Tysiąc księżyców - Sebastian Barry - ebook + książka

Tysiąc księżyców ebook

Sebastian Barry

4,2

Opis

Winona Cole, osierocona córka Indian Lakota, dorasta w niekonwencjonalnym domu na farmie w zachodnim Tennessee. Wraz z rodzeństwem Bougereau, dwojgiem wyzwolonych niewolników, i przybranymi rodzicami, Johnem Cole’em i jego towarzyszem broni oraz życiowym partnerem Thomasem McNultym, mieszka i pracuje na farmie Lige’a Magana. Ta zupełnie niezwykła jak na XIX wiek rodzina próbuje trzymać na dystans brutalny świat zewnętrzny i trudne wspomnienia z przeszłości.

Ale Tennessee jest stanem wciąż rozdartym między gorzkim dziedzictwem wojny secesyjnej a niejasną przyszłością. Kiedy najpierw Winona, a potem Tennyson Bouguereau zostają brutalnie napadnięci przez nieznanych sprawców, pułkownik Purton powołuje milicję, by okiełznać buntowników i nocnych jeźdźców, którzy panoszą się na obrzeżach miasteczka Paris. Uzbrojona w nóż, karabin Tennysona i odwagę swej słynnej matki-wojowniczki Winona postanawia wziąć sprawy w swoje ręcei wyruszyć na poszukiwanie sprawiedliwości. Po drodze odsłania mroczne sekrety ze swej przeszłości i odkrywa, kim sama tak naprawdę jest.

Tysiąc księżyców to znakomicie napisana, wspaniała powieść o miłości i odkupieniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (29 ocen)
15
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pdefiance

Nie oderwiesz się od lektury

jest w tej historii urzekająca, subtelna melancholia, szczera i pozbawiona pretensjonalności narracja, brutalność bez popisów i beznadzieja losów ludzi, których ludźmi nie chce nazywać świat (kocham Pocahontas, proszę nie oceniać). i dużo ciepła, które główna bohaterka dostaje od najbliższych. niepozorna powieść, która daje więcej niż można się spodziewać.
20
katarzyna_czernic

Dobrze spędzony czas

Warto wiedzieć, że jest to drugi tom cyklu (ja nie wiedziałam), bo powieść nie tłumaczy zbyt wiele jeśli chodzi o relacje między bohaterami.
10
Mihal69

Całkiem niezła

Nie wzbudziła większych emocji
00
Revelcia

Dobrze spędzony czas

Językowo - prawdziwa uczta. Autor posługuje się pięknymi zdaniami, leniwie snuje opowieść i rozyacza przed nami mgiełkę czasów ówczesnej Ameryki. Co do sanej treści - po pewnym czasie główna bohaterka zaczęła mnie nużyć swoją naiwnością i nierozsądnymi działaniami.
00
Powieszanka

Nie oderwiesz się od lektury

swietna
00

Popularność




Sebastian Barry

Tysiąc księżyców

Przełożył Krzysztof Cieślik ArtRage

dla C

Czasami bowiem odważnym postępkiem jest też pozostanie przy życiu.*

Seneka 

Rozdział I

Jestem Winona.

W początkach nosiłam imię Ojinjintka, czyli róża. Thomas McNulty bardzo starał się je wymówić, ale mu nie szło, więc nazwał mnie imieniem mojej zmarłej kuzynki, bo łatwiej układało mu się na języku. Winona znaczy pierworodna. Ja nią nie byłam.

Moja matka, starsza siostra, kuzyni, ciotki – dusze Lakotów, co żyły na tych starych równinach – wszyscy zostali zabici. Nie byłam za mała, żeby to pamiętać – miałam sześć albo siedem lat – ale nie pamiętałam. Wiedziałam, że tak się stało, bo potem żołnierze zabrali mnie do fortu i stałam się sierotą.

Mała dziewczynka musi przecierpieć niejedną zmianę. Gdy wróciłam do swoich, nie umiałam z nimi rozmawiać. Pamiętam, jak siedziałam w tipi z kobietami i nie potrafiłam im odpowiedzieć. Miałam wtedy ze trzynaście lat. Po kilku dniach powrócił mi język. Jakby mojej w głowie otworzyła się płachta innego, bardziej tajemniczego tipi. Kobiety rzuciły się mnie uściskać, jakbym ledwo co przyjechała. Naprawdę zobaczyły mnie dopiero wtedy, gdy przemówiłam w naszym języku. Potem zjawił się Thomas McNulty i zabrał mnie z powrotem do Tennessee.

Choćbyś przeżył rzeź i koszmar, musisz w końcu nauczyć się żyć. Rozejrzeć się koło siebie, popatrzeć, jak się sprawy mają, uprawiać co albo kupować, jak tam się akurat ułoży.

Małe miasteczko niedaleko nas w Tennessee nazywało się Paris. Farma Lige’a Magana leżała jakie siedem mil dalej. Było dobrych kilka lat po wojnie, a tam wciąż roiło się od obdartusów z Unii, niewiedzących, co ze sobą począć, i dało się wyczuć obecność przegranych konfederackich żołnierzy, mimo że zrzucili już swoje farbowane orzechem mundury. Włóczęgi na każdej ścieżynie. I mająca ich na oku milicja stanowa.

Zresztą miasteczko, zawsze niespokojne, miało wiele oczu.

W tutejszym sklepiku musisz pokazać się z takim angielskim, że mucha nie siada, inaczej pożałujesz. Pierwsze angielskie słowa dostałam w forcie od pani Neale. W późniejszych czasach John Cole sprawił mi dwie książki do gramatyki. Wpatrywałam się w nie bez końca.

Wystarczy być Indianką, nie trzeba na domiar złego krakać jak wrona. Zresztą nie wszyscy biali w Paris mówili dobrze. Niektórzy pochodzili skądinąd. Niemcy, Szwedzi. Nie brakło też Irlandczyków jak Thomas McNulty, co wzięli się do angielskiego dopiero po przypłynięciu do Ameryki.

Ale ja, młoda Indianka, musiałabym chyba gadać jak cesarzowa. Rzecz jasna mogłam podawać listę sprawunków, co mi ją spisywała Rosalee Bouguereau, pracująca na farmie Lige’a. Ale lepiej było mówić.

Inaczej zbierałabym cięgi, ilekroć pojawiałam się w miasteczku. Angielski mnie chronił. Dość było, żeby jaki kołtuniasty parobek zobaczył ciemną skórę i czarne włosy, a już czuł, że ma prawo, coby człowieka powalić na ziemię i skopać. I nikt by nawet się nie zająknął. Żaden szeryf ani zastępca.

Pobicie Indianina nie stanowiło przestępstwa, żadną miarą.

Johna Cole’a, dawnego przecież żołnierza i dobrego farmera, traktowano w mieście podle, bo jego babka – albo kobieta przed nią – była Indianką. Odbijało się to delikatnie w jego twarzy. Nawet angielski go nie chronił. Może dlatego, że był wielkim, dorosłym mężczyzną, nie mógł zawsze liczyć na litość z ich strony. Buzię miał jak malowanie – każdy by się z tym zgodził, a już szczególnie Thomas McNulty – ale najwyraźniej miejscowi widzieli w niej Indianina. Raz strasznie go zlali i potem leżał w łóżku niby wór cierpienia, a Thomas McNulty przysięgał, że weźmie i zabije winnego.

Wada Thomasa McNulty’ego polegała na tym, że był biedny. Wszyscyśmy byli. Lige Magan klepał biedę, choć farma należała do niego, my zaś klepaliśmy biedę pod Lige’em.

Klepaliśmy bardziej niż Lige.

Gdy biedak się za cokolwiek bierze, musi się brać cichcem. Gdy dla przykładu biedak zabija, musi to robić cichuteńko i zwiewać tak szybko jak jelonki, co wypuszczają się z lasu.

Poza tym Thomas siedział w więzieniu Leavenworth za dezercję, więc na widok munduru w miasteczku robił się nerwowy, choć zawsze powtarzał, że kocha wojsko.

Ja sama stałam niżej od Rosalee Bouguereau. Rosalee była czarnoskórą świętą, słowo daję. Brała karabin brata i chodziła na króliki wzdłuż lasu za farmą Lige’a. W sławnej bitwie z Tachem Petriem – w każdym razie sławnej dla nas, kiedy to Tach ze swoimi ludźmi natarł na farmę Lige’a, by nas ograbić – wsławiła się tym, że broń przeładowywała szybciej, niż się da, tak przynajmniej twierdził John Cole.

Przed wojną była jednak niewolnicą, a niewolnik w oczach białych stoi rzecz jasna bardzo nisko.

Ja stałam jeszcze niżej.

W oczach miasteczka byłam popiołem z indiańskiego ogniska. Większość Indian dawno zniknęła z hrabstwa Henry. Czirokezi. Czikasawowie. Ludziom nie podobało się, że jaki rozżarzony węgielek przypałętał się z powrotem.

W świetle Wielkiej Tajemnicy wszyscyśmy jednako duszami. Staramy się odchudzić nasze dusze, żeby wcisnąć się do raju. Tak mówiła moja matka. Wszystko, co pamiętam o matce, jest jak sakiewka z drobiazgami, co dziecko nosi w niej najbardziej dla siebie drogocenne drobiazgi. Gdy taka miłość zostaje naznaczona Śmiercią, w sercu rodzi się co jeszcze bardziej od Śmierci niezgłębionego. Moja matka chuchała na nas i dmuchała – na mnie i na siostrę. Nigdy nie nudziło jej ani patrzenie, jak szybko potrafimy biegać i jak wysoko skakać, ani mówienie nam, jakie jesteśmy śliczne. Tam, na równinach, byłyśmy zwykłymi dziewczątkami w świetle gwiazd.

Thomas McNulty lubił powtarzać, że jestem ładna jak rzeczy, co je za ładne uważał – róże, drozdy i takie tam. Matczyne gadanie, co nim próbował zastąpić mi matkę. Aż trudno było uwierzyć, że za czasów żołnierki zabił tylu moich w dawnych wojnach. Może nawet kogoś z mojej rodziny – tego nie wiedział.

„Za mała byłam, żeby to pamiętać” – powtarzałam mu. Oczywiście to nieprawda, ale na jedno wychodziło.

Bardzo dziwnie się czułam, słuchając, jak o tym opowiada. Zaczynało mnie palić w środku. Miałam pistolecik z perłową rękojeścią, co mi go podarował poeta McSweny w Grand Rapids. Mogłabym zastrzelić z niego Thomasa. Czasem myślałam sobie, że powinnam co – kogo zastrzelić. Oczywiście powaliłam jednego z ludzi Tacha Petriego – nie podczas sławnej bitwy, ale innym razem, gdy zaczepili nas na gościńcu – kulą prosto w pierś, na wylot. On też wypalił w moim kierunku, ale tylko mnie drasnął, nie trafił.

Moją raną było utracone dzieciństwo. Rzecz w tym, że to oni ją zabliźnili, Thomas McNulty i John Cole, pewnie robili, co w ich mocy; słowem, zarówno rana, jak i blizna pochodziła od nich, co niełatwo przyswoić.

Zresztą nie miałam w tej kwestii wyboru. Gdy odbiorą ci matkę, nigdy jej już nie dogonisz. Nie możesz wykrzyknąć: „Zaczekaj!”, gdy pod wilczym księżycem wiatry oziębną, a ona jest kawał drogi przed tobą i dalej brnie przez trawy w poszukiwaniu drewna.

A więc Thomas McNulty uratował mnie dwukrotnie. Za drugim razem, gdy ciągnął mnie, przebraną za dobosza, przez pole bitwy. Natknęliśmy się wtedy na Starlinga Carltona, co chciał mnie ukatrupić na miejscu. Wymachiwał szablą i krzyczał. Powiedział, że trzeba wyrżnąć wszystkich Indian, to rozkaz majora i on zamierza właśnie ten rozkaz wykonać. Thomas McNulty musiał więc go zabić. Był z tego powodu bardzo smutny. Długo razem służyli.

Wszystko to pamiętałam całkiem wyraźnie.

W dzieciństwie częstokroć płakałam bez powodu. Odchodziłam na bok, w jakieś ustronne miejsce. Tam pozwalałam łzom płynąć do woli i ciemniało mi w oczach, jakbym oślepła. John Cole chodził mnie szukać. I miał na tyle rozsądku, by tylko objąć mnie ręką i nie pytać o nic, na co nie miałam słów, ani angielskich, ani lakockich.

John Cole. Miłość wyrażał w dużej mierze w praktycznych gestach. Jak już wspomniałam, sprawił mi książki do gramatyki i zaczął mnie uczyć, mimo że sam nie był bardzo kształcony. Pokazał mi nie tylko litery, ale i liczby.

Gdy Lige Magan uznał, że jestem gotowa, poszedł wystarać się dla mnie o posadę u swego przyjaciela, prawnika Briscoe’a. Pisanie i rachunki, wszelką tego rodzaju robotę wykonywałam przez dłuższy czas. Bardzo się tym chlubiłam.

Prawnik Briscoe miał ładny dom z ogrodem i niespotykanymi w Tennessee kwiatami, głównie różami z Anglii. Napisał książkę o różach, wydrukowaną w Memphis. Stała na honorowym miejscu w jego gabinecie.

Ojinjintka oznacza różę, jak już mówiłam. Nie wiem jaką. Może zabłąkaną różę preriową.

Nie taką prawdziwą jak te prawnika Briscoe’a. Różę mojego ludu.

Prawnik Briscoe wciskał mi swoje ulubione książki. Taszczyłam je do domu i czytałam przy piecu w bawialni. Wietrzyk znad łąki muskał kartki. Były to przyjemne wieczory, kiedy nie miało się nic do roboty, ukochany brat Rosalee, Tennyson Bouguereau, śpiewał swoje stare piosenki, a ja zatapiałam się w myślach. Tych, co biorą się z książek.

Oczywiście wszystko to działo się przed Jasiem Jońskim. Chłopakiem, co w życiu książki nie przeczytał, jak się tak nad tym zastanowić. Ledwo potrafił list napisać.

To musiało być już po wojnie i po wyjściu Thomasa z więzienia, czyli w latach siedemdziesiątych. Może nawet tego roku, kiedy zabito generała Custera. Albo tuż przedtem.

Ale lata gnały przed siebie niby kucyki przecinające bezkresne pastwiska.

Rozdział II

Jaś Joński był subiektem w małomiasteczkowym sklepiku. Pracował dla żałosnego cienia człowieka nazwiskiem Hicks. Ledwie przestąpiłam próg sklepu, wiedziałam, że mu się podobam.

– Ty jesteś córka Johna Cole’a – powiedział bez śladu nieśmiałości.

– Skąd wiesz, że ja córka Johna Cole’a? – odparłam. Jeśli o mnie chodzi, samo to, że mnie rozpoznają, było niepokojące.

Wyjaśnił, że zeszłej jesieni przywiózł nam wozem ciężkie towary ze sklepu, i dziwił się, że nie pamiętam jego komplementów.

– Teraz nawet żeś ładniejsza – rzucił, zuchwały jak tylko się da.

Zapomniałam języka w gębie. Przypominało to zasadzkę. Gotowa byłam się bronić. Thomas McNulty mówił, że dziewczyna musi na siebie uważać i wiedzieć, jak posługiwać się nożem, jak pistolecikiem i tak dalej. W rąbku spódnicy miałam cienki, stalowy nożyk, na wypadek gdyby zawiódł mnie pistolet. Angielska stal. Thomas McNulty pokazał mi, gdzie najlepiej uderzać, gdy się chce kogo powstrzymać.

Ale ilekroć przychodziłam po sprawunki, Jaś był dla mnie miły. Jakby w miasteczku znalazł się kto, komu może da się zaufać. Coś zaczęło nas łączyć, ale nie umiałam tego nazwać. Zdawało się dobre. Zaczęłam wyczekiwać tych spotkań i w drodze na nie poganiałam muły, wielce z tego powodu rozdrażnione.

Tak, Jaś Joński bardzo się we mnie durzył; już całe sześć miesięcy odmierzał dla mnie cukier trzcinowy i inne rzeczy, kiedy to jednego razu straciłam koło u wozu, a on podwiózł mnie na farmę Lige’a Magana. Tam zaczął gadać z Thomasem McNultym. Thomas McNulty gadałby i z samym diabłem, więc Jaś Joński nie miał z nim żadnych kłopotów. Wtedy Thomas McNulty i John Cole zaczęli poznawać, co to za jeden. W życiu nie widziałam, żeby John Cole patrzył na kogoś z mniejszą sympatią.

Ale Jaś Joński był albo ślepy, albo zakochany, i chyba tego nie dostrzegł. Co jakiś czas zajeżdżał na farmę, a gdy dowiedział się, że Thomas McNulty lubi tę jego drogą melasę, co ją sprowadzano z Nowego Orleanu, czasem przywoził nam słoik. Siedział rozpromieniony i gadał, Thomas wybierał melasę gałązką niby niedźwiedź, a John Cole milczał nachmurzony. Johnowi Cole’owi melasa była obojętna, chyba że chodziło o tę tanią, co dawało się ją do tytoniu po żniwach. Jaś Joński promieniał jak słońce, co nie zachodzi, choćby nie wiadomo jak ciemny był wieczór.

– Lubię miasteczko – zagaił do Johna Cole’a – ale ta okolica też mi się widzi.

John Cole nie odpowiedział.

Całe zaloty, na jakie John Cole pozwalał, sprowadzały się do dziesięciominutowych spacerów z Jasiem Jońskim do lasu. Nie mogłam nawet chodzić z nim za rękę. Skromne ambicje chłopaka ograniczały się do posiadania własnego sklepu, przebąkiwał też o przeprowadzce do Nashville, gdzie miał rodzinę. Nieraz zatrzymywał się, stawał przede mną i wyznawał mi swoje uczucia. Niezwykle przyjemnie było patrzeć, jak twarz czerwieni mu się od płomiennych deklaracji. Zupełnie jak w bajkach deklarował swą miłość.

Później Jaś Joński uznał, że może warto byłoby się ze mną ożenić, i mi się oświadczył. Nie wiedziałam, ile mam lat, ale chyba nie skończyłam jeszcze siedemnastu. Urodziłam się podczas Pełni Koźlego Księżyca, tyle wiedziałam na pewno. On mówił, że ma dziewiętnaście. Był rudowłosym chłopcem o twarzy, co wyglądała na spieczoną przez cały rok, nie tylko w środku lata.

Oblicze Johna Cole’a też wtedy poczerwieniało. Nadął się jak indor.

– Nie, psze pana, pani – powiedział.

W końcu pracowałam dla prawnika Briscoe’a, co było niezwykłym zajęciem jak na dziewczynę, a co dopiero Indiankę. Myślę, że John Cole liczył, że zostanę pierwszą indiańską prezydentką.

Myśl o tym, że mogę wyjść za Jasia Jońskiego, przypadła mi do gustu. Podobało mi się, jak to brzmi. Umiałam to sobie wyobrazić. Miałam ten obraz przed oczami. Jeszczem nie całowała Jasia Jońskiego, ale widziałam, jak twarz odchyla mi się do jego pocałunku. Chwytaliśmy się za ręce, ledwieśmy znikali Johnowi Cole’owi z oczu.

John Cole, człowiek mądry, dostrzegał za to inne rzeczy. Nie wyobrażał sobie świata w różowych barwach. Wiedział, jaki ten świat jest, co powie i wreszcie – jak się zachowa. Jakąż słuszność miał niemal we wszystkim.

Ale szedł mi siedemnasty rok, a może już doszedł, i co ja tam wiedziałam – nic. No, może o czymś miałam niejakie pojęcie. Na dnie mojego umysłu kryło się czarne malowidło pełne krwi i krzyku, bluzgała z niego krew. Delikatny rdzawy brąz skóry mojej siostry, ciotek. Czasem potrafiłam coś sobie przypomnieć albo tak mi się zdawało. Może nawet samej sobie mówiłam, że nie pamiętam, bo nie chciałam pamiętać. Kotłowanina, my i granatowi, i bagnety, i kule, i ogień, i okrutnie zamordowane dusze. Nie wiem. Może to było osmalone malowidło, całkiem z opowieści Thomasa McNulty’ego. Za to zupełnie jasno i wyraziście pamiętałam, co zrobili Thomas McNulty i John Cole, ogromne starania, co ich dołożyli, by mnie uszczęśliwić i dać mi schronienie.

Thomas McNulty nie był prawdziwą matką, ale niewiele mu brakowało. Od czasu do czasu chodził nawet w sukience.

Myślałam sobie, że spod skrzydeł Johna i Thomasa mogłabym przejść pod skrzydła Jasia Jońskiego.

Ta poczerwieniała twarz nie dodawała mu urody. Z wyglądu przypominał spód powalonego drzewa. Ale mogę zaświadczyć, że, no cóż, z odległości dwudziestu kroków prezentował się przyzwoicie. Oj, no był z niego zwykły chłopak, w sumie niezbyt wydarzony, co wywodził się ze starych Polaków, ale tak naprawdę mieszkańcy Paris baczyli tylko na to, że jest biały. Bieluch. No więc miłość może być ślepa, lecz miastowi nie są. Nie aż tak.

Ludzie, co powtarzają ci w kółko to samo, potrafią zamęczyć. Wiedziałam, że według pana Hicksa Jaś Joński zwariował. Może nawet i był w jakim sensie szalony. Żeby chcieć się hajtnąć z czymś, czemu bliżej do małpy niż człowieka – tak to przedstawił pan Hicks. Jaś Joński mi wszystko opowiedział, bardzo go to rozeźliło, lecz może i napędziło mu lekkiego pietra. Choć Jaś Joński miał matkę w Nashville, nigdy nie zostałam zabrana do niej z wizytą, nic podobnego.

*

I oto nadszedł dzień, gdy wróciłam na farmę cała poobijana. Na mój widok Rosalee Bouguereau krzyknęła, wzięła mnie jak raz tyłem do pralni, bo miała przy mnie sekretną robotę do zrobienia i nie chciała, żeby mężczyźni co widzieli. Potem poszłam za nią z powrotem do domu, gdzie przygotowała papkę z liści i delikatnie wtarła mi w rozkwaszoną twarz.

Kiedy mężczyźni wrócili z pracy, Thomas McNulty zaczął wyrzekać i zgrzytać zębami.

– Nie rozumie, jak wogle mogłeś puścić małą do miasta – powiedziała Rosalee Bouguereau.

– Och, cicho tera – uciął Tennyson, jej brat, ale nawet on nie wiedział, co miał przez to na myśli. Jego przystojną twarz spowijał strach.

Czułam, jakby wszystkie kości twarzy mi popękały niby upuszczony talerz. Kilka dni później, gdy wyszłam ochlapać twarz deszczówką z beczki, nawet w pomarszczonej tafli widziałam, że nie wyglądam jak z obrazka. Tego samego dnia całkiem się rozedrgałam, zupełnie jak ta woda. Trzęsłam się dwa tygodnie i choć w końcu mi przeszło, mogłabym zaręczyć, że coś w głębi mnie trzęsło się jeszcze długo potem. Jak odbita rykoszetem kula, co dźwięczy echem w skalistym parowie.

*

W tamtym czasie moja suknia ślubna była uszyta tylko w połowie, Thomas McNulty zwykle zawieszał ją na fotelu z wysokim oparciem, żeby mieć ją pod ręką, ilekroć trafiła mu się wolna godzinka i mógł nad nią popracować. Wyglądała niby człowiek, biała jak duch.

– Już nie chcę wychodzić za mąż, najlepiej odłóż suknię na kiedy indziej – powiedziałam.

– Masz ci los! – wydusił Thomas z udręczeniem szwaczki, co musiała pracować całymi dniami.

W domu panowała jakaś rozpacz. Jakby niebiosa runęły nam na głowy i nikt nie miał mułów ani lin, by wciągnąć je z powrotem na miejsce.

John Cole stwierdził, że pójdzie pogadać z szeryfem Flynnem.

– Nie bądźże niemądry – powiedział Thomas McNulty życzliwie, po cichu.

Tyle tylko, że chciało się co zrobić. Jeśli w tym świecie dochodziło do nieprawości, człowiek miał poczucie, że potrzeba czego, żeby ją bezzwłocznie powetować. Że potrzeba sprawiedliwości. Było tak chyba nawet przed przyjściem bieluchów. Matka opowiadała mi historię naszego ludu sprzed setek lat. Jedna grupa, co mówiła naszym językiem, ale się od nas oddzieliła, zaczęła zjadać wrogów po walce. Nocami przychodzili tam, gdzieśmy grzebali zmarłych, i wykradali ciała, żeby je pożreć. Próbowali też porywać naszych. Jakże się trzęsłam, słuchając tej opowieści. Wreszcie nasze plemię poszło z nimi na wojnę i wybiło wielu z nich. Ostatni skryli się w wielkiej jaskini. Podłożyliśmy stosy drewna u jej wylotu i powiedzieliśmy, że jak nie przestaną zjadać ludzi, to je podpalimy. Nie chcieli przestać, więc wzniecono ogień. Płonął przez tydzień, głęboko w trzewiach góry.

Ale choć dla dziecka była to straszna historia, opowiadała też o sprawiedliwości. Sprawiedliwość. Zrobić co, by jak raz uczynić zadość krzywdzie. Tego się chciało. Nawet jeśli wymagało to zabicia kogo. Inaczej mogło stać się coś jeszcze gorszego. Thomas McNulty i John Cole też tak czuli. Należało to do świata, co staraliśmy się w nim żyć. Jak mówiłam, obronili farmę przed uzbrojoną po zęby zgrają Tacha Petriego, co przyszła zabrać nam pieniądze z ubiegłorocznego tytoniu. Zachowali odwagę jak najodważniejsi, co stąpali kiedy po ziemi.

Ale klepaliśmy biedę, a dwoje z nas było Indianami.

Pobicie Indianina nie uchodziło zresztą za żadne przestępstwo, jak wspomniałam. Lige Magan udał się do prawnika Briscoe’a – co był przyjacielem jeszcze jego ojca – aby to potwierdzić, i tamten to potwierdził.

Lige Magan wrócił bardzo zasępiony.

Thomas McNulty i John Cole w istocie nie mieli nic poza mną. Nic, bez czego nie mogliby żyć, znaczy. Nic, za co oddaliby życie. Tak mówili. Okropnie bolało, gdy tak mówili, a potem dodawali, jak strasznie im z tym, że zraniono jedyną cenną rzecz, jaką posiadają, i że nie wiedzą, co robić. I że pewnie, jak dowiedział się Lige Magan, nie byliby w stanie tego naprawić, nawet gdyby wiedzieli jak.

Gdzieś dalej na zachód po prostu zaczęliby strzelać, gdyby tylko potrafili wskazać winowajcę.

Thomas McNulty zastanawiał się, czy jazda w tę i nazad, gorączkowe przeczesywanie Paris w poszukiwaniu włóczęgów i łachmaniarzy mają jakikolwiek sens. John Cole powiedział, że w dzisiejszych czasach na drogach są tylko włóczędzy i łachmaniarze. Thomas McNulty westchnął i stwierdził, że niejednokroć sami też nimi byli.

– Widziałaś w ogóle, kto to zrobił? Powsinoga jaki? Kto, kogo znasz? – pytali ciągle, a ja powtarzałam: – Nie mam nijakiego pojęcia.

Podeszłam i stanęłam u nogi Johna Cole’a jak pies, co nie jest pewien, czy zrobił źle, czy dobrze.

Bo powinnam była to wiedzieć i zastanawiałam się, czy aby na pewno nie wiem. Pamiętałam bardzo mgliście, jak się wyrywam i uciekam z miasta, a potem brnę z trudem przed siebie niczym ranny kucyk, aż w końcu docieram do domu prawnika Briscoe’a i Lana Jane Sugrue, jego gosposia, woła swych dwóch braci, by ci powozem prawnika Briscoe’a odwieźli mnie do domu. Może płakałam, a może nie. Bracia, Joe i Virg, nie mieli śmiałości na mnie spojrzeć, widziałam, jak patrzą po sobie nerwowo. Zapamiętałam jeszcze przemykające pola i ugory, gdy forsowali kucyka tak, że aż toczył pianę z pyska. Na twardym siedzeniu czułam każdy wybój gościńca. A potem właściwie bez słowa zostawili mnie na tyłach domu Lige’a.

Nie od frontu.

Rozdział III

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Kontakt:

[email protected]

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII

Tytuł: A Thousand Moons

Redaktor prowadzący: Michał Michalski

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Projekt okładki: Marta Krzemień-Ojak / Leniva Studio

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Karolina Wilamowska

Korekta: Michał Trusewicz

© Copyright Sebastian Barry, 2020

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2023

© Copyright for the Polish translation by Krzysztof Cieślik, 2023

© Published by agreement with Penguin Random House, England and Graal Agency, Poland

Książka została opublikowana przy wsparciu Literature Ireland

Dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach zadania „Program wsparcia współczesnej literatury niekomercyjnej przez Instytut Literatury”

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

ISBN 978-83-67515-22-1

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

* Seneka, Listy moralne do Lucyliusza (List LXXVIII), przeł. Wiktor Kornatowski, s. 315, Warszawa 1961.