U Złotego Źródła - antologia - ebook

U Złotego Źródła ebook

Antologia

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Zbiór polskich baśni wybranych przez Stefanię Wortman i zilustrowanych przez Zbigniewa Rychlickiego.

Spis utworów:
1. Wanda Dobaczewska: Złota studzienka;
2. Kornelia Dobkiewiczowa: Czerwony żupan; 3. Hanna Januszewska: O Bartku doktorze, Żelazne trzewiczki;
4. Józef Ignacy Kraszewski: Kwiat Paproci, Z chłopa król;
5. Maria Kruger: O wężowej wdzięczności; 6. Gustaw Morcinek: O tym, jak głupi Zeflik był mądrym Zeflikiem, O tym, jak jeden utopiec chciał się ożenić;
7. Janina Porazińska: O dwunastu miesiącach, Siostra siedmiu kruków, Szewczyk Dratewka, Szklana Góra;
8. Ewa Szelburg-Zarembina: Chłopiec z perły urodzony.

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright by I.W. „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1968

Wyszedł raz Charłak jesienią swoje pólko pod oziminę zaorać. Orze. Konik chudy, wynędzniały, ledwo się wlecze, pług wyszczerbiony na kamieniach zgrzyta. Charłakowi pot spływa po czole, choć to dzionek zimny, trochę dżdżysty, mżawka taka w powietrzu wisi, jak to bywa na jesieni.

Umęczył się Charłak, rad by już odpocząć, ale nie odpoczywa. Postanowił sobie do południa pracować bez wytchnienia, a w samo południe wypocząć i suchego chleba okrajec zjeść, co go za pazuchą chował.

Dobre postanowienie, kiedy siły po temu. Ubogi Charłak miał sił niewiele, i głód doskwierał mu bardzo. Na miedzy, pod krzakiem głogu, przytulnie mu się zdało i zacisznie. Przystanął, chleb wyjął, obejrzał i medytuje:

„Zjeść go zaraz czy nie zjeść? Dobry chlebek, choć czerstwy, bo z czystego żyta. Skórka aż pachnie... Ha! Słonku jeszcze do południa daleko... Zjem teraz — nie dociągnę do wieczora. Ech, zaczekam, a chleb tu na miedzy położę, żeby mnie nie kusiło”.

Wziął szmatkę lnianą, kromkę pięknie zawinął, żeby ją mgła wilgotna nie przejęła, i ciężko westchnąwszy, znowu konia popędził.

Orał i orał, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo, ani na piaski, ani na bagno.

A za tym bagnem, co do jego gruntu należało, ciągnęła się wielka trzęsawa, bezdenna, kożuchem błotnych traw zarosła. Mieszkały w niej różne Licha.

Więc żyło tam Licho Zielone, co przejeżdżających niedaleko gościńcem ludzi rade po moczarach wodziło, żabimi łapami za koła chwytało, że w błocie lgnęły, olbrzymią zieloną żabą koniom do pyska skakało, że konie przerażone szarpały się, uprząż targały, wozy łamały, a ludzie zdyszani, zmęczeni, udręczeni do samego świtu dobrej ścieżki odnaleźć nie mogli.

I żyło tam Sine Licho, co wąskimi strumieniami z moczarów do rzek i jezior spływało, zrywało rybakom buczę1 i jazy, dziurawiło kosze na ryby, plątało sieci i niewody.

I było jeszcze Licho Rdzawe, co zgniłą gorączkę w bagiennych mszarach hodowało i na ludzi puszczało, co tam mieszkali w bliskości.

Ale najgorsze ze wszystkich było Czarne Licho. Najdokuczliwsze, najprzemyśl-niejsze, najbardziej natrętne. Ono jedno wyłaziło z trzęsawy, po uprawnych polach skakało, pod okna chat podchodziło, a wciąż wypatrywało, komu by coś spsocić, komu krzywdę wyrządzić, troski przyczynić. A tak zuchwale sobie poczynało, że nie lękało się włóczyć nawet o południu, co ze wszystkich stwór jednym Południcom tylko uchodzi.

Otóż właśnie tego południa wylazło Czarne Licho z bagniska, na skraj moczaru się wychyliło i za kretowiskiem przycupnęło, w gęstwie głogowego krzaka. Ślepiami pełga i patrzy dokoła.

Zobaczyło, jak chłop Charłak przystanął na miedzy, jak swój kawałek chleba obejrzał, jak nad nim pomedytował, a potem w czystą szmatkę lnianą zawinąwszy, na miedzy położył, a sam dalej orać począł.

Gdy tylko Charłak się odwrócił, złośliwa stwora zza krzaka wyskoczyła, okrajec nędzarza porwała i w kępę wikliny zapadła. Czeka, co będzie. Jak też Charłak kląć zacznie, gdy swoją krzywdę zobaczy?

Tymczasem słońce zza chmur siwych wyjrzało, cały świat rozjaśniło, a po mokrej ziemi rozpełzły się krótkie cienie drzew i krzewów.

Charłak na słońce popatrzył, ręką oczy zasłaniając, westchnął z ulgą, konia do mizernej trawki miedzowej podprowadził, a sam na miejsce szedł, gdzie był chleb zostawił.

Podchodzi... patrzy... chleba ani śladu, tylko szmatka rozwinięta leży.

Zafrasował się bardzo, w głowę się podrapał i sam do siebie głośno powiada :

— Któż to się na mój nędzny posiłek złakomił? Mnie biednego o głodzie do wieczora zostawił? Chyba jeszcze większy nędzarz niż ja szedł tędy. Niechże mu pójdzie na zdrowie.

Zdumiało się Czarne Licho. Co za cudak taki? Już chciało nawet chleb znienacka podrzucić, bo skoro poszkodowany nie złorzeczy, nie przeklina, to i uciechy z psoty nie ma żadnej. Ale naprawić krzywdę wyrządzoną — rzecz to niegodna Licha. Zarżało złym śmiechem, zatupało koźlimi kopytami, potrząsnęło koźlimi rogami i w głąb trzęsawy smyrgnęło.

Tu na samym środku, w miejscu niezgłębionym, gdzie noga ludzka nigdy nie stanęła, nad brzegiem sennego jeziorka, sitowiem i rzęsą zarośniętego, na kępie łozy siedział Topielec, najstarszy i najważniejszy ze wszystkich stwór, co tę pustość przeklętą zamieszkiwały.

Siedział wygodnie rozparty na tronie uplecionym z łoziny, w płaszczu dostatnim, z trzcinowych kit utkanym, w wieńcu z sitowia na łysej głowie, ciemnozielony na gębie, ogromny, brzuchaty, i drzemał w jesiennym słońcu.

Czekał, aż Licha, w różne strony rozesłane, powrócą i opowiedzą mu, co i gdzie zdziałały.

Gdy Czarne Licho przed nim stanęło, Topielec otworzył jedno oko, wybałuszył je po żabiemu i pyta:

— No? Co tam?

Więc Czarne Licho skrzeczy:

— Chleb porwałem niedołędze jednemu, żeby go pozłościć, żeby klął i złorzeczył, co nam, Lichom, jak wiadomo, wielką radość sprawia.

Topielec zaciekawił się.

— No i co? Kogo przeklinał?

— Et, nikogo! To jakiś dziwny człowiek. Życzył zdrowia temu, co chleb zjadł.

Topielec pokręcił żabią głową, wielką jak dynia.

— Zdrowia życzył, powiadasz? Bo pewnie chleba ma w bród. Co mu tam jeden okraj ec!

— Ale gdzie tam! Charlak to nędzny, biedę klepie wraz z całą rodziną. Już on teraz do samego wieczora nic do gęby nie włoży.

Gdy to zielonożabi Topielec usłyszał, brwi groźnie nastroszył i jak nie wrzaśnie:

— A ty łajdaku zatracony! Nie wiesz o tym, że Biesy i Licha także swój honor mają? Ostatni kęs chleba nędzarzowi porywasz? Pewnie, że to łatwiej niż sięgać do szkatuły bogacza! Wstydź się! Ludziom zostaw proceder taki! Biegnij co tchu i odnieś chleb tam, skąd wziąłeś.

Zafrasowało się Czarne Licho.

— Jakże odniosę? Już mi się cały rozkruszył i ptaki zdziobały.

Pomyślał chwilę Topielec z palcem na nosie i powiada:

— Nie możesz odnieść, to odsłużysz. Idź mi zaraz do tego chłopa i zgódź się do niego za parobka. Masz mu służyć wiernie przez trzy lata, a gdy skończysz służbę — możesz do nas powracać.

Ano dobrze. Topielec był wszelkim Biesom i Lichom za przełożonego, więc go słuchać musiały. Czarne Licho śmignęło tedy z powrotem, o ziemię się uderzyło, odmieniło się w urodziwego parobka i do Charłaka podchodzi.

A właśnie Charłak zjeżdżał już z pola, bo i słońce za dalekim lasem na spoczynek się układało.

Idzie Charłak zmęczony, koń jego też ledwie nogi stawia, pług za koniem się wlecze, na grudach ziemi podskakuje, szczerbi się o kamienie... a Charłak nie ma już siły, by go podtrzymać. Aż mu w oczach czarno z głodu i zmęczenia.

Wtem podchodzi chłopak nieznajomy. Oko zielone jak woda leśnego jeziora, brew czarna, włosy jak pióra krucze, czarny wąsik sypie się nad wargą malinową, płeć smagła, uroda — krew z mlekiem. Spodobał się Charłakowi, choć mu z tych zielonych oczu niedobrze patrzało. Ale Charłak tego nie zauważył.

ów chłopak nieznajomy chwycił mocno pług za czepigi, do góry poderwał i mówi:

— Pomogę wam, gospodarzu.

Zaraz też na konia świsnął, a koń, jakby różdżką czarodziejską dotknięty, wyprostował się, parsknął raźno, głowę zadarł, nogi wyprężył i poszedł ku chacie niby młody źrebiec. Zadziwił się Charłak.

— Cóżeś za jeden, że mi z pomocą przychodzisz?

— Wasz parobek, jeśli tego zechcecie.

Zdumiał się Charłak jeszcze bardziej.

— A cóż tobie, chłopcze, do głowy przychodzi godzić się ze mną? Biedaczyna jestem, nie stać mnie na parobka. Zaledwie sam się przeżywię z żoną i dziatkami, a tu jeszcze zapłata...

Więc znów nieznajomy:

— Nie trzeba żadnej zapłaty. Już tak mi się ubrdało, gospodarzu, koniecznie wam służyć. Nie wyganiajcie mnie, a z pewnością zadowoleni będziecie.

I tak natrętnie prosił, że aż niemal groźnie. Zląkł się Charłak po trosze. Któż to wie, co za jeden ów przybysz ze świata, z nieznajomej strony? Zbój może jaki, co przed sprawiedliwością ludzką uciekając, bezpiecznego schronu szuka? Ode-gnany, może mścić się będzie? Z takim lepiej żyć w zgodzie.

Tak sobie Charłak przemyślał, a głośno mówi:

— Niechże tam! Zostawaj, kiedy wola! Przebędziesz tydzień, spodoba ci się, to i na stałe się ugodzimy.

I zadomowiło się Czarne Licho u Charłaka.

Zaczął nowy parobek służbę od tego, że koniem się zaopiekował. Czyścił go, karmił, poił, a Charłak ani wiedział, skąd tamten paszę znosił.

Nie upłynęło tygodnia, a koń był nie do poznania. Krągły jak kluska, sierść na nim lśniąca, grzywa rozczesana, w podrygach chodzi jak dziewucha na weselu. W pracy nie ustaje, w zaprzęgu rwie się, że go utrzymać trudno, aż się sąsiedzi dziwują.

Skąd to Charłak takiego konia wziął ? Kupić — nie kupił, bo przecie złamanego grosza nie posiada. Wymienić — też nie wymienił, bo to by się bez oszukaństwa nie obeszło, a Charłak — chłop uczciwy. A zresztą i maść końska ta sama, i ta sama blizna na grzbiecie. Dziwy, dziwy albo i zgoła czary!                      *

A parobek zabrał się z kolei do krowy.

Jak ją zaczął po przydróżkach pasać, ziół jej ulubionych wyszukiwać, tak z wymionami jak cebry powracała do domu. Nie brakło już mleka Charłakowym dzieciom. Pobielały na liczkach, potłuściały, poweselały jak wróble, gdy je słońce wiosenne oświeci.

Myśli Charłak:

„Dobrze się ten parobek sprawia. Chleba wiele nie zje, a sporo przyczynił dobrego. Niechże zostanie na stałe”.

Ucieszył się parobek z postanowienia takiego, bo jakżeby przed Topielcem stanął, rozkazu nie spełniwszy? U Biesów subordynacja sroga.

Powiada parobek do Charłaka:

— Cóż, gospodarzu? Czas uchodzi. Ostatnia pora zaorać pole pod ozimą pszenicę.

A Charłak:

— Juźem zaorał i żyto wsiałem. Na ziemniaki do sadzenia wiosną też coś miejsca zostawić trzeba. Nie mam wolnego zagonu.

— A onże spłacheć ku trzęsawie, to nie wasze ?

— Niby moje, ale co z tego? Moczaru orał nie będę.

— Pozwólcie mnie spróbować. Ja to uprawię.

— I koń nie zdoła.

— W moim ręku zdoła. A o ziarno na siew już ja się postaram.

Zgodził się Charłak. Niech ten cudaczny parobek robi, jak chce. Jeśli sam się o ziarno postara, straty nie będzie.

Zaorał parobek tęgi szmat moczaru, potem nocą poleciał z worem, wszystkim chomikom w okolicy spiżarnie obrabował i do myszy polnych zajrzał, że wrzask się uczynił i jazgot, i lament na pięć mil wokoło. Przydźwigał wór pszenicy jak złoto. Zasiał.

Sąsiedzi, patrząc na to, za boki się brali ze śmiechu.

— To ci wariat! Święte ziarno w błoto ciska! Równie dobrze mógłby wsiać żabiego skrzeku albo i lepiej nie, bo żaby rozpleniłyby mu się na pewno.

Parobek nie zważał na drwiny sąsiadów, nie zważał na nieme zafrasowanie Charłaka i robił swoje.

Nadciągnęła zima. Ścisnęły ziemię tęgie mrozy, potem wiosna przyszła ciepła i sucha na podziw, a po niej lato tak upalne i znojne, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali.

Słońce żywym ogniem paliło z nieba, kanie na darmo dżdżu wołały, kurz zasnuł pola, zżółkła na łąkach trawa, pochyliły się żałośnie zeschłe, skurczone kłosy.

Tylko na Charłakowym błocie wyrosła bujna pszenica. Jak mur stała, dorodne kłosy prężyła ku słońcu. Gdy przyszło ją kosić, wysypała plon stokrotny.

Miał teraz Charłak dość ziarna na mąkę, dość na siew, a resztę sprzedawał pomaleńku, a choć niesprawiedliwej ceny nie brał, coś niecoś grosza uciułał.

Teraz już z większym poważaniem patrzył na swojego parobka. A ten — nic. Krząta się koło swojej roboty i pogwizduje.

Gdy nadszedł czas siewów, powiada parobek do Charłaka:

— W tym roku obsiejemy piaski!

— Bój się Boga, chłopcze! Te piaski! A toż tam jak świat światem nic nigdy nie wyrosło.

— Nie lękajcie się, gospodarzu! U mnie wyrośnie.

Nie sprzeczał się Charłak, bo już się przekonał, że jego parobek ma tęgi łeb na karku, ale sąsiedzi kpili na potęgę, gdy Charłak z parobkiem wyjechali we dwa pługi na to wywieisko.

Zaorali. Zasiali. Dobrze.

Tego lata deszcz padał nieustannie. Błękitnego nieba nie dojrzał ani skrawka, słonecznego promienia nie uświadczył. Szare strugi pluskały bez przerwy o kałuże, bębniły w dachy domów, ściekały po płotach i’pędziły rozmytym gościńcem, po którym wóz by nie przejechał. Charłakowe bagno wraz z całą wielką trzęsawą zmieniło się w jezioro, zboże na polu wygniło, tylko na piaskach obrodziło pięknie. Znowu zebrał Charłak sto ziaren za jedno.

Dziwowali się sąsiedzi.

— Skądże twój parobek wie, jaka latoś będzie pogoda?

Ano wiedział. I to, i dużo różnych rzeczy.

Na trzeci rok zakrzątnął się parobek i pewnej burzliwej nocy poprzenosił błoto z moczaru na piaski, a piasek na moczar. Niezły pas gruntu użyźnił, niezły pas gruntu osuszył, całą ojcowiznę Charłakową zdatną pod uprawę uczynił.

Pewnie, że taka robota nie na człowieczą była miarę i kiedy Charłak, rano wstawszy, jej skutki zobaczył, już o nic swego parobka nie pytał, nic mu nie nakazywał, tylko obchodził go ostrożnie z daleka, spluwając od uroku i żegnając się nabożnie.

A parobek swoje robił. Uprawił wszystkie morgi Charłakowe, pszenicy nasiał, jęczmienia, żyta, ziemniaków nasadził. Starczyło miejsca na groch i na kapustę...

Urodzaj przyszedł wspaniały. Jak rzadko.

Miał Charłak pełny spichlerz i stodołę i już nie był właściwie Charłakiem, choć jeszcze go tak ludzie z przyzwyczajenia nazywali. Ubrany chodził dostatnio, syty, nic nie brakowało ani jemu, ani żonie i dzieciom jego.

Tymczasem skończyły się trzy lata służby Czarnego Licha.

Nastała noc księżycowa, pierwsza noc po pełni wrześniowej, kiedy księżyc już ubywać zaczął.

Wisiał wysoko na niebie i ziemię całą zalewał potokami błękitnego światła, tak jasnego, że szpilkę by znalazł na drodze, a tak zwodnego, że prawdziwych kształtów by nie rozeznał, choćby najbardziej były znajome.

Wyszedł parobek Charłakowy za próg chaty, o ziemię się uderzył, prawdziwą swoją postać na się wziął i ku rodzinnej trzęsawie śmignął.

A tam, między krzakami iwy i wikliny, między błotnym zielem rozrosłym jak krzaki, nad brzegiem czarnego jeziorka zarosłego sitowiem i rzęsą, tańczyły wszelakie stwory: Wiły, Boginki, Nocnice, Leśne Dziady i Biesy przeróżne. Plątały się we mgle księżycowej w długie korowody, zwijały się w koła, kręciły się, wirowały, wyskakiwały w górę, a błędne ogniki płonęły im nad głowami jak ogniste wianki.

Topielec wylazł z wody, usiadł na krzywym pniu starej wierzby-czarownicy, z gałązki wierzbowej piszczałeczkę sobie ukręcił i przygrywał do tańca, żabimi palcami po dziurkach piszczałki przebierając, w srebrną tarczę księżyca zapatrzony. Stanęło Czarne Licho przed Topielcem, pokłon mu należny oddało.

— Jestem — powiada. — Skończona moja służba.

Topielec niespiesznie wzrok od księżyca odwrócił.

— Jesteś? No, dobrze. Możesz zostać z nami. Idźże i tańcz, póki srebrny miesiączek nie zblednie, póki świt nieba na wschodzie nie rozpali.

Ale Czarne Licho w głowę się drapie, z kopyta na kopyto przestępuje wielce frasobliwie.

Pyta Topielec.

— Czego chcesz jeszcze?

— Panie nasz władny! Dałem temu człowiekowi dobrobyt. Skradziony kawałek chleba po tysiąckroć mu zwróciłem. Ma to tak zostać?

— Czegóż chciałbyś więcej ?

— Figla mu spłatać na pożegnanie! Takiego małego, niewinnego figielka, w jakich Biesy się lubują!

— Byłeś nie zepsuł własnej pracy.

— Nie zepsuję.

Klasnął Topielec w zielone dłonie.

— Pójdźcie tu, wszystkie Biesy!

Od razu przerwały taniec. Zbiegły się do pnia krzywej wierzby Boginki i Wiły, Nocnice i Strzygi, wyciągają szyje, pochylają głowy...

Powiada im Topielec:

— Tak i tak.

Dopieroż cały tłum pocznie rżeć, piszczeć.

— Pozwól mu! Pozwól! Pozwól!

Klasnął się Topielec po zielonym udzie.

— Dobra nasza! Zła Psota psocić musi, inaczej by sobą nie była. Spłatajże swemu gospodarzowi na pożegnanie figla, ale sprytnego, źebyśmy się ciebie wstydzić nie potrzebowali.

A Czarnemu Lichu oczy pełgają niby dwie jarzące świece.

— Nie bójcie się! Już ja jemu coś dobrego obmyślę!

Pozostał Odmieniec do świtu ze swoimi. Tańczył, aż się zasapał, przyśpiewywał, aż zachrypł. Dopiero kiedy obłoki na wschodzie różowieć zaczęły, uderzył w ziemię koźlim kopytem, w powietrze się uniósł i prosto do Charłakowej zagrody poleciał.

A Charłak spał spokojnie i nic o niczym nie wiedział.

Nazajutrz z rana mówi parobek do Char laka:

— Gospodarzu! Służyłem wam wiernie i nic za swoją pracę nie brałem. Ale na pożegnanie prosiłbym o zapłatę, bo już teraz w świat powędruję.

Choć ten parobek bogactwo mu przyniósł, wołał go Charłak nie zatrzymywać. Rad był w głębi duszy, że tamten pójdzie sobie. Ale wynagrodzić go pragnął tym bardziej. Powiada tedy:

— Słuszna sprawa. Przysporzyłeś mi dobra, chętnie ci z niego udzielę. Ile chcesz?

— Niedużo — niemało. Korzec żyta.

Zdumiał się Charłak.

— Cóż ci przyjdzie z ziarna? We świat ze sobą korca żyta na plecach nie poniesiesz.

Zaśmiał się parobek.

— Ależ nie! Tu mi nasypcie, w tej izbie, koło komina. Kocioł też co największy pozwólcie. Będę warzył.

— Z tego żyta? I cóż to będzie?

— Zobaczycie.

Zabrał się parobek do roboty. Żyto zalał wodą źródlaną z takiego źródła, co nigdy nie słyszało piania koguta, potem w kotle warzył i prażył, cedził, dolewał, przelewał, a nikomu przez ramię zajrzeć nie pozwolił. W tajemnicy sprawę chował.

Po niejakim czasie Charłaka zaprosił i na stole przed nim flaszkę płynu dziwnego postawił. Przezroczyste to było jak woda, a ostro pachnące.

Pyta Charłak:

— Cóż to takiego?

A parobek białe zęby szczerzy w uśmiechu.

— Napój taki.

— Toż nie kwas chlebny ni miód, ani piwo.

— Pewnie, że nie! Coś o wiele lepszego. Z przyglądania się nie posmakujemy. Skosztujcie.

Przyniósł parobek dwa kieliszki i ów płyn przezroczysty leje.

Wziął Charłak kroplę na język.

— Gorzkie. Pali.

— Łyknijcie więcej.

Łyknął Charłak. Splunął.

— Tfu! Paskudztwo!

Zmartwił się parobek.

— A ja myślałem, że coś dobrego warzę! Czyżby się nie udało? Zróbcie łaskę, gospodarzu, łyknijcie jeszcze. Może wyda się lepsze.

Łyknął Charłak drugi kieliszek.

— Wypijmy jeszcze.

Łyknął Charłak po raz trzeci i dziwnie mu się zrobiło. W uszach zaszumiało, w skroniach załopotało. Wyciągnął rękę przed siebie.

— Oj, chłopcze! Co się dzieje?

— A bo co ?

— Chata się kręci! W kółko wiruje!

— Nie kręci się! Stoi, jak stała.

— Ależ kręci się, mówię tobie! Podeprzyj ściany, bo jeszcze runą i nas przywalą!

— Nie kręci się. To tylko tak się wydaje. Mnie też się wydaje.

— Cóż takiego ?

— Że jestem w mojej rodzinnej trzęsawie i wodzę ciebie po niej razem z koniem i wozem! Hu, ha! .

Oprzytomniał trochę Charłak ze strachu, bo zrozumiał, z kim ma do czynienia. A ów Odmieniec chichocze i powiada:

— Żeby nas zwidy nie męczyły, wypijmy jeszcze po jednym.

Wypił Charłak i zwalił się pod stół.

A Czarne Licho popatrzyło na niego, zaśmiało się urągliwie, swój przeklęty napój z kotła we flaszki porozlewało, flaszki na stole rządkiem ustawiło, a samo przez okno śmignęło i tyle go widzieli.

Charłak zasię spał pod stołem do wieczora, gdy zbudził się — obrzydliwie mu było w żołądku i ciężko na sercu.

Taki był dar pożegnalny Czarnego Licha.

Wdowa słaba, chorowita, jakoś sobie poradzić nie mogła. Dopiero kiedy Marysia podrosła i do roboty się wzięła — odmieniło się wszystko na dobre.

Uwijała się po zagrodzie od świtu do nocy, a czego dotknęła — rosło jej pod ręką. Ogródek z chwastów opełła, grządki warzyw nasiała, nasadziła, nawet z pomocą dobrych ludzi pszenicy i ziemniakom dała rady.

— Już też się nie bój, mateńko moja! Na jesień będziemy miały w bród wszystkiego.

Ale nie dzieje się tak na świecie, jak człowiek sobie postanowi.

Przyszła jesień i rozchorowała się matka na dobre. Leży bezsilna, ani ręką, ani nogą ruszyć nie poradzi. Trzeba ratować.

Ale jak, kiedy nie ma w chacie ani grosika?

Poszła Marysia do sąsiadki.

A ta sąsiadka także wdowa była, ale bogata. Gospodarstwo miała niemałe, inwentarza dostatek i sporo grosza w malowanej skrzyni. Przecie za darmo nic nikomu nie pomogła.

Popatrzyła surowo na Marysię.

— Dawaniu jałmużny nie sprzyjam i ty chybabyś się żebrać wstydziła. Pomogę chętnie, czemu nie, ale mi w zastaw dasz wasze dwa zagonki pola i chatkę z ogródkiem. Wyzdrowieje matka — to sobie wykupisz, bo robotna jesteś, jakich mało.

Zgodziła się Marysia. Cóż począć miała? Za pieniądze od sąsiadki pożyczone sprowadziła uczonego lekarza, lekarstwa wykupiła, dobrych, posilnych rzeczy do jedzenia, ciepłej odzieży...

Cóż, kiedy nic to nie pomogło i matka Marysina umarła.

Została Marysia sierotą na białym świecie, samotna z krówką łaciatą.

Powiada sąsiadka do Marysi:

— Twój dom teraz mój, a nie twój, i takoż zagonki pola. Wpuszczę tu obcych ludzi, by gospodarowali i czynsz płacili, a ty chodź do mnie na służbę. Pomocnicy potrzebuję, żeby moje córeczki rączek sobie nie urobiły.

A miała ta gospodyni córek dwie. Ładne nawet były, ale okrutnie leniwe, a kłótliwe i wrzaskliwe jak sroki. Gospodyni za nimi świata nie widziała, ale chłopcy we wsi odwracali się od nich niechętnie. Któż by tam takie za żony brał?

Obie gospodarskie dziewuchy znielubiły od razu Marysię, że od nich ładniejsza, wdzięczniejsza. Matkę na sierotkę podjudzały i co mogły, to z najcięższej roboty na nią waliły, aż sierota wieczorem bez ducha na swój barłóg padała. A gospodyni i jej córkom wciąż było źle, wciąż mało.

Pobladła biedna Marysia, wychudła, ochotę do śpiewu straciła, przyodziewek na nic stargała, a że jej gospodyni nowego nie sprawiła, pozostawała tak dziew czy-

nina obdarta, choć czysta, zsiniała z zimna i drżąca. Tej zimy nikt w niej nie poznawał dawnej, ślicznej i wesołej Marysi.

Jedyną pociechą była krówka Łaciata. Gospodyni i krówkę wprawdzie za swoją własność uważała, na równi ze swoimi krowami doiła, ale przynajmniej dostępu do niej Marysi nie broniła. O każdej porze mogła sierotka swoją krówkę widywać.

Więc kiedy zdjęła Marysię tak wielka tęsknota, że już nie mogła wytrzymać, biegła do obórki, obejmowała Łaciatą za szyję i wypłakiwała wszystkie łzy gorące, co jej się w ciągu złych dni nazbierały. A Łaciata, mycząc z cicha, ciepłym, szorstkim jęzorem lizała Marysię po czole, po zapłakanych oczach... I dobrze im było razem.

Mało wiele czasu upłynęło, a nadeszła wiosna. Zaszemrały w parowach strumienie, zaszczebiotały jaskółki pod strzechą, zakwitły w sadzie jabłonie. Wyszła gospodyni na próg, ręką od słońca oczy przesłoniła, rozejrzała się po zieleniejących polach i Marysię do siebie zawołała:

— Trawa się już na łąkach puściła. Wygnaj, Marysiu, krowy na pastewną łąkę, tę suchą, co pod lasem. A żeby ci się przy pasionce nie nudziło — masz tu kądziel. Żebyś mi do wieczora tę tu wełnę sprzędła, nic nie zostawiła, bo jak nie zrobisz, w świat wygonię w jednej koszuli, a krowa Łaciata u mnie zostanie.

Patrzy Marysia na kłąb wełny... Gdzie! Ani w trzy dni temu nie poradzi! A tu jeszcze na krowy zważać trzeba. Nie na jej siły robota taka... Ale nie śmiała nic powiedzieć na sprzeciw. Bała się gospodyni, jej złych oczu i gniewnego głosu... A i świata szerokiego się bała. Dokąd pójdzie? Gdzie się obróci, gdy ją wygonią?

Zabrała wełnę i pognała krowy. Zaszła z nimi na łąkę podleśną, na skraju, pod pierwszymi drzewami usiadła, głowę wychudłymi rączy nami objęła i płacze cichuteńko. Nic innego, tylko nazajutrz od rana zbierać się przyjdzie, by iść, gdzie oczy poniosą, w daleki świat, na nieznaną dolę. A prząść nawet nie próbuje. I tak nie podoła.

Aż tu o samym południu jakiś szum lasem przeleciał, jakieś cienie niby obłoków prześliznęły się po łące, słońce zaraz potem jaskrawiej błysnęło, żywszymi barwami zagrały kwiaty łąkowe, zatrzepotały się nad nimi motyle. Coś zaszeleściło dziwnie w wysokiej trawie, coś wyjrzało ciekawie zza krzaków, a krówka Łaciata przemówiła ludzkim głosem:

— Nie płacz, Marysiu. Daj wełnę, ja ci dopomogę.

Zlękła się Marysia, aż się zatrzęsła cała, ale krówka tak poczciwie na nią patrzy, że uspokoiła się zaraz. Kłąb wełny w obie ręce bierze i do Łaciatej podchodzi posłusznie.

A krówka głowę pochyliła.

— Daj mi tę wełnę na rogi.

— I złotego źródła

17

I jak zaczęła głową trząść — dopieroż się ślicznie przędło! Cieniutka, siwiuteńka nić nawijała się na motowidło. A lśniła się w słońcu by srebro, by to nitki babiego lata, co to je późną jesienią pajączki po ścierniskach snują. Marysia w obie ręce klasnęła, na nogi się porwała, krówkę za szyję objęła i w szerokie czoło ucałowała z wielkiej radości. A krówka myczy:

— Nie mów nikooomuuu, że to ja.

Gospodyni wielkie oczy otworzyła na widok tej przędzy, ale o nic nie pytała, tylko po izbie się ciskała. Już myślała, że się Marysi pozbędzie, a dobrą mleczną krowę sobie zatrzyma, i córeczkom swoim za jednym razem dogodzi. Tak bez wszelkiej przyczyny sieroty wyganiać nie chciała, żeby sąsiedzi brzydko nie gadali.

Na drugi dzień dwakroć większy kłąb wełny Marysi daje.

— Uprzędłaś tamto — uprzędziesz pewnie i to, skoroś taka zawołana robotnica;

Marysia już się nie zlękła, bo swojej krówce ufała. Aż tu, gdy mijała wrota, dogoniła ją starsza córka gospodyni, Józia.

— Poczekaj no! Idę z tobą! Matka mnie wysyła, żebym na własne oczy przyjrzała się, jak to ty przędziesz.

Ścierpła Marysia z okrutnego lęku. Udaje wesolutką, a łzy ją w gardle dławią. Przysunęła się nieznacznie do swojej krówki, niby po pysku gładzi, a w samo ucho pyta:

— Co teraz poczniemy, Łaciatko?

A krówka na to:

— Nic się nie bój. W samo południe zaśpiewaj kołysankę, którą ci matka twoja niegdyś śpiewała.

Józia nie zrozumiała słów Łaciatej. Wydawały się jej zwykłym krowim porykiem. I tak przyszły na pastwisko.

A kiedy nadeszło znojne południe i świat zaczął się znowu czarodziejsko odmieniać, przywołała Marysia córkę gospodyni, zajętą zbieraniem kwiatów pod lasem.

— Skwar taki, aż dech zapiera. Połóżmy się tu w gęstej trawie, odpoczniemy nieco.

Józi w to graj. Na mięciutką trawę się rzuciła, ręce pod głowę zaplotła i w niebo się zapatrzyła.

A po modrym niebie suną białe obłoki, suną i kołyszą się z wolna, zmieniają kształty co chwila... A w bujnej trawie rumianki gwiaździstymi głowami chwieją, koniczynki jak różowe kulki po listkach się toczą, liliowe dzwoneczki podzwaniają cichuteńko szeleszczącym dzwonieniem. Skowronki nad sąsiednim polem śpiewają zapamiętale, wtórują im z lasu wy wilgi i kosy, drozdy wyciągają nieomal słowiczą nutę, a pszczoły i osy brzęczą... brzęczą... a Marysia śpiewa... rzewna piosenka między ptasimi głosami tęczową nicią się przewija... I coraz senniej... senniej...

Józia zamknęła oczy... Jeszcze jej coś w uszach dzwoni... coraz ciszej... ciszej... Usnęła..

A Marysia na to czekała. Porwała się z miejsca, do krówki podbiegła i kłąb wełny na rogi jej podaje.

Uprzędło się gładziutko, równiutko, jak za pierwszym razem, a kiedy Józia się zbudziła, nici już były na motowidle.

Wieczorem gospodyni pyta Józię:

— No? Cóźeś widziała?

A Józia jąka się nieporządnie:

— Gorąco było... Na chwilę się tylko zdrzemnęłam, a gdy się zbudziłam, wszystko już było uprzędzione. Nie mam pojęcia, jak to ona robi.

Gospodyni skrzyczała Józię, a nazajutrz drugą córkę, Fruzię, z Marysią posyła.

— Idźże ty na łąkę. A patrz dobrze. Oczy szeroko otwieraj.

Poszła Fruzia, ale i ona nic nie wskórała. Jak zaczęły ptaki śpiewać, owady brzęczeć, dzwonki łąkowe dzwonić na wyścigi, jak im do wtóru zaczęła Marysia nucić swoją kołysankę, tak Fruzia ani się obejrzała, kiedy zasnęła. A gdy się zbudziła, chłodny wietrzyk przeciągał łąką, na zachodzie czerwieniły się zorze, blady sierp księżyca tkwił w bezchmurnym niebie, a obok Marysi leżał wielki zwój nici, co się prawie na motowidle nie mieścił.

Rada nierada musiała matce wyznać, że i ona spała.

Trzeciego dnia gospodyni powiada:

— Wodziłaś za nos głupie dziewuchy, teraz basta! Ja z tobą pójdę na pastwisko.

Marysia nie zlękła się jakoś. Myśli sobie:

„Zasnęły twoje córki — zaśniesz i ty. Tobie jeszcze piękniej do snu zaśpiewam”.

A tu jak na zawołanie skwar jeszcze bardziej niż dni poprzednich dopieka. Południe ledwie dyszy, kwiatom zwisły omdlałe głowy, ptaki pomilkły i tylko owady brzęczą, huczą, a jaszczurki śmigają między kamieniami niby zielone błyskawice. Ale choć południe nadeszło i nad światem królowało, świat się tym razem czarodziejsko nie odmienił. Nie dopełnił się czar południa, bo czarowi stanęła na przeszkodzie złość starej kobiety, złość zatwardziała, zjadliwa, mocna, stokroć potężniejsza niż złośliwość młodych dziewcząt.

Próżno Marysia śpiewa, jak może najładniej. Gospodyni nie usnęła. Sen przewrotnie udaje. Głowę w miękką trawę wtuliła, oczy ręką zakryła, a przez palce na Marysię spogląda.

Popatrzyła na nią Marysia raz i drugi, nieruchomością złej baby zwiedziona do krówki cichutko podchodzi, kłąb wełny na rogi jej podaje.

Łaciata, niespokojna jakaś i trwożna, rozejrzała się dokoła, westchnęła krowim westchnieniem, przecie wełnę na rogi przyjęła i swoje robi.

Patrzy gospodyni, a tu krowa Łaciata kłębem wełny na rogach potrząsa, nić wysnuwa się sama i na motowidło się mota.

„Aha! — myśli gospodyni. — Taka z ciebie, Marysiu, robotnica!”

Na razie nic nie powiedziała, bo się tej niezwykłej krowy zlękła. Dopiero w domu, wieczorem, przywołała Marysię.

— W twojej krowie złe licho siedzi. Nie chcę trzymać takiego odmieńca. Jutro rano zarżniemy ją na mięso.

Struchlała Marysia. Popatrzyła gospodyni w oczy i zrozumiała, źe wszelkie prośby na nic. Czarny chleb, co go dziewczynie wydzielono, stanął jej kością w gardle, kwaśnym mlekiem zachłysnęła się tylko, upić go nie zdołała. Zaraz po wieczerzy wyśliznęła się do obórki, krówkę swoją za szyję objęła i gorzko płacze.

A krówka powiada:

— Wiem ja, co się święci. Nie wystarcza złej kobiecie twoja praca i twoje poniżenie. Chce cię zgubić, bo jej serce z tego bogactwa skamieniało i nienawidzi ciebie za to, że cię skrzywdziła. Że tobie i twojej matce w chorobie z podstępną pomocą przyszła, by twoją ojcowiznę za dług zagarnąć. Dlatego mnie zabić umyśliła, bo wie, że póki ja żyję, opieki ci nie zabraknie. Nie poradzimy, w tej chwili ona mocniejsza, ale uspokój się. Złe moce nie panują długo. Nie płacz i słuchaj, co powiem.

Kiedy mnie zarżną i mięso dzielić będą, proś gospodynię, by ci oddała moje rogi. Zgodzi się pewno, bo nic jej po nich. Wtedy zakop je w ogrodzie pod płotem, tam gdzie słońce świeci w samo południe, i czekaj cierpliwie, co z tego wyniknie.

Nazajutrz o samym świtaniu gospodyni Marysię z krowami na pastwisko wygnała, a Łaciatą zatrzymała w oborze i nawet zbliżyć się do niej Marysi nie pozwoliła z ostatnim pożegnaniem.

Marysia już nie śpiewała. Cały dzień przepłakała żałośnie. A cały świat dookolny połączył się z nią w żalu. Kwiaty przybladły, spłowiały, owady ukryły się pod listkami, milczały ptaki. Tylko czarna wrona nie wiadomo skąd przyleciała, na samotnej sośnie przysiadła i krakała:

— Marrrtw się! Marrrtw się! Marrrtw się!

A na widnokręgu zebrały się ciężkie, sine chmury i trwały tam w pogotowiu, czekając swojej godziny.

Wieczorem miedziana zorza paliła się złowrogo i posępnie nad lasem, wiatr porywał się, niósł tumany kurzu wzdłuż drogi, bydło ryczało żałośnie, a ludzie oglądali się niespokojnie i wróżyli burzę.

W zagrodzie skóra krówki Łaciatej suszyła się już na płocie, gospodyni z córkami i dziewczętami służącymi wkładała mięso w kadzie, a rogi walały się pobok. Marysia, tłumiąc łkanie, zbliżyła się i zagarnęła je do fartuszka.

— Czy mogę je sobie zabrać? — pyta nieśmiało.

Gospodyni spojrzała przez ramię.

— A bierz! Jedyna to twoja korzyść z tej krowiny, bo mięsa jej, choćbym ci dała, jeść pewnie nie zechcesz.

Wypatrzyła Marysia za dnia miejsce pod płotem, gdzie słońce w samo południe świeci najmocniej, najmocniej dogrzewa. A późną nocą, gdy wszyscy w chacie spali, wyszła pochować krowie rogi.

Księżyc w pełni srebrzył się na niebie, gwiazdy otoczyły go z daleka świetlistym, migotliwym kołem, cisza zalegała świat tak wielka, że kołatanie Marysinego serca huczało niby dzwon. Białe ćmy latały dokoła jej głowy, szare ćmy muskały ją w locie skrzydełkami, a ćmy kolorowe dotykały kosmatymi łapkami twarzy. Nietoperze zygzakiem śmigały tu i tam, sowa kwiliła na wysokiej lipie u wrót, a na ciemnym niebie, gdzieś na krańcu świata, rozpalały się suche błyskawice.

Marysia bała się bardzo sowy i nietoperzy, i księżycowej nocy, i jej zwodniczych cieni, ale prośbę swojej krówki musiała spełnić. Ostrożnie prześliznęła się między krzakami agrestu do małej szopy, gdzie złożone były ogrodnicze narzędzia.

Wyciągnęła łopatę i pod płotem wykopała dół głęboki, miękką trawą go wysłała, na miękkiej trawie ułożyła rogi Łaciatej, ucałowawszy je wpierw serdecznie, czarną ziemią przysypała i do chaty wróciła.

Rankiem spadł deszcz ciepły, obfity, potem słońce wyjrzało zza chmur i zalało cały ogród gorącymi promieniami. Przez trzy dni na ziemię deszcz padał i słońce świeciło, a czwartego dnia, w samo południe, dziw się stał nad dziwy.

Z czarnej ziemi pod płotem, spomiędzy pokrzyw i jaskółczego ziela, wychyliła się złota studzienka. Cembrowina lśniła w słońcu, żuraw gorzał cały, sznur mienił się wszystkimi kolorami tęczy, a na końcu sznura wisiało wiadro kryształowe.

Nadbiegła gospodyni, w obie ręce klasnęła ze zdumionej uciechy.

— A toż cud nie widziany! A to bogactwo nieprzebrane! A toż my teraz paniami całą gębą będziemy!

Józia z Fruzią wtórują matce, tańcząc radośnie dokoła studzienki, a ludzie, oo szli ścieżką za płotem, zatrzymują się, przez płot zaglądają i z nowiną do wsi biegną.

Podeszła i Marysia, którą dnia tego gospodyni dla jakiejś pilnej roboty w obejściu zatrzymała. Podeszła, patrzy i oczy jej się zaśmiały. Toż ani chybi krówka Łaciata w ten sposób po śmierci się objawiła!

A gospodyni z góry na Marysię:

— Czegóż tu? Czego nos wtykaj w nie swpje sprawy? Idź mi zaraz chlew świński uprzątać!                  V         /

Oburzyła się Marysia w sobie. Toż ta studzienka z rogów jej krówki wyrosła, więc do niej należy! Ale nie śmiała powiedzieć tego głośno. Skuliła się pod agrestowym krzakiem i czeka, co dalej będzie.

A gospodyni do studni zajrzała i woła:

— Nie woda tam, w głębi, a szczere wino! Będę winko rozsprzedawać po duka-ciku duża czarka, po srebrnym talarze mała czareczka. Migiem posag moim córkom uzbieram!

Ludzi za płotem zbiera się coraz więcej, wyciągają szyje, poszturchują się łokciami, wymieniają ciche szepty. Gospodyni pod boki się ujęła.

— Hej, ludzie, ludzie! Kto chce wina czarkę? Cudowne to wino! Od wszelakiej słabości leczy! Złe uroki odczynia! Dobre myśli nawiewa! Stokrotne siły do pracy daje! Hej, ludzie, ludzie! Kto da złotego dukata — dużą czarkę dostanie! Kto da srebrnego talara — temu mała czareczka! A kto grosz miedziany przyniesie — temu w studnię zajrzeć pozwolę! Niech chociaż winnym oparem odetchnie. Hej, ludzie! ludzie!

Spojrzeli zebrani za płotem po sobie. Złotego dukata nikt tam nie miał, bo i skądże by na wsi? Ale srebrnego talara wysupłał najzamożniejszy gospodarz. Jeżeli to prawda, że wino owo siły ustokratnia, wszelkie słabości leczy, to i zapłacić warto. Ano, zobaczymy.

Gospodyni Fruzię po czarkę posłała, sama sznur tęczowy oburącz chwyta, smukłą głowę żurawia do studzienki chyli... ale próżno kryształowym wiadrem toń winną goni. Opadła nisko, w ziemię wsiąkła, a rozgniewana kobieta tylko nieco mułu na wierzch wyciągnęła.

Śmieją się ludzie.

— To ci wino dopiero!

Wtedy inny z kolei talara podaje — ta sama sprawa. Wino tylko co tuż u cembrowiny połyskiwało, a już go nie ma! Gospodyni ręce się trzęsą, gdy po raz trzeci szczęścia próbuje... I znowu nic.

Ludzie zaczynają pogadywać między sobą.

— Nie wyciągnie nasza sąsiadka pełnego wiadra wina. Coś nieczystego jest w tej sprawie na dnie. Krzywda czyjaś albo co?

A stał między ludźmi młodzieniec jeden, śmigły jak sosna, urodziwszy nad innych. Jaśko młynarz to był. Od dawna już on Józi i Fruzi wpadł w oko, a i sam rad na śliczne dziewczyny spoglądał, prawdziwego ich charakteru nie znając.

Ten zawołał nagle:

— Ej, ludzie! Wiecie, co ja myślę? Nie chce być to wino sprzedawane. Inne ma ta czarodziejska studzienka przeznaczenie. Tak mi się zdaje, że nie bogactwo ze sobą niesie, a szczęście, jeśli komu sądzone.

Tak mówiąc, płot lekko, zwinnie przeskoczył, przy studni stanął, pani matce--gospodyni w pas się pokłonił.

— Pani matko! Młyn mój burczy nad stawem, moje żarna białą mąkę mielą. Plączące wierzby nad stawem się kłonią, złote witki w zielonej wodzie maczają. Do boku młyna jabłonny sad się tuli, gęsi jak rozrzucone chusty na wygonie bieleją, krowy myczą, wracając o zachodzie słońca z pastwiska. Ładnie u mnie i dostatnio, ale smutno i samotnie. Szukam żony i tę dziewczynę pojąć umyśliłem, która mi czarkę wina z tego wiadra kryształowego poda. Pozwólcie spróbować swoim córkom.

Uśmiechnęła się na to wdzięcznie Józia, uśmiechnęła się rozkosznie Fruzia. Jaśko młynarz najpiękniejszym, najrobotniejszym, najdzielniejszym chłopcem był we wsi, wszystkie dziewczyny marzyły o swatach od niego.

Powiada Józia do matki:

— Pozwólcież, ściągnę żurawia. Zobaczycie, że mnie wino nie ucieknie.

Ustąpiła matka Józi miejsca przy żurawiu, dziewczyna oburącz ciągnie, przez cembrowinę złotą się przechyla, patrzy.

...Gdzie tam! Pozłociście lśniące zwierciadełko osunęło się głęboko, głęboko, ani go wiadro sięgnie, ani dojrzy oko.

Roześmiał się Jaśko, ujął się pod boki.

— Hejże, hej! Nie tyś mnie sądzona!

Podbiegła Fruzia, zmartwioną Józię odepchnęła.

— Jak nie mężem ci będzie, to dziewierzem. Teraz mnie ustąp.

Ciągnie Fruzia, ciągnie ile siły; pozłociście lśniące zwierciadełko wiadrem goni... Gdzie tam! Zapadło głęboko! Ani go wiadrem sięgnie, ani dojrzy oko!

A Jaśko mówi:

— Pani matko! Nie udało się waszym córkom, pozwólcie spróbować innym dziewczętom. Bo tak czuję: której złota studzienka usłucha, ta nad inne dobrą i mądrą być musi, z tą mężowi dobrze będzie.

Nie była gospodyni tej prośbie rada, ale się nie sprzeciwiała, bo ludzie zza płotu zgodnie wołać zaczęli:

— Pozwólcie innym! Pozwólcie! Juści nie dla was tylko studzienka spod ziemi wychynęła! Ze wszystkich dziewcząt wsiowych znajdzie się jedna na pewno onego czaru godna.

Sypnęły się dziewuchy jak te kwiaty, co z wiosną przez jedną noc na łące rozkwitną. Zamigotało w ogrodzie od roziskrzonych oczu, zafurkotało od warkoczy na wiatr puszczonych, od spódnic fałdzistych, kwiecistych. Każda do żurawia przypada, tęczowy sznur oburącz chwyta, każda ciągnie ile siły... żadnej się nie udało. Cóż to za dziw taki? Na kogo zaczarowana studzienka czeka?

A Jaśko już się nie śmieje, już się pod boki nie bierze. Ręce mu bezradnie opadły. — Jak to? Żadnej z was zaczarowana studzienka znać nie chce?

Uciszyło się za płotem. Ludzie milczą zafrasowani. Dziewczyny, jedna na drugą, z opuszczonymi głowami wymykają się z ogrodu, a Jaśko pyta:

— Wszystkie już tu były?

Odpowiadają ludzie:

— Wszystkie! Wszystkie!

I na studzienkę niechętnie patrzą, że to ich córki zawstydziła.

A Jaśko pyta:

— Nie ma już żadnej! Nigdzie?

Wtem dziad stary, co przez cały czas stał z boku, dojrzał Marysię skuloną pod agrestowym krzakiem i palcem na nią pokazał.

— Ta jeszcze przy studni nie była.

Obejrzała się gospodyni.

— Ten kocmołuch? Ona się nie liczy. To moja pastuszka, nędzarka z litości przygarnięta, brudas, leniuch, darmozjadka. Nie jej czerpać wino ze złotej studzienki !

Ale ludzie głośno wołać zaczęli:

— Jak wszystkie — to wszystkie! Niech podejdzie Marysia-sierota! Niech sznur tęczowy weźmie w swoje ręce! Nie wiadomo, co komu sądzono!

Podszedł Jaśko do Marysi, wziął ją za rękę, dźwignął na nogi, a przy tym w oczy jej zajrzał i coś osobliwego snadź w tych oczach zobaczył, bo rozjaśnił się cały, rozpromienił.

— Chodźźe, Marysiu, do złotej studzienki, ciągnij za sznur tęczowy, pochyl żurawia, spuść wiadro kryształowe. Coś mi mówi, że ty wina zaczerpniesz.

Zapłoniona Marysia do studzienki podchodzi, a gdy sięgnęła ręką, sznur tęczowy zakołysał się ku niej, żuraw sam się pochylił, kryształowe wiadro w winną toń się zanurzyło i samo uniosło się w górę. Zaczerpnęła dziewczyna pełną czarkę i do Jaśka podchodzi nieśmiało.

On jedną ręką czarkę chwycił i do ust podniósł, drugim ramieniem Marysię wpół objął.

— Błogosławcie nam, dobrzy ludzie, bośmy oboje sieroty!

Dopieroż wszyscy, co tam byli, jęli głośno wiwatować. Starsze gospodynie Marysię tuliły i całowały, gospodarze dłoń Jaśkową ściskali i cieszyli się wszyscy, że taką piękna i dobrana para się łączy i że we wsi znalazła się dziewczyna studzienkowego czaru godna.

A gospodynię Marysiną złość straszliwa zdjęła i tak się w niej od razu rozlała, jak płomień, gdy suche chwasty ogarnie.

I ze złości piekielnej w ten mig odmieniła się w czarną wronę, a za nią obie jej córki. Wszystkie trzy na północ z głośnym krakaniem odleciały.

Złota studzienka wina na weselisko dostarczyła w takiej obfitości, że goście pili, ile czyja dusza zapragnęła. A kiedy już wszystko do ostatniej kropli wypili, patrzcie, ludzie! Ze studzienki krówka Łaciata wyskoczyła, cała i zdrowa, jak przedtem była. Do Marysi podeszła i zamyczała radośnie.

Marysia objęła krówkę za szyję, wilgotny, czarny pysk ucałowała.

— Moja ty krówko Łaciata! Nie rozstaniemy się już nigdy!

Zaraz potem znikła studzienka złota i ani śladu po niej nie zostało.

Marysia z Jaśkiem długo i szczęśliwie żyli, czterech dorodnych synów, czterech pięknych córek się dochowali i we młynie pomyślnie gospodarzyli.

A gospodarstwo jędzy pustką stało. Pola jej wsiowi ludzie między najbiedniejszych podzielili, a w domu nikt zamieszkać nie chciał. Podwórze złym zielem zarosło, pogniły płoty, dach się zawalił, deszcz z wichrem zrujnowały ściany. I tylko trzy czarne wrony przylatywały od czasu do czasu, siadały na uschłym drzewie i krakały żałośnie.

Nikt w okolicy dorównać mu nie mógł w robocie, bo i szybko pracował, i starań przy swym zajęciu nie skąpił. Ze słomy przeplatanej łykiem wyrabiał dwuśnioki — kosze z dwoma uchwytami. Wyplatał okrągłe jagodniki dla dziewuch i bab z najcieńszych, a mocnych przy tym prętów wiklinowych.

Woził na targi do Opola zgrabne plećki z korzenia sosny, w których dobrze jest rzepę i kapustę znosić do piwnicy. Robił i konwie ogniowe, by się nimi ludzie ratowali podczas pożaru. Konew taka bowiem to wiadro, ale plecione z wikliny i oblepione smołą po wierzchu, żeby z niego woda nie wyciekała. Chętnie je brali ludzie i nie skąpili zapłaty.

Kijonka sporą garść srebra chował na dnie swojej skrzyni. Miał chatę, sad, nieco pola i bydląt kilkoro. O kołacz i szperkę w jego komorze ani w mięsopust, ani w dzień zwyczajny nie było trudno.

Żyłby przeto koszykarz w spokoju i radości, gdyby nie utrapienie, którego mu przyczyniła ceruchna jego jedyna, Kasinka.

Dziewczyna urodna była jak ta jabłonka w sadzie, kiedy się wiosną okryje kwieciem — leniwa jednak i próżna. Rano, miast kurom sypnąć pośladu i krowy doić, stanie, bywało, Kijonczanka u zwierciadła i kosę swą poczesuje, a splata, mało że nie do południa.

Wstęgi przymierza, bursztyny, matczyne jeszcze oplecki i chusty dobywa ze skrzyń malowanych, a na siebie kładzie. Rada by się nawet w promienie słońca ustroić i w blaski zorzy, gdyby je dostać było można po kramach kupieckich.

A kozy tymczasem, Babula i Marcha, beczały z głodu w obórce i gryzły miotłę, którą niedbała Kasinka zazwyczaj byle gdzie porzucała. Pieski zaś, Bryś i Kon-teska, wylizywały w sieni naczynia, które niecnota Kachna pozostawiała tam nie umyte nawet po kilka dni.

Bywało nieraz, że sam gospodarz wyjeżdżał w pole lub szedł do swej szopy nad rzekę pleść koszyki, nie pośniadawszy i kęsem chleba, bo go ceruchna na czas nie upiekła. A czasu jej nie stało: bardziej niż stroje bowiem i przeglądanie się w zwierciadle lubiła Kachna pieśniczki wesołe i tańcowanie.

Gdzież, jeśli nie w gospodzie przy tańcu lepiej pokazać strój i zabłysnąć urodą?

Większej od Kijonczanki nie było paradnicy ani w Strzelcach, ani nawet w Opolu. Nie było i większej leniuchy. Sposobności do tańców nie brakło nigdy Kasince.

Zagroda ojcowa stała przy samej drodze do miasta — a tuż, prawie naprzeciw okien Jędrzycha pobudowano karczmę murowaną z podcieniem i wielkimi drzwiami ; przebiec do niej trzeba było po starym moście nad Odrą i minąć spróchniałą wierzbę.

Nie tylko w święta wyprawiał gospodski hulanie. Karczma stała przy ludnej drodze, a pełno w niej zawsze było gości. Przetoż i w dzień powszedni, jeśli za stołami zebrała się wesoła kompania, posyłano do wsi po skrzypków i dudarzy.

Kasinka niechała podówczas i najpilniejszej gospodarskiej roboty, zawsze pierwsza stawała do tańcowania. Głos miała jakby skowronek i ochotnie do taneczka śpiewała.

Koziyry bych tańcowała, Koziyry mi grejcie! Czornech butki potargała, Czyrwione mi dejcie...

Modrymi oczami wodziła przy tym po zebranych w gospodzie ludziach, drobną nóżką w czerwonym trzewiku przytupywała i tańczyła jak łątka czy jaskółka wesoła, tylko jej furgały spódniczki i podskakiwały korale u szyi.

Zamierały serca w pachołkach od Kasinej urody, a nawet graf raciborski ujrzawszy ją napuszył się choćby paw i wąsa podkręcił.

Nie w głowie dziewczynie były krosienka, nie po myśli wrzeciono i maśnica. Pieśniczki, szatki barwiste i taniec — to ją cieszyło tylko, to radowało. W domu, jak tylko mogła, unikała dziewczyna roboty.

— Kachna! Podź rzepę obradlić... — nakazał jej kiedyś Jędrzych.

Kasinka niby to po chusteczkę i zapaskę zgrzebną do komory idzie, niby tam sobie chleb z serem na pole do płachetki zawija, a sama szybko korale wdziewa i pod kabotkę je kryje, a do płachty nie chleb z serem wcale, lecz swoje czerwone trzewiki i zapaśnicę haftowaną w róże ukradkiem pakuje.

Nasłuchuje Kijonka w swojej szopie przy wyplataniu koszy Kasinej pieśniczki z pola za chatą, a tu mu jej głos dolatuje z gospody za rzeką:

Koziyry bych tańcowała,

Koziyry mi grejcie, Czornech butki potargała, Czyrwione mi dejcie...

Targał swe wąsiska biedny ojciec w wielkim utrapieniu. Raz i drugi brał się nawet do rózeg. Kasinka wszakoż rychło zapominała o karze i miast statecznie u kądzieli zasiąść, stroiła się znowu i biegała na hulanie.

Mądre nauki ojcowe, sąsiadów upomnienia, przestrogi, że bez jej starań gospodarstwo zniszczeje, wszystko to szybciej niżeli spłoszone wróble od konopi — ulatywało z jej główki.

Umyślił przeto Jędrzych użyć na Kachnę sposobu. Kiedy zobaczył ze swej szopy, że do gospody zdążają ze wsi grajkowie, a gospodski z czeladzią beczki z piwem wytaczają z piwnicy, zawołał na całe podwórze:

— Ceruchno, kanyś to jest?

— Tu jestem w chacie, mój tato, zacierki drobię... — odpowiedziała dziewczyna przez otwarte okno.

— Aaa... To dobrze czynisz, bom już dawno zacierek nie jadł... — rzekł na to Jędrzych i skrył się pod oknem w gęstym krzaku bzowym. Poprzez zieleń zajrzał do izby ukradkiem. Patrzy, a tu Kasinka nie cedzone mleko szybko do garnca zlewa i stawia do gotowania, zacierki zaś, miast w ręku drobić, sieka tasakiem w niezdarne kawalce.

„Oto ją mam! Kwapi się moja dziewucha na hulanie!” — pomyślał Jędrzych i po cichutku zawarł d^zwi od chaty, a okna pozamykał okiennicami.

— Teraz mi będziesz siedziała w domu, wietrznico... — zamruczał jeszcze pod wąsem, a że było do zmierzchu sporo czasu, powrócił do swej roboty około koszyków, rad, że tym razem Kasinka pozostanie w domu.

Zakurzył sobie fajeczkę, piwka co nieco upił ze dzbana. A potem wziął się do przycinania korzeni sosnowych na plećki dla strzeleckiego farorza.

Nim jednak wybrał co giętsze spośród wielkiego pęku korzeni i zaczął robotę, posłyszał od strony domostwa, że Bryś i Konteska niespokojnie ujadają, jazgoczą i wyją, tak jakby wilczysko z lasu wpadło do Jędrzychowej obory i zadusiło Babulę czy Marchę.

Wyszedł Kijonka na ścieżkę przed szopą i lęk go srogi ogarnął, poczuł wyraźnie dym. Pieski nie milkły ani na chwilę, a wtórowały im kawki, które gromadą całą porwały się z dachu i nad zagrodą z trwożliwym wrzaskiem krążyły.

— Gore! Panbóczku, ratuj nas! — krzyknął Jędrzych i pobiegł ku chacie, a wszystkie kosze, które ustawił jeden na drugim koło drzwi swojej pracowni pospadały, trącone w biegu przez gospodarza, i potoczyły się za nim.

Przybiega Jędrzych ku swojej chacie i serce w nim stygnie ze zgrozy.

Oto ze strzechy snuje się dym szarosiny długimi smugami i unosi nad chatą. Kłębi się i przy okienku strychowym.

— Boże! Tu gore! A Kachna w domu! — jęknął gospodarz i jednym mocnym szarpnięciem otworzył dębowe drzwi.

— Kachna!

Milczenie, a tylko sine dymy łaskoczą w gardło.

— Kachna! — Jędrzych wpada do izby i pochwyciwszy tłuczek od stępy wybija nim pierwsze okno, że okiennice jak odlepione spadają. Pojaśniało, wietrzyk powiał z podwórza i nieco rozproszył dym. Dziewczyny w izbie nie widać!

Gospodarz pobiegł na strych.

— Kasinka! Kachna! Kandyś jest, cero! — wołał trąc oczy pięściami, bo dym je łzawił.

Nie odpowiedział mu znowu nikt. Jędrzych biegał po strychu i szukał wszędzie płomieni, odsuwał sąsiek ze zbożem, rozrzucał na strony wszystko, co znalazł na swej drodze. To wołał Kasi, aż trząsł się dom, to drągiem rozrywał strzechę, mniemając, że chyba się pali ona po wierzchu.

W izbie tymczasem cichutko coś zaszurało i oto zza wielkiej skrzyni na odzież, malowanej w goździki i róże, wylazła Kachna, lecz wcale nie przestraszona.

Nie osmaliły jej szatek płomienie, a miała na sobie nie gospodarskie wcale suknie, lecz te, które zwykle na tańce wkładała.

Spódniczki piękne, fałdziste, które się zwą mazelonki, jedwabny fartuch mie-nisty, białą koszulkę z haftem u szyi i u rękawów, oplecek cały wyszyty, a na nogach czerwone trzewiczki. Nawet korali nie brakowało dziewusze i wstęg u warkoczy.

Klasnęła w dłonie i zgrabna jak myszka wymknęła się Kijonczanka z izby, unosząc w ręku jedwabną chusteczkę. Przez most na Odrze pobiegła do gospody i roześmiana stanęła w tanecznym szeregu. A skrzypki i dudy zagrały trojaka...

Z okien na strychu zobaczył Jędrzych między zielenią nadrzeczną tylko białe rękawy Kasinę i modre wstążki we włosach.

— Ach, ty chytrulo! Ty liszko przebiegła! — zawołał Jędrzych za córką, lecz odpowiedział mu tylko jego pstry kogut, który właśnie wskoczył na przewróconą beczkę pośrodku podwórka i piał na odmianę pogody.

— Więc się chwyciła sposobu! Ale jakiego? — gadał sam do siebie Kijonka. — Jak to sprawiła ta sroka, że pełno wszędzie dymu, a nikaj nie widać płomienia?

Ach, te niewiasty! Bodaj to w domu syny! Bodaj pachołki...

Tymczasem dym zaczął znikać powoli, na strychu uczyniło się widniej. I oto nagle oczom Jędrzycha ukazał się garniec gliniany, największy, jaki był w domu, zręcznie ukryty za górką cegieł, które gospodarz sam kiedyś przyniósł na strych, by przed zimą poprawić komin. Z garnka unosiły się jeszcze małe smużki dymu.

— A to niecnota! — zawołał gospodarz i jednym skokiem znalazł się przy naczyniu. — Węgli żarzących się dzieucha nakładła do garnca. Ziela nasnuła jak do wędzenia kiełbasy! Patrzcie no, ludzie! Ledwo zwilżonych pakuł konopnych nakładła po wierzchu! Ach, co za liszka! Nie dziw, że dymisko się snuło na cały dom!

Ostrożnie wyciągnął garnek spomiędzy cegieł. Węgle już dogasały. Jędrzych przydusił je pakułami i zasypał jeszcze gliną, którą też przygotował zawczasu do oblepienia komina. Przeszukał raz jeszcze strych i znalazł wszędzie dymiące garnki 30

I                                                                                                                             . .

z węglem i pakułami zręcznie ukryte po kątach. Kijonka wygasił je wszystkie i starannie przewietrzył domostwo.

Na wieczerzę miał tego dnia wystygłe zacierki i piętkę suchego chleba. W maśni-cy już dawno nie robiła Kasinka masła! Srodze rozgniewał się ojciec na tę swawolę Kasiną i zaczął przemyśliwać nad skuteczniejszym sposobem, aby swą córkę zatrzymać w domu przy jakim statecznym zajęciu i nie pozwolić jej na ciągłe zabawy.

Zasięgał rady u swego kuma młynarza, mądrego człeka, pytał farorza ze Strzelec, kiedy mu plećki odwoził, radził się u rechtora w szkole.

Każdy z nich jednak tylko głową kiwał ze smutkiem nad dolą ojca i nie znajdował rady na tak przebiegłą i leniwą dziewczynę.

Wracając z targu napotkał Jędrzych razu pewnego owczarza, który po okolicy całej słynął z mądrości. Umiał ziołami leczyć choroby, zamawiać wrzody, a jeśli zechciał, to i burzę dzwonieniem odpędzić potrafił aż za Opole.

Owczarz gnał z targu dwie cienkorunne owieczki.

— Patrz na nie — rzekł do Jędrzycha, kiedy mu ten opowiedział o swoim z Kasinką zmartwieniu. — Piękne są, prawda? Bo runo je stroi! Kiedy je ostrzyc, szpetnieją, ale ich zdrowiu przecież to nie szkodzi. Tak i z dziewuchą. Póki ma swoje włosy złociste, póki je splata i krasi wstęgami, poty urody. Gładkość swą ludziom okazać rada, przeto do tańcowania jej pilno. Utnij Kasince kosy, to bez warkoczy nijak jej będzie do karczmy na hulanie chodzić. Ostanie w domu i chwyci się roboty.

Żałość ścisnęła Jędrzychowi serce, kiedy o tym sposobie posłyszał. Uciąć warkocze dziewusze? Oj, bardzo to wielka dla niej ostuda! Ale i utrapienie z taką dziewczyną nie mniejsze — czas żniwny przy tym się zbliżał! Rąk do sierpa było potrzeba !

Posłuchał Jędrzych rady owczarza.

Nocą, kiedy dziewczyna strudzona tańcem spała w komorze, wziął wielkie nożyce do strzyżenia owieczek i cichutko podszedłszy do wezgłowia Kasinki, obciął jej włosy tak krótko, jak się to czyni zazwyczaj małym chłopiętom.

„Prawdę powiedział owczarz — myślał gospodarz — kiedy nie będzie miała swej kosy, popłacze, polamentuje dziewucha, ale już w domu zostanie na pewno. Bo i gdzież ostrzyżonej tańcować?”

Kasinka długo sypiała i nie troszczyła się wcale o dwie kozy, Babulę i Marchę. Długo ją ojciec zazwyczaj budził.

Owego dnia wszakże wcześniej się Kasia zbudziła, bo hafty miała dokończyć na nowej koszulce i ponawlekać na mocniejszą nić rozsypane korale.

Ledwie oczy przetarła, już sięgnęła po zwierciadełko, które leżało zawsze na stołku koło jej łoża. Spojrzała i upuściła zwierciadło, aż się na drobne kęsy rozbiło.

— Rety! Gdzie moje włosy! Gdzie warkocze! — krzyknęła i gorzkimi zalała się łzami. Na głowie oto dostrzegła tylko króciutkie kosmyki.

Nie opowiedzieć słowami ani też piórem opisać wyrzekań, lamentów i płaczów, które przez cały dzień słychać było w Jędrzychowym domu.

Gospodarza dnia tego nie było w gospodzie. O samym świcie zabrał Babulę i Marchę i popędził na łąki do swego kuma młynarza, którego dzieciom aż do wieczora paść je przykazał. Potem zastawił więcierz na leszcze w zatoce, wziął wędki i popłynął czółnem ku kępie trzcin tuż koło mostu, gdzie się okonie wielkie i tłuste trzymały. Wjechawszy w trzcinę spokojnie łowił ryby aż do wieczora, a brały przednio.

Ledwie słoneczko za puszczę schodzić poczęło, ledwie nad rzeką mgły pozłociło, a lilie na wodzie ubarwiło różową poświatą, w karczmie za mostem zaczęto gędźbę, pieśniczki... Rżały tam konie i czeladź pokrzykiwała na drodze. Znak, że na nocleg niebiedni wcale zjechali podróżni, którym do smaku wieczerza suta i słodkie wino, a nade wszystko miła zabawa.

„Hoo! — myślał Jędrzych zarzucając daleko swą leszczynową wędę. — Już sobie dzisiaj bez Kachny tańcować będziecie... Zostanie w domu, łasiczka! Chleba napiecze, uprzędzie kądziel...”

W tej chwili jednak na moście dały się słyszeć czyjeś drobne i spieszne kroki. Spojrzał gospodarz, krzyknął w zdumieniu, porwał się z miejsca i mało z czółna nie wypadł do wody. Na moście bowiem dojrzał Kasinkę, strojną jak nigdy i jeszcze piękniejszą niż co dnia. Jej białą kabotkę, z krezą u szyi i z falbankami u rękawów, całą okrywał przejrzysty haft. Na zapaśnicy z brokatu, którą miała po starce jeszcze, czerwieniły się róże i modrzały powoje w bukietach. Spódniczki cztery: te, co od spodu, wszystkie na sztywno wykrochmalone i ozdobione ząbkami. Trzewiczki zgrabne, mnóstwo korali. A spod gerlandy suto przetkanej galonem, spod pęku wstąg norymberskich, który ją z tyłu zdobił — zwieszały się Kasi na plecy wspaniałe kosy z lnianej kądzieli i prawie do kolan sięgały. Trzymała je mocno na zgrabnej główce gerlanda, dziewczyny śląskiej ozdoba.

— O wielki Boże! — zawołał Jędrzych. — Już i kądzielą sobie poradziła, niecnota! Znowu tańcować bieży!... Bodaj tobie sam Utopiec był tanecznikiem!

Ledwie to rzeki, zaszumiało coś w trzcinach i mocno plusnęła woda. Zabulgotało coś w falach Odry, spieniły się one i skręciły w ogromny wir tuż pod mostem. Plusnęło znowu...

„To chyba sum... Trza by sieci” — pomyślał Jędrzych i zawróci! czółno ku przeciwnemu brzegowi, gdzie zielenił się jego sad i ściany chaty bielały pomiędzy drzewami.

Noc była jasna, pogodna. Miesiąc stał w pełni i szczodrym blaskiem osrebrzał wierzbę spróchniałą przy moście. Na wierzbie przytaiła się sówka. Usiadła na pokręconej gałęzi i ni śmiejąc się, ni jęcząc wołała:

— Uhuu... Uhuu...

Oczy jej krągłe i żółte jak dwie pągwice ze złota jarzyły się w mroku pośród listowia. Pachniały kępy mydlnicy rozkwitłej tuż ponad wodą i macierzanka przy drodze.

Przed samą północą wracała Kasia do domu, a wciąż jeszcze nie dosyć jej było wesołych pieśniczek i zabawy:

Koziyry bych tańcowała, Koziyry mi grejcie, Czornech butki potargała, Czyrwione mi dejcie...

— nuciła dźwięcznym głosem, aż źółtooka sówka porwała się spłoszona z wierzby i odleciała daleko w las.

Rada sobie dziewczyna szła ku domowi tanecznym krokiem: to ujmowała się pod boki i przytupywała nóżką w czerwonym trzewiczku, to kłaniała się miesiącowi na niebie i gwiazdom, które mrugały na nią z wysoka.

Ukłoniła się też i spróchniałej wierzbie, ująwszy się za suknię końcami palców, jak to czynią panie, a wtedy posłyszała tuż z bliska głos, nucący jej w odpowiedzi dalszą strofę pieśniczki:

Rosną róże koło dworu, Rośnie macierzanka, Milsza mi jest ze wsi dzioucha Niżeli szlachcionka...

I spoza wierzbowego pnia wysunął się nagle na drogę strojny pan o wspaniałej postawie.

W jasnej poświacie miesiąca dostrzegła Kasinka jego czerwony źupan przepasany pasem tkanym złotem. Diamentowa agrafa u kołpaka z piórami błyszczała mu nad czołem niby gwiazda. Skłonił się przed Kasią i rzeki:

— Tańcujesz rada, dzieweczko! Pójdźźe i ze mną w taniec! — tu ruchem dłoni ukazał na most.

Kachna nie widziała nigdy jeszcze tak strojnego i wspaniałego szlachcica. Nawet graf ze Strzelec, którego zobaczyła raz na odpuście w Czarnowąsach, nie nosił takiego czerwonego żupana, lecz tylko kusy fraczek. Skłoniła się więc Kasinka, jak umiała najpiękniej, i rękę szlachcicowi podała.

Pan ujął ją lekko za końce palców. W tejże chwili Kasia poczuła, że jego ręka jest mokra i chłodna. Kiedy zaś szlachcic poruszył ramieniem, wydało się dziewczynie, że z rękawa czerwonego żupana wycieka woda.

„Ej, widzi mi się tylko” — pomyślała i uśmiechnęła się bardzo rada swemu tanecznikowi. Odpowiedział jej także uśmiechem.

Szum trzcin na wietrze, granie świerszczy i pluskanie rzeki przemieniły się w muzykę tak wdzięczną i milą dla ucha, że Kasinka nie wiedzieć jakim sposobem, a bardzo zgrabnie, poruszała się po moście w tańcu dworskim, którego dotąd nie znała. Kłaniała się zaś szlachcicowi w czerwonym żupanie tak, jak sama raciborska grafi-na lub inna można dziedziczka z okolicy.

Szlachcic cieszył się z tego i raz po raz wąsa podkręcał. A miał wąs długi i ciemny, tyle że nadto do suchego badyla podobny czy wodnej trawy.

— Ej, widzi mi się tylko! — szepnęła sobie dziewczyna i poprawiła gerlandę na główce, by się urodniejszą wydać szlachcicowi.

Potem tańczyli wiejskie tańce, waloszka, obracanego, a kiedy tylko zaczęli skakanego, przytupywał szlachcic z ochotą, aż się cały most trząsł i dziwnie trzeszczał.

„Czemuż to mój tanecznik tak osobliwie tupie?” — pomyślała Kasia i schylając się w tańcu spojrzała na nogi szlachcica. Zobaczyła dziw niesłychany: tancerz jej bowiem na jednej nodze miał piękny but z żółtego safianu, na drugiej zaś zwykłe końskie kopyto.

„Dziwny to jakiś człek, ale możny, bo i skądże by miał taki piękny, czerwony żupan?” — rozważała Kasinka, a pan schylał przed nią głowę w sobolowym kołpaku jak przed jaką królową.

Kachna dojrzała wówczas i złoty kolczyk w jego uchu, ozdobę, jakiej młodzieniec żaden nie nosił w ich okolicy ani w samym Opolu.

„Cóż — pomyślała. — Takie to pańskie grymasy! Jeden perukę nosi na głowie, jak ten graf ze Strzelec, a drugi kolczyk w uchu jakby niewiasta”.

A szlachcic tymczasem tak poprowadził taniec, że przywiódł Kasinkę na sam brzeg mostu, tam gdzie w ostatnią burzę wiatr złamał poręcz.

— Proszę cię na wieczerzę do mego dworu, dzieweczko! — rzekł miłym głosem i ujął Kasię pod ramię.

— Gdzie jest waszmości dwór? — zapytała dziewczyna i drżenie po niej przebiegło, bo od szlachcica wiał lodowaty chłód.

— Tam jest mój dwór! — odpowiedział pan i wskazał ręką na rzeczną głębinę.

Kasia spoziera, a tu pod mostem tylko rzeka pluska i nieruchome stoją nad wodą kosaćce. Tylko kumkają żaby w sitowiu.

— Boże mój! Toż to Utopiec! — krzyknęła Kasia i nieprzytomna z lęku rzuciła się do ucieczki.

— Stój! Stój! Stój! panienko! — szlachcic w czerwonym żupanie przytrzymał Kachnę, ułapiwszy ją mocno za suknie. — Będzie nam dobrze razem w mule, na dnie... Dziś jeszcze ciebie poślubię... Zostań!... — mówił, a jego ręce, o palcach ciemnych i spiętych błoną jak łapy kacze, silnie trzymały dziewczynę za szatki.

— Utopiec! Ludzie! Ratujcie! — krzyczała Kasia, ale jej głos zagłuszała słodka i wdzięczna muzyka, która płynęła wciąż od trzcin i z rzecznej głębiny.

— Ratunku! Tato! — Ostatkiem sił szarpnęła się wystraszona dziewczyna i wyrwała z rąk szlachcica w czerwonym żupanie. Biegła przez most w stronę domu. Utopiec gnał za nią dudniąc po moście kopytem.

— Stój! Czekaj! — wołał Kasiny zalotnik i wyciągnąwszy rękę, jak mógł najdalej, chwycił dziewczynę za kosy.

Szczęściem nie własne to były sploty Kasinki, lecz przyprawione z lnianej kądzieli. Zostały przeto w rękach Utopca razem z gerlandą i jedwabnymi wstęgami. Wrzasnął Utopiec i z całej siły uderzył kopytem w most. Lniane warkocze wraz z wieńcem rzucił w toń rzeki i plusnął za nimi do wody jak ryba, a muzyki więcej słychać nie było, tak jakby się wszyscy grajkowie skryli pod wodę.

Kasia uciekła. Być może światło spłoszyło Utopca, bo właśnie z gospody na drogę wyszli gromadą pachołcy czeladzi i pochodniami świecili zapóźnionym podróżnym, którzy zjechali na noc kolasą, a wozy ładowne ze sobą wiedli.

Bez tchu, bez pamięci dopadła Kasinka drzwi chaty. Płacząc i krzycząc wbiegła do izby, gdzie gospodarz naprawiał jeszcze sieci przy łuczywie.

— Tato! Utopiec mnie gonił! Ratujcie! Skryjcie mnie, tato!

Tu padłszy do nóg ojcowych opowiedziała o swym spotkaniu z możnym szlachcicem w czerwonym żupanie.

— Nie chcę za męża Utopca — kończyła opowieść swą z płaczem. — Chcę zostać w chacie, z wami, tatulku. Chodzić do żniw, koniczynę siec dla mych kózek, piec chleb, masło ubijać. Oj, co ja zrobię! Ludzie gadają, że jeśli Utopcowi spodoba się jakaś dziewczyna, przychodzi po nią! Na jego rozkaz to nawet rzeka odmienia swoje koryto, zalewa chatę i ludzi bierze, którzy się woli Utopca przeciwią! Oj, dolaż moja, nieszczęsna dola! Oto mi kara za mą swawolę i próżnowanie!

— Cichaj, Kasinko! Nie płacz. Przecieś u ojca i nikt w mojej chacie nic złego tobie nie uczyni! Otrzyj łzy i siądź bliżej ognia. Utopca trzeba stąd zaraz przegnać, bo jeśli raz się pokazał na moście, zawsze tu będzie straszyć ludzi!

— A jak to uczynicie, tatulku? — zapytała Kachna, z niepokojem spoglądając na drzwi.

— Zobaczysz, cero! Teraz se pościel na ławie bliżej komina a śpij. Nie przyjdzie po ciebie Utopiec, nie bój się...

Kasinka otarła oczy i rozesłała sobie kożuch na ławie. Pod głowę wsunęła po-duszeczkę, pod którą ukryła wianek ziela, zbieranego w noc świętojańską, na ode-gnąnie złej przygody.

Raz i drugi spojrzała na ojca, który wybierał z brzozowej króbki wielkie igły i mocne nici lniane.

— Co czynić chcecie, tato? — zapytała cicho, ale nie posłyszała odpowiedzi, ogarnął ją bowiem mocny sen.

Jędrzych tymczasem poszedł do komory i zebrał po skrzyniach starą odzież Kachny. Była tam spódnica-mazelonka z przyszytym do niej opleckiem, była kabot-ka i zapaśnica. Gospodarz zaszył mocno kabotkę u rękawów i szyi, a potem wypełnił ją słomą i klockami z drewna.

Do Utopca-pachoła

Pójdzie dzieucha wesoła...

— mówił półgłosem, ucinając kozikiem nić. Potem zeszył u dołu spódnicę i starannie wypełnił ją sianem.

Będzie z nim tańcowała i do stołu siadała...

— podśpiewywał i prostował starannie fałdy mazelonki.

Wdziej oplecek, ceruchno, Bo już ranek bliziuchno...

— i z tymi słowami włożył gorsecik na wypchaną sianem Kasiną kabotkę, a wszystko razem przepasał jeszcze fartuchem.

Na ławie przed nim leżała teraz pocieszna kukła, jakby Marzanna, którą każdego roku w niedzielę środopostną topi się w stawie lub rzece przy wesołych pieśniczkach i żartach, prastarym obyczajem wiejskim.

Kasiu, Kasinko, wdziej wieniec, Abyś w nim poszła na taniec...

Te słowa wyrzekł Jędrzych już za progiem, kiedy wyszedł po cichu z chaty, niosąc w ręku kukłę — Kasię.

Podśpiewywał sam do siebie i przemawiał do niej jak do prawdziwej dziewczyny. Nie oglądając się za siebie podążył gospodarz nad rzekę. Tam długo szukał w trzcinach gerlandy z przytwierdzonymi do niej kosami z lnianej kądzieli, aż znalazł je w sitowiu zmoczone i powalane piaskiem. Ucieszony wziął wieniec, opłukał w wodzie i przywiązał go do bezgłowej kukły, śpiewając przy tym jak dziewczyna do chłopca:

Czyrwione różyczki, śliczne tulipany, A kanyś mi poszedł, mój Jasiu kochany... Gdzie byś mi nie poszedł, Odnajdę cię wszędzie, Czy w niebie, czy w wodzie Kasia twoja będzie...

Ostatnie słowa tej pieśniczki powtórzył dwakroć Jędrzych, a coraz głośniej. Kiedy zaś dokończył śpiewania, ujął kukłę wpół i z rozmachem cisnął ją daleko w wodę.

Zaszumiała rzeka, zabulgotała, podniosły się na niej białogrzywe fale, a wiry, groźnie kłębiące się koło mostu, wciągnęły szmacianą Kasię na dno. Pod mostem coś łopotało i tłukło się w trzcinach niby wielka ryba.

Od tego zdarzenia nigdy już więcej nie pokazał się Kijonczance U to piec i nigdy więcej nie słyszano o nim w tej okolicy. Kasinka odtąd pilna się stała w robocie, a na tańce rzadko chodziła, i to zawsze w gromadce innych dziewuch.

Przez długie lata jednak nie mogli nadziwić się ludzie, skąd się wzięło na moście tyle dziur, wybitych końskimi kopytami. Jedna zwłaszcza była wyraźna, a czerniała na samym brzegu mostu.

dobiega godzina życia doczesnego! Trzeba mi królewskie brzemię jednemu z was powierzyć, bo starość nie radość: oczy źle widzą, uszy źle słyszą, a głowa ciąży ku matce ziemi... A że w królestwie naszym jest taki zwyczaj, że bezżenny panować nie może, chciałbym więc, abyście wkrótce się pożenili, a który lepszą wybie-rze żonę, ten następcą moim będzie. Idźcież i bez żon do domu nie wracajcie.

— Królu i ojcze — odpowiedzieli królewicze — jesteśmy gotowi spełnić twoją wolę, ale jakże, młodzi i niedoświadczeni, mamy sami, bez przewodnictwa ojca, odważać się na wybór żon dla siebie ?

— To też, dziatki, będzie próba waszego rozumu, a kto jej godnie odpowie, przekona, że wart tak wielkiej nagrody.

Królewicze po sobie spojrzeli, pogadali, poradzili się i za zezwoleniem króla postanowili zasięgnąć zdania radców królewskich.

Nazajutrz więc rano obwoływacz rozkazów królewskich po ulicach stolicy chodzi i swoją piersią potężną trąbiąc w trąbę mosiężną, po każdym przystanku woła:

Rady panowie, senatorowie!

Ze snu słodkiego wstawaj cie;

I co wam powiem królewskim słowem, Słuchajcie, pilnie słuchajcie!

Nim promień słońca oświeci gońca, Zbierzcie się w jedną gromadę;

I z sobą zgodni, łask króla godni, Śpieszcie do niego na radę.

Radcy królewscy w szaty godne przybrani na radną salę przybyli, długo się, długo radzili i kiedy swe zdanie objawili, okazało się, że co głowa, to rozum, a czyj lepszy, Bóg chyba wiedzieć to raczy.

Różnością zdań król zrażony, radę do domów rozpuszcza, przywołuje nadwornego mędrca-astrologa i całą tę rzecz na jego sąd zdaje.

Mędrzec po trzykroć się kłania i oświadcza, że ponieważ śmierć i żona od Boga przeznaczona, zatem wybór żon dla królewiczów najlepiej zdać na losy.

I wyprowadza królewiczów na wysoką wieżę pałacową, i rzecze do nich:

— Naciągnijcie, królewicze, wasze łuki, połóżcie na cięciwy ostrze strzały, a za danym hasłem strzelicie w trzy różne strony: gdzie którego strzała padnie, tam będzie jego sądzona i tam pojmie sobie żonę.

Królewicze usłuchali, obok siebie stanęli, łuki swoje napięli, w trzy różne strony zmierzyli: starszy na miejskie pałace, średni na wiejskie dwory, a najmłodszy na kwieciste łąki.

Strzała królewicza starszego utkwiła w oknie jednego z miejskich pałaców, gdzie spotkał piękną i strojną senatorównę; wziął ją za żonę.

Średni królewicz znalazł swą strzałę w bramie wiejskiego dworu, na którego ganku ujrzał siedzącą piękną pannę, córkę zamożnego pana; poprosił o rękę, ożenił się i do stolicy z nią odjechał.

Najmłodszy królewicz przeszedł gaj zielony, przepłynął w łódce jezioro głębokie i ujrzał swą strzałę na środku bagna, a na niej zielona żabka siedziała i wprost na królewicza patrzała.

A bagno było tak grząskie i niedostępne, że żadnym sposobem nie mógł dostać swej strzały, siadł więc na brzegu i płacze.

— Czego plączesz, królewiczu? — odezwała się żabka.

— Jakże nie mam płakać, kiedy strzały, na której siedzisz, dostać nie mogę, a bez niej do domu wracać nie śmiem.

— Weź mnie sobie za żonę, a ja ci wnet podam strzałę.

— Jakże to być może, żabko?

— Tak się jednak pewnie stanie, żabka twą żoną zostanie! Bo przyznaj się, przyjacielu, żeś strzelił z wieży w tym celu, by ci lotna twoja strzała wierną żonę ukazała — masz więc we mnie!

— Rozumnaś, jak widzę, żabko, bo i to wiesz, co się stało, i odpowiadasz rymami jakby poeta jaki; powiedz więc sama, jak mogę wziąć cię za żonę, jak ojcu ciebie pokazać i co na to ludzie powiedzą?

— Przynieś mnie skrycie do twego mieszkania i nie pokazuj nikomu, a wszystkim mów: żem wschodnich krajów mieszkanka, cudnej urody sułtanka, i chcę, by prócz męża żaden mężczyzna ni kobieta nie widzieli mnie, i — kwita.

Pomyślał królewicz, pomyślał, wreszcie zdał się na wolę bożą; podaną strzałę wziął od żaby, ją samą do kieszeni wsadził, zaniósł do swego mieszkania i westchnąwszy spać się położył.

Nazajutrz król dowiedział się od dworzan, iż wszyscy trzej królewicze z wyprawy po żony wrócili, kazał więc ich przywołać ku sobie.

— Cóż, miłe dziatki, czyście z żon waszych radzi ?

— Radzi, królu i ojcze!

— Cieszcie się więc, dziatki, a tymczasem obaczymy, którego wybór lepszy, któremu Bóg moje berło przeznaczył. Oto, na pierwszy raz, niech każda z moich syno-wych wytcze na jutro po dywanie, a której będzie piękniejszy, tej przed innymi przyznam pierwszeństwo.

Pospieszyli do żon swych starsi królewicze, poszedł za nimi i młodszy królewicz, a przybywszy do domu zamyślił się głęboko i płakać zaczął.

— Czego płaczesz, królewiczu? — zapytała żabka.

— Jakże nie mam płakać — ojciec kazał, by wszystkie trzy jego synowe, a nasze żony po dywanie do jutra wytkały, a której będzie piękniejszy, tej ma przyznać pierwszeństwo. Żony moich braci już pewnie pracują koło nich, a ty, żabko, choć umiesz strzałę podawać i po ludzku mówić, potrafiszże dywan wytkać?

— Nie lękaj się o mnie, przeżegnaj się i zaśnij, a nim się przebudzisz, dywan gotów będzie.

Królewicz usłuchał, położył się i zasnął.

Żabka na okno wskoczyła, na tylnych łapkach stanęła i tak zanuciła:

Wiatry wiejące, wiatry szumiące, Z czterech stron świata pospieszcie!

I wszystkie tłumnie pędząc wprost ku mnie

Na skrzydłach waszych przynieście:

Parę run cieniutkiej wełny,

Cudnych kwiatów koszyk pełny,

Z głębi mórz złotego piasku

I pereł rzadkiego blasku

Tak, abym dywan wzorzysty,

Cudnie lśniący i kwiecisty,

Przez jedną dobę wy tkała

I do rąk lubemu dał?

Zaszumiały i zahuczały wiatry i po promieniach słońca spuszcza się do pokoju siedem pięknych dziewic niosąc w koszyczkach różnobarwną wełnę, kwiaty, perły i wszystko, co potrzeba; oddają głęboki pokłon żabce i w kilka minut czarującej piękności dywan wytkały, ukłoniły się i uleciały.

Tymczasem obie żony starszych królewiczów chcą popisać się przed królem i każda swemu mężowi koronę zapewnić pragnie; nakupowały różnokolorowych włóczek, wybrały najpiękniejsze desenie i z największym pośpiechem u krosienek pracując, nazajutrz dywany swe ukończyły i mężom swym oddały.

Królewicze nazajutrz do króla przybyli, piękne dywany swych żon przed nim rozwinęli i stoją w milczeniu, czekając, co powie.