Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
12 osób interesuje się tą książką
Naukowe studium pokonywania nieuleczalnych chorób
Przypadki remisji choroby u pacjentów, którym medycyna nie dawała żadnej nadziei postrzegane są w kategorii „cudu”. Czy to faktycznie zdarzenia o charakterze nadprzyrodzonym, czy można jednak z analizy tych wyjątkowych sytuacji wyciągnąć naukowe wnioski?
To właśnie zrobił światowej sławy psychiatra Jeff Rediger – przez ponad 15 lat badał przypadki spontanicznych remisji chorób terminalnych. Analizował historię i dokumentację medyczną tysięcy pacjentów, prowadził badania w renomowanych amerykańskich szpitalach i uzdrowicielskich ośrodkach w różnych zakątkach świata.
W książce Uleczeni dr Rediger analizuje pierwotne przyczyny chorób, ujawnia prawidłowości dotyczące spontanicznych uzdrowień oraz przedstawia zasady, których stosowanie pozwoliło pacjentom wrócić do zdrowia. We frapujący sposób opisuje moc układu odpornościowego i potęgę umysłu w uzdrawianiu ludzkiego ciała. Wyjaśnia kluczową rolę, jaką odgrywa odżywianie we wzmacnianiu odporności i zwalczaniu chorób, a także opisuje, w jaki sposób stres oraz trauma wpływają na nasze zdrowie fizyczne.
Tę książkę powinien przeczytać każdy, by wiedzieć jak dbać o najcenniejszy skarb – swoje zdrowie, a także jakie kroki podjąć w obliczu choroby.
***
Przepełniona przenikliwymi spostrzeżeniami autora na temat leczenia, podparta naukowymi badaniami i niezwykłymi historiami przypadków, książkaUleczeniukazuje perspektywy przekształcania choroby w zdrowie nawet w obliczu diagnoz, które konwencjonalna medycyna postrzega jako beznadziejne.
Gabor Maté -lekarz, pisarz i mówca, znany z holistycznego podejścia do zdrowia, uzależnień i traumy, autor bestsellerowych książek, m.in. Kiedy ciało mówi nie
Odwrócenie przewlekłej choroby lub remisja są obecnie dobrze udokumentowane. Mechanizm we wszystkich przypadkach wydaje się polegać na przywróceniu homeostazy i samoregulacji, wraz ze zmniejszeniem przewlekłego stanu zapalnego. Książka dr. Redigera to doskonały przewodnik po samoleczeniu
Dr Deepak Chopra -lekarz, filozof i pisarz, propagator medycyny holistycznej opartej o medycynę Wschodu, autor bestsellerowych książek, m.in. Zdrowie doskonałe
Uleczeni to jedna z najważniejszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem. Doktor Rediger przedstawia dziesiątki przypadków osób, które sprzeciwiły się przeciwnościom losu. Wiele z nich całkowicie wyzdrowiało, nawet po tym, jak powiedziano im, że nie ma dla nich nadziei i powinni uporządkować swoje sprawy. W swojej książce dr Rediger nie tylko wyjaśnia, dlaczego ci ludzie wyzdrowieli, ale ukazuje, jak każdy człowiek może wykorzystać niesamowitą leczniczą i regeneracyjną moc ludzkiego ciała. To głęboko inspirująca książka. Nie mogłem jej odłożyć.
Dr David R Hamilton - pisarz i mówca, autor bestsellerowych książek m.in., Jak umysł może uleczyć ciało
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 554
Dedykuję tę książkę Rachael Ann Donalds,
która nadaje barwy mojemu światu,
oraz tym wszystkim, których historie nie zostały jeszcze opowiedziane
Wstęp
Zwodzić można się na dwa sposoby. Pierwszym jest wierzyć w nieprawdziwe. Drugim – odmówić wiary prawdziwemu.
Søren Kierkegaard
W 2008 roku Claire Haser miała przed sobą jasną przyszłość. W wieku sześćdziesięciu trzech lat nawykła do rytmu swoich dni i z łatwością pokonywała zwyczajne życiowe wiraże. Mapa naszkicowana na ten etap życia sprawdzała się co do joty. Zarówno jej, jak i mężowi brakowało tylko kilku lat do emerytury. Dzieci były już od dawna dorosłe i świetnie sobie radziły, a oni mogli się pochwalić gromadką zdrowych wnucząt. Przez większą część dorosłego życia mieszkali w Portland, stolicy stanu Oregon, cieszącej mieszkańców orzeźwiającymi deszczami, soczystą zielenią parków i czerwienią ceglanych fasad. Przez większą część swojej drogi zawodowej Claire pracowała na stanowisku administracyjnym w służbie zdrowia. Spędzała całe dnie przy biurku w pomieszczeniu ze sztucznym oświetleniem, tonąc pod stertami papierów.
Oboje z mężem uwielbiali Portland, ale ich marzeniem było przenieść się na emeryturę na Hawaje. Od dawna to planowali i gromadzili stosowne oszczędności, teraz zaś moment przeprowadzki coraz bardziej się zbliżał. Nagle jednak tor, którym miało biec satysfakcjonujące, zwykłe życie Claire, zaczął skręcać w nieoczekiwaną stronę. Nieokreślone, stresujące objawy – coraz częstsze mdłości i kłujący ból, który błąkał się po całej jamie brzusznej – skłoniły ją do wizyty w poradni. Zaniepokojony lekarz dał jej skierowanie na tomografię komputerową (TK). Leżąc w tubie aparatu radiologicznego, z rękoma pod głową, Claire próbowała oddychać jak najnormalniej, modląc się, by przenikające ją promienie rentgenowskie niczego nie wykryły. Skan ujawnił jednak masę patologiczną na trzustce, mniej więcej dwucentymetrowy guz. Ostatnie nadzieje odebrała biopsja. Guz był złośliwy. Postawiono diagnozę gruczolakoraka trzustki – inwazyjnej i nieuleczalnej postaci nowotworu tego narządu.
„Rak” to słowo dramatycznie nacechowane w naszej kulturze, współczesny wilkołak. Nowotwory złośliwe powodują większe niż wiele innych chorób spustoszenie w organizmie i częściej prowadzą do zgonu. Niemniej prawda jest też taka, że z każdym nowotworem związane są inne szanse na wyleczenie oraz odmienne możliwości remisji. Niektóre nie są chorobami śmiertelnymi i w ich przypadku pacjenci nie umierają na nowotwór, tylko z nowotworem, który może dyskretnie tkwić w organizmie, niewiele wadząc przez całe lata, aż do śmierci człowieka z innych przyczyn. Część nowotworów rośnie powoli, ale systematycznie. Inne co pewien czas rozrastają się, a potem kurczą w wieloletnim rytmie. Wiele odmian raka skutkuje śmiercią, jeśli choroba zostaje zostawiona sama sobie, lecz bardzo dobrze reagują na leczenie – operację, chemioterapię lub naświetlanie. Ponadto niektóre nowotwory ustępują samoistnie, podczas gdy inne w ogóle nie poddają się próbom leczenia, a wtedy wszelka stosowana u pacjenta terapia ma charakter paliatywny; podejmuje się ją jedynie w nadziei doprowadzenia do tego, że dolegliwości będą wolniej narastać. Jest też sporo postaci raka, które znajdują się pomiędzy tymi skrajnościami i wykazują zróżnicowany stopień ciężkości.
Oto co wiadomo o nowotworze Claire, gruczolakoraku trzustki: jest to najagresywniejsza znana forma raka tego narządu. Szybko się rozrasta i prowadzi do zgonu. Rozpoznaje się go rocznie u około czterdziestu pięciu tysięcy ludzi w Stanach Zjednoczonych i mniej więcej dwukrotnie tylu w Europie. Większość pacjentów umiera w ciągu jednego roku od diagnozy. Stanowi on czwartą pod względem częstotliwości przyczynę śmierci zarówno mężczyzn, jak i kobiet, a zgodnie z przewidywaniami wkrótce będzie pewnie trzecią.
Rozpoznanie gruczolakoraka trzustki jest wyrokiem śmierci. Pytanie nie brzmi, czy umrzesz na niego, tylko kiedy. Dlaczego jest tak zabójczy? We wczesnych stadiach choroba ta nie daje żadnych objawów. Nowotwór rozwija się skrycie, podstępnie. W chwili pojawienia się pierwszych oznak – utraty apetytu i masy ciała, bólów w plecach, niekiedy lekkiej żółtaczki widocznej na skórze i w białkach oczu – jest już za późno. W tym momencie rak z reguły dał już przerzuty w inne rejony ciała. Terapia może przedłużyć życie, ale nie je uratować. Przytłaczająca większość (96 procent) pacjentów z rakiem trzustki umiera na niego w ciągu pięciu lat. Z reguły jednak chorzy poddają się znacznie wcześniej; typowe szacunki dalszego trwania życia po diagnozie wynoszą od trzech do sześciu miesięcy pod warunkiem stosowania terapii. W związku z tym można powiedzieć, że Claire miała szczęście: lekarze dawali jej rok.
Przyszłość, którą szczegółowo dla siebie zaplanowała – ogródek przed domem na Hawajach, spokojne życie na emeryturze z mężem – prysła jak bańka mydlana. Rak przetoczył się przez nią jak huragan i wszystko roztrzaskał.
Claire musiała poczekać dwa tygodnie po diagnozie na wizytę u chirurga. Jej rodzina i przyjaciele byli zbulwersowani – ma przecież agresywnego raka trzustki! Czy nie trzeba go jak najszybciej usunąć? Jakże ma żyć dalej, jak gdyby nic się nie stało, wiedząc, że tkwi w niej nowotwór, pewnie się powiększa, być może daje kolejne przerzuty? Ale ona była zadowolona z tej przerwy. Potrzebowała jej, żeby zebrać myśli. Otrzymanie diagnozy śmiertelnej choroby sprawiło, że świat wokół niej zmienił się w surrealistyczny sen; jej życie nagle ma punkt końcowy, na jej oczach pociąg wykoleja się i spada w przepaść. Nie chciało się w to uwierzyć. Nakładał się na to sposób, w jaki traktowali ją lekarze: jak punkt do odhaczenia na liście, ciało do wysłania na kolejny zabieg. Jako pacjent w systemie opieki medycznej Claire miała poczucie, że wpadła w tryby jakiejś wielkiej maszyny, znalazła się na taśmie produkcyjnej, na której przesuwa się od jednego stanowiska do następnego. Wszystko było z góry ustalone, bezosobowe, rutynowe.
W domu rzuciła się w wir zbierania informacji o swojej chorobie. Pożerała podręczniki, artykuły, strony internetowe, szukając choćby iskierki nadziei, którą wykluczyli u niej lekarze. Ale wszystko, co czytała, utwierdzało ją w tym, co już jej powiedziano: nikt nie przeżył raka tego typu. Claire przeczesywała sieć w poszukiwaniu jakiejś opowieści o remisji czy przeżyciu – przynajmniej jednej. Nie znalazła.
Jedyną szansę przedłużenia życia stwarzała tak zwana operacja Whipple’a. Ten drastyczny zabieg chirurgiczny polega na częściowym usunięciu trzustki wraz z pęcherzykiem żółciowym, wycięciu fragmentu jelita cienkiego (dwunastnicy i jelita czczego) oraz ewentualnie części żołądka i śledziony. Wiążą się z tym poważne skutki uboczne i powikłania. Trzustka odgrywa bardzo ważną rolę w organizmie (między innymi reguluje poziom cukru we krwi oraz trawienie), tymczasem trzeba by się jej częściowo pozbyć. Enzymy trzustkowe są ogromnie silne, a ich wyciek – do którego często dochodzi po „Whipple’u” – może powodować obezwładniające bóle. Po operacji Claire prawdopodobnie cierpiałaby z tego powodu, a także doświadczałaby zatrzymania płynów w organizmie, skurczów żołądka, męczących wzdęć i gazów. W dłuższym czasie ryzykowałaby rozwój cukrzycy, niedokrwistości i problemów trawiennych, co prowadziłoby do osłabienia, przewlekłego zmęczenia oraz niedoborów witamin i biopierwiastków.
Nie mogąc usnąć, Claire długo w nocy spisywała listę pytań, z którymi uda się na konsultację do chirurga:
Czy operacja Whipple’a to moja jedyna szansa? Czy będę miała po niej cukrzycę albo porażenie żołądka? Czy będę jeszcze mogła kiedykolwiek normalnie jeść? Czy będę miała bóle? Jeżeli tak, jak długo trwające? Ile trwa rehabilitacja pooperacyjna? Czy to zmęczenie, o którym czytałam, kiedykolwiek ustąpi? Ile takich operacji już pan wykonał? Z jakim wynikiem? Jak często wykonuje się ten zabieg u was w szpitalu? Jakie uzyskuje się wyniki?
Wyniki – jak wyjaśniał chirurg podczas konsultacji – nie są najlepsze. Lekarz mówił wprost, bez ogródek, za co Claire była mu wdzięczna. Poprosiła, by rozmawiał z nią otwarcie, i tak robił. Powiedział jej, że dwucentymetrowy gruczolakorak jest resekcyjny, czyli można go usunąć metodą Whipple’a. To jej jedyna szansa na wyleczenie. Ale procedura jest ryzykowna – długa, niedoskonała i przynosi dwuznaczne efekty. Lekarz sięgnął po atlas chirurgiczny i otworzył na rozdziale z etapem zamykania w metodzie Whipple’a – była to istna encyklopedia różnych technik złożenia wnętrzności w całość po tym, jak zostały porozcinane.
– Widzi pani, ile jest różnych sposobów zakończenia tej operacji? Wie pani, co to znaczy? – Utkwił w niej wzrok przez dłuższą chwilę. – To znaczy, że nie ma ani jednego naprawdę dobrego.
Poinformował ją, że zabieg może potrwać do ośmiu godzin. Powiedział też, że jeżeli zanosi się u niej na zawał albo udar, to dostanie ich na stole. Statystyki są najróżniejsze. W niektórych źródłach Claire wyczytała, że naraża się na tylko dwuprocentowe ryzyko zgonu podczas operacji, ale w innych, że jest ono piętnastoprocentowe. Chirurg powiedział jej, że nawet jeżeli podda się zabiegowi, jej szanse przeżycia dalszych pięciu lat wynoszą około 5 procent. Ogromna większość pacjentów z tym rodzajem raka umiera na niego w tym przedziale czasu nawet po przejściu operacji Whipple’a. W tym miejscu wtrącił się onkolog, mówiąc, że prawdopodobieństwo przeżycia pięciu lat wynosi 20 procent, ale chirurg upierał się przy 5 i zaczęli z sobą dyskutować.
– Proszę posłuchać – w końcu powiedział jej chirurg. – Niektórzy lekarze mogą panią namawiać do tej operacji. Ale ja nie muszę już sobie niczego udowadniać. Wykonałem dostatecznie dużo tych zabiegów. I nie potrzebuję więcej pieniędzy. Mam już jacht.
Claire czuła, że chciałby ją wyleczyć. Był chirurgiem, specem od naprawiania wszystkiego w organizmie, od dokonywania magicznych wyczynów precyzyjnymi ruchami palców dzięki zaawansowanej wiedzy naukowej. Ale jednocześnie przedstawiał jej – tak jak prosiła – niekoloryzowaną prawdę.
W domu Claire obejrzała na YouTube nagrania z wypowiedziami pacjentów wijących się z bólu po operacji Whipple’a, którzy opisywali drastyczne skutki uboczne zabiegu. Wyszukiwała dane statystyczne o poziomie przeżywalności. Płakała. Modliła się. Zadawała sobie trudne pytania: Ile bólu zdołam znieść? Z jak wielkim bólem jestem gotowa trwać przez całą resztę życia? Z iloma ograniczeniami jestem gotować dalej żyć? Czy mogę żyć, nie wychodząc już ani razu więcej w góry?
Ostatecznie nie zdecydowała się na operację. Nie chciała przeznaczyć całego pozostającego jej czasu na gonitwę za złudnym, mało prawdopodobnym wyleczeniem, przesiadując w poczekalniach gabinetów lekarskich.
– Postanowiłam, że pozwolę, aby wszystko potoczyło się zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy – opowiada. – Postanowiłam żyć z jak największym ogniem i radością tak długo, jak będzie mi dane.
W 2013 roku, pięć lat po diagnozie i mrocznych rokowaniach, Claire znalazła się w szpitalu w związku z chorobą niepowiązaną z tamtym rakiem, która wymagała tomografii jamy brzusznej. Był to pierwszy raz od chwili diagnozy, gdy wykonywano u niej badanie obrazowe. Oczekując rychłej śmierci, Claire skoncentrowała się po prostu na życiu, a czas płynął. Teraz, po pięciu latach, lekarzy nie interesowała akurat jej trzustka, ale ta uwidoczniła się na skanach i okazała się czysta. W miejscu, w którym znajdował się kiedyś guz, niczego nie było.
Zdumieni lekarze postanowili zweryfikować poprzednią diagnozę i zamówili z archiwum slajdy z biopsji, przekonani, że musiało dojść do pomyłki. Lecz diagnoza sprzed pięciu lat była poprawna. Bez terapii i operacji gruczolakorak trzustki Claire tajemniczo zniknął.
Jak do tego doszło? Nikt nie miał pojęcia, łącznie z Claire. Jej lekarze wiedzieli tylko, czego pacjentka nie zrobiła: nie poddała się operacji, chemioterapii ani naświetlaniom. Gdy z nią rozmawiałem, okazało się, że po diagnozie podjęła pewne ważne kroki, ale żaden z jej lekarzy nie był chętny ich poznać. Twierdzili, że jej jednostkowe doświadczenie „nie ma wartości medycznej”. To był po prostu jeden z tych dziwnych przypadków, szczęśliwy traf jeden na milion, bez znaczenia.
Mnóstwo ludzi określiłoby przypadek Claire jako cud. W żargonie medycznym nazywamy podobne sytuacje mianem spontanicznej remisji. Ale bez względu na nazwę takie wyzdrowienia z reguły nie są analizowane, pozostają czarnymi skrzynkami, nieotwieranymi przez nauki medyczne.
„Spontaniczny” oznacza tu „niemający przyczyny”, ale prawdę mówiąc, w ogóle nie szukaliśmy tej przyczyny. W dziejach medycyny prawie wcale nie stosowano rygorystycznych metod naukowych do badania nadzwyczajnych wyzdrowień z nieuleczalnych chorób. Rozsądek podpowiadałby, że są to przypadki, które najbardziej chciałoby się wyjaśnić; być może ci ludzie trafili szczęśliwym zbiegiem okoliczności na przełomowe ścieżki prowadzące ku zdrowiu, które warto poznać. Tymczasem spontaniczne remisje to niemal całkowicie biała plama na mapie badań medycznych. Przypadki takie jak Claire są klasyfikowane jako fuksy czy outliery (znaczne odstępstwa od średniej), a my przyjmujemy po prostu do wiadomości narrację, że są niewytłumaczalne. Ja jednak nie postrzegam nadzwyczajnych wyzdrowień w kategoriach fuksów ani odstępstw – podobnie jak nie traktuję w takich kategoriach ludzi wykazujących się wyjątkową sprawnością na innych polach. Serena Williams i Michael Jordan są niewątpliwie odstępstwami od średniej, lecz jednocześnie jaśniejącymi przykładami możliwości człowieka. Analizując ich działania i metody, możemy zrozumieć, w jaki sposób doskonalić nasze własne.
Na igrzyskach olimpijskich w Meksyku w 1968 roku amerykański skoczek w dal Bob Beamon podbiegł sprintem do progu i wybił się w powietrze. Na nagraniu widać, jakby pofrunął niczym ptak, wypinając pierś, po czym wylądował na piachu stopami do przodu. Lekkoatleta pobił aktualny wówczas rekord świata o ponad pół metra, szokując publiczność i w praktyce rozstrzygając zawody. Kibice mówili, że to był skok „przekraczający ludzkie pojęcie”. Wykroczył również poza zasięg taśm pomiarowych. Z czasem wyczyn ten nazwano „skokiem stulecia”. Sportowcy i naukowcy natychmiast przystąpili do analiz, jak Beamon tego dokonał i jak można pobić jego wynik, choć na to ostatnie trzeba było czekać prawie dwadzieścia trzy lata.
Kiedy jednak coś podobnego dzieje się w sferze zdrowia – kiedy osoba skazana praktycznie przez system medyczny na śmierć nagle zaczyna zdrowieć – można odnieść wrażenie, jakbyśmy się tego wstydzili. Te nadzwyczajne przypadki są postrzegane bardziej jak zagrożenie dla systemu niż inspiracja i zbywa się je milczeniem bez dalszej analizy. Tajemnica, cud, fuks, odstępstwo – mamy duży wybór etykietek, gorzej z wyjaśnieniami.
Przez całe dzieje ludzkości żywiliśmy najróżniejsze poglądy na temat pochodzenia chorób i dolegliwości. Aż do stosunkowo niedawnych czasów – jeszcze kilkaset lat temu – w większości kultur traktowano chorobę jako stan wywodzący się ze sfery duchowej; taka była wola boska, być może kara albo urok rzucony przez złego ducha. W starożytnym Egipcie prawdopodobnie nosilibyśmy amulet, by chronić się przed chorobami, a na skaleczenia i otarcia nakładali miód (naturalny antybiotyk). W razie ciężkiej choroby medyk mógłby zdecydować o wywołaniu u pacjenta wymiotów – w myśl teorii, że skoro w ciele jest mnóstwo kanałów, choroba może wskazywać na ich zablokowanie, któremu należy zaradzić. A gdyby wypadło nam urodzić się w starożytnej Grecji, uważalibyśmy, że poszczególne składniki ciała przynależą do różnych żywiołów, które muszą pozostawać w równowadze; choroba świadczy o zachwianiu tej równowagi, a w konsekwencji o konieczności jej przywrócenia. W tej sytuacji udalibyśmy się zapewne do jednego ze starogreckich asklepiejonów, sakralnych ośrodków medycznych, w których pacjenci przechodzili katharsis (oczyszczenie) i zapadali w enkoimesis (rytualny sen), po czym zostawali objęci opieką medyczną, łączącą zabiegi fizyczne z duchowymi pod czujnym okiem boga sztuki lekarskiej Asklepiosa.
Choć uprawianie medycyny w wielu starożytnych kulturach opierało się w wielkim stopniu na magii, religii i zabobonach, następował również znaczny rozwój wiedzy: z jednej strony poznawano anatomię, z drugiej na podstawie obserwacji oraz metodą prób i błędów kształtowały się teorie choroby i zdrowia, a także sposoby leczenia urazów i schorzeń, często ziołami, które były prekursorami dzisiejszych farmaceutyków. Niemniej samo pochodzenie chorób wciąż się nam wymykało. Skąd bierze się choroba? Dlaczego wybiera tę, a nie inną osobę? Odwoływaliśmy się do astrologii oraz takich remediów jak puszczanie krwi, lecz jednocześnie coraz częściej dostrzegaliśmy, że wiele schorzeń bierze się z brudnej wody i ścieków, toteż duże znaczenie ma dbanie o czystość ciała, miasta i źródeł wody, choć nie do końca było jasne dlaczego.
W 36 roku przed naszą erą rzymski myśliciel Marek Terencjusz Warron wydał poradnik prowadzenia gospodarstwa wiejskiego De re rustica (O uprawie roli). W rozdziale o inwentarzu żywym przestrzegał przed hodowaniem zwierząt w pobliżu mokradeł zgodnie z głoszoną przez siebie teorią, że „lęgną się tam pewne malutkie, niewidoczne dla oka stworzenia, które unoszą się w powietrzu, wnikają do ciała poprzez usta i nos i powodują trudne do wyrugowania choroby”. Interesująca teoria, choć niestety niemożliwa do udowodnienia w jego czasach.
W 1546 roku ukazała się rozprawa De contagione et contagiosis morbis (O zaraźliwości i chorobach zakaźnych) włoskiego lekarza Girolama Fracastora. Autor przedstawił w niej własną teorię, według której drobne, szybko namnażające się, chorobotwórcze stworzenia – mikroorganizmy – przenoszą się z człowieka na człowieka za pośrednictwem dotyku lub są rozprowadzane z wiatrem. Koncepcję tę dobrze przyjęto, lecz znów z powodu braku dowodów na jej poparcie ostatecznie popadła niemal w całkowite zapomnienie. Dopiero w latach sześćdziesiątych XIX wieku francuski chemik Louis Pasteur, wynalazca metody eliminacji patogenów, która do dziś nosi upamiętniającą go nazwę – pasteryzacja – definitywnie dowiódł słuszności teorii zarazków. Był to ogromny skok w medycynie, lecz jednocześnie zamknął nas w opartej na tym filozofii, którą kierujemy się w odniesieniu do zdrowia i chorób: zabić zarazki. Czy jest możliwe, że dziś jesteśmy tak dalece oddani realizacji tej misji, iż giną nam z oczu inne ważne drogi prowadzące do zdrowia?
Lekarzy uczy się, by ignorowali „narracyjne dodatki”, indywidualne życie pacjenta, a wyłuskiwali przedmiotowe i podmiotowe objawy schorzenia, wspólne dla wszystkich cierpiących na określoną jednostkę chorobową. Ogranicza nas akcent kładziony na patologię, na to, czego brak lub co źle funkcjonuje, zamiast dostrzegania i pobudzania tego, co korzystne, wyjątkowe i wspaniałe w życiu danej osoby – również w twoim życiu. W rezultacie podczas starań, by przywrócić zdrowie, raz po raz popełniamy dramatyczne błędy. Lecząc chorobę zamiast człowieka, pomijamy szeroki kontekst jego życia, które obfituje we wskazówki i podpowiedzi, jak można optymalnie poprowadzić go ku zdrowiu. Skupiamy się na dolegliwościach zamiast na ich głębokich przyczynach i przepisujemy leki, które często tylko maskują objawy, zamiast podjąć się długotrwałego i trudnego wysiłku budowania odporności i witalności pacjenta. Upieramy się przy dzieleniu schorzeń na wywodzące się z psychiki bądź z ciała, zamiast zrozumieć i docenić ich punkty styczne, w których zakorzeniona jest większość chorób.
Wreszcie – marginalizujemy relacje o nadzwyczajnych wyzdrowieniach, które nie pasują do przyjętego paradygmatu „jedna przyczyna – jedno rozwiązanie”. Na podstawie swojego doświadczenia mogę założyć się, że większość pracowników służby zdrowia zetknęła się z przykładami niezwykłych ozdrowień. Nie wiemy, co o nich myśleć, zatem – skoro nie mieszczą się w ramach naszego układu odniesienia – odkładamy je ad acta i o nich zapominamy; co najwyżej czasem przychodzą nam na myśl późną nocą przy kawie w dyżurce pielęgniarek albo w ciszy naszych własnych prywatnych rozmyślań. Nie wiemy, jak wytłumaczyć te zdarzenia. Z obawy przed wyśmianiem w środowisku wahamy się przed publikowaniem doniesień o nich. Nie opowiadamy o nich pacjentom cierpiącym na te same schorzenia. Nie chcemy dawać „fałszywej nadziei”.
Pierwszy raz zetknąłem się z tematem nadzwyczajnych wyzdrowień siedemnaście lat temu, gdy właśnie skończyłem rezydenturę i zaczynałem praktykę psychiatryczną. Dostałem ofertę podwójnego zatrudnienia w Szpitalu McLeana i w Harvardzkiej Szkole Medycznej, uruchomiłem też niewielką praktykę prywatną. Czułem na sobie wielką presję, aby wykazać się jako lekarz i jako wykładowca.
Poznałem wtedy Nikki, pielęgniarkę onkologiczną pracującą w szpitalu Massachusetts General przy tej samej ulicy co ja, lecz nieco dalej. Przyszła do mnie na wspólną sesję z dorosłym synem. Zdiagnozowano u niej raka trzustki i chciała mieć wsparcie podczas przekazywania wiadomości o tym dziecku.
Niedługo potem poinformowała mnie, że idzie na bezterminowe zwolnienie lekarskie. Jej stan zdrowia pogorszył się tak, że nie mogła dłużej pracować. Była wycieńczona, miała trudności z jedzeniem, traciła na wadze. Planowała wybrać się do Brazylii, gdzie w niewielkim prowincjonalnym miasteczku Abadiânia przyjmował miejscowy uzdrowiciel. W walce z chorobą wypróbowała już wszystko, co oferuje zachodnia medycyna, uznała więc, że nie ma niczego do stracenia.
Dwa tygodnie po jej wyjeździe odezwał się w moim gabinecie telefon. Dzwoniła Nikki, wciąż z Brazylii.
– Musi pan tu przyjechać – powiedziała. – Poprawia mi się. I widzę tu rzeczy, w jakie pan nie uwierzy.
Relacjonowała jedną po drugiej sytuacje poznanych ludzi oraz uzdrowienia, których była świadkiem, klasyczne historie o tym, jak chromi zaczynają chodzić, a niewidomi odzyskują wzrok. Pewna kobieta z rakiem piersi poczuła, jak po dotknięciu uzdrowiciela z jej klatki piersiowej uszła „czarna chmura”, potem zaś jej guz zaczął się zmniejszać. Nikki dzwoniła do mnie i pisała z Brazylii przez kilka miesięcy – ale nie pojechałem. W szpitalu był młyn, miałem na głowie zajęcia uniwersyteckie, a poza tym zachowywałem głęboki sceptycyzm. Wszystkie te przypadki kwalifikowałem jako zjawiska w pełni wytłumaczalne: chwilowe poprawy zdrowia, błędne diagnozy, sytuacje, w których kondycja pacjentów i tak by się poprawiła.
Po powrocie Nikki wyglądała tak, jakby wstąpiły w nią nowe siły. Jej stan był nie do poznania. Cieszyła się życiem, z apetytem pałaszowała steki (jedno z jej ulubionych dań) i sałatki. Pobyt w Brazylii dodał jej skrzydeł. Powiedziała mi, że znowu czuje się gotowa kochać i być kochaną. Zniknęły u niej problemy z tendencją do nadmiernej kontroli, które wcześniej ją prześladowały. Czuła się pełna energii i radości. Jakość jej życia stała się nieporównywalna z sytuacją przed wyjazdem. Niestety, jej historia nie kończy się tak jak w wypadku Claire. Prawdę mówiąc, podobnie jest z większością ludzi. W końcu przyszedł nawrót choroby i w ciągu niecałego roku rak pokonał Nikki. Zanim się to jednak stało, ponownie nakłaniała mnie, żebym zainteresował się tym, co dzieje się w Brazylii.
Czytałem w pismach naukowych, iż rzeczywiste przypadki spontanicznych remisji są bardzo rzadkie, występują z częstotliwością jeden na mniej więcej sto tysięcy. Statystyka ta powtarzała się w jednym artykule po drugim, zawsze podawana w otoczce prawdy absolutnej. Postanowiłem wytropić jej źródło, zorientować się, skąd te dane pochodzą. Okazało się, że zostały wzięte z sufitu, a następnie przyjęte jako faktyczne były powielane w kolejnych publikacjach.
Gdy nieco bardziej zagłębiłem się w literaturę, poszukując zarówno obecnych, jak i historycznych przykładów spontanicznych wyzdrowień, doznałem szoku. W XX wieku informacje o spontanicznych remisjach pojawiały się w stopniowo coraz pokaźniejszej liczbie i z coraz większą częstotliwością, zwykle ze zwyżkami po ważnych konferencjach, książkach czy głośnych relacjach medialnych. Na początku lat dziewięćdziesiątych Instytut Nauk Noetycznych zaczął zbierać dane o wszystkich przypadkach spontanicznych remisji, które doczekały się opisów w literaturze medycznej. W opublikowanej w 1993 roku bazie danych Spontaneous Remission: An Annotated Bibliography (Spontaniczna remisja: rozszerzona bibliografia)1 udokumentowano 3500 wzmianek o spontanicznych wyzdrowieniach w ośmiuset pismach naukowych. Przypadki, które zostały zgłoszone, stanowią jednak czubek góry lodowej. Podczas pierwszego odczytu, na którym poruszyłem temat spontanicznych remisji oraz wiedzy, jaką moglibyśmy z nich czerpać jako medycy, zapytałem zebranych w audytorium lekarzy, jak wielu z nich było świadkami wyzdrowienia, które nie dawało się wytłumaczyć z perspektywy medycznej. W sali wystrzelił do góry las rąk. Ale gdy zapytałem, czy ktoś opisał te przypadki i opublikował obserwacje, wszyscy opuścili ręce.
Chodzi nie o to, że spontaniczne remisje są rzadkością, tylko o to, że atmosfera strachu przed ośmieszeniem nie pozwala nam dostrzec ich skali. Ile było przypadków, które nigdy nie trafiły do literatury medycznej z obaw przed narażeniem się na szyderstwo w środowisku? Boleśnie odczuwałem to jako nowy dyrektor do spraw medycznych w Szpitalu McLeana, jednej z najstarszych i najszacowniejszych instytucji psychiatrycznych w Stanach Zjednoczonych. Wahałem się przed publikowaniem swoich obserwacji i szukaniem dla nich poparcia w świecie lekarskim. Jednak każdego dnia widziałem, jak przypadki spontanicznej remisji zazębiają się z problemami prześladującymi pacjentów czy to na oddziale wewnętrznym, psychiatrycznym, czy na SOR-ze. Codziennie widziałem osoby z najczęstszymi i najbardziej śmiercionośnymi chorobami: rakiem, cukrzycą, wieńcówką, chorobami autoimmunologicznymi i niewydolnością płuc – głównymi zabójcami w krajach zachodnich. Coraz lepiej nam wiadomo, że w rozwoju wielu z nich istotną rolę odgrywa styl życia. Zacząłem przypuszczać, że gdyby moi pacjenci spróbowali połowy strategii, które obserwowałem w przypadkach nadzwyczajnych wyzdrowień, nastąpiłaby zdecydowana poprawa ogólnego stanu zdrowia, i to nie tylko u nich samych, ale w całym społeczeństwie. Jednak presja, by trzymać się dogmatycznych ram mojej profesji, była bardzo silna i z największym trudem się jej pozbywałem.
W dzieciństwie dorastałem na niewielkiej farmie w rolniczym zakątku Indiany, pośród ciągnących się po horyzont pól kukurydzy i soi, pod gigantyczną kopułą nieba rozpostartą nad równinami Środkowego Zachodu. Pochodzę z rodziny amiszów. Rodzice rozstali się ze wspólnotą, gdy miałem dwa lata, ale dalej żyliśmy zgodnie z jej zasadami. Sami trzymaliśmy zwierzęta hodowlane i zapewnialiśmy sobie niemal całą żywność, w tym mięso i mąkę. Matka ręcznie szyła nam ubrania. Telewizja, radio i większość nowoczesnych udogodnień oraz aktywności były uważane za wytwory zła, których należy się bać i wystrzegać. Był to dla mnie duszny, trudny do wytrzymania świat, z którego wyrwałem się, gdy tylko mogłem. Przez pierwsze lata studiowałem w Wheaton College w Chicago, potem przyszła kolej na seminarium w Princeton i wydział lekarski w Szkole Medycznej Uniwersytetu Indiany, a wreszcie rezydenturę w Harvardzie. Wciąż pamiętam, jak świat się przede mną otwierał – za drzwiami, które dotąd były szczelnie zamknięte, ukazały mi się wielkie przestrzenie możliwości. Wstąpiłem do seminarium pełen pytań, poszukując na nie odpowiedzi, próbując pogodzić fundamenty wiary dzieciństwa z nową wiedzą i doświadczeniami. W Princeton odpowiedzi nie dostałem – pojawiło się tylko więcej pytań. Ale nauczyłem się też od mojego opiekuna naukowego, że pytania są równie ważne. Mówił mi: „Celem niekoniecznie jest dotarcie do ostatecznej odpowiedzi. Cel stanowi podnoszenie jakości zadawanych przez siebie pytań. O jakości odpowiedzi decyduje jakość pytań”.
Zadawane przez nas pytania są snopami światła, które pozwalają się nam posuwać do przodu. Jeżeli formułujemy dobre pytania, mamy dużą szansę zmierzać w dobrym kierunku.
Gdy po dostaniu się do szkoły medycznej zetknąłem się z panującą tam zupełnie odmienną filozofią, poczułem się tak, jakby ktoś smagnął mnie biczem. Wciąż pamiętam dokładnie, gdzie stałem, kiedy uświadomiłem sobie, że kultura świata lekarskiego jest zupełnie inna, niż się spodziewałem. Znajdowałem się przy drzwiach auli, z której studenci wyszli właśnie po zajęciach, i zadawałem profesorowi uszczegółowiające pytanie do jego wykładu.
– Wykuj na blachę materiał – odpowiedział. – Nie zadawaj pytań.
Była to uwaga, którą miałem jeszcze nieraz usłyszeć na studiach medycznych: „Nie zadawaj pytań”, „Nie zadawaj pytań”, „Nie zadawaj pytań”. Oczywiście studenci medycyny muszą opanować materiał; przyswojenie podstaw wiedzy koniecznej do tego, by być lekarzem, wymaga ogromnego nakładu czasu i wysiłku. Jednak w moim odczuciu uwaga ta stanowiła przykre echo filozofii, w której mnie wychowywano: że dogmatu się nie kwestionuje.
Wkuwanie na pamięć i brak swobody zadawania pytań tresuje lekarzy do tego, by trzymali wzrok pokornie spuszczony i nie robili szumu. Stajemy się współwinni działania systemu, który – mimo owocowania niebywałymi postępami badawczymi i technicznymi – dzień po dniu zawodzi pacjentów, ignorując ważne szanse przywracania im zdrowia. Przez dwie dekady pracy w systemie opieki medycznej widziałem niemało podobnych zmarnowanych okazji – sytuacji, w których mieliśmy możliwość zmiany trajektorii czyjegoś życia, ale z tego nie skorzystaliśmy. Nadeszła wreszcie pora, by narobić szumu. Doszedłem w końcu do takiego etapu, że zebrałem się na odwagę zadania pytań, które powinny być zadane, i pójścia ich tropem tak daleko, jak może nas zaprowadzić dzisiejsza nauka – a potem jeszcze trochę dalej.
Nie wykonuje się klinicznych prób spontanicznych remisji; nie robi się w tym zakresie podwójnie ślepych badań, będących złotym standardem, na którym opiera się funkcjonowanie świata medycyny. Ich przeprowadzenie byłoby niemożliwe, gdyż obecnie nie znamy sposobów kontrolowania warunków, pod jakimi miałyby zachodzić spontaniczne remisje, a testowanie różnych teorii na terminalnie chorych pacjentach jest nieetyczne. W odniesieniu do spontanicznych remisji musimy postępować jak antropolodzy, detektywi czy specjaliści medycyny sądowej, analizując osobiste relacje, dokumentację lekarską oraz dostępne ustalenia naukowe, by złożyć puzzle w całość. Ta książka jest właśnie taką próbą w moim wykonaniu.
Od 2003 roku prowadzę szczegółowe wywiady z ludźmi, którzy przeżyli pomimo doświadczenia nieuleczalnych chorób. Studiuję ich dokumentację medyczną i dostrzegam na tej podstawie pewien wzorzec stosowanych przez nich zasad i zachowań. Nie dziwi mnie już nieoczekiwane znikanie chorób. Pojechałem do Brazylii i do innych ośrodków, do których ciągną tysiące osób wiedzionych nadzieją na uzdrowienie – i w których znacznie częściej, niż jest to zrozumiałe w świetle naszego obecnego paradygmatu medycyny, rzeczywiście odzyskują oni zdrowie. Podążałem śladami pewnego uzdrowiciela w Stanach Zjednoczonych i obserwowałem, jak pacjenci będący pod moją opieką doznają niespodziewanych remisji. Zmagałem się z targającymi mną własnymi wątpliwościami i – mimo że posuwam się do przodu – wciąż się z nimi borykam.
Ta książka nie jest argumentem dla pacjentów, by przestawali zażywać przepisane leki czy odrzucali zalecane interwencje lekarskie. Opracowane przez nas farmaceutyki i technika medyczna to nowatorskie, niezbędne metody, które wielokrotnie ratują życie. Jak zilustrują to historie przytaczane w tej książce, w wielu przypadkach spontaniczne remisje zachodzą w trakcie olbrzymich wysiłków podejmowanych przez pracujących z pełnym poświęceniem lekarzy, którzy przestrzegają najlepszych standardów swoich specjalności. Wyjątkowe wyzdrowienia pokazują po prostu, że same interwencje medyczne niekiedy nie wystarczają oraz że lekarze nie znają wszystkich tajemnic powrotu do zdrowia.
W trakcie swoich dociekań dowiedziałem się, że trzeba sięgać głębiej do źródeł choroby, nie poprzestając na długoterminowym zaleczaniu objawów – i tak postępuję w opiece nad moimi pacjentami. Na krótką metę łagodzenie objawów odgrywa ważną rolę i stanowi wyraz empatii, ale w dłuższej perspektywie należy leczyć przyczyny choroby, które są często bardziej ukryte. Spontaniczne zdrowienie daje nam rzadki wgląd w te fundamentalne przyczyny. Mamy obowiązek analizować te przypadki i wyciągać z nich wszelkie wnioski, na jakie pozwalają. Następnie zaś powinniśmy włączać tę wiedzę do naszego postępowania terapeutycznego w sytuacji chorób przewlekłych i nieuleczalnych, tak by stosować zarówno narzędzia nowoczesnej medycyny, jak i mądrość wyniesioną z nadzwyczajnych wyzdrowień.
W książce tej przedstawiam prowadzone przez siedemnaście lat śledztwo w sprawie zjawiska spontanicznej remisji. W części I rozpoczniemy opowieść od miejsca, w którym i ja ją zaczynałem: od przeglądu podstawowych elementów składających się na zdrowie. W przypadku spontanicznej remisji coś powoduje zmianę spodziewanego przebiegu choroby – i to diametralną. Logicznym punktem wyjścia było przyjrzenie się układowi odpornościowemu (pierwszej i najważniejszej linii obrony organizmu przed infekcją i chorobą) oraz wpływającym na niego czynnikom: odżywianiu się, stylowi życia i stresowi. Raz po raz zdarzało mi się widzieć, że ludzie, którzy przerwali bieg nieuleczalnych chorób, dokonywali rewolucji na tych obszarach (zwykle niedocenianych w rutynowej opiece medycznej), wiedziałem więc, że trzeba dotrzeć do szczegółów tego, co się działo i dlaczego. Doprowadziło to mnie nie tylko do pewnych zaskakujących ustaleń o możliwym wielkim znaczeniu tych interwencji dla zdrowia, lecz również do poznania niuansów relacji umysł–ciało oraz tajemnic ludzkiego serca.
Nie zdziwiło mnie odkrycie, że na styku psychiki z ciałem kryje się ogromny potencjał, gdy idzie o radykalne zdrowienie – nawet w medycynie głównego nurtu przyznaje się przecież, że na przykład poziom stresu i wzorce myślenia mogą wpływać na zdrowie fizyczne. Zaskoczyła mnie jednak skala tego oddziaływania, na którą moje wykształcenie lekarskie absolutnie mnie nie przygotowało. W części II będziemy wspólnie badać, jak silne są wzajemne zależności między gruntownym zdrowieniem a naszymi myślami, przekonaniami czy nawet najbardziej fundamentalnym, często wcale nieanalizowanym obrazem siebie. W końcu zacząłem zadawać sobie pytanie, czy to możliwe, by tożsamość w jakiś sposób determinowała zdolność zdrowienia. Odpowiedź na to jest równie odkrywcza, co skomplikowana.
W książce przedstawiam obszerne profile osób, które przetrwały nieuleczalne choroby i zgodziły się otworzyć przede mną zarówno swoją dokumentację medyczną, jak i swoje życie, gdy poszukiwałem wyjaśnień ich zdrowienia. Starałem się uchwycić wieloaspektowość i niepowtarzalność ich historii, sądzę bowiem, że światło na tajemnice spontanicznych remisji rzucają nie tylko podobieństwa między tymi osobami, lecz również dzielące je różnice. Jak napisał kiedyś słynny psycholog Carl Rogers, „najbardziej uniwersalne jest to, co najbardziej osobiste”.
Z ich przypadków wynika wniosek, że musimy stworzyć w swoim organizmie i swej psychice środowisko biologiczne, które przygotowuje grunt pod zdrowienie. Ciało samo chce wyzdrowieć. Ale zapewnienie sprzyjających temu warunków okazuje się sprawą dużo bardziej złożoną, niż się nas uczy. Moim celem jest pokazanie tego procesu, zabranie cię, Czytelniku, na ekspedycję badawczą, w trakcie której będziemy analizować jeden przypadek po drugim, poznawać nową, przełomową wiedzę naukową dotyczącą psychiki i ciała oraz tropić ścieżkę ku zdrowiu, rysującą się w tych opowieściach. Ostatecznie doprowadziła mnie ona do stworzenia nowego modelu medycyny, opartego na – jak je nazywam – „czterech filarach zdrowia”: uzdrowieniu układu odpornościowego, uzdrowieniu sposobu odżywiania, uzdrowieniu reakcji stresowej i uzdrowieniu tożsamości.
Badania na tym obszarze pozostają wciąż w fazie początkowej i z pewnością nie dysponuję kompletem odpowiedzi. Mam jednak do zaoferowania pewne wstępne wnioski oraz wiele ważnych pytań. Jedne i drugie zaprowadziły mnie daleko na drodze do poznania, jakie zjawiska mogą zachodzić w ramach tych medycznych „cudów”. Słowa „cud” często używamy w odniesieniu do czegoś, czego nie umiemy wytłumaczyć. Ale nawet dla cudów istnieją jakieś wyjaśnienia – po prostu jeszcze do nich nie dotarliśmy. Przypuszczam zresztą, że niekiedy mamy opory przed tym, by próbować je wyjaśnić, uważając, że znalezienie realnego procesu w tle cudu w jakiś sposób by go umniejszyło, spospolitowało. Jednak moim zdaniem zrozumienie wewnętrznych mechanizmów takich zadziwiających zdarzeń nie sprawi, że staną się mniej nadzwyczajne. Unieść wieko, zajrzeć do wnętrza i dostrzec mechanizm wcześniej niewytłumaczalnego zjawiska, równie skomplikowany jak trybiki zegara, zdaje mi się kolejnym cudem.
Dawno temu przyrzekłem sobie, że nie będę pisał dopóty, dopóki nie będę dysponował czymś, co koniecznie musi zostać powiedziane. Dziewiętnastowieczny filozof Søren Kierkegaard dobitnie wypowiadał się o tym, jak wygląda życie jednostki w zgiełku i kołowrotku nowoczesnego świata. W odróżnieniu od innych autorów nie chciał być po prostu kolejnym głosem na targowisku idei ani nawet najdonośniejszym z takich głosów – pragnął raczej uciszyć ten zgiełk, aby czytelnik mógł znaleźć potrzebną mu prawdę i znowu zacząć żyć.
Mam nadzieję, że moja książka zadziała w taki właśnie sposób. Dodaję swój głos, bo uważam, że istnieje pilna konieczność mówienia o tych sprawach. Przedstawione tutaj opowieści uchylają zasłony; pokazują, jak wiele wiemy o tym, co składa się na zdrowe, witalne, wręcz cudowne życie, a jednocześnie jak bardzo zapomnieliśmy o tym, co wiemy. Jedynym sposobem odzyskania tego czegoś jest wyciszenie zgiełku różnych opinii zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz siebie, tak by wrócić do czegoś bardziej podstawowego, pierwotnego i prawdziwego – do tego przyćmionego, lecz niegasnącego płomienia wiedzy, który tli się w każdym z nas.
Choć prezentowane ustalenia naukowe są nowe, a w nadchodzących dekadach dowiemy się znacznie więcej, informacje, które już zdobyliśmy, oraz potencjał, jaki w nich tkwi, gdy idzie o dobro milionów, są zbyt doniosłe, by nie dzielić się nimi powszechniej. Liczę na to, że ta książka nakreśli wyraźną ścieżkę ku zdrowiu ludziom borykającym się z przewlekłymi, a nawet nieuleczalnymi schorzeniami, tym, których bliscy są w takiej sytuacji, oraz wszystkim, którzy chcą po prostu żyć w jak najlepszym zdrowiu i witalności.
Nowoczesna medycyna zwykle wszechstronnie przedstawia sytuację pacjenta i problemy, z którymi będzie musiał żyć, ale nie pomaga mu w zrozumieniu, jaki jest zakres potencjalnych scenariuszy, tego, co mogłoby się stać. Bez względu na to, czy cierpisz na cukrzycę, chorobę wieńcową, depresję, raka, zaburzenie autoimmunologiczne czy coś jeszcze innego, niewykluczone, że nie dostajesz ani nadziei, ani narzędzi zdrowienia, potrzebnych do prawdziwego odzyskania sił. Musimy położyć na stole operacyjnym ewenementy, zanalizować je i uczyć się na ich podstawie, tak by potencjał zdarzeń nadzwyczajnych, który tkwi w każdym z nas, stał się dla wszystkich dostrzegalny.
Claire osiedliła się na Hawajach, tak jak wymarzyła przed chorobą.
– Po diagnozie nie sądziłam, że mi się uda – mówi – ale wszystko poszło zgodnie z planem.
Mieszka w O’ahu wraz z mężem oraz córką i zięciem, którzy są muzykami. Wieczory lubi spędzać na swoim lanai – otwartej, zadaszonej werandzie, typowej dla Hawajów – skąd podziwia widoki. Widzi światła Honolulu i niebo zmieniające się zależnie od pogody. Niedawno nadciągnął tam huragan, niosąc ryzyko znacznych zniszczeń, ale okazał się mniej groźny, niż wszyscy się obawiali. Skojarzyło mi się to z tym, jak rak niczym szalejący huragan zagroził w pewnym momencie zrujnowaniem jej życia.
– Trochę nas przewiało, ale nie było większych szkód – opowiada mi o ostatnim sztormie. – Mieliśmy szczęście. Przeszedł bokiem.
Jak sprawić, by huragan przeszedł bokiem? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta ani też to nie jest książka dla ludzi szukających prostych odpowiedzi. To książka o długim procesie odkrywania tajemnic spontanicznej remisji – a być może też zawartych w niej sekretów trwałego zdrowia i witalności. Pracując nad nią, nie trafiałem na łatwe odpowiedzi. Pod każdym kamieniem, który poruszałem w ich poszukiwaniu, znajdowałem kolejne pytanie. Musiałem ciągle upominać sam siebie, że nie wolno mi wyciągać pochopnych wniosków, gdy z pozoru natykam się już na „rozwiązanie”. Celem jest podnoszenie jakości pytań. A pierwsze z nich brzmiało: co tak naprawdę dzieje się w Brazylii?
Część I
Rozdział 1
Moim zdaniem nic bardziej nie zwodzi nas w badaniu natury niż sztywne przekonanie, że zjawiska pewnego rodzaju są niemożliwe.
William James
Pierwszą operacją chirurgiczną, którą samodzielnie przeprowadzałem, była amputacja podudzia.
Zbliżała się druga w nocy, a ja od wielu godzin byłem na nogach. Wezwano mnie pagerem do sali operacyjnej i przedstawiono pacjenta, cukrzyka w starszym wieku, który zgłosił się z ekstremalnym bólem lewej nogi. Badające go pielęgniarki znalazły liczne rany zgorzelinowe na jego lewej goleni i stopie. Zaawansowana nieleczona cukrzyca może prowadzić do dramatycznych problemów z krążeniem, które zmniejszają ukrwienie kończyn. Do czasu, gdy ten człowiek przyjechał w środku nocy do SOR-u, miał już rozległe uszkodzenia tkanek i niebezpieczną infekcję. Noga była nie do uratowania.
Wyszorowałem przez przepisowe pięć minut dłonie między palcami i ręce aż do łokci. Potem potrzymałem je uniesione, by wyschły w powietrzu, i wszedłem tyłem przez drzwi do przedsionka prowadzącego do sali operacyjnej. Asystentka nałożyła mi fartuch chirurgiczny, zawiązała maseczkę i stanęła na palcach, by założyć mi czepek – ale nie dosięgła. Jestem dosyć wysoki. Wyciągnęła się, ja trochę przykucnąłem i oboje się zaśmialiśmy – a ja zdałem sobie sprawę ze swego zdenerwowania. Jako rezydent tuż po studiach miałem pierwszy raz być szefem zespołu operacyjnego.
W chwili, gdy wykonałem pierwsze cięcie, trema natychmiast mnie opuściła. Kiedy skalpel wszedł czyściutko w nogę, zostawiając za sobą głęboką, cienką kreskę, zalała mnie fala jakiegoś medytacyjnego spokoju, uczucie absolutnego, kompletnego skupienia. Czas płynął, a ja wykonywałem jedno cięcie po drugim, przyżegając co chwila naczynia, by powstrzymywać krwawienie oraz zachować czystość i widoczność pola operacyjnego. Nigdy nie zapomnę zapachu przypiekanego ciała ani dźwięku piły do kości, gdy rozcinałem piszczel. Przypominało mi to trochę pracę z piłą łańcuchową, którą obsługiwałem czasem jako nastolatek na farmie, ale tamten dźwięk był ostry i terkoczący, a ten teraz subtelniejszy, delikatniejszy, choć także bardziej makabryczny. Ta chwila miała dla mnie w sobie coś surrealistycznego – nie mogłem uwierzyć, że to ja stoję tu w fartuchu chirurgicznym i masce. Moje szanse, by wylądować w tym miejscu, wydawały się bardzo nikłe.
W wieku nastoletnim byłem wypłoszem, jakich mało. Wynikało to pewnie po części z dorastania w fundamentalistycznej rodzinie i z braku poczucia, że gdziekolwiek pasuję. W szkole średniej zająłem pierwsze miejsce w głosowaniu na najbardziej nieśmiałego kolegę. W szytych ręcznie ubraniach czułem się zawsze nieswojo, wysiadając z autobusu szkolnego i wracając do rodzinnego domu z poczuciem, jakbym cofał się w czasie. Telewizja i radio były zakazane, a cały świat wydawał mi się wtedy mały. Dorośli, których znałem, pracowali na farmach albo wyjątkowo u kogoś jako robotnicy fizyczni. Matka dorabiała jako pielęgniarka w szpitalu luterańskim w Fort Wayne i kiedy skończyłem siedemnaście lat, zaproponowała, żebym zgłosił się tam na sanitariusza. Byłem rosły i silny – nawykły do noszenia ciężkich bel siana i wiader wody czy ziarna – więc bez trudu mogłem dźwignąć dorosłego mężczyznę na nosze czy przenieść pacjenta na wózek inwalidzki.
W tej pracy zobaczyłem całe spektrum doświadczeń człowieka. Wyprowadzałem na skwer przed szpital młode matki z nowo narodzonymi dziećmi na rękach. Podstawiałem ludziom w łóżku baseny i wynosiłem nieczystości. Zbierałem brudną pościel. Ścierałem krew z posadzki po długich zabiegach. Widziałem, jak dzieciakowi choremu na raka wypadały włosy, a potem jak przyszedł po kilku miesiącach z odrastającą czupryną, niosąc w zaciśniętej piąstce pęk balonów. Pomagałem pielęgniarkom obracać pacjentów w łóżku. Trzymałem ich w ramionach, kiedy ich myły i zmieniały im opatrunki. Woziłem do kostnicy ludzi okrytych prześcieradłem.
Zaznajomiłem się z pielęgniarkami lepiej niż z lekarzami. To one były zawsze na posterunku, w każdej chwili gotowe stanąć przy łóżku pacjentów. One mnie szkoliły, nauczyły pobierać krew, podłączać elektrody i robić EKG.
– Masz dryg do pacjentów – mówiły mi. – Powinieneś zostać lekarzem.
Była to zaskakująca myśl, ale padła na żyzny grunt w moim mózgu. Zakiełkowała i zaczęła rosnąć. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że taka przyszłość jest dla mnie możliwa.
I oto teraz stoję przy stole i wykonuję operację, taką, po jakich dawniej odwoziłem pacjentów na wózkach, gdy chirurdzy skończyli już swoją pracę i pozrzucali na podłogę maski oraz czepki.
W przypadku amputacji należy zachować dostatecznie dużo mięśni poniżej odciętej kości, by dało się uformować kikut, który będzie mógł łatwo – a najlepiej też bezboleśnie – wpasować się kiedyś w protezę. Gdy zakładałem szwy długą, zakrzywioną igłą, starałem się nadać kończynie kształt, który na to pozwoli, choć wątpiłem, by ten mężczyzna, nawet mając protezę, mógł kiedykolwiek wstać z wózka inwalidzkiego. Operacja przebiegła pomyślnie, ale martwiłem się o niego. Był leciwy i schorowany. Insulina, którą przyjmował przez większą część życia, przestawała mu wystarczać i jego organizm zaczął się wyłączać, jedna kończyna po drugiej. Zastanawiałem się, czy wcześniej, dawno temu, można było zrobić dla niego coś więcej, by nadać inny bieg wypadkom.
Zająłem się medycyną z myślą o tym, żeby pomagać ludziom. Wyobrażałem sobie, że będę umożliwiał pacjentom prowadzenie zdrowszego życia – lepszego życia. Tymczasem stwierdziłem, że to, co robimy jako lekarze, okazuje się w większości niewystarczające i przychodzi za późno. Widziałem, jak moi koledzy pracują w nadgodzinach, często całą dobę, biegając od pacjenta do pacjenta. To nie z braku pracowitości czy niedostatecznego oddania jest nam często tak trudno doprowadzić do powrotu chorych do sił. Zawsze opieramy się na tak wąskim wycinku historii pacjenta, że tracimy z oczu całościowy obraz i leczymy przejawy choroby, a nie jej zasadnicze przyczyny. Każdego dnia widywałem ludzi cierpiących na naprawdę ciężkie schorzenia, którym były potrzebne prawdziwe rozwiązania.
Po latach wciąż miałem przed oczami tego mężczyznę – mojego pierwszego pacjenta chirurgicznego – u którego na długo przed tym, zanim trafił pod mój nóż, rozwinęła się cukrzyca, powodująca stopniowe pogarszanie się kondycji zdrowotnej aż do etapu wykluczającego możliwość wyzdrowienia. Jednocześnie nie dawało mi spokoju to, że wskazówki potrzebne do udzielania w porę pomocy takim osobom jak on mogą się kryć w nieanalizowanych przez nikogo przypadkach spontanicznych remisji. W 2003 roku kupiłem w końcu bilet do Brazylii.
Kiedy wysiadłem z samolotu w Brasilii (stolicy Brazylii), powitało mnie balsamiczne powietrze, ciepłe jak woda w wannie. Był marzec, późne lato na półkuli południowej. Wydawało się, że słońce przenika wprost do moich kości, wyganiając resztki ziąbu bostońskiej zimy, którą zostawiłem za sobą. „Może ta podróż nie jest jednak takim całkiem złym pomysłem” – stwierdziłem. Ale wątpliwości wciąż mnie nie opuszczały.
Gdy podejmowałem decyzję o zweryfikowaniu doniesień o „cudownych” zdarzeniach w kilku ośrodkach uzdrowicielskich w Brazylii, nie miałem pojęcia, na co się piszę. Sądziłem, że wybiorę się tam na tydzień, porozglądam na miejscu i wrócę z odpowiedziami na uparcie nurtujące mnie pytanie, czy w tych doniesieniach tkwi jakieś ziarno prawdy. Dziś wstyd mi się do tego przyznać, ale właściwie byłem w dużym stopniu przekonany, że nie. Miałem niemal pewność, iż kiedy tylko poskrobię trochę z wierzchu, błyszczący lakier „cudownych uzdrowień” złuszczy się i wyjawi skryty pod nim przekręt. Krótki wypad, oczyszczenie sumienia, a potem wrócę do swojego życia i pracy zawodowej, nie kłopocząc się już spontanicznymi wyzdrowieniami i ich ewentualnym znaczeniem.
W poprzedzającym wyjazd roku poznałem wiele pochodzących z Brazylii oraz z innych miejsc relacji o nagłych wyzdrowieniach z nieuleczalnych chorób. Zaczęło się to od Nikki, ale szybko się rozrosło. Z całego kraju dostawałem telefony od ludzi desperacko pragnących podzielić się opowieściami o swoim powrocie do zdrowia. Okazało się, że kiedy odmówiłem Nikki udania się z misją weryfikacyjną, poprosiła osoby poznane w Brazylii, by się ze mną kontaktowały. W ten sposób rozniosła się wieść, że prowadzę badania na temat spontanicznych wyzdrowień. Niektóre ze słyszanych przeze mnie opowieści brzmiały całkiem nieprawdopodobnie. Ale ludzie ci byli niezwykle otwarci. Spisywali swoje historie i wysyłali mi mailem. Dołączali prześwietlenia, skany MRI (rezonansu magnetycznego) i wyniki badań z odręcznymi adnotacjami lekarzy na marginesach.
W niektórych przypadkach brakowało dostatecznych dowodów, by uzasadnić twierdzenie o spontanicznym wyzdrowieniu, albo też pierwotna diagnoza wydawała mi się niepewna. Niektóre wyglądały obiecująco, ale perspektywa czasowa była zbyt krótka – mogło chodzić o przejściowe remisje, o chwilową przerwę w przebiegu choroby prowadzącej ostatecznie do zgonu. Zdarzały się też przypadki ludzi tak rozpaczliwie chcących wyzdrowieć, że wydawało się im, iż zdrowieją, choć choroba się pogłębiała. Serce krajało mi się na myśl o nich; rozumiałem ich pragnienie, by odzyskać siły – pragnienie tak wielkie, że w końcu wzbudzali w sobie przekonanie, iż się to dokonało. Ale to nie znaczy, że tak było rzeczywiście.
Kiedy ludzie dzwonili lub przysyłali swoje opowieści mailem, słuchałem ich i czytałem, co napisali – ale ograniczałem się do tego. Przygniatało mnie ciężkie jarzmo obowiązków administracyjnych, klinicznych i akademickich. Nie był to moment, by rzucać się z motyką na słońce, tropić trudne do zdefiniowania zjawisko, które niemal na pewno rozpłynie się jak miraż, szukać współczesnego zdroju wiecznej młodości.
„Ma pan odpowiednie przygotowanie, ma pan właściwą perspektywę” – nalegała Nikki, odnosząc się do mojego wykształcenia medycznego oraz dyplomu z teologii. W jej odczuciu wydawałem się idealne predysponowany do tego, żeby z otwartym umysłem podejść do badania zjawiska spontanicznych wyzdrowień. A relacjonowane historie rzeczywiście robiły wrażenie: guzy rozpuszczające się jak kostki lodu, paralitycy stający na nogach i zaczynający chodzić, ludzie z chorobami terminalnymi żywi i pełni sił po latach od czasu, kiedy spodziewano się ich śmierci. Jednak wszystko to były tylko opowieści – brakowało dowodów, przynajmniej na razie – a ja bałem się, że idąc krok dalej, zaryzykuję miejsce pracy i reputację, a nie znajdę realnych argumentów na poparcie prawdziwości rzekomych cudów.
Czy jednak mogłem w nieskończoność odwracać się plecami od tego, co może stanowić nietknięte, rozległe pole przełomowych badań naukowych? Trudno było zapomnieć o niektórych opisywanych przypadkach. W sytuacji tych ludzi istniały rzeczywiste dowody diagnozy i remisji. Przeglądając ich dokumentację medyczną, nie potrafiłem wyjaśnić tych zdarzeń. Może naprawdę coś się dzieje – coś, na co nowoczesna medycyna zamyka oczy.
Od kiedy zdałem sobie sprawę, jak niepoprawne były dane o częstotliwości spontanicznych wyzdrowień, moje dociekania nabrały tempa. Noc po nocy po zakończeniu wieczornego obchodu siadałem przed komputerem, klikałem na artykuły medyczne, wprowadzałem do naukowych baz danych hasło „spontaniczna remisja” i podążałem tropem okruszynek chleba tam, dokąd mnie wiodły. Zszokowała mnie skala moich znalezisk.
Przykłady spontanicznych remisji nieuleczalnych chorób były wszędzie – trudno tylko się je dostrzegało. Uważane za „odstępstwa” nie były zwykle omawiane w podręcznikowych opisach przebiegu choroby i jej opcji terapeutycznych. Po zebraniu licznych danych i ich agregacji przypadki nadzwyczajnych wyzdrowień, wyglądające jak fuksy czy przypadkowe błędy na wykresie, rozmywały się w masie średnich. W naukach medycznych opieramy się na uśrednianiu, na tym, co dzieje się „normalnie” i jak funkcjonuje „przeciętna” osoba. Kiedy jednak zacząłem szukać przypadków spontanicznej remisji, okazało się, że trafiam na nie niemal na każdym kroku. Przez cały czas kryły się wprost pod latarnią.
Dawno temu, gdy postanowiłem porzucić zamknięte w opłotkach wiejskie życie i pójść na studia, poprzysiągłem sobie, że będę szedł za głosem prawdy, dokądkolwiek mnie zaprowadzi. Uprawianie nauki pociąga za sobą wkraczanie w rejony, do których czasem nie chciałoby się wkraczać, bo nie jest to politycznie wygodne. Przyszedł czas, by postawić niezadawane w medycynie pytania, dlaczego zachodzą przypadki spontanicznej remisji. Nawet gdyby moje dociekania miały poskutkować tylko obaleniem wiary w te zjawiska, moim obowiązkiem było podążać za pytaniami. Pamiętałem dobrze mojego opiekuna naukowego z Princeton i jego mantrę: „O jakości odpowiedzi decyduje jakość pytań”. Jakże mieliśmy dojść do jakichkolwiek odpowiedzi, jeśli w ogóle nie zadawaliśmy pytań?
Taksówką z lotniska do pierwszego z kilku ośrodków uzdrawiania „duchowego” jechało się półtorej godziny. Gdy zostawiliśmy za sobą rogatki Brasilii, przed moimi oczami roztoczył się widok na rozległy pagórkowaty krajobraz, pełen pokrytych zielenią wzgórz. Próbowałem się zrelaksować podziwianiem okolicy, ale w myślach tłukły mi się wciąż pytania i wątpliwości. Czy to wszystko nie okaże się jedną wielką pomyłką? Będę się pilnował, żeby zachowywać otwarty umysł. Będę zadawał dużo pytań, ale trzeba, żeby mnie one dokądś doprowadziły.
Centra uzdrowicielskie mieściły się w małych miasteczkach na wiejskich terenach kraju. Zobaczyłem tam, jak głęboką duchowością cechują się mieszkańcy Brazylii. To kultura zdecydowanie odmienna od mojej. Ludzie funkcjonują tam w systemie przekonań, zgodnie z którym przyjmuje się, iż uzdrowiciel może komunikować się z duchami czy energiami obecnymi na innym planie – z niewidzialnym światem, który jest rzeczywistszy i istotniejszy niż ten widzialny i dotykalny. W tym ujęciu świat fizyczny wydaje się tylko bladym cieniem tego głębszego, prawdziwszego świata. W ramach owych wierzeń niewysławialne w swej naturze jakości, takie jak miłość czy ludzka dusza, uważa się za przepotężne siły, zwłaszcza w kontekście choroby i zdrowienia. Dolegliwości zaczynają się w duszy, a kiedy człowiek doprowadzi do jej uzdrowienia, fizyczne ciało „dostosowuje się” do nowych realiów.
Ludzie zjeżdżali do tych ośrodków z całego kraju, niekiedy sprzedając dobytek na pokrycie kosztów podróży. Instytucja, do której zmierzałem, Casa de dom Inácio Loyola w Abadiânii, różniła się od pozostałych tym, że przyciągała chorych z całego świata. Ze wspólnoty tej pochodziło chyba najwięcej doniesień o remisjach, a co najmniej tych kilka, które wyselekcjonowałem przed przybyciem, wyglądało dostatecznie interesująco, by zachęcić mnie do wizyty. Poza tym Nikki nalegała, żebym zapoznał się właśnie z tym miejscem.
Po dotarciu na miejsce najpierw rozejrzałem się po posiadłości. Była to w dużym stopniu „rezydencja pod chmurką”, wtulona między bujną roślinność zielonych pagórków. Znajdowały się tu przestrzenie do medytacji i modlitwy oraz ogrody z wijącymi się alejkami i ławeczkami w cieniu drzew różanych. Niewątpliwie pobyt w takim miejscu, które zdawało się leżeć za siedmioma górami i siedmioma lasami, z dala od normalnego życia każdego przybysza z jego stresami i zmartwieniami, sprzyjał – że tak powiem – „resetowi” umysłu tudzież ciała i być może znalezieniu rezerw, pozwalających zwalczyć pewne choroby i dolegliwości psychiczne oraz fizyczne. Nawet ja odczułem, jak topnieją moje niepokoje. Stresy i lęki, które przywiozłem z sobą z Bostonu, wyparowywały w promieniach ciepłego słońca, unoszone łagodnymi powiewami zefirka. Ale oczywiście wypad na wczasy nie ulecza nieuleczalnie chorych. Jeżeli relacje, jakie mi przekazano, były prawdziwe, musiało się tu dziać coś więcej.
Gdy poznawałem się z João Teixeirą de Faria, znanym również jako João de Deus, Jan Boski, uzdrowicielem, któremu wielu przybyszy przypisywało odzyskanie sił, siedział on w dużym fotelu w bezpośrednim sąsiedztwie tłumu pogrążonych w medytacji ludzi. Ubrany cały na biało miał ciemne, przerzedzające się włosy, a na nosie okulary. Ludzie czekali w długim rządku na widzenie z nim – podejście na moment, by w ciągu zaledwie kilkunastu sekund otrzymać diagnozę i receptę, po czym wrócić do medytacji. Podając mu rękę, miałem świadomość, że jedni uważają go za cudotwórcę, inni za naciągacza (a z czasem miały zostać wysunięte przeciw niemu jeszcze cięższe zarzuty).
Powodów do sceptycyzmu wobec Farii mi nie brakowało. Wiedziałem, iż twierdził, że zajmuje się „chirurgią duchową”, a choć jego sesje uzdrawiające były całkowicie darmowe, podobnie jak oferowany codziennie obiad, ośrodek zarabiał między innymi na sprzedaży mieszanek ziołowych własnej kompozycji. Ilekroć ludzie przypisują „cudowne” uzdrowienia konkretnej osobie lub miejscu, zapala mi się w głowie czerwona lampka. Sto pięćdziesiąt lat temu z górą zaczęto opowiadać o uzdrowieniach za sprawą świętej wody w Lourdes we Francji. Kiedy jednak zebrało się konsylium, by zweryfikować owe twierdzenia, nie dało się powiązać wyzdrowień z tą wodą w statystycznie znaczący sposób. Gdybym należał do konsylium analizującego przed laty zdarzenia w Lourdes, skoncentrowałbym się na ludziach doznających uzdrowienia, nie na źródełku. Podobnie teraz w Abadiânii najbardziej interesowała mnie społeczność – to była wyjątkowa populacja z dużą częstotliwością doniesień o remisjach.
Milcząco przyjąłem pewien wyznacznik: będę się zajmował tylko tymi przypadkami, w których występują bezdyskusyjne medyczne dowody zajścia jakiegoś niewytłumaczalnego zdarzenia2. Jedną z pierwszych osób, z którymi przeprowadziłem wywiad, był Juan, zażywny mężczyzna po osiemdziesiątce, który co roku przyjeżdżał z rodziną do Casa de dom Inácio Loyola. W innej części kraju prowadził gospodarstwo, uprawiając soję, a jego ogorzałe dłonie, zniszczone i wypolerowane jak drewno, zaświadczały o wieloletniej pracy na roli. Przed kilkudziesięcioma laty rozpoznano u niego w biopsji glejaka wielopostaciowego, zabójczy i agresywnie rozrastający się nowotwór złośliwy mózgu. Nie jest to choroba, która daje szanse na przeżycie – w ciągu pięciu lat od diagnozy przy życiu pozostaje tylko od 2 do 5 procent pacjentów, a w następnych latach ten niewielki odsetek szybko spada do zera. Nie istnieje terapia glejaka wielopostaciowego; leczenie ma charakter paliatywny z celem zapewnienia chorym względnego komfortu i w miarę możliwości przedłużenia odrobinę ich życia. Tymczasem Juan siedział przede mną kilkadziesiąt lat po diagnozie tryskający, jak na swój wiek, zdrowiem i roztaczał wokół siebie aurę cichego, medytacyjnego spokoju.
Zapytałem go, czemu jego zdaniem zawdzięcza to niebywałe wyzdrowienie. Wzruszył ramionami i rozłożył ręce. Któż to może wiedzieć? Powiedział mi, że po otrzymaniu diagnozy zaczął przyjeżdżać do Casa. Od tamtej pory pojawia się tu każdego roku, by posiedzieć w sali energetycznej i pomedytować. Traktował to jak doroczne serwisowanie, jak wymianę oleju w aucie.
– Czy zmienił pan coś w swoim życiu po poznaniu diagnozy? – zapytałem.
Zastanowił się i potrząsnął głową. Nic takiego nie dostrzegał. Odpowiedział, że raczej nie.
Siedząca obok Juana żona, która przysłuchiwała się wywiadowi, nagle wybuchnęła płaczem. Zaskoczeni zwróciliśmy się do niej.
– Wszystko się zmieniło – powiedziała.
Zaczęła opowiadać, jak przed diagnozą mąż prawie wcale nie spędzał czasu z nią ani z dziećmi. Albo był w polu, albo przy butelce, albo Bóg wie gdzie. Ciągle dochodziło do spięć i awantur. Był jak łódź, która dryfuje coraz dalej w morze, unoszona prądami na swoim własnym kursie. Kiedy usłyszał diagnozę i śmierć nagle zajrzała mu w oczy, zmieniły się całe jego życie i wszystkie priorytety. Niemal z dnia na dzień stał się innym człowiekiem.
– Wrócił do nas do domu – mówiła. – Jest teraz dużo bardziej z nami związany.
Raz za razem, w jednym wywiadzie po drugim, słyszałem to samo sformułowanie: „wszystko się zmieniło”. Ludzie przyjeżdżający do Abadiânii nie pojawiali się tu, oczekując z założonymi rękami na cud. Dokonywali fundamentalnych zmian w swoim życiu, w swoich relacjach ze światem, a nawet we własnej tożsamości. Odchodzili z pracy i od małżonków. Wskrzeszali dawne marzenia i ze wszystkich sił próbowali je realizować. Kompletnie przestawiali swoje priorytety oraz zmieniali sposób spędzania czasu. Przyjeżdżali do ośrodka z nadzieją na znalezienie wskazówek i dotarcie do głębszych pokładów wiary – do takiego jej poziomu, który pozwalał im zaufać, że wyzdrowienie wchodzi w grę. I niekiedy wchodziło. Oglądałem skany MRI z zabójczymi, nieoperacyjnymi guzami, a potem obrazowe badania kontrolne, na których guzy kurczyły się i znikały. Próbowałem jakoś zrozumieć to, czego byłem świadkiem, ale oczywiście okazywało się to znacznie bardziej złożone, niż wyglądało na pierwszy rzut oka.
Przed przyjazdem do Casa przejrzałem wszystkie materiały dotyczące tego miejsca, jakie tylko mogłem zdobyć. W kilku doniesieniach autoryzowanych przez ośrodek twierdzono, że odsetek wyzdrowień wynosi tu od 90 do 95 procent. Dziewięćdziesiąt pięć procent! Wynik taki – pod warunkiem że prawdziwy – byłby zawrotnym sukcesem. W źródłach powoływano się na wykonane w Brazylii badania przypadków, które miały uzasadniać tę statystykę. Szukałem tych badań, ale nie udało mi się ich znaleźć, do czego częściowo przyczyniała się bariera językowa, utrudniająca mi docieranie do różnych materiałów. Później udało mi się zlokalizować jedno czy dwa takie badania, lecz w tamtym czasie wciąż były słabo rozpowszechnione i nieprzetłumaczone z pierwotnej wersji portugalskiej.
Na podstawie informacji zebranych przeze mnie w ciągu tygodnia intensywnych dociekań – wywiadów z pacjentami, przeglądania dokumentacji i penetrowania medycznych baz danych w poszukiwaniu artykułów, które mogłyby zaświadczyć o tym, co się tu dzieje – stało się dla mnie jasne, że odsetek wyzdrowień w żadnym wypadku nie sięga 95 procent, jak twierdzono w ośrodku. To prawda, że po wizycie w nim wiele osób czuło się lepiej i na pierwszy rzut oka te sytuacje mogły wyglądać na prawdziwe remisje. Kiedy jednak zaglądałem pod powłokę „cudownych zdarzeń”, zaczynały wypływać rzeczywiste historie.
Tak jak się początkowo spodziewałem, część ludzi doznawała spektakularnego cofnięcia się objawów, lecz z czasem dolegliwości wracały. Niektórzy w trakcie odzyskiwania zdrowia kontynuowali standardowe terapie medyczne i choć twierdzili, że prawdziwym katalizatorem ich powrotu do sił była Casa, nie dawało się orzec, czy ich pobyt tutaj rzeczywiście odegrał zasadniczą rolę. Stan jeszcze innych poprawiał się umiarkowanie, natomiast niewątpliwie podnosiła się jakość ich życia. Z radością słuchałem opowieści o tym, o ile lepsze stało się ono, od kiedy choroba nieco zelżała, ale nie mogłem uznać tych przypadków za ewidentne spontaniczne wyzdrowienia. W końcu zaś najbardziej dramatyczna była sytuacja osób, które żarliwie wierzyły, że wyzdrowiały, podczas gdy wszelkie przesłanki medyczne wskazywały na coś innego. Ta wiara niosła ich przez pewien czas tak jak samolot szybujący z zatartymi silnikami. Ale problem się utrzymywał – choroba dalej trawiła organizm wbrew pragnieniu pacjenta, by znikła – i niedługo później zaczynał zbliżać się moment katastrofy.
Trudno było informować te osoby, że ich przypadków nie będę mógł uwzględniać. Poznawałem głęboko ludzkie historie, pełne zawirowań i sprzeczności, a pochodziły one od siedzących naprzeciw mnie ludzi, którzy rozpaczliwie chcieli wierzyć w poprawę swego stanu. Słuchanie, jak ktoś opisuje odczucia w swoim organizmie – wrażenie obezwładniającej choroby uchodzącej z jego ciała jak cofająca się fala odpływu – było czymś zupełnie innym niż przeglądanie wydruku z kolumnami cyferek ukazujących obciążenie nowotworowe pacjenta czy patrzenie pod światło na skan MRI, bezosobowy, czarno-biały obraz klatki piersiowej, która mogłaby należeć do dowolnej osoby.
Z początku trudno było odróżniać rzeczywiste zdarzenia od miraży. Podążałem czasem obiecującymi tropami, które prowadziły donikąd. W innych sytuacjach byłem zmuszony wracać po miesiącach do przypadków, które początkowo pominąłem, uznając je za zbyt naciągane, tymczasem otrzymywałem potwierdzającą je dokumentację medyczną. W miarę jednak jak robiłem notatki w trakcie wywiadów oraz zestawiałem opowieści pacjentów z tym, co wynikało z dostarczonych materiałów lekarskich, pewne przypadki zaczynały się wyróżniać. Zdarzały się niepodważalne, udokumentowane diagnozy u osób monitorowanych potem przez tygodnie, miesiące, a nawet lata, z twardymi dowodami całkowitej remisji, zwykle odnotowywanej przez zdumionych, zdezorientowanych lekarzy i radiologów. Z mroku wyłaniały się rzeczywiste przypadki spontanicznego ozdrowienia, błyszczące niczym diamenty.
Matthew, u którego zdiagnozowano w biopsji agresywny rodzaj guza mózgu, pojechał na kilka tygodni do Brazylii, został tam kilka miesięcy i się zakochał. Guz w jego mózgu zniknął, zostawiwszy po sobie tylko niewielką bliznę w miejscu, gdzie kiedyś był – coś nieprawdopodobnego. Jan – która przybyła tu w końcowej fazie tocznia rumieniowatego układowego, na skraju niewydolności wielonarządowej, w asyście lekarza przekonanego, że pacjentka nie przetrzyma wyprawy – siedziała teraz naprzeciw mnie zdrowa i pełna energii, z uśmiechem rozpromieniającym jej oczy. Lynn opowiadała, jak została uzdrowiona z raka piersi. Sam opisywał zniknięcie u siebie guza kręgosłupa.
Wychodziły na jaw nieprawdopodobne, wręcz niemożliwe przypadki wyzdrowienia. Co prawda ich częstotliwość nawet nie ocierała się o 95 procent, lecz jednocześnie okazywała się znacznie wyższa, niż mogła to wyjaśnić współczesna medycyna. Było ich aż nadto, bym miał nie zauważyć, że rzeczywiście coś się tu dzieje. Ludzie odzyskiwali w Brazylii zdrowie na bezprecedensową skalę. Ani moje przygotowanie lekarskie, ani studia teologiczne nie pozwalały mi na przypisanie tych faktów niewyjaśnialnym cudom. Cud to w końcu tylko zadziwiające zdarzenie naturalne, którego nie udało się nam jeszcze wytłumaczyć. Nieustannie pracujemy nad eksplikacją tego, co niezrozumiałe, nad przemienianiem „nadprzyrodzonego” w racjonalne i rutynowe. W medycynie cały czas stosujemy lekarstwa, mimo że nie wiemy, jak albo dlaczego niektóre z nich działają. Wiele rozwiązań technicznych, które przyjmujemy dziś bez zmrużenia oka – telefonia komórkowa, radio, telewizja i tak dalej – uznano by w przeszłości za cuda. Wyobraź sobie, co odczuwałby człowiek z XVII wieku, gdyby spojrzał w niebo i zobaczył, że nad jego głową przetacza się z hukiem potężny jumbo jet – pięćsettonowe żelastwo unoszące się w powietrzu. Niemożliwe. Dziś jednak znamy zasadę Bernoulliego i potrafimy konstruować bezpiecznie i regularnie latające odrzutowce. Spoglądając na dzieje ludzkości, można by zapewne rozsądnie stwierdzić, że dzisiejsze cuda są jutrzejszą „normą”.
Tydzień w Brazylii minął mi piorunem; ledwie się zaczął, a już się skończył. Zarzuciłem torbę z dokumentacją i notatkami na ramię i wsiadając do taksówki, jeszcze raz rozejrzałem się wokół. Po drugiej stronie drogi zbłąkana kura dziobała ziemię w poszukiwaniu ziarenek. Osioł z trudem ciągnął wóz, na którym siedział zasuszony woźnica. Opuszczałem świat, którego nie rozumiałem, wracając do świata, którego – jak to sobie teraz uświadomiłem – też nie rozumiałem tak dobrze, jak wydawało mi się tydzień wcześniej. Odjeżdżałem, zabierając z sobą więcej pytań i jeszcze mniej niż dotąd odpowiedzi. To była inna kultura, przyjmująca odmienne założenia o naturze zdrowia i leczenia oraz relacji między psychiką a ciałem. Stanąłem u progu wielkiej tajemnicy. Czułem, że jednocześnie przyciąga mnie ona i boję się tego, co mogę odkryć.
W samolocie przeglądałem notatki, próbując uporządkować wszystko, co widziałem i słyszałem. Naprawdę coś się tu działo, nie miałem co do tego wątpliwości. Ale wciąż brakowało mi zbyt wielu ważnych elementów, żebym mógł sensownie złożyć tę układankę.
Nic, na co trafiłem w Brazylii, nie przekonywało mnie, że rzecz tkwi zasadniczo w uzdrowicielu-cudotwórcy. Prawdę mówiąc, przeciwnie. Po cichu krążyły plotki, że Jan Boski zapraszał kobiety na prywatne sesje, które kończyły się stosunkami seksualnymi, a niekiedy przeradzały w napastowanie. Nie byłem w stanie zweryfikować wówczas tych pogłosek, ale przejąłem się nimi na tyle, by postanowić, że nie będę kierował tam żadnych osób, które potencjalnie mogłyby paść ofiarą takich zachowań. Kiedy kontaktowały się ze mną stacje telewizyjne czy redakcje innych mediów z propozycjami rozmów o Casa de dom Inácio Loyola, odmawiałem udzielenia wywiadu, nie chcąc mimowolnie zachęcić do podróży do tego ośrodka. Nie miałem zamiaru nikogo narazić choćby na najmniejsze ryzyko doznania osobistych szkód czy zawodu.
Zdecydowałem, że na pewno nie puszczę w niepamięć odkrytych przez siebie intrygujących przypadków – tych, w których rzeczywiście doszło do odzyskania zdrowia – ale w celu zrozumienia głębokich przyczyn prowadzących do tego efektu bardziej skoncentruję się na zmianach dokonywanych przez samych pacjentów. Nie wierzyłem, że niespodziewane wyzdrowienia czy nieprawdopodobne cofnięcia się choroby mają wiele wspólnego z uzdrowicielem albo lekarzem oprócz roli, jaką mogą oni potencjalnie odegrać w aktywowaniu czegoś, co już tkwi w nas. Jak zaś pokazują zarzuty stawiane Janowi Boskiemu, kontynuatorzy tradycji uzdrowicielskich mogą też potencjalnie wyrządzać krzywdę, co sprawia, że tym pilniejsze staje się odkrycie rzeczywistych czynników związanych ze zdrowieniem, tak byśmy mogli sami dostrzegać je i uruchamiać dla własnego pożytku.
Nie chcę przez to umniejszać wpływu, jaki wywiera na pacjenta świetny lekarz czy uzdrowiciel. Czasami wytwarza się między nimi głęboka łączność, która może być ważnym elementem procesu odzyskiwania sił. Kiedy jednak rozważałem wnioski ze żmudnego wyłuskiwania przeze mnie rzeczywistych przykładów spontanicznych wyzdrowień z masy plew, zrozumiałem, że cokolwiek tam zachodziło, nie było powodowane w pierwszym rzędzie jakąś przyczyną zewnętrzną. To nie pastylka, mikstura, zabieg ani cudowne ręce uzdrowiciela stanowiły klucz do odzyskania sił przez tych ludzi, choć rzecz jasna kusząca jest wiara w takie proste i pozornie oczywiste rozwiązania zagadki. Coś, co pozwalało im wyzdrowieć, działo się w ich wnętrzu.
Gdy kilka miesięcy później przeglądałem dawne notatki i podręczniki, przygotowując się do wygłoszenia prezentacji, natknąłem się na relację, którą jak przez mgłę przypominałem sobie ze studiów. Miałem z nią wtedy do czynienia kilka razy, ale były to tylko krótkie dygresje – jakiś akapit tu czy tam w podręcznikach patologii, wzmianka zrobiona przez profesora na wykładzie. Przypadek ten przedstawiano jako pomniejszy przypis historyczny, który po prostu przebiega się wzrokiem. Tym razem jednak, gdy moje myśli zaprzątało spontaniczne zdrowienie, ta anegdotyczna opowieść przykuła moją uwagę. Odłożyłem na bok swój referat i zasiadłem, by się z nią bliżej zapoznać.
Wszystko zaczęło się w 1890 roku, kiedy młody chirurg z nowojorskiego Memorial Hospital William Coley spotkał się z pewną pacjentką. Młoda dziewczyna, Bessie Dashiell, zgłosiła się z trudno gojącym się urazem, ranką na dłoni, która dokuczała jej od wielu tygodni. W gabinecie opowiedziała Coleyowi, co zaszło: jadąc pociągiem na wakacje, przygniotła sobie dłoń, która utknęła między dwoma siedzeniami rozklekotanego wagonu. Opuchlizna i ból początkowo jej nie niepokoiły, ale z czasem okazało się, że się utrzymują; pogłębiały się, zamiast ustępować. Coley wykonał biopsję miejsca urazu, przekonany, że wykryje oznaki jakiejś infekcji. Odkrył jednak bardzo rzadki i agresywny rodzaju nowotworu kości – sarkomę (mięsak).
W tamtych czasach jedyną dostępną terapią w takiej sytuacji była amputacja. Dziewczynę uśpiono niewielką dawką słodkawo pachnącego chloroformu, po czym Coley uciął jej przedramię tuż pod łokciem.
Było jednak za późno, nowotwór zdążył się rozsiać. Stan Bessie nie poprawiał się i kilka tygodni później Coley znalazł bolesny guzek wielkości migdała w jej prawej piersi. Następnego dnia guzek był już dwa razy większy, a dwa inne pojawiły się w prawej piersi. Mięsaki błyskawicznie wyrastały w całym jej ciele, pęczniejąc pod skórą, najpierw do wielkości piłeczki golfowej, potem grejpfruta. W jamie brzusznej dziewczyny Coley wymacał guz „wielkości główki dziecka”3. Bessie zmarła w styczniu 1891 roku w wieku osiemnastu lat, ledwie kilka miesięcy po diagnozie.
Przypadek Bessie Dashiell, choć wiąże się ze szczególnie rzadkim nowotworem złośliwym, nie jest nietypowy dla tamtych czasów i w normalnych okolicznościach nie byłby w ogóle wzmiankowany w podręcznikach historii medycyny. Ale Coley, załamany po stracie tak młodej pacjentki, która umierała w potwornych boleściach, nie był w stanie zostawić tej sprawy. Nie przeszedł nad nią do porządku dziennego, tylko zaczął dociekać, co można by zrobić inaczej. Przeczesał szpitalne archiwum i trafił na sytuację niemal identyczną jak u Bessie oprócz jednego: pacjent przeżył.
Czym różniły się te dwa przypadki? U owego drugiego pacjenta, Niemca nazwiskiem Stein, po amputacji nogi wywiązała się niebezpiecznie wysoka gorączka. Powodująca ją infekcja – prawdopodobnie zakażenie skóry zwane różą – niemalże go zabiła. Jednak jego układ odpornościowy zdołał pokonać bakterie i gorączka spadała. A jednocześnie, o dziwo, zaczęły się kurczyć mięsaki. Do czasu, gdy mężczyzna odzyskał siły po zakażeniu, guzy całkowicie zniknęły. Zdumieni lekarze wypisali Steina ze szpitala – to był cud.
Konfrontując to z innymi przypadkami róży, Coley znalazł więcej świadectw wskazujących, że pacjenci niespodziewanie zdrowieli z nowotworów złośliwych po wywiązaniu się u nich gorączki i infekcji w powikłaniu chirurgicznego usuwania guza. Zauważył też, że inni pionierzy medycyny, tacy jak Louis Pasteur, donosili o podobnych obserwacjach w przypadku róży, i zaczął przypuszczać, że zakażenia pooperacyjne w jakiś sposób pomagają pacjentom pokonać nowotwór. Postawił hipotezę, że infekcje uruchamiają reakcję odpornościową, która nie tylko uwalnia organizm od nacierających bakterii (czemu służy między innymi gorączka), lecz również pobudza układ odpornościowy do atakowania zmutowanych komórek nowotworowych.
Coley niezwłocznie przetestował tę teorię na pacjencie onkologicznym, u którego zawiodły wszystkie inne terapie, i wstrzyknął mu żywe bakterie paciorkowcowe. Mężczyzna ten, mający w szyi guz wielkości kurzego jaja, z trudem mógł mówić i cokolwiek przełykać; dawano mu nie więcej niż kilka tygodni życia. Po zastrzyku pojawiła się u niego wysoka gorączka i jego stan alarmująco się pogorszył. Potem jednak, w miarę jak pacjent wychodził z infekcji, razem z Coleyem obserwował, jak rozpuszcza się i znika jego guz. Człowiek ten przeżył i wrócił do domu wolny od nowotworu.
Implikacje tego wprawiały w osłupienie – w jakiś sposób naturalnie obecne w organizmie procesy zwalczania infekcji powodowały również rozkładanie się złośliwych guzów, upłynniając je i wymywając, tak że nic po nich nie zostawało.
Gdy ponownie czytałem historię doktora Coleya, uderzyła mnie wizjonerska natura jego odkryć sprzed tylu lat. Coley, zwany dziś ojcem immunoterapii, dokonał fundamentalnego odkrycia dotyczącego ludzkiego układu odpornościowego – znalazł sposób włączenia go do walki z nieuleczalną chorobą. Z czasem opracował preparat złożony z martwych bakterii, który zaczął podawać w terapii nowotworów. Było to bezpieczniejsze, bo taka mikstura stwarzała mniejsze ryzyko, że stan ciężko chorych może się pogorszyć aż do progu zgonu.
Ludziom trudno było jednak pogodzić się z myślą o celowym wprowadzaniu do organizmu „szkodliwych” bakterii. Coley był nowatorem wyprzedzającym swoje czasy. Kiedy dążył do sprowokowania silnej reakcji odpornościowej, która mobilizowałaby organizm do robienia tego, co powinien – pozbywania się mutujących komórek – głównym trendem tamtych czasów było hamowanie reakcji odpornościowej. Medycyna znajdowała się wtedy na wczesnym etapie odkrywania potęgi leków i preferencje szybko przesunęły się w kierunku immunosupresantów oraz antypiretyków, leków mających na celu tłumienie działań układu odpornościowego i gorączki, a także zabijanie komórek rakowych. Składnikiem tego nowego zestawu narzędzi wkrótce stały się też naświetlania. Skutkiem ubocznym wprowadzonych terapii było jednoczesne unicestwianie wielu zdrowych komórek. Niemniej terapie te ratowały życie, toteż w leczeniu chorób zdecydowaliśmy się na praktykę hamowania układu odpornościowego, a nie stymulowania go. Dokonania Coleya pokryły się kurzem historii – jego koncepcje były słuszne, ale próbował je upowszechnić w niesprzyjającym czasie.
Leczenie immunosupresyjne stanowi bardzo ważne osiągnięcie medycyny i udowodniło swoją wartość jako ratująca życie strategia terapeutyczna. Nie mogłem jednak oprzeć się pytaniu, w jakim miejscu bylibyśmy dzisiaj, gdybyśmy jednocześnie nie zapomnieli o przedstawionym przez Coleya wniosku, że nasz własny układ odpornościowy może się stać tajną bronią w odpieraniu nieuleczalnych chorób.
Pełniąc swoje obowiązki w szpitalu oraz przygotowując kolejne referaty, patrzyłem na przebieg chorób przez pryzmat spontanicznego zdrowienia – skąd ono pochodzi i jak można by je odtwarzać. Dawne, pomijane wiadomości ze studiów medycznych, takie jak te o dokonaniach Coleya, co raz wypływały w moich myślach, a bieżące komentarze pacjentów, którzy niespodziewanie wracali do zdrowia, wbijały mi się w pamięć, rezonując jednocześnie z opowieściami, które słyszałem od ozdrowieńców w Ameryce Południowej.
Spodziewałem się, że jadąc do Brazylii, rozprawię się z twierdzeniami o cudownych uzdrowieniach, skreślę tę sprawę ze swojej listy i będę mógł wrócić do normalnego życia. Tymczasem dało to początek mojej nowej pasji. Widziałem, że naprawdę coś się tutaj dzieje. Wciąż nie rozumiałem dokładnie jak, ale miałem przeczucie, że przynajmniej do pewnego stopnia zdarzenia te były zakorzenione w zjawiskach, które, gdy idzie o oddziaływanie różnorakich czynników na układ odpornościowy, nauka odkrywa od niedawna.
Wszyscy wiemy, że układ ten jest naszym największym atutem w zwalczaniu przeziębień i innych infekcji wirusowych. „Dopadło mnie” – mówimy przyjaciołom i kolegom w pracy, wydmuchując nos czy zasłaniając usta przy kichaniu. Rozumiemy i akceptujemy to, że w przypadku przeziębienia jakiś fragment naszego układu odpornościowego przepuścił wirusy, które normalnie odbiłyby się od jego pancerza – stało się tak może dlatego, że nie wysypialiśmy się jak należy albo byliśmy narażeni na stres w pracy czy domu. Kiedy jednak chodzi o raka, chorobę wieńcową, cukrzycę i inne przewlekłe czy nieuleczalne choroby, które prześladują tak wielu z nas, z reguły nie zastanawiamy się, w jaki sposób nasz organizm i układ odpornościowy mogłyby zadziałać na naszą korzyść – lub dlaczego tak nie działają. Od razu kierujemy uwagę na zewnątrz, często korzystając z interwencji, które zaleczają tylko najbardziej doskwierające objawy, zamiast zwrócić się do wewnątrz i poszukać źródłowej przyczyny schorzeń. A przyczyną tą może być rozregulowanie układu odpornościowego przewlekłym stanem zapalnym, przez co układ ten nie tylko przestaje funkcjonować wystarczająco efektywnie, ale dodatkowo on sam stwarza nam problemy i choroby. Choć dysponujemy dziś systemem medycznym, który pod pewnymi względami jest znakomity, często leczymy pacjentów środkami pozwalającymi chorym w najlepszym razie utrzymywać się na powierzchni wody. Zwykle natomiast nie zastanawiamy się nad samym zdrowiem oraz – w stopniu wydającym się przeczyć zdrowemu rozsądkowi – nie analizujemy przypadków ludzi, którzy znaleźli ścieżki prowadzące ku zdrowiu.
Eksperyment Coleya pokazał, że gorączka może niekiedy zresetować ludzki układ odpornościowy, tak że zaczyna on dostrzegać i atakować komórki nowotworowe, którym uprzednio pozwalał się rozwijać i namnażać – mniej więcej tak, jak resetujemy komputer, by wrócić do ustawień początkowych twardego dysku. Z moich studiów na wydziale lekarskim oraz z lat praktyki psychiatrycznej wynika, że wszystko, co wprowadzamy do swojego organizmu – od żywności i toksyn po myśli i uczucia – może modyfikować podstawowy poziom funkcji odpornościowej. To, co zjadamy, wpływa na efektywność układu odpornościowego w sposób zależny od tego, czy dajemy narządom i komórkom w swoim ciele mikroskładniki odżywcze konieczne dla nich do działania na pełnych obrotach. Oddziałuje na nas również najbliższe otoczenie. W niedawnym badaniu z Uniwersytetu Stanforda4 stwierdzono, że otaczający nas świat – od łona matki przez dom rodzinny do aktualnego miejsca zamieszkania i pracy – kształtuje i determinuje naszą funkcję odpornościową w większym stopniu, niż czynią to geny. W rzeczywistości 90 procent chorób przewlekłych wynika nie z genomu, tylko ze sprzyjających chorobie czynników środowiskowych5
