Ucieczka - Carl Frode Tiller - ebook

Ucieczka ebook

Carl Frode Tiller

4,6

Opis

Odważna opowieść o relacjach, które jednocześnie nas niszczą i budują.

Elisabet i Sakarias właśnie wyszli z cmentarza. To ich pierwsze święta bez syna. Kiedy Johannes żył, wszystko wyglądało inaczej. Teraz mieszkają osobno i od dawna nie mają wspólnych planów.
Niespodziewanie jednak spędzają razem wieczór. Sakarias udaje, że nie widzi pustych kieliszków w mieszkaniu Elisabet, a ona gra na pianinie, próbując podtrzymać świąteczną atmosferę. Trudno wypełnić pustkę pomiędzy ludźmi, którzy kiedyś byli sobie bliscy. I choć przy dźwiękach znajomych melodii powracają wspomnienia oraz poczucie obecności ukochanego dziecka, to czy małżonkowie są gotowi rozliczyć się z przeszłością?

Trochę jak u Bergmana, a trochę jak u Lyncha. Najbardziej nęcąca w prozie Tillera jest tajemnica. Płynne tożsamości bohaterów, przeplatające się plany czasowe i zdania, które nakładają się na siebie jak we śnie. Warto dać się uwieść tej historii.
Jakub Kornhauser

Ucieczka Tillera to zaskakująco bezpretensjonalna i intrygująca powieść, która mówi o komunikacji z nieznanym i trudzie, z jakim odbudowuje się pogruchotany świat.
Agnieszka Wolny-Hamkało

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (14 ocen)
9
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olajanuszkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

fenomenalna!
00

Popularność




Tytuł oryginału: Flukt
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023 Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Tunkiel, 2023 Copyright © Carl Frode Tiller First published by H. Aschehoug & Co. (W. Nygaard) AS, 2021 Published in agreement with Oslo Literary Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland
This translation has been published with the financial support of NORLA
Redaktorka inicjująca • Paulina Surniak
Redaktorka prowadząca • Weronika Jacak
Marketing i promocja • Katarzyna Kończal
Redakcja • Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta • Aleksandra Deskur, Aleksandra Pietrzyńska
Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała
Łamanie • Grzegorz Kalisiak
Projekt graficzny layoutu serii i okładki • Ula Pągowska
Grafika wykorzystana w projekcie okładki  • © Mikhail Leonov | Adobe Stock
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-67815-93-2
Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl
Konwersja:eLitera s.c.

W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICHUKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:

NinaWÄHÄ, Babetta, przełożyła Justyna Kwiatkowska

KarinSMIRNOFF, Jedziemy z matką na północ, przełożyła Agata Teperek

Tarjei VESAAS, Wiosenna noc / Zamek z lodu, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak

Tommi KINNUNEN, Powiedziała, że nie żałuje, przełożył Sebastian Musielak

Roy JACOBSEN, Anneliese PITZ, Człowiek, który kochał Syberię, przełożyła Iwona Zimnicka

Helga FLATLAND, Ostatni raz, przełożyła Karolina Drozdowska

Karin SMIRNOFF, Pojechałam do brata na południe, przełożyła Agata Teperek

Nina WÄHÄ, Testament, przełożyła Justyna Czechowska

Kjell WESTÖ, Niebo w kolorze siarki, przełożyła Katarzyna Tubylewicz

Roy JACOBSEN, Tylko matka, przełożyła Iwona Zimnicka

Knut HAMSUN, Szarady, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak

Laura LINDSTEDT, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak

Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka

Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska

Auður Ava OLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek

Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka

Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka

Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska

Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel

Helga FLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska

Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka

Żywi popełniają natomiast wszyscy ten błąd, że rozróżniają za mocno. Anioły (jak słychać) nie wiedziałyby często, czy pośród żywych chodzą czy pośród umarłych. Prąd wieczny przez obie krainy porywa wszystkie pokolenia zawsze ze sobą i w obu je równie zagłusza.

Z pierwszej z cyklu Elegii duinejskich Rainera Marii Rilkego,przełożył Andrzej Lam

1

Stałem w drzwiach, zaglądając do salonu, patrzyłem na mamę, która siedziała w czerwonej, długiej sukni, spływającej jak krew na podłogę ze stołka przy pianinie, i na tatę siedzącego w fotelu w czarnym garniturze i połyskujących, eleganckich butach. Dłonie mamy leżały jedna na drugiej na kolanach, a na pianinie, tuż przy błyszczącym popiersiu z brązu, stał jej kieliszek wina. Tata założył nogę na nogę, w ręce trzymał lampkę koniaku. Nie odzywali się, po prostu siedzieli, a ja po prostu stałem, całkiem nieruchomo. Na stole i na parapetach paliły się świeczki w kandelabrach, przyjemnie żółte płomyki rzucały na ściany migotliwe cienie. W kominku trzaskał ogień. W przeszklonych drzwiach na werandę wisiała świecąca gwiazda, między pianinem a kanapą zaś stała sztuczna choinka, której mama nigdy nie chciała używać, lecz którą wystawiła w tym roku, bo tak było łatwiej.

– Ale ładne – powiedział tata.

– Dziękuję – odparła mama.

– Co to? – zapytał tata.

– Bach – odpowiedziała mama. – Zawsze Bach.

– Tyle słyszałem. Ale jaki utwór?

– Z drugiego tomu Das Wohltemperierte Klavier. Wszystko stamtąd.

Tata uśmiechnął się i skinął głową, potem wypił łyk koniaku, a mama odwzajemniła uśmiech, wstając ze stołka. Chwyciła kieliszek z winem i nieco upiła, po czym ruszyła w stronę kanapy, a ja za nią. Szła wolno, czerwona, długa suknia ciągnęła się po podłodze, mama wyglądała, jakby sunęła przez pokój, ja zaś sunąłem za nią, aż do jej pleców, a potem w nią wniknąłem, usiadłam na kanapie i spojrzałam na Sakariasa, znów popijając łyk wina.

– Nie musisz się niepokoić – powiedziałam, uśmiechnęłam się i odstawiłam kieliszek na stół. – Nie zamierzam się upić.

Nie odezwał się, odpowiedział tylko uśmiechem.

– Pewnie wcześnie się położę – ciągnęłam. – W sumie to już jestem trochę zmęczona.

– Ja też – odparł. – Chyba będę musiał niedługo zamówić taksówkę. – Spuścił wzrok, po chwili znów na mnie spojrzał. – Ale bardzo dziękuję za zaproszenie, Elisabet. To była bardzo dobra Wigilia.

Drzwi do toalety były uchylone, z zepsutej spłuczki dochodził słaby szmer wody, poza tym panowała cisza.

Popatrzyłam na niego, już chciałam powiedzieć, żeby został do jutra, ale tego nie zrobiłam, nie dałam rady, trochę ponieważ bałam się jego odmowy, a trochę bo nie byłam pewna, czy sam tego chce.

Zrozumiał, o czym myślę, poznałam to po nim, po jego uśmiechu, grzecznym i smutnym zarazem, jakby pobłażliwym.

– Nie w tym rzecz, że nie mam ochoty – zaczął.

Przełknęłam ślinę.

– Ale?

– Nie wiem – powiedział. – Może trochę na to za wcześnie.

– Nie musimy przecież ze sobą spać.

– No nie.

– Tylko pobyć razem – powiedziałam.

Nie odezwał się, cały czas tak samo się uśmiechał.

Zamknęłam oczy i pokręciłam głową, dobywając z siebie krótki śmiech.

– Boże drogi, siedzę tu i cię błagam, żebyś został na noc.

– Chyba dawno nikogo nie miałaś? – zapytał.

Popatrzyliśmy na siebie, tylko przez sekundę, po czym oboje wybuchliśmy śmiechem.

Wypiłam łyk wina.

– W sumie to nie – odparłam i znów na niego spojrzałam, ale nie tak, jak bym patrzyła, gdybym usiłowała proponować mu seks, tylko jakbym chciała powiedzieć, że nie miałam nikogo innego, odkąd się rozstaliśmy.

Spojrzał na mnie z uśmiechem, chwilę odczekał.

– Chętnie zostanę do jutra, Elisabet – powiedział. – Jeżeli naprawdę tego chcesz.

– Chcę.

Popatrzyliśmy sobie w oczy jedynie przez parę sekund, potem spuściłam wzrok.

– Może zagrasz coś jeszcze, zanim się położymy? – zapytał. – Takie to było ładne.

Nie odpowiedziałam, tylko uśmiechnęłam się i skinęłam głową, a potem dolałam sobie nieco wina, zabrałam ze sobą kieliszek i podeszłam do pianina, wypiłam łyk, odstawiłam kieliszek obok popiersia, prawą ręką dotknęłam pleców, wygładziłam suknię na pupie i pod udami, żeby się pode mną nie pogniotła, i usiadłam na stołku.

– Może zagrałabyś ten utwór, który tak lubił Johannes? – zapytał.

Popatrzyłam na niego, przez sekundę czy dwie wytrzymał moje spojrzenie, po czym zamknął oczy i się uśmiechnął, kręcąc lekko głową.

– Nie graj, jeżeli nie chcesz – powiedział.

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

– W porządku – odparłam.

Spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem, po czym wyjęłam zeszyt z nutami i go przekartkowałam, lekko uniosłam pupę, przysunęłam stołek bliżej pianina, a gdy się pochyliłam, zobaczyłam, jak srebrny wisiorek z gołębiem leci przed siebie i w górę, ku mojej twarzy, by zaraz miękko opaść na materiał sukni, kiedy się wyprostowałam – zamknęłam oczy i przełknęłam ślinę, z kominka dobiegł głośny trzask, poza tym panowała zupełna cisza, odczekałam kilka sekund, po czym zrobiłam wdech, uniosłam dłonie i opuściłam je na klawisze – pierwszy ton zagrałam kciukiem prawej dłoni, ostrożnie, miękko, to było jak zdjęcie cumy z nabrzeża, chwilę odczekałam, dałam wybrzmieć pauzie, dałam pauzie poszerzyć muzykę, nie dość krótko, żeby nerw i dramatyzm zniknęły, nie dość długo, żeby zakłócić spójność, tylko w sam raz, a potem grałam dalej, puściłam cumę i sunęłam, wolno, powoli, w muzykę, zagrałam złamany trójdźwięk molowy, otworzyłam oczy i spojrzałam na prawą dłoń, która poruszała się po klawiszach, poruszała się daleko w dole, pode mną, bokiem, jak krab chodzący po dnie, a wtedy, gdy prawa dłoń wróciła do prymy i zakończyła pierwszy motyw, pozwoliłam lewej rozpocząć ten sam temat, w tonacji comes, tym razem nie była to odpowiedź tonalna, tylko realna, nie modulacja, lecz dokładna transpozycja dux – zamknęłam oczy i dałam palcom biegać po klawiszach, coraz szybciej, podczas gdy ja kołysałam się w przód i w tył, zaczęłam odpływać, coraz bardziej znikałam w muzyce, aż w połowie fugi nie myślałam już, co gram, nie chciałam myśleć, chciałam, by dłonie pracowały, by zabrały mnie poza słowa, chciałam, by dłonie mnie zaskoczyły, by zabrały mnie w miejsca, w których nigdy nie byłam, chciałam tą grą się zagubić, chciałam przepaść we własnej grze, grałam i grałam, a ciało kołysało się i kołysało, w przód i w tył, jak ciało ortodoksyjnego Żyda modlącego się przed Ścianą Płaczu, wtedy klawisze się oderwały, wróciły do słoni na sawannie, drewno się oderwało, skupiło się w ciężkie od liści dęby górujące w lesie, ja zaś zagłębiałem się w las, coraz bardziej, obok mnie i nade mną wisiały uginające się od listowia gałęzie, które lekko drżały na wietrze i rzucały migoczące wzory cieni na ścieżkę pełną gładkich korzeni, wijących się nad ziemią oraz tuż pod nią, a czarny strumień płynął ze szmerem, lała się woda z zepsutej spłuczki i muzyka płynęła dalej.

2

– Dziękuję – powiedział Sakarias, kiedy skończyłam i zsunęłam dłonie z klawiszy na kolana.

Popatrzyłam na niego z uśmiechem, on uśmiechnął się w odpowiedzi.

– Położymy się? – zapytałam.

Nie odezwał się, tylko skinął głową, a wtedy oboje wstaliśmy, zdmuchnęliśmy świeczki i sprzątnęliśmy w salonie, po czym objęliśmy się spontanicznie, nie zamieniając ze sobą słowa, przez chwilę staliśmy przytuleni, później poszliśmy do sypialni, rozebraliśmy się i położyliśmy w łóżku, byliśmy zmęczeni, nawet nie próbowaliśmy ze sobą spać, odszukaliśmy tylko swe dłonie i ostrożnie, dwukrotnie je ścisnęliśmy, mówiąc sobie „Dobranoc, dzięki za ten wieczór”, a potem już się nie odzywaliśmy, leżeliśmy po prostu całkiem nieruchomo, każde pod swoją kołdrą, było zimno i ciemno, woda z zepsutej spłuczki w toalecie lała się ze szmerem, a po chwili szmer przeszedł w szmer kawy lejącej się do mojej filiżanki, wdusiłem przycisk stalowoszarego termosu, aż się napełniła, potem podstawiłem pod kranik filiżankę mamy i ją też napełniłem, tylko co to jest? Co się dzieje? Jak mogłem leżeć w łóżku obok Elisabet i patrzeć na swoją wizytę w kawiarni z mamą, przecież jeszcze nie zasnąłem, w ogóle nie spałem, więc nie był to sen, ale co w takim razie? – ciemność w sypialni jakby się rozerwała, tuż pod sufitem otworzyła się jakaś szczelina i przez tę szczelinę widziałem, jak płacę za kawę, biorę filiżanki z lady i podchodzę do naszego stolika, szczelina zaś zaczęła rosnąć, powiększała się, rozszerzała, ukazując coraz większą część kawiarni, rozrastając się, wszystko zbliżało się do mnie, otaczało mnie, żyrandol pod sufitem, podłoga wyłożona szachownicą kafelków, z wyraźnymi smugami zostawionymi przez mop, i małe brązowe drewniane stoliki z zapalonymi podgrzewaczami, wszystko to się zbliżało, jakby kawiarnia była wylewającą rzeką, jakby toczyła się ku mnie, do sypialni, a krzesła, stoliki i goście unosili się gdzieniegdzie na powierzchni, tylko co to jest? Co się dzieje? Cała kawiarnia rozpostarła się wokół mnie, a przy stoliku pod oknem w głębi pomieszczenia siedziała mama.

– Dziękuję – powiedziała, gdy odstawiłem filiżankę na jej spodek.

– Proszę – odparłem i usiadłem po drugiej stronie stolika.

Upiła łyk kawy. Zauważyłem, że plamy wątrobowe na jej dłoniach i przedramionach się powiększyły, rozlały w zawiłe wzory podobne do map.

– A co tam u niej? – zapytała. – Chodzi mi o Elisabet.

Pokręciłem głową, dając do zrozumienia, że nie miewa się zbyt dobrze, na co mama uśmiechnęła się słabo i skinęła głową.

– Mam tylko nadzieję, że dajesz radę jej się przeciwstawić – powiedziała.

Popatrzyłem na nią bez słowa, poczułem, jak usta same się rozchylają.

– Nie to miałam na myśli – zaznaczyła. – Ale... mam nadzieję, że dajesz radę zadbać w tym wszystkim o siebie.

– Przecież mówiłem, że daję.

Skinęła głową, ale myślała swoje, poznawałem to po jej spojrzeniu, było poważne, niemal smutne. Popatrzyła prosto na mnie.

– Naprawdę – powiedziałem.

Znów skinęła głową.

– Tak – odezwała się cicho.

Wypiłem łyk kawy.

– Ale żeby... przeciwstawić? – Odstawiłem filiżankę na spodek.

– Nie złość się, Sakariasie.

– Nie złoszczę się – odpowiedziałem. – Ale nie spodziewaj się, że będzie sobą tuż po tym, jak straciła dziecko. Nikt nie jest! Ja też nie!

Przełknęła ślinę.

– Mhm – mruknęła.

– Chyba rozumiesz?

– Jasne, rozumiem – odparła cicho.

Zamknąłem oczy i westchnąłem.

– Mamo – zacząłem. Otworzyłem oczy i na nią spojrzałem. – Skończ już z tymi podwójnymi przekazami! Proszę!

Oczywiście wiedziała, co miałem na myśli, ale udała, że nie wie, i uniosła brwi.

– Mówisz, że rozumiesz, ale twój wzrok i wyraz twarzy zdradzają coś zupełnie innego – powiedziałem.

Próbowała zachować minę, jakby niczego nie pojmowała, ale po chwili dała za wygraną, zamknęła oczy i lekko pokręciła głową, wzdychając, a potem spojrzała na mnie z uśmiechem.

– Przepraszam, Sakariasie – powiedziała. – Po prostu... Po prostu bardzo się o ciebie niepokoję. Czasami jesteś trochę za dobry dla tego świata.

Popatrzyłem na nią. Powiedziała, że jestem za dobry dla tego świata, choć tak naprawdę miała na myśli, że jestem za dobry dla Elisabet, zawsze dawała mi do zrozumienia, że mogłem wybrać lepiej. Nie odezwałem się, zamknąłem oczy i je otworzyłem, powoli, jakby uspokajająco.

– Radzę sobie, mamo – powiedziałem. – Oboje sobie poradzimy.

Skinęła głową.

Pochyliłem się, zjadłem nieco sałatki z makaronem i odchyliłem się na krześle, kołysałem się w przód i w tył, jak ortodoksyjny Żyd modlący się przed Ścianą Płaczu, modliłam się i modliłam, bo gra to modlitwa, grałam i grałam, cały czas się kołysząc, w przód i w tył, na krześle, na stołku przy pianinie i znowu na krześle.

– A jak ty się miewasz? – zapytałem.

Popatrzyła na mnie i posłała mi ten swój dzielny uśmiech, którym czasami reagowała, gdy zadawałem jej właśnie to pytanie.

– No, jakoś idzie – odpowiedziała, kręcąc lekko głową.

Przytaknąłem.

– Jasne, że czasem dni potrafią się dłużyć – ciągnęła. – Ale... na tym chyba polega starość – dodała, a potem zaśmiała się krótkim, smutnym śmiechem.

Wypiłem łyk kawy.

– Powinnaś naprawdę zapisać się na te grupowe zajęcia ruchowe, o których mówiłaś.

Znów zaśmiała się tym swoim smutnym śmiechem.

– Nie? – zapytałem.

Popatrzyła na mnie. Wydawała się wręcz urażona.

– Przecież nie dam rady, Sakariasie – powiedziała. – Wiesz o tym. Kolana już nie te.

– Okej.

Pokręciła głową i cicho prychnęła przez nos, a potem odwróciła się w prawo i wyjrzała przez okno. Zrobiło się wietrznie. Podmuch poderwał suche czerwone liście i przesunął je po chodniku.

– Coraz częściej myślę o przeprowadzce z powrotem do Namsos – odezwała się.

– Ach, tak?

Chwyciła filiżankę z kawą.

– Tak. – Powiedziała to szybko i niewyraźnie, przez co wydała się zła, w każdym razie niezadowolona.

Wypiła łyk i odstawiła filiżankę na spodek, coś skwierczało w kuchni, stukała klawiatura maca młodej dziewczyny piszącej coś przy stoliku obok, a ja leżałem nieruchomo w łóżku i patrzyłem, jak siedzę i spoglądam na mamę, tylko co to jest? Co się dzieje? Przypominało sen, ale oczy miałem szeroko otwarte, a więc nie śniłem, przecież w ogóle nie spałem.

Zasłoniłem usta dłonią i odchrząknąłem.

– Tak, rozumiem, że o tym myślisz – powiedziałem. – Skoro mieszkasz teraz sama. Masz tam też oczywiście Judit i resztę rodziny.

Od razu się zorientowałem, że nie to chciała usłyszeć, pewnie wyobrażała sobie inną reakcję, że zasmucą mnie jej plany przeprowadzki, że będę zawiedziony i może spróbuję ją od tego odwieść.

Nożem wepchnąłem na widelec połyskujący od pesto makaronowy świderek.

– Ale nam będzie bardzo szkoda, jeśli się przeprowadzisz – dodałem.

Nadal siedziała zwrócona do okna, uśmiechnęła się tak, jakby chciała dać do zrozumienia, że usłyszała coś głupiego.

– Wam nie zrobi to chyba aż tak dużej różnicy – odparła.

– Ależ mamo...

Odwróciła się do mnie.

– Co?

– Chyba pojmujesz, że nie mogliśmy ostatnio tak często cię odwiedzać.

– Oczywiście – powiedziała. – A czy mówiłam coś innego?

Poczułem, że zaczynam mieć tego dość, już wcześniej byłem zmęczony, a teraz zmęczyłem się jeszcze bardziej tym jej zachowaniem, było wyczerpujące, czułem, że opuszczają mnie przez nią siły, ale nie odezwałem się, nie chciałem, do niczego dobrego by to nie doprowadziło, trzeba było to w sobie zdusić. Chwyciłem filiżankę z kawą i wypiłem łyk, patrząc na młodą dziewczynę, która pisała coś przy sąsiednim stoliku, długie, cienkie palce biegały po klawiaturze i klawiszach pianina, i znów po klawiaturze, odstawiłem filiżankę na spodek, jedną ręką chwyciłem widelec, drugą nóż i nagle trzymałem składany scyzoryk, czerwono-biały scyzoryk szwajcarskiej armii z nożyczkami, korkociągiem i różnymi ostrzami, tylko skąd on się wziął? – pomyślałem, unosząc go i podważając największe ostrze paznokciem palca wskazującego, przytknąłem je do krawędzi kartonowego pudełka leżącego przede mną i zacząłem kroić karton i makaron.

– Przepraszam raz jeszcze, Sakariasie – powiedziała mama, zamknęła oczy i westchnęła, jednocześnie jakby trochę bardziej opuszczając ramiona, siedziała tak przez sekundę, po czym otworzyła oczy i pokręciła głową. – Naprawdę nie chciałam... Nie rozumiem, co ze mną jest, opanuję się.

– W porządku. – Popatrzyłem na nią i posłałem jej uśmiech.

– Ale naprawdę – ciągnęła. – Masz teraz więcej niż dość zmartwień. Boże drogi. Nie potrzebujesz jeszcze wysłuchiwać mojego narzekania.

– To nic, mamo – powiedziałem. – Poza tym rozumiem, że nie jest ci teraz zbyt łatwo. W końcu mieszkaliście razem przez ładnych parę lat.

– O Boże, nie przypominaj mi o tym stworzeniu – żachnęła się. Popatrzyła na mnie i się zaśmiała, a ja zaśmiałem się w odpowiedzi.

– No tak. – Wyjąłem komórkę, sprawdziłem godzinę. Była za kwadrans pierwsza. – Muszę powoli zbierać się z powrotem do muzeum.

Skinęła głową.

– Chyba macie tam ostatnio sporo roboty – zauważyła.

– Mnóstwo. Nowa wystawa ma być gotowa przed Gwiazdką, a zostało jeszcze strasznie dużo pracy – wyjaśniłem, odsuwając krzesło, i wstałem.

W tej samej chwili drzwi wejściowe się otworzyły i zamknęły, a przeciąg przyniósł zapach żeberek, który rozszedł się po kawiarni i sypialni.

– Rozumiem, że dobrze ci znowu w pracy – powiedziała mama. – Dobrze zająć myśli czymś innym. Ale nie możesz przesadzać. Musisz się pilnować.

Zdjąłem kurtkę z oparcia krzesła.

– Pilnuję się, mamo – potwierdziłem.

– Tak, ale widziałam już ludzi, którzy wpadli w tę pułapkę.

– Jestem ostrożny – zapewniłem.

– Mam taką nadzieję.

– Przyrzekam. – Dostawiłem krzesło do stołu i wsunąłem ramię w rękaw kurtki.

– Wiesz co, jeszcze tylko jeden drobiazg, zanim wyjdziemy – powiedziała mama. – Nie miałbyś czasu wnieść mi z piwnicy kilku worków z drewnem? Sama bym to zrobiła, ale nie dam rady.

– Zaczęłaś już palić w kominku? – zapytałem. – Nie skończył się jeszcze wrzesień.

– To nowe mieszkanie ma okropnie słabą izolację – wyjaśniła. – Marznę wieczorami. Muszę przykrywać sobie nogi wełnianym kocem, jak oglądam telewizję.

Skinąłem głową.

– Oczywiście, że wniosę ci drewno – powiedziałem. – Wystarczy, jeśli przyjdę jutro po pracy? Dzisiaj jestem trochę zajęty.

Właśnie zaczynała zapinać płaszcz, ale na chwilę przerwała i podniosła na mnie wzrok.

– Tak... – odparła jakby z wahaniem.

Oczywiście chciała w ten sposób powiedzieć „W sumie to nie”, tyle zrozumiałem.

– Wiesz co... nie mogę niczego obiecać, ale postaram się wpaść dziś po południu – powiedziałem, chociaż właściwie nie miałem na to siły, czułem się zmęczony, lecz mimo wszystko to powiedziałem.

Spuściła wzrok, zapinając ostatni guzik płaszcza.

– Nie. – Znów posłała mi ten swój dzielny uśmiech. – Nie musisz, Sakariasie.

– Jesteś pewna?

– Tak – potwierdziła. – Według prognozy w weekend nie ma być aż tak zimno.

– Ależ mamo! – odparłem. – Przecież nie możesz marznąć wieczorami.

– Mam grzejniki, wiesz? Zamykam też drzwi na korytarz, żeby było mniej do ocieplania. Jakoś daję radę – dodała i założyła torebkę na ramię. – Przepraszam – rzuciła do dziewczyny przy macu.

– Przepraszam – odpowiedziała dziewczyna, nie spuszczając wzroku z ekranu komputera, uniosła tylko pupę i dosunęła krzesło do stolika, po czym usiadła i dalej pisała, coraz szybciej, palce biegały po klawiaturze i klawiszach, a ja siedziałam na stołku przy pianinie i grałam, grałam, kołysząc ciałem, w przód i w tył, jak ortodoksyjny Żyd modlący się przed Ścianą Płaczu do Boga Wszechmogącego, wierzyć to uznać swą małość w obliczu Boga, wierzyć to ugiąć się przed przemocą, to ćwiczyć umieranie, to dokładnie to samo co grać, również grać to ćwiczyć umieranie, oddać się, zdjąć cumę i wypchnąć się na wodę, puścić i dołączyć do innych, pozwolić sobie spaść, więc spadałam, spadałem, coraz szybciej, dźwięk, który brzmiał jak trzepot skrzydeł, tak naprawdę był uderzeniami rękawów mojego swetra, bo nie byłem teraz ptakiem, byłem człowiekiem i spadałem, spadałam, wielki, biały kamień zbliżał się coraz bardziej, chodnik był coraz większy, rósł przede mną, a kiedy trafiłem w asfalt, spadałem dalej i w tym upadku ujrzałam, jak klawisze odrywają się od pianina i wracają do słoni na sawannie, ujrzałam, jak drewno oderwało się i skupiło w olbrzymie dęby, górujące w lesie, a ja zagłębiałem się w las, coraz bardziej, i gdzie teraz byłem? Gdzie wylądowałem? Co to był za las? Zgubiłem się, ale się nie zatrzymałem, szedłem tylko dalej, szłam i szłam, grałam i grałam, szłam i gubiłam się w grze, nie myślałam, nie chciałam myśleć, nie podczas gry, chciałam być tam, dokąd zabiorą mnie dłonie, uciec w muzykę, za słowa i z dala od nich, chciałam, by muzyka mnie pochłonęła, chciałam być w muzyce, dokładnie jak w czasach, zanim się wycofałam, jak wtedy, gdy muzyka była dla mnie wszystkim, ale to niemożliwe, nie dawałam rady, słyszałam to i czułam, nie miałam już tego w sobie, straciłam to, nigdy nie będę już wyjeżdżać w trasy, nie zagram żadnego koncertu, chociaż niczego nie chciałam bardziej, stale próbowałam się przekonywać, że mogę jeszcze wrócić, ale wiedziałam, że nic z tego nigdy nie będzie.

3

Otworzyłam oczy i zsunęłam dłonie na kolana, jednocześnie ramiona jakby ciężko opadły, chwilę tak siedziałam, całkiem nieruchomo, trochę zapadnięta na stołku przy pianinie, a potem zabrałam ze sobą kieliszek wina, podeszłam do okna i przy nim stanęłam.

Wyglądałam na okolicę. Jeden z sąsiadów wyjmował olbrzymi prezent bożonarodzeniowy z bagażnika samochodu, odstawił go na śnieg, zamknął klapę i wniósł prezent do garażu, pewnie żeby ktoś – jakiś ciekawski chłopiec albo jakaś dziewczynka – za bardzo nie potrząsał paczką i jej nie macał czy może nawet nie przedziurawił papieru.

Poczułam ukłucie, gdy tylko to zobaczyłam, nadal bolał mnie widok sytuacji, które przypominały mi, jak było nam kiedyś, szczególnie mocno bolało teraz, w święta – to banał, ale i prawda.

Zamknęłam oczy i wypiłam łyk wina, wróciłam myślami do dnia, gdy to się stało, nie chciałam myśleć, ale to zrobiłam – przypomniałam sobie, jak siedziałam z Sakariasem i piliśmy kawę, tutaj, w tym pokoju, w całkiem zwyczajny dzień pół roku temu, kiedy on odebrał telefon ze Szpitala Świętego Olafa z informacją, że Johannes doznał wypadku. Zapytali Sakariasa, czy ktoś przy nim jest, czy jest sam. Siedziałam obok i wszystko słyszałam, od razu pojęłam, że Johannes nie żyje, Sakarias też to pojął, później mi powiedział, ale wtedy nie chciał sobie tego uświadamiać, chciał wiedzieć, dlaczego pytają. Nie otrzymał odpowiedzi, bo w tej samej chwili telefon się rozładował, a my nie zdążyliśmy oddzwonić, bo ujrzeliśmy zatrzymujący się na podjeździe samochód, z którego wysiadł pastor. Wtedy też nie chcieliśmy sobie uświadamiać, że Johannes nie żyje. Sakarias odwrócił się do mnie i stwierdził, że pastor na pewno chce rozmawiać z naszą najemczynią, której córka przygotowywała się do konfirmacji, na pewno o to chodzi, nie sądzisz, że dlatego przyjechał? – powiedział. Tak, na pewno – zgodziłam się, chociaż w to nie wierzyłam, Sakarias też nie wierzył, jasne, że nie, to całkiem nierealistyczne, ale myśl, że Johannes nie żyje, bolała zbyt mocno, abyśmy mogli się z nią pogodzić, została wyparta, odsunięta, zupełnie automatycznie. Zejdę sprawdzić, czy ona jest w domu – powiedziałam, jakby próbując odsunąć w czasie wiadomość, o której wiedziałam, że nadejdzie, ale nie chciałam sobie tego uświadamiać, próbowałam kurczowo chwycić się nadziei.

Wracając myślami do tego, jak na początku to przyjęłam, przypomniałam sobie akwarele, obrazki Johannesa, które malował, kiedy był mały, zanim nauczył się rysować i malować postaci, bezkształtne obrazki o wyraźnych barwach, które rozlewały się po kartce, spływały tu i tam strużkami, zlewały się ze sobą – taka byłam, rozpływałam się, stawałam się bezkształtna, uczucia płynęły przeze mnie, wściekłość i strach, mętlik i poczucie odrealnienia, tęsknota, rozpacz i przybicie, przychodziły falami, a ja im pozwalałam, pozwalałam, by mnie dręczyły, by wszystko toczyło się swoim torem, nie dlatego, że tak zdecydowałam, ale ponieważ organizm wiedział, że tak właśnie trzeba, podobnie jak wiedział, co trzeba, gdy rodziłam Johannesa, który przepadł, zabity w wypadku drogowym, zmieniony nie do poznania w ciągu jednej setnej sekundy.

Pół roku temu.

Lekarze wyraźnie odradzali, żebyśmy na niego patrzyli, lepiej zapamiętać go takim, jaki był, mówili, a ja się zgadzałam, ale Sakarias nalegał, by go zobaczyć, racjonalny Sakarias, zawsze kierujący się rozsądkiem, już w tej chwili zdecydował, jak do tego wszystkiego podejść, zwykle unikał różnych sytuacji, ale nie teraz, nie w tej, nie chciał niczego upiększać, jak twierdził, nie chciał, by coś pozostało ukryte, chciał wiedzieć wszystko, widzieć wszystko, i pozwolono mu na to, pozwolono nam na to, bo jednak z nim poszłam, z jakiegoś powodu czułam, że muszę pojechać, skoro on jechał, stanęliśmy więc w chłodnej kostnicy, widzieliśmy to w setkach filmów i seriali, para pogrążonych w smutku obok martwego ciała przykrytego zielonym prześcieradłem, które ostrożnie uniesiono, ukazując to, co kiedyś było Johannesem, jego twarz skojarzyła mi się ze zbyt mocno ściśniętą gumową lalką, lewa połowa była wklęśnięta, oko znajdowało się w głębi głowy, jak moneta na dnie studni, prawa połowa zdawała się nietknięta, jedynie przebarwiona, ale pośrodku czoła było duże wgłębienie, z włosów zaś wystawały dwa ostre, podobne do skorup białe kawałki czaszki, jakby miała mu zaraz wyrosnąć królewska korona, co przyśniło mi się kilka nocy później.

A jednak Sakarias pochylił się i pocałował jego twarz, oczywiście z płaczem, nasz synek, nasz synek – szlochał, głaszcząc go po prawym policzku, sinofioletowym i spuchniętym, ale nienaruszonym. Później zażądał karty szpitalnej, domagał się dokumentacji, chciał czytać o złamaniach, urazach organów wewnętrznych, nie wystarczały mu wyjaśnienia i ustne opisy lekarzy, chciał zobaczyć wszystko czarno na białym, przedstawione najprecyzyjniej, jak to możliwe, nie miało znaczenia, że nie rozumiał terminologii fachowej, bo mógł ją sprawdzić, powiedział, i tak też zrobił, przez cały wieczór siedział przy stole w kuchni i odcyfrowywał kartę Johannesa, później zrobił to samo ze sprawozdaniem policji, przeczytał opis miejsca i rekonstrukcję przebiegu wypadku, odnotował drogę hamowania, przypuszczalną prędkość i zakres uszkodzeń pojazdu.

Akceptowałam tę ekstremalną potrzebę wiedzy, lecz jej nie rozumiałam, z początku myślałam, że Sakarias nie da rady żyć z całkowitym bezsensem tego wszystkiego, że to zwyczajny wypadek, że takie rzeczy się zdarzają ot tak, dla mnie ta myśl była wręcz nie do zniesienia i wydawało mi się, że on ma tak samo jak ja, myślałam, że szukał czegoś czy kogoś winnego, czegoś czy kogoś do wyładowania wściekłości, ale chyba tak nie było, bez końca chwalił personel szpitala za to, jak się nami zajęto, policyjnemu śledztwu też nie miał nic do zarzucenia, ani personelowi karetki, chociaż dwóch jego kumpli zasugerowało, że przyjechała na miejsce wypadku za późno, i tak byliby za późno, obojętnie, jak szybko by przyjechali – powiedział wtedy Sakarias i oczywiście miał rację.

Sakarias nie szukał kozłów ofiarnych.

Może chodziło o to, że bał się własnej wyobraźni, może dlatego chciał zobaczyć i wiedzieć absolutnie wszystko, ponieważ bał się, że obrazy i wyobrażenia powstałe w jego głowie przerosną rzeczywistość – obojętnie, jak straszna by była. A może chciał sobie w ten sposób powiedzieć, że odtąd będzie lepiej, może udawał się tam, gdzie bolało najbardziej, ponieważ chciał się upewnić, że gorzej już nie będzie, odtąd mogło już tylko być lepiej, wiele na to wskazywało, jak na przykład to, że wyobrażał sobie rozkład martwych ciał i zaczął o nim opowiadać, nigdy do końca nie zrozumiał, jak się to odbywa, powiedział, zawsze wyobrażał sobie, że bakterie atakują ciało z zewnątrz, ale oczywiście to bakterie wewnątrz ciała rozpoczynają proces. Prosiłam go, żeby przestał, mówiłam, żeby sobie tego nie robił, żeby nie robił tego też mnie, bo do niczego dobrego to nie doprowadzi, mówiłam, ale on nie chciał słuchać, był bezwzględny, co prawda nie wobec mnie, bo przestał się tym ze mną dzielić, gdy go poprosiłam, ale był bezwzględny wobec siebie, szukał tego, co najgorsze, najbrzydsze, mówił, że musi.

Może ten pociąg do tego, co najgorsze, był też wyrazem jego miłości do Johannesa, może Sakarias próbował w ten sposób znaleźć się przy Johannesie w chwili śmierci, przeżyć to, co przeżył Johannes, odciążyć go, sama nie wiem – pomyślałam i wypiłam łyk wina z kieliszka, odwróciłam się i podeszłam z powrotem do pianina, już chciałam usiąść na stołku i grać dalej, ale rozległ się dzwonek do drzwi.

Kurde – pomyślałam. Już tutaj jest?

Weszłam do kuchni, nie miałam siły na kazanie, więc wlałam resztę wina do zlewu, przepłukałam kieliszek i wstawiłam go do zmywarki, w samą porę, bo Robert nie poczekał, aż mu otworzę, wszedł po prostu do środka, zaczął tak robić po wyprowadzce Sakariasa, zapewne chciał mnie zaskoczyć, nie dawać mi czasu na to, co właśnie robiłam, bo pragnął mnie kontrolować i pilnować, uważał, że taka jest jego powinność jako starszego brata, w każdym razie takie sprawiał wrażenie.

– Cześć – przywitał się.

Nie odpowiedziałam od razu. Uniosłam brwi i na niego spojrzałam.

– Cześć – odparłam.

Odczekał chwilę, po czym westchnął, przekrzywiając głowę, i popatrzył na mnie z rezygnacją.

– Nie mów, że zapomniałaś, Elisabet.

Chciałam już powiedzieć, że spodziewałam się go dopiero za godzinę, ale nie zrobiłam tego, wiedziałam, jak drażnili go ludzie, którzy zapominali, że byli z kimś umówieni, którzy mówili albo robili coś sugerującego, że nie jest dla nich tak ważny, jak chciałby być, więc nie zamierzałam tego robić.

– O czym zapomniałam?

Otworzył usta i chwilę gapił się na mnie, kręcąc powoli głową.

– Naprawdę? – powiedział.

Ucieszyłam się, ale zrobiłam minę, która mówiła, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi.

– Idziemy przecież do domu opieki! – Podniósł głos, nie mocno, ale wystarczająco, żeby wyrazić swą irytację.

– Ach, tak, kurczę, rzeczywiście – powiedziałam.

– Jest Wigilia, Elisabet.

– Tyle wiem.

– W każdą Wigilię odwiedzamy mamę, odkąd się tam przeprowadziła – ciągnął. – Nie pojmuję, jak można było o tym zapomnieć.

– Wierzę – odparłam.

Cicho prychnął, zamykając przy tym oczy i kręcąc głową.

– Chodź już, szykuj się. – Wyciągnął rękę. – Żebyśmy zdążyli wyjść!