nego. Wszystko było z góry usta­lone, bez­oso­bowe, ruty­nowe.

W domu rzu­ciła się w wir zbie­ra­nia infor­ma­cji o swo­jej cho­ro­bie. Poże­rała pod­ręcz­niki, arty­kuły, strony inter­ne­towe, szu­ka­jąc choćby iskierki nadziei, którą wyklu­czyli u niej leka­rze. Ale wszystko, co czy­tała, utwier­dzało ją w tym, co już jej powie­dziano: nikt nie prze­żył raka tego typu. Cla­ire prze­cze­sy­wała sieć w poszu­ki­wa­niu jakiejś opo­wie­ści o remi­sji czy prze­ży­ciu – przy­naj­mniej jed­nej. Nie zna­la­zła.

Jedyną szansę prze­dłu­że­nia życia stwa­rzała tak zwana ope­ra­cja Whip­ple’a. Ten dra­styczny zabieg chi­rur­giczny polega na czę­ścio­wym usu­nię­ciu trzustki wraz z pęche­rzy­kiem żół­cio­wym, wycię­ciu frag­mentu jelita cien­kiego (dwu­nast­nicy i jelita czczego) oraz ewen­tu­al­nie czę­ści żołądka i śle­dziony. Wiążą się z tym poważne skutki uboczne i powi­kła­nia. Trzustka odgrywa bar­dzo ważną rolę w orga­ni­zmie (mię­dzy innymi regu­luje poziom cukru we krwi oraz tra­wie­nie), tym­cza­sem trzeba by się jej czę­ściowo pozbyć. Enzymy trzust­kowe są ogrom­nie silne, a ich wyciek – do któ­rego czę­sto docho­dzi po „Whip­ple’u” – może powo­do­wać obez­wład­nia­jące bóle. Po ope­ra­cji Cla­ire praw­do­po­dob­nie cier­pia­łaby z tego powodu, a także doświad­cza­łaby zatrzy­ma­nia pły­nów w orga­ni­zmie, skur­czów żołądka, męczą­cych wzdęć i gazów. W dłuż­szym cza­sie ryzy­ko­wa­łaby roz­wój cukrzycy, nie­do­krwi­sto­ści i pro­ble­mów tra­wien­nych, co pro­wa­dzi­łoby do osła­bie­nia, prze­wle­kłego zmę­cze­nia oraz nie­do­bo­rów wita­min i bio­pier­wiast­ków.

Nie mogąc usnąć, Cla­ire długo w nocy spi­sy­wała listę pytań, z któ­rymi uda się na kon­sul­ta­cję do chi­rurga:

Czy ope­ra­cja Whip­ple’a to moja jedyna szansa? Czy będę miała po niej cukrzycę albo pora­że­nie żołądka? Czy będę jesz­cze mogła kie­dy­kol­wiek nor­mal­nie jeść? Czy będę miała bóle? Jeżeli tak, jak długo trwa­jące? Ile trwa reha­bi­li­ta­cja poope­ra­cyjna? Czy to zmę­cze­nie, o któ­rym czy­ta­łam, kie­dy­kol­wiek ustąpi? Ile takich ope­ra­cji już pan wyko­nał? Z jakim wyni­kiem? Jak czę­sto wyko­nuje się ten zabieg u was w szpi­talu? Jakie uzy­skuje się wyniki?

Wyniki – jak wyja­śniał chi­rurg pod­czas kon­sul­ta­cji – nie są naj­lep­sze. Lekarz mówił wprost, bez ogró­dek, za co Cla­ire była mu wdzięczna. Popro­siła, by roz­ma­wiał z nią otwar­cie, i tak robił. Powie­dział jej, że dwu­cen­ty­me­trowy gru­czo­la­ko­rak jest resek­cyjny, czyli można go usu­nąć metodą Whip­ple’a. To jej jedyna szansa na wyle­cze­nie. Ale pro­ce­dura jest ryzy­kowna – długa, nie­do­sko­nała i przy­nosi dwu­znaczne efekty. Lekarz się­gnął po atlas chi­rurgiczny i otwo­rzył na roz­dziale z eta­pem zamy­ka­nia w meto­dzie Whip­ple’a – była to istna ency­klo­pe­dia róż­nych tech­nik zło­że­nia wnętrz­no­ści w całość po tym, jak zostały poroz­ci­nane.

– Widzi pani, ile jest róż­nych spo­so­bów zakoń­cze­nia tej ope­ra­cji? Wie pani, co to zna­czy? – Utkwił w niej wzrok przez dłuż­szą chwilę. – To zna­czy, że nie ma ani jed­nego naprawdę dobrego.

Poin­for­mo­wał ją, że zabieg może potrwać do ośmiu godzin. Powie­dział też, że jeżeli zanosi się u niej na zawał albo udar, to dosta­nie ich na stole. Sta­ty­styki są naj­róż­niej­sze. W nie­któ­rych źró­dłach Cla­ire wyczy­tała, że naraża się na tylko dwu­pro­cen­towe ryzyko zgonu pod­czas ope­ra­cji, ale w innych, że jest ono pięt­na­sto­pro­cen­towe. Chi­rurg powie­dział jej, że nawet jeżeli podda się zabie­gowi, jej szanse prze­ży­cia dal­szych pię­ciu lat wyno­szą około 5 pro­cent. Ogromna więk­szość pacjen­tów z tym rodza­jem raka umiera na niego w tym prze­dziale czasu nawet po przej­ściu ope­ra­cji Whip­ple’a. W tym miej­scu wtrą­cił się onko­log, mówiąc, że praw­do­po­do­bień­stwo prze­ży­cia pię­ciu lat wynosi 20 pro­cent, ale chi­rurg upie­rał się przy 5 i zaczęli z sobą dys­ku­to­wać.

– Pro­szę posłu­chać – w końcu powie­dział jej chi­rurg. – Nie­któ­rzy leka­rze mogą panią nama­wiać do tej ope­ra­cji. Ale ja nie muszę już sobie niczego udo­wad­niać. Wyko­na­łem dosta­tecz­nie dużo tych zabie­gów. I nie potrze­buję wię­cej pie­nię­dzy. Mam już jacht.

Cla­ire czuła, że chciałby ją wyle­czyć. Był chi­rur­giem, spe­cem od napra­wia­nia wszyst­kiego w orga­ni­zmie, od doko­ny­wa­nia magicz­nych wyczy­nów pre­cy­zyj­nymi ruchami pal­ców dzięki zaawan­so­wa­nej wie­dzy nauko­wej. Ale jed­no­cze­śnie przed­sta­wiał jej – tak jak pro­siła – nie­ko­lo­ry­zo­waną prawdę.

W domu Cla­ire obej­rzała na YouTube nagra­nia z wypo­wie­dziami pacjen­tów wiją­cych się z bólu po ope­ra­cji Whip­ple’a, któ­rzy opi­sy­wali dra­styczne skutki uboczne zabiegu. Wyszu­ki­wała dane sta­ty­styczne o pozio­mie prze­ży­wal­no­ści. Pła­kała. Modliła się. Zada­wała sobie trudne pyta­nia: Ile bólu zdo­łam znieść? Z jak wiel­kim bólem jestem gotowa trwać przez całą resztę życia? Z iloma ogra­ni­cze­niami jestem goto­wać dalej żyć? Czy mogę żyć, nie wycho­dząc już ani razu wię­cej w góry?

Osta­tecz­nie nie zde­cy­do­wała się na ope­ra­cję. Nie chciała prze­zna­czyć całego pozo­sta­ją­cego jej czasu na goni­twę za złud­nym, mało praw­do­po­dob­nym wyle­cze­niem, prze­sia­du­jąc w pocze­kal­niach gabi­ne­tów lekar­skich.

– Posta­no­wi­łam, że pozwolę, aby wszystko poto­czyło się zgod­nie z natu­ral­nym bie­giem rze­czy – opo­wiada. – Posta­no­wi­łam żyć z jak naj­więk­szym ogniem i rado­ścią tak długo, jak będzie mi dane.

W 2013 roku, pięć lat po dia­gno­zie i mrocz­nych roko­wa­niach, Cla­ire zna­la­zła się w szpi­talu w związku z cho­robą nie­po­wią­zaną z tam­tym rakiem, która wyma­gała tomo­gra­fii jamy brzusz­nej. Był to pierw­szy raz od chwili dia­gnozy, gdy wyko­ny­wano u niej bada­nie obra­zowe. Ocze­ku­jąc rychłej śmierci, Cla­ire skon­cen­tro­wała się po pro­stu na życiu, a czas pły­nął. Teraz, po pię­ciu latach, leka­rzy nie inte­re­so­wała aku­rat jej trzustka, ale ta uwi­docz­niła się na ska­nach i oka­zała się czy­sta. W miej­scu, w któ­rym znaj­do­wał się kie­dyś guz, niczego nie było.

Zdu­mieni leka­rze posta­no­wili zwe­ry­fi­ko­wać poprzed­nią dia­gnozę i zamó­wili z archi­wum slajdy z biop­sji, prze­ko­nani, że musiało dojść do pomyłki. Lecz dia­gnoza sprzed pię­ciu lat była poprawna. Bez tera­pii i ope­ra­cji gru­czo­la­ko­rak trzustki Cla­ire tajem­ni­czo znik­nął.

Jak do tego doszło? Nikt nie miał poję­cia, łącz­nie z Cla­ire. Jej leka­rze wie­dzieli tylko, czego pacjentka nie zro­biła: nie pod­dała się ope­ra­cji, che­mio­te­ra­pii ani naświe­tla­niom. Gdy z nią roz­ma­wia­łem, oka­zało się, że po dia­gno­zie pod­jęła pewne ważne kroki, ale żaden z jej leka­rzy nie był chętny ich poznać. Twier­dzili, że jej jed­nost­kowe doświad­cze­nie „nie ma war­to­ści medycz­nej”. To był po pro­stu jeden z tych dziw­nych przy­pad­ków, szczę­śliwy traf jeden na milion, bez zna­cze­nia.

Mnó­stwo ludzi okre­śli­łoby przy­pa­dek Cla­ire jako cud. W żar­go­nie medycz­nym nazy­wamy podobne sytu­acje mia­nem spon­ta­nicz­nej remi­sji. Ale bez względu na nazwę takie wyzdro­wie­nia z reguły nie są ana­li­zo­wane, pozo­stają czar­nymi skrzyn­kami, nie­otwie­ra­nymi przez nauki medyczne.

„Spon­ta­niczny” ozna­cza tu „nie­ma­jący przy­czyny”, ale prawdę mówiąc, w ogóle nie szu­ka­li­śmy tej przy­czyny. W dzie­jach medy­cyny pra­wie wcale nie sto­so­wano rygo­ry­stycz­nych metod nauko­wych do bada­nia nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień z nie­ule­czal­nych cho­rób. Roz­są­dek pod­po­wia­dałby, że są to przy­padki, które naj­bar­dziej chcia­łoby się wyja­śnić; być może ci ludzie tra­fili szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści na prze­ło­mowe ścieżki pro­wa­dzące ku zdro­wiu, które warto poznać. Tym­cza­sem spon­ta­niczne remi­sje to nie­mal cał­ko­wi­cie biała plama na mapie badań medycz­nych. Przy­padki takie jak Cla­ire są kla­sy­fi­ko­wane jako fuksy czy outliery (znaczne odstęp­stwa od śred­niej), a my przyj­mu­jemy po pro­stu do wia­do­mo­ści nar­ra­cję, że są nie­wy­tłu­ma­czalne. Ja jed­nak nie postrze­gam nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień w kate­go­riach fuk­sów ani odstępstw – podob­nie jak nie trak­tuję w takich kate­go­riach ludzi wyka­zu­ją­cych się wyjąt­kową spraw­no­ścią na innych polach. Serena Wil­liams i Michael Jor­dan są nie­wąt­pli­wie odstęp­stwami od śred­niej, lecz jed­no­cze­śnie jaśnie­ją­cymi przy­kła­dami moż­li­wo­ści czło­wieka. Ana­li­zu­jąc ich dzia­ła­nia i metody, możemy zro­zu­mieć, w jaki spo­sób dosko­na­lić nasze wła­sne.

Na igrzy­skach olim­pij­skich w Mek­syku w 1968 roku ame­ry­kań­ski sko­czek w dal Bob Beamon pod­biegł sprin­tem do progu i wybił się w powie­trze. Na nagra­niu widać, jakby pofru­nął niczym ptak, wypi­na­jąc pierś, po czym wylą­do­wał na pia­chu sto­pami do przodu. Lek­ko­atleta pobił aktu­alny wów­czas rekord świata o ponad pół metra, szo­ku­jąc publicz­ność i w prak­tyce roz­strzy­ga­jąc zawody. Kibice mówili, że to był skok „prze­kra­cza­jący ludz­kie poję­cie”. Wykro­czył rów­nież poza zasięg taśm pomia­ro­wych. Z cza­sem wyczyn ten nazwano „sko­kiem stu­le­cia”. Spor­towcy i naukowcy natych­miast przy­stą­pili do ana­liz, jak Beamon tego doko­nał i jak można pobić jego wynik, choć na to ostat­nie trzeba było cze­kać pra­wie dwa­dzie­ścia trzy lata.

Kiedy jed­nak coś podob­nego dzieje się w sfe­rze zdro­wia – kiedy osoba ska­zana prak­tycz­nie przez sys­tem medyczny na śmierć nagle zaczyna zdro­wieć – można odnieść wra­że­nie, jak­by­śmy się tego wsty­dzili. Te nad­zwy­czajne przy­padki są postrze­gane bar­dziej jak zagro­że­nie dla sys­temu niż inspi­ra­cja i zbywa się je mil­cze­niem bez dal­szej ana­lizy. Tajem­nica, cud, fuks, odstęp­stwo – mamy duży wybór ety­kie­tek, gorzej z wyja­śnie­niami.

Przez całe dzieje ludz­ko­ści żywi­li­śmy naj­róż­niej­sze poglądy na temat pocho­dze­nia cho­rób i dole­gli­wo­ści. Aż do sto­sun­kowo nie­daw­nych cza­sów – jesz­cze kil­ka­set lat temu – w więk­szo­ści kul­tur trak­to­wano cho­robę jako stan wywo­dzący się ze sfery ducho­wej; taka była wola boska, być może kara albo urok rzu­cony przez złego ducha. W sta­ro­żyt­nym Egip­cie praw­do­po­dob­nie nosi­li­by­śmy amu­let, by chro­nić się przed cho­ro­bami, a na ska­le­cze­nia i otar­cia nakła­dali miód (natu­ralny anty­bio­tyk). W razie cięż­kiej cho­roby medyk mógłby zde­cy­do­wać o wywo­ła­niu u pacjenta wymio­tów – w myśl teo­rii, że skoro w ciele jest mnó­stwo kana­łów, cho­roba może wska­zy­wać na ich zablo­ko­wa­nie, któ­remu należy zara­dzić. A gdyby wypa­dło nam uro­dzić się w sta­ro­żyt­nej Gre­cji, uwa­ża­li­by­śmy, że poszcze­gólne skład­niki ciała przy­na­leżą do róż­nych żywio­łów, które muszą pozo­sta­wać w rów­no­wa­dze; cho­roba świad­czy o zachwia­niu tej rów­no­wagi, a w kon­se­kwen­cji o koniecz­no­ści jej przy­wró­ce­nia. W tej sytu­acji uda­li­by­śmy się zapewne do jed­nego ze sta­ro­grec­kich askle­pie­jo­nów, sakral­nych ośrod­ków medycz­nych, w któ­rych pacjenci prze­cho­dzili kathar­sis (oczysz­cze­nie) i zapa­dali w enko­ime­sis (rytu­alny sen), po czym zosta­wali objęci opieką medyczną, łączącą zabiegi fizyczne z ducho­wymi pod czuj­nym okiem boga sztuki lekar­skiej Askle­piosa.

Choć upra­wia­nie medy­cyny w wielu sta­ro­żyt­nych kul­tu­rach opie­rało się w wiel­kim stop­niu na magii, reli­gii i zabo­bo­nach, nastę­po­wał rów­nież znaczny roz­wój wie­dzy: z jed­nej strony pozna­wano ana­to­mię, z dru­giej na pod­sta­wie obser­wa­cji oraz metodą prób i błę­dów kształ­to­wały się teo­rie cho­roby i zdro­wia, a także spo­soby lecze­nia ura­zów i scho­rzeń, czę­sto zio­łami, które były pre­kur­so­rami dzi­siej­szych far­ma­ceu­ty­ków. Nie­mniej samo pocho­dze­nie cho­rób wciąż się nam wymy­kało. Skąd bie­rze się cho­roba? Dla­czego wybiera tę, a nie inną osobę? Odwo­ły­wa­li­śmy się do astro­lo­gii oraz takich reme­diów jak pusz­cza­nie krwi, lecz jed­no­cze­śnie coraz czę­ściej dostrze­ga­li­śmy, że wiele scho­rzeń bie­rze się z brud­nej wody i ście­ków, toteż duże zna­cze­nie ma dba­nie o czy­stość ciała, mia­sta i źró­deł wody, choć nie do końca było jasne dla­czego.

W 36 roku przed naszą erą rzym­ski myśli­ciel Marek Teren­cjusz War­ron wydał porad­nik pro­wa­dze­nia gospo­dar­stwa wiej­skiego De re rustica (O upra­wie roli). W roz­dziale o inwen­ta­rzu żywym prze­strze­gał przed hodo­wa­niem zwie­rząt w pobliżu mokra­deł zgod­nie z gło­szoną przez sie­bie teo­rią, że „lęgną się tam pewne malut­kie, nie­wi­doczne dla oka stwo­rze­nia, które uno­szą się w powie­trzu, wni­kają do ciała poprzez usta i nos i powo­dują trudne do wyru­go­wa­nia cho­roby”. Inte­re­su­jąca teo­ria, choć nie­stety nie­moż­liwa do udo­wod­nie­nia w jego cza­sach.

W 1546 roku uka­zała się roz­prawa De con­ta­gione et con­ta­gio­sis mor­bis (O zaraź­li­wo­ści i cho­ro­bach zakaź­nych) wło­skiego leka­rza Giro­lama Fra­ca­stora. Autor przed­sta­wił w niej wła­sną teo­rię, według któ­rej drobne, szybko namna­ża­jące się, cho­ro­bo­twór­cze stwo­rze­nia – mikro­or­ga­ni­zmy – prze­no­szą się z czło­wieka na czło­wieka za pośred­nic­twem dotyku lub są roz­pro­wa­dzane z wia­trem. Kon­cep­cję tę dobrze przy­jęto, lecz znów z powodu braku dowo­dów na jej popar­cie osta­tecz­nie popa­dła nie­mal w cał­ko­wite zapo­mnie­nie. Dopiero w latach sześć­dzie­sią­tych XIX wieku fran­cu­ski che­mik Louis Pasteur, wyna­lazca metody eli­mi­na­cji pato­ge­nów, która do dziś nosi upa­mięt­nia­jącą go nazwę – paste­ry­za­cja – defi­ni­tyw­nie dowiódł słusz­no­ści teo­rii zaraz­ków. Był to ogromny skok w medy­cy­nie, lecz jed­no­cze­śnie zamknął nas w opar­tej na tym filo­zo­fii, którą kie­ru­jemy się w odnie­sie­niu do zdro­wia i cho­rób: zabić zarazki. Czy jest moż­liwe, że dziś jeste­śmy tak dalece oddani reali­za­cji tej misji, iż giną nam z oczu inne ważne drogi pro­wa­dzące do zdro­wia?

Leka­rzy uczy się, by igno­ro­wali „nar­ra­cyjne dodatki”, indy­wi­du­alne życie pacjenta, a wyłu­ski­wali przed­mio­towe i pod­mio­towe objawy scho­rze­nia, wspólne dla wszyst­kich cier­pią­cych na okre­śloną jed­nostkę cho­ro­bową. Ogra­ni­cza nas akcent kła­dziony na pato­lo­gię, na to, czego brak lub co źle funk­cjo­nuje, zamiast dostrze­ga­nia i pobu­dza­nia tego, co korzystne, wyjąt­kowe i wspa­niałe w życiu danej osoby – rów­nież w twoim życiu. W rezul­ta­cie pod­czas sta­rań, by przy­wró­cić zdro­wie, raz po raz popeł­niamy dra­ma­tyczne błędy. Lecząc cho­robę zamiast czło­wieka, pomi­jamy sze­roki kon­tekst jego życia, które obfi­tuje we wska­zówki i pod­po­wie­dzi, jak można opty­mal­nie popro­wa­dzić go ku zdro­wiu. Sku­piamy się na dole­gli­wo­ściach zamiast na ich głę­bo­kich przy­czy­nach i prze­pi­su­jemy leki, które czę­sto tylko maskują objawy, zamiast pod­jąć się dłu­go­trwa­łego i trud­nego wysiłku budo­wa­nia odpor­no­ści i wital­no­ści pacjenta. Upie­ramy się przy dzie­le­niu scho­rzeń na wywo­dzące się z psy­chiki bądź z ciała, zamiast zro­zu­mieć i doce­nić ich punkty styczne, w któ­rych zako­rze­niona jest więk­szość cho­rób.

Wresz­cie – mar­gi­na­li­zu­jemy rela­cje o nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wie­niach, które nie pasują do przy­ję­tego para­dyg­matu „jedna przy­czyna – jedno roz­wią­za­nie”. Na pod­sta­wie swo­jego doświad­cze­nia mogę zało­żyć się, że więk­szość pra­cow­ni­ków służby zdro­wia zetknęła się z przy­kła­dami nie­zwy­kłych ozdro­wień. Nie wiemy, co o nich myśleć, zatem – skoro nie miesz­czą się w ramach naszego układu odnie­sie­nia – odkła­damy je ad acta i o nich zapo­mi­namy; co naj­wy­żej cza­sem przy­cho­dzą nam na myśl późną nocą przy kawie w dyżurce pie­lę­gnia­rek albo w ciszy naszych wła­snych pry­wat­nych roz­my­ślań. Nie wiemy, jak wytłu­ma­czyć te zda­rze­nia. Z obawy przed wyśmia­niem w śro­do­wi­sku wahamy się przed publi­ko­wa­niem donie­sień o nich. Nie opo­wia­damy o nich pacjen­tom cier­pią­cym na te same scho­rze­nia. Nie chcemy dawać „fał­szy­wej nadziei”.

Pierw­szy raz zetkną­łem się z tema­tem nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień sie­dem­na­ście lat temu, gdy wła­śnie skoń­czy­łem rezy­den­turę i zaczy­na­łem prak­tykę psy­chia­tryczną. Dosta­łem ofertę podwój­nego zatrud­nie­nia w Szpi­talu McLe­ana i w Harvardz­kiej Szkole Medycz­nej, uru­cho­mi­łem też nie­wielką prak­tykę pry­watną. Czu­łem na sobie wielką pre­sję, aby wyka­zać się jako lekarz i jako wykła­dowca.

Pozna­łem wtedy Nikki, pie­lę­gniarkę onko­lo­giczną pra­cu­jącą w szpi­talu Mas­sa­chu­setts Gene­ral przy tej samej ulicy co ja, lecz nieco dalej. Przy­szła do mnie na wspólną sesję z doro­słym synem. Zdia­gno­zo­wano u niej raka trzustki i chciała mieć wspar­cie pod­czas prze­ka­zy­wa­nia wia­do­mo­ści o tym dziecku.

Nie­długo potem poin­for­mo­wała mnie, że idzie na bez­ter­mi­nowe zwol­nie­nie lekar­skie. Jej stan zdro­wia pogor­szył się tak, że nie mogła dłu­żej pra­co­wać. Była wycień­czona, miała trud­no­ści z jedze­niem, tra­ciła na wadze. Pla­no­wała wybrać się do Bra­zy­lii, gdzie w nie­wiel­kim pro­win­cjo­nal­nym mia­steczku Abadiânia przyj­mo­wał miej­scowy uzdro­wi­ciel. W walce z cho­robą wypró­bo­wała już wszystko, co ofe­ruje zachod­nia medy­cyna, uznała więc, że nie ma niczego do stra­ce­nia.

Dwa tygo­dnie po jej wyjeź­dzie ode­zwał się w moim gabi­ne­cie tele­fon. Dzwo­niła Nikki, wciąż z Bra­zy­lii.

– Musi pan tu przy­je­chać – powie­działa. – Popra­wia mi się. I widzę tu rze­czy, w jakie pan nie uwie­rzy.

Rela­cjo­no­wała jedną po dru­giej sytu­acje pozna­nych ludzi oraz uzdro­wie­nia, któ­rych była świad­kiem, kla­syczne histo­rie o tym, jak chromi zaczy­nają cho­dzić, a nie­wi­domi odzy­skują wzrok. Pewna kobieta z rakiem piersi poczuła, jak po dotknię­ciu uzdro­wi­ciela z jej klatki pier­sio­wej uszła „czarna chmura”, potem zaś jej guz zaczął się zmniej­szać. Nikki dzwo­niła do mnie i pisała z Bra­zy­lii przez kilka mie­sięcy – ale nie poje­cha­łem. W szpi­talu był młyn, mia­łem na gło­wie zaję­cia uni­wer­sy­tec­kie, a poza tym zacho­wy­wa­łem głę­boki scep­ty­cyzm. Wszyst­kie te przy­padki kwa­li­fi­ko­wa­łem jako zja­wi­ska w pełni wytłu­ma­czalne: chwi­lowe poprawy zdro­wia, błędne dia­gnozy, sytu­acje, w któ­rych kon­dy­cja pacjen­tów i tak by się popra­wiła.

Po powro­cie Nikki wyglą­dała tak, jakby wstą­piły w nią nowe siły. Jej stan był nie do pozna­nia. Cie­szyła się życiem, z ape­ty­tem pała­szo­wała steki (jedno z jej ulu­bio­nych dań) i sałatki. Pobyt w Bra­zy­lii dodał jej skrzy­deł. Powie­działa mi, że znowu czuje się gotowa kochać i być kochaną. Znik­nęły u niej pro­blemy z ten­den­cją do nad­mier­nej kon­troli, które wcze­śniej ją prze­śla­do­wały. Czuła się pełna ener­gii i rado­ści. Jakość jej życia stała się nie­po­rów­ny­walna z sytu­acją przed wyjaz­dem. Nie­stety, jej histo­ria nie koń­czy się tak jak w wypadku Cla­ire. Prawdę mówiąc, podob­nie jest z więk­szo­ścią ludzi. W końcu przy­szedł nawrót cho­roby i w ciągu nie­ca­łego roku rak poko­nał Nikki. Zanim się to jed­nak stało, ponow­nie nakła­niała mnie, żebym zain­te­re­so­wał się tym, co dzieje się w Bra­zy­lii.

Czy­ta­łem w pismach nauko­wych, iż rze­czy­wi­ste przy­padki spon­ta­nicz­nych remi­sji są bar­dzo rzad­kie, wystę­pują z czę­sto­tli­wo­ścią jeden na mniej wię­cej sto tysięcy. Sta­ty­styka ta powta­rzała się w jed­nym arty­kule po dru­gim, zawsze poda­wana w otoczce prawdy abso­lut­nej. Posta­no­wi­łem wytro­pić jej źró­dło, zorien­to­wać się, skąd te dane pocho­dzą. Oka­zało się, że zostały wzięte z sufitu, a następ­nie przy­jęte jako fak­tyczne były powie­lane w kolej­nych publi­ka­cjach.

Gdy nieco bar­dziej zagłę­bi­łem się w lite­ra­turę, poszu­ku­jąc zarówno obec­nych, jak i histo­rycz­nych przy­kła­dów spon­ta­nicz­nych wyzdro­wień, dozna­łem szoku. W XX wieku infor­ma­cje o spon­ta­nicz­nych remi­sjach poja­wiały się w stop­niowo coraz pokaź­niej­szej licz­bie i z coraz więk­szą czę­sto­tli­wo­ścią, zwy­kle ze zwyż­kami po waż­nych kon­fe­ren­cjach, książ­kach czy gło­śnych rela­cjach medial­nych. Na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych Insty­tut Nauk Noetycz­nych zaczął zbie­rać dane o wszyst­kich przy­pad­kach spon­ta­nicz­nych remi­sji, które docze­kały się opi­sów w lite­ra­tu­rze medycz­nej. W opu­bli­ko­wa­nej w 1993 roku bazie danych Spon­ta­ne­ous Remis­sion: An Anno­ta­ted Biblio­gra­phy (Spon­ta­niczna remi­sja: roz­sze­rzona biblio­gra­fia)1 udo­ku­men­to­wano 3500 wzmia­nek o spon­ta­nicz­nych wyzdro­wie­niach w ośmiu­set pismach nauko­wych. Przy­padki, które zostały zgło­szone, sta­no­wią jed­nak czu­bek góry lodo­wej. Pod­czas pierw­szego odczytu, na któ­rym poru­szy­łem temat spon­ta­nicz­nych remi­sji oraz wie­dzy, jaką mogli­by­śmy z nich czer­pać jako medycy, zapy­ta­łem zebra­nych w audy­to­rium leka­rzy, jak wielu z nich było świad­kami wyzdro­wie­nia, które nie dawało się wytłu­ma­czyć z per­spek­tywy medycz­nej. W sali wystrze­lił do góry las rąk. Ale gdy zapy­ta­łem, czy ktoś opi­sał te przy­padki i opu­bli­ko­wał obser­wa­cje, wszy­scy opu­ścili ręce.

Cho­dzi nie o to, że spon­ta­niczne remi­sje są rzad­ko­ścią, tylko o to, że atmos­fera stra­chu przed ośmie­sze­niem nie pozwala nam dostrzec ich skali. Ile było przy­pad­ków, które ni­gdy nie tra­fiły do lite­ra­tury medycz­nej z obaw przed nara­że­niem się na szy­der­stwo w śro­do­wi­sku? Bole­śnie odczu­wa­łem to jako nowy dyrek­tor do spraw medycz­nych w Szpi­talu McLe­ana, jed­nej z naj­star­szych i naj­sza­cow­niej­szych insty­tu­cji psy­chia­trycz­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Waha­łem się przed publi­ko­wa­niem swo­ich obser­wa­cji i szu­ka­niem dla nich popar­cia w świe­cie lekar­skim. Jed­nak każ­dego dnia widzia­łem, jak przy­padki spon­ta­nicznej remi­sji zazę­biają się z pro­ble­mami prze­śla­du­ją­cymi pacjen­tów czy to na oddziale wewnętrz­nym, psy­chia­trycz­nym, czy na SOR-ze. Codzien­nie widzia­łem osoby z naj­częst­szymi i naj­bar­dziej śmier­cio­no­śnymi cho­ro­bami: rakiem, cukrzycą, wień­cówką, cho­ro­bami auto­im­mu­no­lo­gicz­nymi i nie­wy­dol­no­ścią płuc – głów­nymi zabój­cami w kra­jach zachod­nich. Coraz lepiej nam wia­domo, że w roz­woju wielu z nich istotną rolę odgrywa styl życia. Zaczą­łem przy­pusz­czać, że gdyby moi pacjenci spró­bo­wali połowy stra­te­gii, które obser­wo­wa­łem w przy­pad­kach nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień, nastą­pi­łaby zde­cy­do­wana poprawa ogól­nego stanu zdro­wia, i to nie tylko u nich samych, ale w całym spo­łe­czeń­stwie. Jed­nak pre­sja, by trzy­mać się dogma­tycz­nych ram mojej pro­fe­sji, była bar­dzo silna i z naj­więk­szym tru­dem się jej pozby­wa­łem.

W dzie­ciń­stwie dora­sta­łem na nie­wiel­kiej far­mie w rol­ni­czym zakątku Indiany, pośród cią­gną­cych się po hory­zont pól kuku­ry­dzy i soi, pod gigan­tyczną kopułą nieba roz­po­startą nad rów­ni­nami Środ­ko­wego Zachodu. Pocho­dzę z rodziny ami­szów. Rodzice roz­stali się ze wspól­notą, gdy mia­łem dwa lata, ale dalej żyli­śmy zgod­nie z jej zasa­dami. Sami trzy­ma­li­śmy zwie­rzęta hodow­lane i zapew­nia­li­śmy sobie nie­mal całą żyw­ność, w tym mięso i mąkę. Matka ręcz­nie szyła nam ubra­nia. Tele­wi­zja, radio i więk­szość nowo­cze­snych udo­god­nień oraz aktyw­no­ści były uwa­żane za wytwory zła, któ­rych należy się bać i wystrze­gać. Był to dla mnie duszny, trudny do wytrzy­ma­nia świat, z któ­rego wyrwa­łem się, gdy tylko mogłem. Przez pierw­sze lata stu­dio­wa­łem w Whe­aton Col­lege w Chi­cago, potem przy­szła kolej na semi­na­rium w Prin­ce­ton i wydział lekar­ski w Szkole Medycz­nej Uni­wer­sy­tetu Indiany, a wresz­cie rezy­den­turę w Harvar­dzie. Wciąż pamię­tam, jak świat się przede mną otwie­rał – za drzwiami, które dotąd były szczel­nie zamknięte, uka­zały mi się wiel­kie prze­strze­nie moż­li­wo­ści. Wstą­pi­łem do semi­na­rium pełen pytań, poszu­ku­jąc na nie odpo­wie­dzi, pró­bu­jąc pogo­dzić fun­da­menty wiary dzie­ciń­stwa z nową wie­dzą i doświad­cze­niami. W Prin­ce­ton odpo­wie­dzi nie dosta­łem – poja­wiło się tylko wię­cej pytań. Ale nauczy­łem się też od mojego opie­kuna nauko­wego, że pyta­nia są rów­nie ważne. Mówił mi: „Celem nie­ko­niecz­nie jest dotar­cie do osta­tecz­nej odpo­wie­dzi. Cel sta­nowi pod­no­sze­nie jako­ści zada­wa­nych przez sie­bie pytań. O jako­ści odpo­wie­dzi decy­duje jakość pytań”.

Zada­wane przez nas pyta­nia są sno­pami świa­tła, które pozwa­lają się nam posu­wać do przodu. Jeżeli for­mu­łu­jemy dobre pyta­nia, mamy dużą szansę zmie­rzać w dobrym kie­runku.

Gdy po dosta­niu się do szkoły medycz­nej zetkną­łem się z panu­jącą tam zupeł­nie odmienną filo­zo­fią, poczu­łem się tak, jakby ktoś sma­gnął mnie biczem. Wciąż pamię­tam dokład­nie, gdzie sta­łem, kiedy uświa­do­mi­łem sobie, że kul­tura świata lekar­skiego jest zupeł­nie inna, niż się spo­dzie­wa­łem. Znaj­do­wa­łem się przy drzwiach auli, z któ­rej stu­denci wyszli wła­śnie po zaję­ciach, i zada­wa­łem pro­fe­so­rowi uszcze­gó­ło­wia­jące pyta­nie do jego wykładu.

– Wykuj na bla­chę mate­riał – odpo­wie­dział. – Nie zada­waj pytań.

Była to uwaga, którą mia­łem jesz­cze nie­raz usły­szeć na stu­diach medycz­nych: „Nie zada­waj pytań”, „Nie zada­waj pytań”, „Nie zada­waj pytań”. Oczy­wi­ście stu­denci medy­cyny muszą opa­no­wać mate­riał; przy­swo­je­nie pod­staw wie­dzy koniecz­nej do tego, by być leka­rzem, wymaga ogrom­nego nakładu czasu i wysiłku. Jed­nak w moim odczu­ciu uwaga ta sta­no­wiła przy­kre echo filo­zo­fii, w któ­rej mnie wycho­wy­wano: że dogmatu się nie kwe­stio­nuje.

Wku­wa­nie na pamięć i brak swo­body zada­wa­nia pytań tre­suje leka­rzy do tego, by trzy­mali wzrok pokor­nie spusz­czony i nie robili szumu. Sta­jemy się współ­winni dzia­ła­nia sys­temu, który – mimo owo­co­wa­nia nie­by­wa­łymi postę­pami badaw­czymi i tech­nicz­nymi – dzień po dniu zawo­dzi pacjen­tów, igno­ru­jąc ważne szanse przy­wra­ca­nia im zdro­wia. Przez dwie dekady pracy w sys­te­mie opieki medycz­nej widzia­łem nie­mało podob­nych zmar­no­wa­nych oka­zji – sytu­acji, w któ­rych mie­li­śmy moż­li­wość zmiany tra­jek­to­rii czy­je­goś życia, ale z tego nie sko­rzy­sta­li­śmy. Nade­szła wresz­cie pora, by naro­bić szumu. Dosze­dłem w końcu do takiego etapu, że zebra­łem się na odwagę zada­nia pytań, które powinny być zadane, i pój­ścia ich tro­pem tak daleko, jak może nas zapro­wa­dzić dzi­siej­sza nauka – a potem jesz­cze tro­chę dalej.

Nie wyko­nuje się kli­nicz­nych prób spon­ta­nicz­nych remi­sji; nie robi się w tym zakre­sie podwój­nie śle­pych badań, będą­cych zło­tym stan­dar­dem, na któ­rym opiera się funk­cjo­no­wa­nie świata medy­cyny. Ich prze­pro­wa­dze­nie byłoby nie­moż­liwe, gdyż obec­nie nie znamy spo­so­bów kon­tro­lo­wa­nia warun­ków, pod jakimi mia­łyby zacho­dzić spon­ta­niczne remi­sje, a testo­wa­nie róż­nych teo­rii na ter­mi­nal­nie cho­rych pacjen­tach jest nie­etyczne. W odnie­sie­niu do spon­ta­nicz­nych remi­sji musimy postę­po­wać jak antro­po­lo­dzy, detek­tywi czy spe­cja­li­ści medy­cyny sądo­wej, ana­li­zu­jąc oso­bi­ste rela­cje, doku­men­ta­cję lekar­ską oraz dostępne usta­le­nia naukowe, by zło­żyć puz­zle w całość. Ta książka jest wła­śnie taką próbą w moim wyko­na­niu.

Od 2003 roku pro­wa­dzę szcze­gó­łowe wywiady z ludźmi, któ­rzy prze­żyli pomimo doświad­cze­nia nie­ule­czal­nych cho­rób. Stu­diuję ich doku­men­ta­cję medyczną i dostrze­gam na tej pod­sta­wie pewien wzo­rzec sto­so­wa­nych przez nich zasad i zacho­wań. Nie dziwi mnie już nie­ocze­ki­wane zni­ka­nie cho­rób. Poje­cha­łem do Bra­zy­lii i do innych ośrod­ków, do któ­rych cią­gną tysiące osób wie­dzio­nych nadzieją na uzdro­wie­nie – i w któ­rych znacz­nie czę­ściej, niż jest to zro­zu­miałe w świe­tle naszego obec­nego para­dyg­matu medy­cyny, rze­czy­wi­ście odzy­skują oni zdro­wie. Podą­ża­łem śla­dami pew­nego uzdro­wi­ciela w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i obser­wo­wa­łem, jak pacjenci będący pod moją opieką doznają nie­spo­dzie­wa­nych remi­sji. Zma­ga­łem się z tar­ga­ją­cymi mną wła­snymi wąt­pli­wo­ściami i – mimo że posu­wam się do przodu – wciąż się z nimi bory­kam.

Ta książka nie jest argu­men­tem dla pacjen­tów, by prze­sta­wali zaży­wać prze­pi­sane leki czy odrzu­cali zale­cane inter­wen­cje lekar­skie. Opra­co­wane przez nas far­ma­ceu­tyki i tech­nika medyczna to nowa­tor­skie, nie­zbędne metody, które wie­lo­krot­nie ratują życie. Jak zilu­strują to histo­rie przy­ta­czane w tej książce, w wielu przy­pad­kach spon­ta­niczne remi­sje zacho­dzą w trak­cie olbrzy­mich wysił­ków podej­mo­wa­nych przez pra­cu­ją­cych z peł­nym poświę­ce­niem leka­rzy, któ­rzy prze­strze­gają naj­lep­szych stan­dar­dów swo­ich spe­cjal­no­ści. Wyjąt­kowe wyzdro­wie­nia poka­zują po pro­stu, że same inter­wen­cje medyczne nie­kiedy nie wystar­czają oraz że leka­rze nie znają wszyst­kich tajem­nic powrotu do zdro­wia.

W trak­cie swo­ich docie­kań dowie­dzia­łem się, że trzeba się­gać głę­biej do źró­deł cho­roby, nie poprze­sta­jąc na dłu­go­ter­mi­no­wym zale­cza­niu obja­wów – i tak postę­puję w opiece nad moimi pacjen­tami. Na krótką metę łago­dze­nie obja­wów odgrywa ważną rolę i sta­nowi wyraz empa­tii, ale w dłuż­szej per­spek­ty­wie należy leczyć przy­czyny cho­roby, które są czę­sto bar­dziej ukryte. Spon­ta­niczne zdro­wie­nie daje nam rzadki wgląd w te fun­da­men­talne przy­czyny. Mamy obo­wią­zek ana­li­zo­wać te przy­padki i wycią­gać z nich wszel­kie wnio­ski, na jakie pozwa­lają. Następ­nie zaś powin­ni­śmy włą­czać tę wie­dzę do naszego postę­po­wa­nia tera­peu­tycz­nego w sytu­acji cho­rób prze­wle­kłych i nie­ule­czal­nych, tak by sto­so­wać zarówno narzę­dzia nowo­cze­snej medy­cyny, jak i mądrość wynie­sioną z nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień.

W książce tej przed­sta­wiam pro­wa­dzone przez sie­dem­na­ście lat śledz­two w spra­wie zja­wi­ska spon­ta­nicz­nej remi­sji. W czę­ści I roz­pocz­niemy opo­wieść od miej­sca, w któ­rym i ja ją zaczy­na­łem: od prze­glądu pod­sta­wo­wych ele­men­tów skła­da­ją­cych się na zdro­wie. W przy­padku spon­ta­nicz­nej remi­sji coś powo­duje zmianę spo­dzie­wa­nego prze­biegu cho­roby – i to dia­me­tralną. Logicz­nym punk­tem wyj­ścia było przyj­rze­nie się ukła­dowi odpor­no­ścio­wemu (pierw­szej i naj­waż­niej­szej linii obrony orga­ni­zmu przed infek­cją i cho­robą) oraz wpły­wa­ją­cym na niego czyn­ni­kom: odży­wia­niu się, sty­lowi życia i stre­sowi. Raz po raz zda­rzało mi się widzieć, że ludzie, któ­rzy prze­rwali bieg nie­ule­czal­nych cho­rób, doko­ny­wali rewo­lu­cji na tych obsza­rach (zwy­kle nie­do­ce­nia­nych w ruty­no­wej opiece medycz­nej), wie­dzia­łem więc, że trzeba dotrzeć do szcze­gó­łów tego, co się działo i dla­czego. Dopro­wa­dziło to mnie nie tylko do pew­nych zaska­ku­ją­cych usta­leń o moż­li­wym wiel­kim zna­cze­niu tych inter­wen­cji dla zdro­wia, lecz rów­nież do pozna­nia niu­an­sów rela­cji umysł–ciało oraz tajem­nic ludz­kiego serca.

Nie zdzi­wiło mnie odkry­cie, że na styku psy­chiki z cia­łem kryje się ogromny poten­cjał, gdy idzie o rady­kalne zdro­wie­nie – nawet w medy­cy­nie głów­nego nurtu przy­znaje się prze­cież, że na przy­kład poziom stresu i wzorce myśle­nia mogą wpły­wać na zdro­wie fizyczne. Zasko­czyła mnie jed­nak skala tego oddzia­ły­wa­nia, na którą moje wykształ­ce­nie lekar­skie abso­lut­nie mnie nie przy­go­to­wało. W czę­ści II będziemy wspól­nie badać, jak silne są wza­jemne zależ­no­ści mię­dzy grun­tow­nym zdro­wie­niem a naszymi myślami, prze­ko­na­niami czy nawet naj­bar­dziej fun­da­men­tal­nym, czę­sto wcale nie­ana­li­zo­wa­nym obra­zem sie­bie. W końcu zaczą­łem zada­wać sobie pyta­nie, czy to moż­liwe, by toż­sa­mość w jakiś spo­sób deter­mi­no­wała zdol­ność zdro­wie­nia. Odpo­wiedź na to jest rów­nie odkryw­cza, co skom­pli­ko­wana.

W książce przed­sta­wiam obszerne pro­file osób, które prze­trwały nie­ule­czalne cho­roby i zgo­dziły się otwo­rzyć przede mną zarówno swoją doku­men­ta­cję medyczną, jak i swoje życie, gdy poszu­ki­wa­łem wyja­śnień ich zdro­wie­nia. Sta­ra­łem się uchwy­cić wie­lo­aspek­to­wość i nie­po­wta­rzal­ność ich histo­rii, sądzę bowiem, że świa­tło na tajem­nice spon­ta­nicz­nych remi­sji rzu­cają nie tylko podo­bień­stwa mię­dzy tymi oso­bami, lecz rów­nież dzie­lące je róż­nice. Jak napi­sał kie­dyś słynny psy­cho­log Carl Rogers, „naj­bar­dziej uni­wer­salne jest to, co naj­bar­dziej oso­bi­ste”.

Z ich przy­pad­ków wynika wnio­sek, że musimy stwo­rzyć w swoim orga­ni­zmie i swej psy­chice śro­do­wi­sko bio­lo­giczne, które przy­go­to­wuje grunt pod zdro­wie­nie. Ciało samo chce wyzdro­wieć. Ale zapew­nie­nie sprzy­ja­ją­cych temu warun­ków oka­zuje się sprawą dużo bar­dziej zło­żoną, niż się nas uczy. Moim celem jest poka­za­nie tego pro­cesu, zabra­nie cię, Czy­tel­niku, na eks­pe­dy­cję badaw­czą, w trak­cie któ­rej będziemy ana­li­zo­wać jeden przy­pa­dek po dru­gim, pozna­wać nową, prze­ło­mową wie­dzę naukową doty­czącą psy­chiki i ciała oraz tro­pić ścieżkę ku zdro­wiu, rysu­jącą się w tych opo­wie­ściach. Osta­tecz­nie dopro­wa­dziła mnie ona do stwo­rze­nia nowego modelu medy­cyny, opar­tego na – jak je nazy­wam – „czte­rech fila­rach zdro­wia”: uzdro­wie­niu układu odpor­no­ścio­wego, uzdro­wie­niu spo­sobu odży­wia­nia, uzdro­wie­niu reak­cji stre­so­wej i uzdro­wie­niu toż­sa­mo­ści.

Bada­nia na tym obsza­rze pozo­stają wciąż w fazie począt­ko­wej i z pew­no­ścią nie dys­po­nuję kom­ple­tem odpo­wie­dzi. Mam jed­nak do zaofe­ro­wa­nia pewne wstępne wnio­ski oraz wiele waż­nych pytań. Jedne i dru­gie zapro­wa­dziły mnie daleko na dro­dze do pozna­nia, jakie zja­wi­ska mogą zacho­dzić w ramach tych medycz­nych „cudów”. Słowa „cud” czę­sto uży­wamy w odnie­sie­niu do cze­goś, czego nie umiemy wytłu­ma­czyć. Ale nawet dla cudów ist­nieją jakieś wyja­śnie­nia – po pro­stu jesz­cze do nich nie dotar­li­śmy. Przy­pusz­czam zresztą, że nie­kiedy mamy opory przed tym, by pró­bo­wać je wyja­śnić, uwa­ża­jąc, że zna­le­zie­nie real­nego pro­cesu w tle cudu w jakiś spo­sób by go umniej­szyło, spo­spo­li­to­wało. Jed­nak moim zda­niem zro­zu­mie­nie wewnętrz­nych mecha­ni­zmów takich zadzi­wia­ją­cych zda­rzeń nie sprawi, że staną się mniej nad­zwy­czajne. Unieść wieko, zaj­rzeć do wnę­trza i dostrzec mecha­nizm wcze­śniej nie­wy­tłu­ma­czal­nego zja­wi­ska, rów­nie skom­pli­ko­wany jak try­biki zegara, zdaje mi się kolej­nym cudem.

Dawno temu przy­rze­kłem sobie, że nie będę pisał dopóty, dopóki nie będę dys­po­no­wał czymś, co koniecz­nie musi zostać powie­dziane. Dzie­więt­na­sto­wieczny filo­zof Søren Kier­ke­ga­ard dobit­nie wypo­wia­dał się o tym, jak wygląda życie jed­nostki w zgiełku i koło­wrotku nowo­cze­snego świata. W odróż­nie­niu od innych auto­rów nie chciał być po pro­stu kolej­nym gło­sem na tar­go­wi­sku idei ani nawet naj­do­no­śniej­szym z takich gło­sów – pra­gnął raczej uci­szyć ten zgiełk, aby czy­tel­nik mógł zna­leźć potrzebną mu prawdę i znowu zacząć żyć.

Mam nadzieję, że moja książka zadziała w taki wła­śnie spo­sób. Dodaję swój głos, bo uwa­żam, że ist­nieje pilna koniecz­ność mówie­nia o tych spra­wach. Przed­sta­wione tutaj opo­wie­ści uchy­lają zasłony; poka­zują, jak wiele wiemy o tym, co składa się na zdrowe, witalne, wręcz cudowne życie, a jed­no­cze­śnie jak bar­dzo zapo­mnie­li­śmy o tym, co wiemy. Jedy­nym spo­so­bem odzy­ska­nia tego cze­goś jest wyci­sze­nie zgiełku róż­nych opi­nii zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz sie­bie, tak by wró­cić do cze­goś bar­dziej pod­sta­wo­wego, pier­wot­nego i praw­dzi­wego – do tego przy­ćmio­nego, lecz nie­ga­sną­cego pło­mie­nia wie­dzy, który tli się w każ­dym z nas.

Choć pre­zen­to­wane usta­le­nia naukowe są nowe, a w nad­cho­dzą­cych deka­dach dowiemy się znacz­nie wię­cej, infor­ma­cje, które już zdo­by­li­śmy, oraz poten­cjał, jaki w nich tkwi, gdy idzie o dobro milio­nów, są zbyt donio­słe, by nie dzie­lić się nimi powszech­niej. Liczę na to, że ta książka nakre­śli wyraźną ścieżkę ku zdro­wiu ludziom bory­ka­ją­cym się z prze­wle­kłymi, a nawet nie­ule­czal­nymi scho­rze­niami, tym, któ­rych bli­scy są w takiej sytu­acji, oraz wszyst­kim, któ­rzy chcą po pro­stu żyć w jak naj­lep­szym zdro­wiu i wital­no­ści.

Nowo­cze­sna medy­cyna zwy­kle wszech­stron­nie przed­sta­wia sytu­ację pacjenta i pro­blemy, z któ­rymi będzie musiał żyć, ale nie pomaga mu w zro­zu­mie­niu, jaki jest zakres poten­cjal­nych sce­na­riu­szy, tego, co mogłoby się stać. Bez względu na to, czy cier­pisz na cukrzycę, cho­robę wień­cową, depre­sję, raka, zabu­rze­nie auto­im­mu­no­lo­giczne czy coś jesz­cze innego, nie­wy­klu­czone, że nie dosta­jesz ani nadziei, ani narzę­dzi zdro­wie­nia, potrzeb­nych do praw­dzi­wego odzy­ska­nia sił. Musimy poło­żyć na stole ope­ra­cyj­nym ewe­ne­menty, zana­li­zo­wać je i uczyć się na ich pod­sta­wie, tak by poten­cjał zda­rzeń nad­zwy­czaj­nych, który tkwi w każ­dym z nas, stał się dla wszyst­kich dostrze­galny.

* * *

Cla­ire osie­dliła się na Hawa­jach, tak jak wyma­rzyła przed cho­robą.

– Po dia­gno­zie nie sądzi­łam, że mi się uda – mówi – ale wszystko poszło zgod­nie z pla­nem.

Mieszka w O’ahu wraz z mężem oraz córką i zię­ciem, któ­rzy są muzy­kami. Wie­czory lubi spę­dzać na swoim lanai – otwar­tej, zada­szo­nej weran­dzie, typo­wej dla Hawa­jów – skąd podzi­wia widoki. Widzi świa­tła Hono­lulu i niebo zmie­nia­jące się zależ­nie od pogody. Nie­dawno nad­cią­gnął tam hura­gan, nio­sąc ryzyko znacz­nych znisz­czeń, ale oka­zał się mniej groźny, niż wszy­scy się oba­wiali. Sko­ja­rzyło mi się to z tym, jak rak niczym sza­le­jący hura­gan zagro­ził w pew­nym momen­cie zruj­no­wa­niem jej życia.

– Tro­chę nas prze­wiało, ale nie było więk­szych szkód – opo­wiada mi o ostat­nim sztor­mie. – Mie­li­śmy szczę­ście. Prze­szedł bokiem.

Jak spra­wić, by hura­gan prze­szedł bokiem? Odpo­wiedź na to pyta­nie nie jest pro­sta ani też to nie jest książka dla ludzi szu­ka­ją­cych pro­stych odpo­wie­dzi. To książka o dłu­gim pro­ce­sie odkry­wa­nia tajem­nic spon­ta­nicz­nej remi­sji – a być może też zawar­tych w niej sekre­tów trwa­łego zdro­wia i wital­no­ści. Pra­cu­jąc nad nią, nie tra­fia­łem na łatwe odpo­wie­dzi. Pod każ­dym kamie­niem, który poru­sza­łem w ich poszu­ki­wa­niu, znaj­do­wa­łem kolejne pyta­nie. Musia­łem cią­gle upo­mi­nać sam sie­bie, że nie wolno mi wycią­gać pochop­nych wnio­sków, gdy z pozoru naty­kam się już na „roz­wią­za­nie”. Celem jest pod­no­sze­nie jako­ści pytań. A pierw­sze z nich brzmiało: co tak naprawdę dzieje się w Bra­zy­lii?

Część I

Sensacyjna odporność

Roz­dział 1

Wejście w sferę niemożliwego

Moim zda­niem nic bar­dziej nie zwo­dzi nas w bada­niu natury niż sztywne prze­ko­na­nie, że zja­wi­ska pew­nego rodzaju są nie­moż­liwe.

Wil­liam James

Pierw­szą ope­ra­cją chi­rur­giczną, którą samo­dziel­nie prze­pro­wa­dza­łem, była ampu­ta­cja pod­udzia.

Zbli­żała się druga w nocy, a ja od wielu godzin byłem na nogach. Wezwano mnie page­rem do sali ope­ra­cyj­nej i przed­sta­wiono pacjenta, cukrzyka w star­szym wieku, który zgło­sił się z eks­tre­mal­nym bólem lewej nogi. Bada­jące go pie­lę­gniarki zna­la­zły liczne rany zgo­rze­li­nowe na jego lewej goleni i sto­pie. Zaawan­so­wana nie­le­czona cukrzyca może pro­wa­dzić do dra­ma­tycz­nych pro­ble­mów z krą­że­niem, które zmniej­szają ukrwie­nie koń­czyn. Do czasu, gdy ten czło­wiek przy­je­chał w środku nocy do SOR-u, miał już roz­le­głe uszko­dze­nia tka­nek i nie­bez­pieczną infek­cję. Noga była nie do ura­to­wa­nia.

Wyszo­ro­wa­łem przez prze­pi­sowe pięć minut dło­nie mię­dzy pal­cami i ręce aż do łokci. Potem potrzy­ma­łem je unie­sione, by wyschły w powie­trzu, i wsze­dłem tyłem przez drzwi do przed­sionka pro­wa­dzą­cego do sali ope­ra­cyj­nej. Asy­stentka nało­żyła mi far­tuch chi­rur­giczny, zawią­zała maseczkę i sta­nęła na pal­cach, by zało­żyć mi cze­pek – ale nie dosię­gła. Jestem dosyć wysoki. Wycią­gnęła się, ja tro­chę przy­kuc­ną­łem i oboje się zaśmia­li­śmy – a ja zda­łem sobie sprawę ze swego zde­ner­wo­wa­nia. Jako rezy­dent tuż po stu­diach mia­łem pierw­szy raz być sze­fem zespołu ope­ra­cyj­nego.

W chwili, gdy wyko­na­łem pierw­sze cię­cie, trema natych­miast mnie opu­ściła. Kiedy skal­pel wszedł czy­ściutko w nogę, zosta­wia­jąc za sobą głę­boką, cienką kre­skę, zalała mnie fala jakie­goś medy­ta­cyj­nego spo­koju, uczu­cie abso­lut­nego, kom­plet­nego sku­pie­nia. Czas pły­nął, a ja wyko­ny­wa­łem jedno cię­cie po dru­gim, przy­że­ga­jąc co chwila naczy­nia, by powstrzy­my­wać krwa­wie­nie oraz zacho­wać czy­stość i widocz­ność pola ope­ra­cyj­nego. Ni­gdy nie zapo­mnę zapa­chu przy­pie­ka­nego ciała ani dźwięku piły do kości, gdy roz­ci­na­łem pisz­czel. Przy­po­mi­nało mi to tro­chę pracę z piłą łań­cu­chową, którą obsłu­gi­wa­łem cza­sem jako nasto­la­tek na far­mie, ale tam­ten dźwięk był ostry i ter­ko­czący, a ten teraz sub­tel­niej­szy, deli­kat­niej­szy, choć także bar­dziej maka­bryczny. Ta chwila miała dla mnie w sobie coś sur­re­ali­stycz­nego – nie mogłem uwie­rzyć, że to ja stoję tu w far­tu­chu chi­rur­gicz­nym i masce. Moje szanse, by wylą­do­wać w tym miej­scu, wyda­wały się bar­dzo nikłe.

W wieku nasto­let­nim byłem wypło­szem, jakich mało. Wyni­kało to pew­nie po czę­ści z dora­sta­nia w fun­da­men­ta­li­stycz­nej rodzi­nie i z braku poczu­cia, że gdzie­kol­wiek pasuję. W szkole śred­niej zają­łem pierw­sze miej­sce w gło­so­wa­niu na naj­bar­dziej nie­śmia­łego kolegę. W szy­tych ręcz­nie ubra­niach czu­łem się zawsze nie­swojo, wysia­da­jąc z auto­busu szkol­nego i wra­ca­jąc do rodzin­nego domu z poczu­ciem, jak­bym cofał się w cza­sie. Tele­wi­zja i radio były zaka­zane, a cały świat wyda­wał mi się wtedy mały. Doro­śli, któ­rych zna­łem, pra­co­wali na far­mach albo wyjąt­kowo u kogoś jako robot­nicy fizyczni. Matka dora­biała jako pie­lę­gniarka w szpi­talu lute­rań­skim w Fort Wayne i kiedy skoń­czy­łem sie­dem­na­ście lat, zapro­po­no­wała, żebym zgło­sił się tam na sani­ta­riu­sza. Byłem rosły i silny – nawy­kły do nosze­nia cięż­kich bel siana i wia­der wody czy ziarna – więc bez trudu mogłem dźwi­gnąć doro­słego męż­czy­znę na nosze czy prze­nieść pacjenta na wózek inwa­lidzki.

W tej pracy zoba­czy­łem całe spek­trum doświad­czeń czło­wieka. Wypro­wa­dza­łem na skwer przed szpi­tal młode matki z nowo naro­dzo­nymi dziećmi na rękach. Pod­sta­wia­łem ludziom w łóżku baseny i wyno­si­łem nie­czy­sto­ści. Zbie­ra­łem brudną pościel. Ście­ra­łem krew z posadzki po dłu­gich zabie­gach. Widzia­łem, jak dzie­cia­kowi cho­remu na raka wypa­dały włosy, a potem jak przy­szedł po kilku mie­sią­cach z odra­sta­jącą czu­pryną, nio­sąc w zaci­śnię­tej pią­stce pęk balo­nów. Poma­ga­łem pie­lę­gniar­kom obra­cać pacjen­tów w łóżku. Trzy­ma­łem ich w ramio­nach, kiedy ich myły i zmie­niały im opa­trunki. Wozi­łem do kost­nicy ludzi okry­tych prze­ście­ra­dłem.

Zazna­jo­mi­łem się z pie­lę­gniar­kami lepiej niż z leka­rzami. To one były zawsze na poste­runku, w każ­dej chwili gotowe sta­nąć przy łóżku pacjen­tów. One mnie szko­liły, nauczyły pobie­rać krew, pod­łą­czać elek­trody i robić EKG.

– Masz dryg do pacjen­tów – mówiły mi. – Powi­nie­neś zostać leka­rzem.

Była to zaska­ku­jąca myśl, ale padła na żyzny grunt w moim mózgu. Zakieł­ko­wała i zaczęła rosnąć. Ni­gdy wcze­śniej nie przy­szło mi do głowy, że taka przy­szłość jest dla mnie moż­liwa.

I oto teraz stoję przy stole i wyko­nuję ope­ra­cję, taką, po jakich daw­niej odwo­zi­łem pacjen­tów na wóz­kach, gdy chi­rur­dzy skoń­czyli już swoją pracę i pozrzu­cali na pod­łogę maski oraz czepki.

W przy­padku ampu­ta­cji należy zacho­wać dosta­tecz­nie dużo mię­śni poni­żej odcię­tej kości, by dało się ufor­mo­wać kikut, który będzie mógł łatwo – a naj­le­piej też bez­bo­le­śnie – wpa­so­wać się kie­dyś w pro­tezę. Gdy zakła­da­łem szwy długą, zakrzy­wioną igłą, sta­ra­łem się nadać koń­czy­nie kształt, który na to pozwoli, choć wąt­pi­łem, by ten męż­czy­zna, nawet mając pro­tezę, mógł kie­dy­kol­wiek wstać z wózka inwa­lidz­kiego. Ope­ra­cja prze­bie­gła pomyśl­nie, ale mar­twi­łem się o niego. Był leciwy i scho­ro­wany. Insu­lina, którą przyj­mo­wał przez więk­szą część życia, prze­sta­wała mu wystar­czać i jego orga­nizm zaczął się wyłą­czać, jedna koń­czyna po dru­giej. Zasta­na­wia­łem się, czy wcze­śniej, dawno temu, można było zro­bić dla niego coś wię­cej, by nadać inny bieg wypad­kom.

Zają­łem się medy­cyną z myślą o tym, żeby poma­gać ludziom. Wyobra­ża­łem sobie, że będę umoż­li­wiał pacjen­tom pro­wa­dze­nie zdrow­szego życia – lep­szego życia. Tym­cza­sem stwier­dzi­łem, że to, co robimy jako leka­rze, oka­zuje się w więk­szo­ści nie­wy­star­cza­jące i przy­cho­dzi za późno. Widzia­łem, jak moi kole­dzy pra­cują w nad­go­dzi­nach, czę­sto całą dobę, bie­ga­jąc od pacjenta do pacjenta. To nie z braku pra­co­wi­to­ści czy nie­do­sta­tecz­nego odda­nia jest nam czę­sto tak trudno dopro­wa­dzić do powrotu cho­rych do sił. Zawsze opie­ramy się na tak wąskim wycinku histo­rii pacjenta, że tra­cimy z oczu cało­ściowy obraz i leczymy prze­jawy cho­roby, a nie jej zasad­ni­cze przy­czyny. Każ­dego dnia widy­wa­łem ludzi cier­pią­cych na naprawdę cięż­kie scho­rze­nia, któ­rym były potrzebne praw­dziwe roz­wią­za­nia.

Po latach wciąż mia­łem przed oczami tego męż­czy­znę – mojego pierw­szego pacjenta chi­rur­gicz­nego – u któ­rego na długo przed tym, zanim tra­fił pod mój nóż, roz­wi­nęła się cukrzyca, powo­du­jąca stop­niowe pogar­sza­nie się kon­dy­cji zdro­wot­nej aż do etapu wyklu­cza­ją­cego moż­li­wość wyzdro­wie­nia. Jed­no­cze­śnie nie dawało mi spo­koju to, że wska­zówki potrzebne do udzie­la­nia w porę pomocy takim oso­bom jak on mogą się kryć w nie­ana­li­zo­wa­nych przez nikogo przy­pad­kach spon­ta­nicz­nych remi­sji. W 2003 roku kupi­łem w końcu bilet do Bra­zy­lii.

Rozkładanie „cudów” na czynniki pierwsze

Kiedy wysia­dłem z samo­lotu w Bra­si­lii (sto­licy Bra­zy­lii), powi­tało mnie bal­sa­miczne powie­trze, cie­płe jak woda w wan­nie. Był marzec, późne lato na pół­kuli połu­dnio­wej. Wyda­wało się, że słońce prze­nika wprost do moich kości, wyga­nia­jąc resztki ziąbu bostoń­skiej zimy, którą zosta­wi­łem za sobą. „Może ta podróż nie jest jed­nak takim cał­kiem złym pomy­słem” – stwier­dzi­łem. Ale wąt­pli­wo­ści wciąż mnie nie opusz­czały.

Gdy podej­mo­wa­łem decy­zję o zwe­ry­fi­ko­wa­niu donie­sień o „cudow­nych” zda­rze­niach w kilku ośrod­kach uzdro­wi­ciel­skich w Bra­zy­lii, nie mia­łem poję­cia, na co się piszę. Sądzi­łem, że wybiorę się tam na tydzień, poroz­glą­dam na miej­scu i wrócę z odpo­wie­dziami na upar­cie nur­tu­jące mnie pyta­nie, czy w tych donie­sie­niach tkwi jakieś ziarno prawdy. Dziś wstyd mi się do tego przy­znać, ale wła­ści­wie byłem w dużym stop­niu prze­ko­nany, że nie. Mia­łem nie­mal pew­ność, iż kiedy tylko poskro­bię tro­chę z wierz­chu, błysz­czący lakier „cudow­nych uzdro­wień” złusz­czy się i wyjawi skryty pod nim prze­kręt. Krótki wypad, oczysz­cze­nie sumie­nia, a potem wrócę do swo­jego życia i pracy zawo­do­wej, nie kło­po­cząc się już spon­ta­nicz­nymi wyzdro­wie­niami i ich ewen­tu­al­nym zna­cze­niem.

W poprze­dza­ją­cym wyjazd roku pozna­łem wiele pocho­dzą­cych z Bra­zy­lii oraz z innych miejsc rela­cji o nagłych wyzdro­wie­niach z nie­ule­czal­nych cho­rób. Zaczęło się to od Nikki, ale szybko się roz­ro­sło. Z całego kraju dosta­wa­łem tele­fony od ludzi despe­racko pra­gną­cych podzie­lić się opo­wie­ściami o swoim powro­cie do zdro­wia. Oka­zało się, że kiedy odmó­wi­łem Nikki uda­nia się z misją wery­fi­ka­cyjną, popro­siła osoby poznane w Bra­zy­lii, by się ze mną kon­tak­to­wały. W ten spo­sób roz­nio­sła się wieść, że pro­wa­dzę bada­nia na temat spon­ta­nicz­nych wyzdro­wień. Nie­które ze sły­sza­nych przeze mnie opo­wie­ści brzmiały cał­kiem nie­praw­do­po­dob­nie. Ale ludzie ci byli nie­zwy­kle otwarci. Spi­sy­wali swoje histo­rie i wysy­łali mi mailem. Dołą­czali prze­świe­tle­nia, skany MRI (rezo­nansu magne­tycz­nego) i wyniki badań z odręcz­nymi adno­ta­cjami leka­rzy na mar­gi­ne­sach.

W nie­któ­rych przy­pad­kach bra­ko­wało dosta­tecz­nych dowo­dów, by uza­sad­nić twier­dze­nie o spon­ta­nicz­nym wyzdro­wie­niu, albo też pier­wotna dia­gnoza wyda­wała mi się nie­pewna. Nie­które wyglą­dały obie­cu­jąco, ale per­spek­tywa cza­sowa była zbyt krótka – mogło cho­dzić o przej­ściowe remi­sje, o chwi­lową prze­rwę w prze­biegu cho­roby pro­wa­dzą­cej osta­tecz­nie do zgonu. Zda­rzały się też przy­padki ludzi tak roz­pacz­li­wie chcą­cych wyzdro­wieć, że wyda­wało się im, iż zdro­wieją, choć cho­roba się pogłę­biała. Serce kra­jało mi się na myśl o nich; rozu­mia­łem ich pra­gnie­nie, by odzy­skać siły – pra­gnie­nie tak wiel­kie, że w końcu wzbu­dzali w sobie prze­ko­na­nie, iż się to doko­nało. Ale to nie zna­czy, że tak było rze­czy­wi­ście.

Kiedy ludzie dzwo­nili lub przy­sy­łali swoje opo­wie­ści mailem, słu­cha­łem ich i czy­ta­łem, co napi­sali – ale ogra­ni­cza­łem się do tego. Przy­gnia­tało mnie cięż­kie jarzmo obo­wiąz­ków admi­ni­stra­cyj­nych, kli­nicz­nych i aka­de­mic­kich. Nie był to moment, by rzu­cać się z motyką na słońce, tro­pić trudne do zde­fi­nio­wa­nia zja­wi­sko, które nie­mal na pewno roz­pły­nie się jak miraż, szu­kać współ­cze­snego zdroju wiecz­nej mło­do­ści.

„Ma pan odpo­wied­nie przy­go­to­wa­nie, ma pan wła­ściwą per­spek­tywę” – nale­gała Nikki, odno­sząc się do mojego wykształ­ce­nia medycz­nego oraz dyplomu z teo­lo­gii. W jej odczu­ciu wyda­wa­łem się ide­alne pre­dys­po­no­wany do tego, żeby z otwar­tym umy­słem podejść do bada­nia zja­wi­ska spon­ta­nicz­nych wyzdro­wień. A rela­cjo­no­wane histo­rie rze­czy­wi­ście robiły wra­że­nie: guzy roz­pusz­cza­jące się jak kostki lodu, para­li­tycy sta­jący na nogach i zaczy­na­jący cho­dzić, ludzie z cho­ro­bami ter­mi­nal­nymi żywi i pełni sił po latach od czasu, kiedy spo­dzie­wano się ich śmierci. Jed­nak wszystko to były tylko opo­wie­ści – bra­ko­wało dowo­dów, przy­naj­mniej na razie – a ja bałem się, że idąc krok dalej, zary­zy­kuję miej­sce pracy i repu­ta­cję, a nie znajdę real­nych argu­men­tów na popar­cie praw­dzi­wo­ści rze­ko­mych cudów.

Czy jed­nak mogłem w nie­skoń­czo­ność odwra­cać się ple­cami od tego, co może sta­no­wić nie­tknięte, roz­le­głe pole prze­ło­mo­wych badań nauko­wych? Trudno było zapo­mnieć o nie­któ­rych opi­sy­wa­nych przy­pad­kach. W sytu­acji tych ludzi ist­niały rze­czy­wi­ste dowody dia­gnozy i remi­sji. Prze­glą­da­jąc ich doku­men­ta­cję medyczną, nie potra­fi­łem wyja­śnić tych zda­rzeń. Może naprawdę coś się dzieje – coś, na co nowo­cze­sna medy­cyna zamyka oczy.

Od kiedy zda­łem sobie sprawę, jak nie­po­prawne były dane o czę­sto­tli­wo­ści spon­ta­nicz­nych wyzdro­wień, moje docie­ka­nia nabrały tempa. Noc po nocy po zakoń­cze­niu wie­czor­nego obchodu sia­da­łem przed kom­pu­te­rem, kli­ka­łem na arty­kuły medyczne, wpro­wa­dza­łem do nauko­wych baz danych hasło „spon­ta­niczna remi­sja” i podą­ża­łem tro­pem okru­szy­nek chleba tam, dokąd mnie wio­dły. Zszo­ko­wała mnie skala moich zna­le­zisk.

Przy­kłady spon­ta­nicz­nych remi­sji nie­ule­czal­nych cho­rób były wszę­dzie – trudno tylko się je dostrze­gało. Uwa­żane za „odstęp­stwa” nie były zwy­kle oma­wiane w pod­ręcz­ni­ko­wych opi­sach prze­biegu cho­roby i jej opcji tera­peu­tycz­nych. Po zebra­niu licz­nych danych i ich agre­ga­cji przy­padki nad­zwy­czaj­nych wyzdro­wień, wyglą­da­jące jak fuksy czy przy­pad­kowe błędy na wykre­sie, roz­my­wały się w masie śred­nich. W naukach medycz­nych opie­ramy się na uśred­nia­niu, na tym, co dzieje się „nor­mal­nie” i jak funk­cjo­nuje „prze­ciętna” osoba. Kiedy jed­nak zaczą­łem szu­kać przy­pad­ków spon­ta­nicz­nej remi­sji, oka­zało się, że tra­fiam na nie nie­mal na każ­dym kroku. Przez cały czas kryły się wprost pod latar­nią.

Dawno temu, gdy posta­no­wi­łem porzu­cić zamknięte w opłot­kach wiej­skie życie i pójść na stu­dia, poprzy­sią­głem sobie, że będę szedł za gło­sem prawdy, dokąd­kol­wiek mnie zapro­wa­dzi. Upra­wia­nie nauki pociąga za sobą wkra­cza­nie w rejony, do któ­rych cza­sem nie chcia­łoby się wkra­czać, bo nie jest to poli­tycz­nie wygodne. Przy­szedł czas, by posta­wić nie­za­da­wane w medy­cy­nie pyta­nia, dla­czego zacho­dzą przy­padki spon­ta­nicz­nej remi­sji. Nawet gdyby moje docie­ka­nia miały poskut­ko­wać tylko oba­le­niem wiary w te zja­wi­ska, moim obo­wiąz­kiem było podą­żać za pyta­niami. Pamię­ta­łem dobrze mojego opie­kuna nauko­wego z Prin­ce­ton i jego man­trę: „O jako­ści odpo­wie­dzi decy­duje jakość pytań”. Jakże mie­li­śmy dojść do jakich­kol­wiek odpo­wie­dzi, jeśli w ogóle nie zada­wa­li­śmy pytań?

Tak­sówką z lot­ni­ska do pierw­szego z kilku ośrod­ków uzdra­wia­nia „ducho­wego” jechało się pół­to­rej godziny. Gdy zosta­wi­li­śmy za sobą rogatki Bra­si­lii, przed moimi oczami roz­to­czył się widok na roz­le­gły pagór­ko­waty kra­jo­braz, pełen pokry­tych zie­le­nią wzgórz. Pró­bo­wa­łem się zre­lak­so­wać podzi­wia­niem oko­licy, ale w myślach tłu­kły mi się wciąż pyta­nia i wąt­pli­wo­ści. Czy to wszystko nie okaże się jedną wielką pomyłką? Będę się pil­no­wał, żeby zacho­wy­wać otwarty umysł. Będę zada­wał dużo pytań, ale trzeba, żeby mnie one dokądś dopro­wa­dziły.

Cen­tra uzdro­wi­ciel­skie mie­ściły się w małych mia­stecz­kach na wiej­skich tere­nach kraju. Zoba­czy­łem tam, jak głę­boką ducho­wo­ścią cechują się miesz­kańcy Bra­zy­lii. To kul­tura zde­cy­do­wa­nie odmienna od mojej. Ludzie funk­cjo­nują tam w sys­te­mie prze­ko­nań, zgod­nie z któ­rym przyj­muje się, iż uzdro­wi­ciel może komu­ni­ko­wać się z duchami czy ener­giami obec­nymi na innym pla­nie – z nie­wi­dzial­nym świa­tem, który jest rze­czy­wist­szy i istot­niej­szy niż ten widzialny i doty­kalny. W tym uję­ciu świat fizyczny wydaje się tylko bla­dym cie­niem tego głęb­szego, praw­dziw­szego świata. W ramach owych wie­rzeń nie­wy­sła­wialne w swej natu­rze jako­ści, takie jak miłość czy ludzka dusza, uważa się za prze­po­tężne siły, zwłasz­cza w kon­tek­ście cho­roby i zdro­wie­nia. Dole­gli­wo­ści zaczy­nają się w duszy, a kiedy czło­wiek dopro­wa­dzi do jej uzdro­wie­nia, fizyczne ciało „dosto­so­wuje się” do nowych realiów.

Ludzie zjeż­dżali do tych ośrod­ków z całego kraju, nie­kiedy sprze­da­jąc doby­tek na pokry­cie kosz­tów podróży. Insty­tu­cja, do któ­rej zmie­rza­łem, Casa de dom Inácio Loy­ola w Abadiânii, róż­niła się od pozo­sta­łych tym, że przy­cią­gała cho­rych z całego świata. Ze wspól­noty tej pocho­dziło chyba naj­wię­cej donie­sień o remi­sjach, a co naj­mniej tych kilka, które wyse­lek­cjo­no­wa­łem przed przy­by­ciem, wyglą­dało dosta­tecz­nie inte­re­su­jąco, by zachę­cić mnie do wizyty. Poza tym Nikki nale­gała, żebym zapo­znał się wła­śnie z tym miej­scem.

Po dotar­ciu na miej­sce naj­pierw rozej­rza­łem się po posia­dło­ści. Była to w dużym stop­niu „rezy­den­cja pod chmurką”, wtu­lona mię­dzy bujną roślin­ność zie­lo­nych pagór­ków. Znaj­do­wały się tu prze­strze­nie do medy­ta­cji i modli­twy oraz ogrody z wiją­cymi się alej­kami i ławecz­kami w cie­niu drzew róża­nych. Nie­wąt­pli­wie pobyt w takim miej­scu, które zda­wało się leżeć za sied­mioma górami i sied­mioma lasami, z dala od nor­mal­nego życia każ­dego przy­by­sza z jego stre­sami i zmar­twie­niami, sprzy­jał – że tak powiem – „rese­towi” umy­słu tudzież ciała i być może zna­le­zie­niu rezerw, pozwa­la­ją­cych zwal­czyć pewne cho­roby i dole­gli­wo­ści psy­chiczne oraz fizyczne. Nawet ja odczu­łem, jak top­nieją moje nie­po­koje. Stresy i lęki, które przy­wio­złem z sobą z Bostonu, wypa­ro­wy­wały w pro­mie­niach cie­płego słońca, uno­szone łagod­nymi powie­wami zefirka. Ale oczy­wi­ście wypad na wczasy nie ule­cza nieule­czalnie cho­rych. Jeżeli rela­cje, jakie mi prze­ka­zano, były praw­dziwe, musiało się tu dziać coś wię­cej.

Gdy pozna­wa­łem się z João Teixe­irą de Faria, zna­nym rów­nież jako João de Deus, Jan Boski, uzdro­wi­cie­lem, któ­remu wielu przy­by­szy przy­pi­sy­wało odzy­ska­nie sił, sie­dział on w dużym fotelu w bez­po­śred­nim sąsiedz­twie tłumu pogrą­żo­nych w medy­ta­cji ludzi. Ubrany cały na biało miał ciemne, prze­rze­dza­jące się włosy, a na nosie oku­lary. Ludzie cze­kali w dłu­gim rządku na widze­nie z nim – podej­ście na moment, by w ciągu zale­d­wie kil­ku­na­stu sekund otrzy­mać dia­gnozę i receptę, po czym wró­cić do medy­ta­cji. Poda­jąc mu rękę, mia­łem świa­do­mość, że jedni uwa­żają go za cudo­twórcę, inni za nacią­ga­cza (a z cza­sem miały zostać wysu­nięte prze­ciw niemu jesz­cze cięż­sze zarzuty).

Powo­dów do scep­ty­cy­zmu wobec Farii mi nie bra­ko­wało. Wie­dzia­łem, iż twier­dził, że zaj­muje się „chi­rur­gią duchową”, a choć jego sesje uzdra­wia­jące były cał­ko­wi­cie dar­mowe, podob­nie jak ofe­ro­wany codzien­nie obiad, ośro­dek zara­biał mię­dzy innymi na sprze­daży mie­sza­nek zio­ło­wych wła­snej kom­po­zy­cji. Ile­kroć ludzie przy­pi­sują „cudowne” uzdro­wie­nia kon­kret­nej oso­bie lub miej­scu, zapala mi się w gło­wie czer­wona lampka. Sto pięć­dzie­siąt lat temu z górą zaczęto opo­wia­dać o uzdro­wie­niach za sprawą świę­tej wody w Lour­des we Fran­cji. Kiedy jed­nak zebrało się kon­sy­lium, by zwe­ry­fi­ko­wać owe twier­dze­nia, nie dało się powią­zać wyzdro­wień z tą wodą w sta­ty­stycz­nie zna­czący spo­sób. Gdy­bym nale­żał do kon­sy­lium ana­li­zu­ją­cego przed laty zda­rze­nia w Lour­des, skon­cen­tro­wał­bym się na ludziach dozna­ją­cych uzdro­wie­nia, nie na źró­dełku. Podob­nie teraz w Abadiânii naj­bar­dziej inte­re­so­wała mnie spo­łecz­ność – to była wyjąt­kowa popu­la­cja z dużą czę­sto­tli­wo­ścią donie­sień o remi­sjach.

Mil­cząco przy­ją­łem pewien wyznacz­nik: będę się zaj­mo­wał tylko tymi przy­pad­kami, w któ­rych wystę­pują bez­dy­sku­syjne medyczne dowody zaj­ścia jakie­goś nie­wy­tłu­ma­czal­nego zda­rze­nia2. Jedną z pierw­szych osób, z któ­rymi prze­pro­wa­dzi­łem wywiad, był Juan, zażywny męż­czy­zna po osiem­dzie­siątce, który co roku przy­jeż­dżał z rodziną do Casa de dom Inácio Loy­ola. W innej czę­ści kraju pro­wa­dził gospo­dar­stwo, upra­wia­jąc soję, a jego ogo­rzałe dło­nie, znisz­czone i wypo­le­ro­wane jak drewno, zaświad­czały o wie­lo­let­niej pracy na roli. Przed kil­ku­dzie­się­cioma laty roz­po­znano u niego w biop­sji gle­jaka wie­lo­po­sta­cio­wego, zabój­czy i agre­syw­nie roz­ra­sta­jący się nowo­twór zło­śliwy mózgu. Nie jest to cho­roba, która daje szanse na prze­ży­cie – w ciągu pię­ciu lat od dia­gnozy przy życiu pozo­staje tylko od 2 do 5 pro­cent pacjen­tów, a w następ­nych latach ten nie­wielki odse­tek szybko spada do zera. Nie ist­nieje tera­pia gle­jaka wie­lo­po­sta­cio­wego; lecze­nie ma cha­rak­ter palia­tywny z celem zapew­nie­nia cho­rym względ­nego kom­fortu i w miarę moż­li­wo­ści prze­dłu­że­nia odro­binę ich życia. Tym­cza­sem Juan sie­dział przede mną kil­ka­dzie­siąt lat po dia­gno­zie try­ska­jący, jak na swój wiek, zdro­wiem i roz­ta­czał wokół sie­bie aurę cichego, medy­ta­cyj­nego spo­koju.

Zapy­ta­łem go, czemu jego zda­niem zawdzię­cza to nie­by­wałe wyzdro­wie­nie. Wzru­szył ramio­nami i roz­ło­żył ręce. Któż to może wie­dzieć? Powie­dział mi, że po otrzy­ma­niu dia­gnozy zaczął przy­jeż­dżać do Casa. Od tam­tej pory poja­wia się tu każ­dego roku, by posie­dzieć w sali ener­ge­tycz­nej i pome­dy­to­wać. Trak­to­wał to jak doroczne ser­wi­so­wa­nie, jak wymianę oleju w aucie.

– Czy zmie­nił pan coś w swoim życiu po pozna­niu dia­gnozy? – zapy­ta­łem.

Zasta­no­wił się i potrzą­snął głową. Nic takiego nie dostrze­gał. Odpo­wie­dział, że raczej nie.

Sie­dząca obok Juana żona, która przy­słu­chi­wała się wywia­dowi, nagle wybuch­nęła pła­czem. Zasko­czeni zwró­ci­li­śmy się do niej.

– Wszystko się zmie­niło – powie­działa.

Zaczęła opo­wia­dać, jak przed dia­gnozą mąż pra­wie wcale nie spę­dzał czasu z nią ani z dziećmi. Albo był w polu, albo przy butelce, albo Bóg wie gdzie. Cią­gle docho­dziło do spięć i awan­tur. Był jak łódź, która dry­fuje coraz dalej w morze, uno­szona prą­dami na swoim wła­snym kur­sie. Kiedy usły­szał dia­gnozę i śmierć nagle zaj­rzała mu w oczy, zmie­niły się całe jego życie i wszyst­kie prio­ry­tety. Nie­mal z dnia na dzień stał się innym czło­wie­kiem.

– Wró­cił do nas do domu – mówiła. – Jest teraz dużo bar­dziej z nami zwią­zany.

Raz za razem, w jed­nym wywia­dzie po dru­gim, sły­sza­łem to samo sfor­mu­ło­wa­nie: „wszystko się zmie­niło”. Ludzie przy­jeż­dża­jący do Abadiânii nie poja­wiali się tu, ocze­ku­jąc z zało­żo­nymi rękami na cud. Doko­ny­wali fun­da­men­tal­nych zmian w swoim życiu, w swo­ich rela­cjach ze świa­tem, a nawet we wła­snej toż­sa­mo­ści. Odcho­dzili z pracy i od mał­żon­ków. Wskrze­szali dawne marze­nia i ze wszyst­kich sił pró­bo­wali je reali­zo­wać. Kom­plet­nie prze­sta­wiali swoje prio­ry­tety oraz zmie­niali spo­sób spę­dza­nia czasu. Przy­jeż­dżali do ośrodka z nadzieją na zna­le­zie­nie wska­zó­wek i dotar­cie do głęb­szych pokła­dów wiary – do takiego jej poziomu, który pozwa­lał im zaufać, że wyzdro­wie­nie wcho­dzi w grę. I nie­kiedy wcho­dziło. Oglą­da­łem skany MRI z zabój­czymi, nie­ope­ra­cyj­nymi guzami, a potem obra­zowe bada­nia kon­tro­lne, na któ­rych guzy kur­czyły się i zni­kały. Pró­bo­wa­łem jakoś zro­zu­mieć to, czego byłem świad­kiem, ale oczy­wi­ście oka­zy­wało się to znacz­nie bar­dziej zło­żone, niż wyglą­dało na pierw­szy rzut oka.

Przed przy­jaz­dem do Casa przej­rza­łem wszyst­kie mate­riały doty­czące tego miej­sca, jakie tylko mogłem zdo­być. W kilku donie­sie­niach auto­ry­zo­wa­nych przez ośro­dek twier­dzono, że odse­tek wyzdro­wień wynosi tu od 90 do 95 pro­cent. Dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent! Wynik taki – pod warun­kiem że praw­dziwy – byłby zawrot­nym suk­ce­sem. W źró­dłach powo­ły­wano się na wyko­nane w Bra­zy­lii bada­nia przy­pad­ków, które miały uza­sad­niać tę sta­ty­stykę. Szu­ka­łem tych badań, ale nie udało mi się ich zna­leźć, do czego czę­ściowo przy­czy­niała się bariera języ­kowa, utrud­nia­jąca mi docie­ra­nie do róż­nych mate­ria­łów. Póź­niej udało mi się zlo­ka­li­zo­wać jedno czy dwa takie bada­nia, lecz w tam­tym cza­sie wciąż były słabo roz­po­wszech­nione i nie­prze­tłu­ma­czone z pier­wot­nej wer­sji por­tu­gal­skiej.

Na pod­sta­wie infor­ma­cji zebra­nych przeze mnie w ciągu tygo­dnia inten­syw­nych docie­kań – wywia­dów z pacjen­tami, prze­glą­da­nia doku­men­ta­cji i pene­tro­wa­nia medycz­nych baz danych w poszu­ki­wa­niu arty­ku­łów, które mogłyby zaświad­czyć o tym, co się tu dzieje – stało się dla mnie jasne, że odse­tek wyzdro­wień w żad­nym wypadku nie sięga 95 pro­cent, jak twier­dzono w ośrodku. To prawda, że po wizy­cie w nim wiele osób czuło się lepiej i na pierw­szy rzut oka te sytu­acje mogły wyglą­dać na praw­dziwe remi­sje. Kiedy jed­nak zaglą­da­łem pod powłokę „cudow­nych zda­rzeń”, zaczy­nały wypły­wać rze­czy­wi­ste histo­rie.

Tak jak się począt­kowo spo­dzie­wa­łem, część ludzi dozna­wała spek­ta­ku­lar­nego cof­nię­cia się obja­wów, lecz z cza­sem dole­gli­wo­ści wra­cały. Nie­któ­rzy w trak­cie odzy­ski­wa­nia zdro­wia kon­ty­nu­owali stan­dar­dowe tera­pie medyczne i choć twier­dzili, że praw­dzi­wym kata­li­za­to­rem ich powrotu do sił była Casa, nie dawało się orzec, czy ich pobyt tutaj rze­czy­wi­ście ode­grał zasad­ni­czą rolę. Stan jesz­cze innych popra­wiał się umiar­ko­wa­nie, nato­miast nie­wąt­pli­wie pod­no­siła się jakość ich życia. Z rado­ścią słu­cha­łem opo­wie­ści o tym, o ile lep­sze stało się ono, od kiedy cho­roba nieco zelżała, ale nie mogłem uznać tych przy­pad­ków za ewi­dentne spon­ta­niczne wyzdro­wie­nia. W końcu zaś naj­bar­dziej dra­ma­tyczna była sytu­acja osób, które żar­li­wie wie­rzyły, że wyzdro­wiały, pod­czas gdy wszel­kie prze­słanki medyczne wska­zy­wały na coś innego. Ta wiara nio­sła ich przez pewien czas tak jak samo­lot szy­bu­jący z zatar­tymi sil­ni­kami. Ale pro­blem się utrzy­my­wał – cho­roba dalej tra­wiła orga­nizm wbrew pra­gnie­niu pacjenta, by zni­kła – i nie­długo póź­niej zaczy­nał zbli­żać się moment kata­strofy.

Trudno było infor­mo­wać te osoby, że ich przy­pad­ków nie będę mógł uwzględ­niać. Pozna­wa­łem głę­boko ludz­kie histo­rie, pełne zawi­ro­wań i sprzecz­no­ści, a pocho­dziły one od sie­dzą­cych naprze­ciw mnie ludzi, któ­rzy roz­pacz­li­wie chcieli wie­rzyć w poprawę swego stanu. Słu­cha­nie, jak ktoś opi­suje odczu­cia w swoim orga­ni­zmie – wra­że­nie obez­wład­nia­ją­cej cho­roby ucho­dzą­cej z jego ciała jak cofa­jąca się fala odpływu – było czymś zupeł­nie innym niż prze­glą­da­nie wydruku z kolum­nami cyfe­rek uka­zu­ją­cych obcią­że­nie nowo­two­rowe pacjenta czy patrze­nie pod świa­tło na skan MRI, bez­oso­bowy, czarno-biały obraz klatki pier­sio­wej, która mogłaby nale­żeć do dowol­nej osoby.

Z początku trudno było odróż­niać rze­czy­wi­ste zda­rze­nia od miraży. Podą­ża­łem cza­sem obie­cu­ją­cymi tro­pami, które pro­wa­dziły doni­kąd. W innych sytu­acjach byłem zmu­szony wra­cać po mie­sią­cach do przy­pad­ków, które począt­kowo pomi­ną­łem, uzna­jąc je za zbyt nacią­gane, tymcza­sem otrzy­my­wa­łem potwier­dza­jącą je doku­men­ta­cję medyczną. W miarę jed­nak jak robi­łem notatki w trak­cie wywia­dów oraz zesta­wia­łem opo­wie­ści pacjen­tów z tym, co wyni­kało z dostar­czo­nych mate­ria­łów lekar­skich, pewne przy­padki zaczy­nały się wyróż­niać. Zda­rzały się nie­pod­wa­żalne, udo­ku­men­to­wane dia­gnozy u osób moni­to­ro­wa­nych potem przez tygo­dnie, mie­siące, a nawet lata, z twar­dymi dowo­dami cał­ko­wi­tej remi­sji, zwy­kle odno­to­wy­wa­nej przez zdu­mio­nych, zdez­o­rien­to­wa­nych leka­rzy i radio­lo­gów. Z mroku wyła­niały się rze­czy­wi­ste przy­padki spon­ta­nicz­nego ozdro­wie­nia, błysz­czące niczym dia­menty.

Mat­thew, u któ­rego zdia­gno­zo­wano w biop­sji agre­sywny rodzaj guza mózgu, poje­chał na kilka tygo­dni do Bra­zy­lii, został tam kilka mie­sięcy i się zako­chał. Guz w jego mózgu znik­nął, zosta­wiw­szy po sobie tylko nie­wielką bli­znę w miej­scu, gdzie kie­dyś był – coś nie­praw­do­po­dob­nego. Jan – która przy­była tu w koń­co­wej fazie tocz­nia rumie­nio­wa­tego ukła­do­wego, na skraju nie­wy­dol­no­ści wie­lo­na­rzą­do­wej, w asy­ście leka­rza prze­ko­na­nego, że pacjentka nie prze­trzyma wyprawy – sie­działa teraz naprze­ciw mnie zdrowa i pełna ener­gii, z uśmie­chem roz­pro­mie­nia­ją­cym jej oczy. Lynn opo­wia­dała, jak została uzdro­wiona z raka piersi. Sam opi­sy­wał znik­nię­cie u sie­bie guza krę­go­słupa.

Wycho­dziły na jaw nie­praw­do­po­dobne, wręcz nie­moż­liwe przy­padki wyzdro­wie­nia. Co prawda ich czę­sto­tli­wość nawet nie ocie­rała się o 95 pro­cent, lecz jed­no­cze­śnie oka­zy­wała się znacz­nie wyż­sza, niż mogła to wyja­śnić współ­cze­sna medy­cyna. Było ich aż nadto, bym miał nie zauwa­żyć, że rze­czy­wi­ście coś się tu dzieje. Ludzie odzy­ski­wali w Bra­zy­lii zdro­wie na bez­pre­ce­den­sową skalę. Ani moje przy­go­to­wa­nie lekar­skie, ani stu­dia teo­lo­giczne nie pozwa­lały mi na przy­pi­sa­nie tych fak­tów nie­wy­ja­śnial­nym cudom. Cud to w końcu tylko zadzi­wia­jące zda­rze­nie natu­ralne, któ­rego nie udało się nam jesz­cze wytłu­ma­czyć. Nie­ustan­nie pra­cu­jemy nad eks­pli­ka­cją tego, co nie­zro­zu­miałe, nad prze­mie­nia­niem „nad­przy­ro­dzo­nego” w racjo­nalne i ruty­nowe. W medy­cy­nie cały czas sto­su­jemy lekar­stwa, mimo że nie wiemy, jak albo dla­czego nie­które z nich dzia­łają. Wiele roz­wią­zań tech­nicz­nych, które przyj­mu­jemy dziś bez zmru­że­nia oka – tele­fo­nia komór­kowa, radio, tele­wi­zja i tak dalej – uznano by w prze­szło­ści za cuda. Wyobraź sobie, co odczu­wałby czło­wiek z XVII wieku, gdyby spoj­rzał w niebo i zoba­czył, że nad jego głową prze­ta­cza się z hukiem potężny jumbo jet – pięć­set­to­nowe żela­stwo uno­szące się w powie­trzu. Nie­moż­liwe. Dziś jed­nak znamy zasadę Ber­no­ul­liego i potra­fimy kon­stru­ować bez­piecz­nie i regu­lar­nie lata­jące odrzu­towce. Spo­glą­da­jąc na dzieje ludz­ko­ści, można by zapewne roz­sąd­nie stwier­dzić, że dzi­siej­sze cuda są jutrzej­szą „normą”.

Tydzień w Bra­zy­lii minął mi pio­ru­nem; led­wie się zaczął, a już się skoń­czył. Zarzu­ci­łem torbę z doku­men­ta­cją i notat­kami na ramię i wsia­da­jąc do tak­sówki, jesz­cze raz rozej­rza­łem się wokół. Po dru­giej stro­nie drogi zbłą­kana kura dzio­bała zie­mię w poszu­ki­wa­niu zia­re­nek. Osioł z tru­dem cią­gnął wóz, na któ­rym sie­dział zasu­szony woź­nica. Opusz­cza­łem świat, któ­rego nie rozu­mia­łem, wra­ca­jąc do świata, któ­rego – jak to sobie teraz uświa­do­mi­łem – też nie rozu­mia­łem tak dobrze, jak wyda­wało mi się tydzień wcze­śniej. Odjeż­dża­łem, zabie­ra­jąc z sobą wię­cej pytań i jesz­cze mniej niż dotąd odpo­wie­dzi. To była inna kul­tura, przyj­mu­jąca odmienne zało­że­nia o natu­rze zdro­wia i lecze­nia oraz rela­cji mię­dzy psy­chiką a cia­łem. Sta­ną­łem u progu wiel­kiej tajem­nicy. Czu­łem, że jed­no­cze­śnie przy­ciąga mnie ona i boję się tego, co mogę odkryć.

W samo­lo­cie prze­glą­da­łem notatki, pró­bu­jąc upo­rząd­ko­wać wszystko, co widzia­łem i sły­sza­łem. Naprawdę coś się tu działo, nie mia­łem co do tego wąt­pli­wo­ści. Ale wciąż bra­ko­wało mi zbyt wielu waż­nych ele­men­tów, żebym mógł sen­sow­nie zło­żyć tę ukła­dankę.

Nic, na co tra­fi­łem w Bra­zy­lii, nie prze­ko­ny­wało mnie, że rzecz tkwi zasad­ni­czo w uzdro­wi­cielu-cudo­twórcy. Prawdę mówiąc, prze­ciw­nie. Po cichu krą­żyły plotki, że Jan Boski zapra­szał kobiety na pry­watne sesje, które koń­czyły się sto­sun­kami sek­su­al­nymi, a nie­kiedy prze­ra­dzały w napa­sto­wa­nie. Nie byłem w sta­nie zwe­ry­fi­ko­wać wów­czas tych pogło­sek, ale prze­ją­łem się nimi na tyle, by posta­no­wić, że nie będę kie­ro­wał tam żad­nych osób, które poten­cjal­nie mogłyby paść ofiarą takich zacho­wań. Kiedy kon­tak­to­wały się ze mną sta­cje tele­wi­zyjne czy redak­cje innych mediów z pro­po­zy­cjami roz­mów o Casa de dom Inácio Loy­ola, odma­wia­łem udzie­le­nia wywiadu, nie chcąc mimo­wol­nie zachę­cić do podróży do tego ośrodka. Nie mia­łem zamiaru nikogo nara­zić choćby na naj­mniej­sze ryzyko dozna­nia oso­bi­stych szkód czy zawodu.

Zde­cy­do­wa­łem, że na pewno nie pusz­czę w nie­pa­mięć odkry­tych przez sie­bie intry­gu­ją­cych przy­pad­ków – tych, w któ­rych rze­czy­wi­ście doszło do odzy­ska­nia zdro­wia – ale w celu zro­zu­mie­nia głę­bo­kich przy­czyn pro­wa­dzą­cych do tego efektu bar­dziej skon­cen­truję się na zmia­nach doko­ny­wa­nych przez samych pacjen­tów. Nie wie­rzy­łem, że nie­spo­dzie­wane wyzdro­wie­nia czy nie­praw­do­po­dobne cof­nię­cia się cho­roby mają wiele wspól­nego z uzdro­wi­cie­lem albo leka­rzem oprócz roli, jaką mogą oni poten­cjal­nie ode­grać w akty­wo­wa­niu cze­goś, co już tkwi w nas. Jak zaś poka­zują zarzuty sta­wiane Janowi Boskiemu, kon­ty­nu­ato­rzy tra­dy­cji uzdro­wi­ciel­skich mogą też poten­cjal­nie wyrzą­dzać krzywdę, co spra­wia, że tym pil­niej­sze staje się odkry­cie rze­czy­wi­stych czyn­ni­ków zwią­za­nych ze zdro­wie­niem, tak byśmy mogli sami dostrze­gać je i uru­cha­miać dla wła­snego pożytku.

Nie chcę przez to umniej­szać wpływu, jaki wywiera na pacjenta świetny lekarz czy uzdro­wi­ciel. Cza­sami wytwa­rza się mię­dzy nimi głę­boka łącz­ność, która może być waż­nym ele­men­tem pro­cesu odzy­ski­wa­nia sił. Kiedy jed­nak roz­wa­ża­łem wnio­ski ze żmud­nego wyłu­ski­wa­nia przeze mnie rze­czy­wi­stych przy­kła­dów spon­ta­nicz­nych wyzdro­wień z masy plew, zro­zu­mia­łem, że cokol­wiek tam zacho­dziło, nie było powo­do­wane w pierw­szym rzę­dzie jakąś przy­czyną zewnętrzną. To nie pastylka, mik­stura, zabieg ani cudowne ręce uzdro­wi­ciela sta­no­wiły klucz do odzy­ska­nia sił przez tych ludzi, choć rzecz jasna kusząca jest wiara w takie pro­ste i pozor­nie oczy­wi­ste roz­wią­za­nia zagadki. Coś, co pozwa­lało im wyzdro­wieć, działo się w ich wnę­trzu.

Wskazówka zatarta w mrokach historii

Gdy kilka mie­sięcy póź­niej prze­glą­da­łem dawne notatki i pod­ręcz­niki, przy­go­to­wu­jąc się do wygło­sze­nia pre­zen­ta­cji, natkną­łem się na rela­cję, którą jak przez mgłę przy­po­mi­na­łem sobie ze stu­diów. Mia­łem z nią wtedy do czy­nie­nia kilka razy, ale były to tylko krót­kie dygre­sje – jakiś aka­pit tu czy tam w pod­ręcz­ni­kach pato­lo­gii, wzmianka zro­biona przez pro­fe­sora na wykła­dzie. Przy­pa­dek ten przed­sta­wiano jako pomniej­szy przy­pis histo­ryczny, który po pro­stu prze­biega się wzro­kiem. Tym razem jed­nak, gdy moje myśli zaprzą­tało spon­ta­niczne zdro­wie­nie, ta aneg­do­tyczna opo­wieść przy­kuła moją uwagę. Odło­ży­łem na bok swój refe­rat i zasia­dłem, by się z nią bli­żej zapo­znać.

Wszystko zaczęło się w 1890 roku, kiedy młody chi­rurg z nowo­jor­skiego Memo­rial Hospi­tal Wil­liam Coley spo­tkał się z pewną pacjentką. Młoda dziew­czyna, Bes­sie Dashiell, zgło­siła się z trudno goją­cym się ura­zem, ranką na dłoni, która doku­czała jej od wielu tygo­dni. W gabi­ne­cie opo­wie­działa Coley­owi, co zaszło: jadąc pocią­giem na waka­cje, przy­gnio­tła sobie dłoń, która utknęła mię­dzy dwoma sie­dze­niami roz­kle­ko­ta­nego wagonu. Opu­chli­zna i ból począt­kowo jej nie nie­po­ko­iły, ale z cza­sem oka­zało się, że się utrzy­mują; pogłę­biały się, zamiast ustę­po­wać. Coley wyko­nał biop­sję miej­sca urazu, prze­ko­nany, że wykryje oznaki jakiejś infek­cji. Odkrył jed­nak bar­dzo rzadki i agre­sywny rodzaju nowo­tworu kości – sar­komę (mię­sak).

W tam­tych cza­sach jedyną dostępną tera­pią w takiej sytu­acji była ampu­ta­cja. Dziew­czynę uśpiono nie­wielką dawką słod­kawo pach­ną­cego chlo­ro­formu, po czym Coley uciął jej przed­ra­mię tuż pod łok­ciem.

Było jed­nak za późno, nowo­twór zdą­żył się roz­siać. Stan Bes­sie nie popra­wiał się i kilka tygo­dni póź­niej Coley zna­lazł bole­sny guzek wiel­ko­ści mig­dała w jej pra­wej piersi. Następ­nego dnia guzek był już dwa razy więk­szy, a dwa inne poja­wiły się w pra­wej piersi. Mię­saki bły­ska­wicz­nie wyra­stały w całym jej ciele, pęcz­nie­jąc pod skórą, naj­pierw do wiel­ko­ści piłeczki gol­fo­wej, potem grejp­fruta. W jamie brzusz­nej dziew­czyny Coley wyma­cał guz „wiel­ko­ści główki dziecka”3. Bes­sie zmarła w stycz­niu 1891 roku w wieku osiem­na­stu lat, led­wie kilka mie­sięcy po dia­gno­zie.

Przy­pa­dek Bes­sie Dashiell, choć wiąże się ze szcze­gól­nie rzad­kim nowo­two­rem zło­śli­wym, nie jest nie­ty­powy dla tam­tych cza­sów i w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach nie byłby w ogóle wzmian­ko­wany w pod­ręcz­ni­kach histo­rii medy­cyny. Ale Coley, zała­many po stra­cie tak mło­dej pacjentki, która umie­rała w potwor­nych bole­ściach, nie był w sta­nie zosta­wić tej sprawy. Nie prze­szedł nad nią do porządku dzien­nego, tylko zaczął docie­kać, co można by zro­bić ina­czej. Prze­cze­sał szpi­talne archi­wum i tra­fił na sytu­ację nie­mal iden­tyczną jak u Bes­sie oprócz jed­nego: pacjent prze­żył.

Czym róż­niły się te dwa przy­padki? U owego dru­giego pacjenta, Niemca nazwi­skiem Stein, po ampu­ta­cji nogi wywią­zała się nie­bez­piecz­nie wysoka gorączka. Powo­du­jąca ją infek­cja – praw­do­po­dob­nie zaka­że­nie skóry zwane różą – nie­malże go zabiła. Jed­nak jego układ odpor­no­ściowy zdo­łał poko­nać bak­te­rie i gorączka spa­dała. A jed­no­cze­śnie, o dziwo, zaczęły się kur­czyć mię­saki. Do czasu, gdy męż­czy­zna odzy­skał siły po zaka­że­niu, guzy cał­ko­wi­cie znik­nęły. Zdu­mieni leka­rze wypi­sali Ste­ina ze szpi­tala – to był cud.

Kon­fron­tu­jąc to z innymi przy­pad­kami róży, Coley zna­lazł wię­cej świa­dectw wska­zu­ją­cych, że pacjenci nie­spo­dzie­wa­nie zdro­wieli z nowo­two­rów zło­śli­wych po wywią­za­niu się u nich gorączki i infek­cji w powi­kła­niu chi­rur­gicz­nego usu­wa­nia guza. Zauwa­żył też, że inni pio­nie­rzy medy­cyny, tacy jak Louis Pasteur, dono­sili o podob­nych obser­wa­cjach w przy­padku róży, i zaczął przy­pusz­czać, że zaka­że­nia poope­ra­cyjne w jakiś spo­sób poma­gają pacjen­tom poko­nać nowo­twór. Posta­wił hipo­tezę, że infek­cje uru­cha­miają reak­cję odpor­no­ściową, która nie tylko uwal­nia orga­nizm od nacie­ra­ją­cych bak­te­rii (czemu służy mię­dzy innymi gorączka), lecz rów­nież pobu­dza układ odpor­no­ściowy do ata­ko­wa­nia zmu­to­wa­nych komó­rek nowo­two­ro­wych.

Coley nie­zwłocz­nie prze­te­sto­wał tę teo­rię na pacjen­cie onko­lo­gicz­nym, u któ­rego zawio­dły wszyst­kie inne tera­pie, i wstrzyk­nął mu żywe bak­te­rie pacior­kow­cowe. Męż­czy­zna ten, mający w szyi guz wiel­ko­ści kurzego jaja, z tru­dem mógł mówić i cokol­wiek prze­ły­kać; dawano mu nie wię­cej niż kilka tygo­dni życia. Po zastrzyku poja­wiła się u niego wysoka gorączka i jego stan alar­mu­jąco się pogor­szył. Potem jed­nak, w miarę jak pacjent wycho­dził z infek­cji, razem z Coleyem obser­wo­wał, jak roz­pusz­cza się i znika jego guz. Czło­wiek ten prze­żył i wró­cił do domu wolny od nowo­tworu.

Impli­ka­cje tego wpra­wiały w osłu­pie­nie – w jakiś spo­sób natu­ral­nie obecne w orga­ni­zmie pro­cesy zwal­cza­nia infek­cji powo­do­wały rów­nież roz­kła­da­nie się zło­śli­wych guzów, upłyn­nia­jąc je i wymy­wa­jąc, tak że nic po nich nie zosta­wało.

Gdy ponow­nie czy­ta­łem histo­rię dok­tora Coleya, ude­rzyła mnie wizjo­ner­ska natura jego odkryć sprzed tylu lat. Coley, zwany dziś ojcem immu­no­te­ra­pii, doko­nał fun­da­men­tal­nego odkry­cia doty­czą­cego ludz­kiego układu odpor­no­ścio­wego – zna­lazł spo­sób włą­cze­nia go do walki z nie­ule­czalną cho­robą. Z cza­sem opra­co­wał pre­pa­rat zło­żony z mar­twych bak­te­rii, który zaczął poda­wać w tera­pii nowo­two­rów. Było to bez­piecz­niej­sze, bo taka mik­stura stwa­rzała mniej­sze ryzyko, że stan ciężko cho­rych może się pogor­szyć aż do progu zgonu.

Ludziom trudno było jed­nak pogo­dzić się z myślą o celo­wym wpro­wa­dza­niu do orga­ni­zmu „szko­dli­wych” bak­te­rii. Coley był nowa­to­rem wyprze­dza­ją­cym swoje czasy. Kiedy dążył do spro­wo­ko­wa­nia sil­nej reak­cji odpor­no­ścio­wej, która mobi­li­zo­wa­łaby orga­nizm do robie­nia tego, co powi­nien – pozby­wa­nia się mutu­ją­cych komó­rek – głów­nym tren­dem tam­tych cza­sów było hamo­wa­nie reak­cji odpor­no­ścio­wej. Medy­cyna znaj­do­wała się wtedy na wcze­snym eta­pie odkry­wa­nia potęgi leków i pre­fe­ren­cje szybko prze­su­nęły się w kie­runku immu­no­su­pre­san­tów oraz anty­pi­re­ty­ków, leków mają­cych na celu tłu­mie­nie dzia­łań układu odpor­no­ścio­wego i gorączki, a także zabi­ja­nie komó­rek rako­wych. Skład­ni­kiem tego nowego zestawu narzę­dzi wkrótce stały się też naświe­tla­nia. Skut­kiem ubocz­nym wpro­wa­dzo­nych tera­pii było jed­no­cze­sne uni­ce­stwia­nie wielu zdro­wych komó­rek. Nie­mniej tera­pie te rato­wały życie, toteż w lecze­niu cho­rób zde­cy­do­wa­li­śmy się na prak­tykę hamo­wa­nia układu odpor­no­ścio­wego, a nie sty­mu­lo­wa­nia go. Doko­na­nia Coleya pokryły się kurzem histo­rii – jego kon­cep­cje były słuszne, ale pró­bo­wał je upo­wszech­nić w nie­sprzy­ja­ją­cym cza­sie.

Lecze­nie immu­no­su­pre­syjne sta­nowi bar­dzo ważne osią­gnię­cie medy­cyny i udo­wod­niło swoją war­tość jako ratu­jąca życie stra­te­gia tera­peu­tyczna. Nie mogłem jed­nak oprzeć się pyta­niu, w jakim miej­scu byli­by­śmy dzi­siaj, gdy­by­śmy jed­no­cze­śnie nie zapo­mnieli o przed­sta­wio­nym przez Coleya wnio­sku, że nasz wła­sny układ odpor­no­ściowy może się stać tajną bro­nią w odpie­ra­niu nie­ule­czal­nych cho­rób.

Odkurzenie lekcji z przeszłości

Peł­niąc swoje obo­wiązki w szpi­talu oraz przy­go­to­wu­jąc kolejne refe­raty, patrzy­łem na prze­bieg cho­rób przez pry­zmat spon­ta­nicz­nego zdro­wie­nia – skąd ono pocho­dzi i jak można by je odtwa­rzać. Dawne, pomi­jane wia­do­mo­ści ze stu­diów medycz­nych, takie jak te o doko­na­niach Coleya, co raz wypły­wały w moich myślach, a bie­żące komen­ta­rze pacjen­tów, któ­rzy nie­spo­dzie­wa­nie wra­cali do zdro­wia, wbi­jały mi się w pamięć, rezo­nu­jąc jed­no­cze­śnie z opo­wie­ściami, które sły­sza­łem od ozdro­wień­ców w Ame­ryce Połu­dnio­wej.

Spo­dzie­wa­łem się, że jadąc do Bra­zy­lii, roz­pra­wię się z twier­dze­niami o cudow­nych uzdro­wie­niach, skre­ślę tę sprawę ze swo­jej listy i będę mógł wró­cić do nor­mal­nego życia. Tym­cza­sem dało to począ­tek mojej nowej pasji. Widzia­łem, że naprawdę coś się tutaj dzieje. Wciąż nie rozu­mia­łem dokład­nie jak, ale mia­łem prze­czu­cie, że przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia zda­rze­nia te były zako­rze­nione w zja­wi­skach, które, gdy idzie o oddzia­ły­wa­nie róż­no­ra­kich czyn­ni­ków na układ odpor­no­ściowy, nauka odkrywa od nie­dawna.

Wszy­scy wiemy, że układ ten jest naszym naj­więk­szym atu­tem w zwal­cza­niu prze­zię­bień i innych infek­cji wiru­so­wych. „Dopa­dło mnie” – mówimy przy­ja­cio­łom i kole­gom w pracy, wydmu­chu­jąc nos czy zasła­nia­jąc usta przy kicha­niu. Rozu­miemy i akcep­tu­jemy to, że w przy­padku prze­zię­bie­nia jakiś frag­ment naszego układu odpor­no­ścio­wego prze­pu­ścił wirusy, które nor­mal­nie odbi­łyby się od jego pan­ce­rza – stało się tak może dla­tego, że nie wysy­pia­li­śmy się jak należy albo byli­śmy nara­żeni na stres w pracy czy domu. Kiedy jed­nak cho­dzi o raka, cho­robę wień­cową, cukrzycę i inne prze­wle­kłe czy nie­ule­czalne cho­roby, które prze­śla­dują tak wielu z nas, z reguły nie zasta­na­wiamy się, w jaki spo­sób nasz orga­nizm i układ odpor­no­ściowy mogłyby zadzia­łać na naszą korzyść – lub dla­czego tak nie dzia­łają. Od razu kie­ru­jemy uwagę na zewnątrz, czę­sto korzy­sta­jąc z inter­wen­cji, które zale­czają tylko naj­bar­dziej doskwie­ra­jące objawy, zamiast zwró­cić się do wewnątrz i poszu­kać źró­dło­wej przy­czyny scho­rzeń. A przy­czyną tą może być roz­re­gu­lo­wa­nie układu odpor­no­ścio­wego prze­wle­kłym sta­nem zapal­nym, przez co układ ten nie tylko prze­staje funk­cjo­no­wać wystar­cza­jąco efek­tyw­nie, ale dodat­kowo on sam stwa­rza nam pro­blemy i cho­roby. Choć dys­po­nu­jemy dziś sys­te­mem medycz­nym, który pod pew­nymi wzglę­dami jest zna­ko­mity, czę­sto leczymy pacjen­tów środ­kami pozwa­la­ją­cymi cho­rym w naj­lep­szym razie utrzy­my­wać się na powierzchni wody. Zwy­kle nato­miast nie zasta­na­wiamy się nad samym zdro­wiem oraz – w stop­niu wyda­ją­cym się prze­czyć zdro­wemu roz­sąd­kowi – nie ana­li­zu­jemy przy­pad­ków ludzi, któ­rzy zna­leźli ścieżki pro­wa­dzące ku zdro­wiu.

Eks­pe­ry­ment Coleya poka­zał, że gorączka może nie­kiedy zre­se­to­wać ludzki układ odpor­no­ściowy, tak że zaczyna on dostrze­gać i ata­ko­wać komórki nowo­two­rowe, któ­rym uprzed­nio pozwa­lał się roz­wi­jać i namna­żać – mniej wię­cej tak, jak rese­tu­jemy kom­pu­ter, by wró­cić do usta­wień począt­ko­wych twar­dego dysku. Z moich stu­diów na wydziale lekar­skim oraz z lat prak­tyki psy­chia­trycz­nej wynika, że wszystko, co wpro­wa­dzamy do swo­jego orga­ni­zmu – od żyw­no­ści i tok­syn po myśli i uczu­cia – może mody­fi­ko­wać pod­sta­wowy poziom funk­cji odpor­no­ścio­wej. To, co zja­damy, wpływa na efek­tyw­ność układu odpor­no­ścio­wego w spo­sób zależny od tego, czy dajemy narzą­dom i komór­kom w swoim ciele mikro­skład­niki odżyw­cze konieczne dla nich do dzia­ła­nia na peł­nych obro­tach. Oddzia­łuje na nas rów­nież naj­bliż­sze oto­cze­nie. W nie­daw­nym bada­niu z Uni­wer­sy­tetu Stan­forda4 stwier­dzono, że ota­cza­jący nas świat – od łona matki przez dom rodzinny do aktu­al­nego miej­sca zamiesz­ka­nia i pracy – kształ­tuje i deter­mi­nuje naszą funk­cję odpor­no­ściową w więk­szym stop­niu, niż czy­nią to geny. W rze­czy­wi­sto­ści 90 pro­cent cho­rób prze­wle­kłych wynika nie z genomu, tylko ze sprzy­ja­ją­cych cho­ro­bie czyn­ni­ków śro­do­wi­sko­wych5