Turyści Polservisu. Część I. Tunezja - Jerzy Z. Sobolewski - ebook

Turyści Polservisu. Część I. Tunezja ebook

Jerzy Z. Sobolewski

3,7

Opis

Początek lat osiemdziesiątych w Polsce nie był łaskawy chyba dla nikogo. O ucieczce na Zachód marzył każdy, kto doświadczył trudów mozolnej pracy na chleb. Taki wyjazd pozostawał jednak w sferze marzeń dla większości zwykłych ludzi. Zaznać upragnionej wolności udało się za to Janowi – odważnemu i rzutkiemu adiunktowi Politechniki Warszawskiej.

Los rzucił go do Monastyru, gdzie razem z kilkoma Polakami-inżynierami miał okazję nie tylko rozwijać karierę, ale również posmakować życia kulturalnego i towarzyskiego Tunezji. Wartka akcja książki przedstawia perypetie związane zarówno z organizacją życia, zwyczajami tubylców, jak i dostosowaniem się do osobliwych niekiedy wymagań stawianych przez tunezyjskich zwierzchników. Miasto jest znanym centrum turystycznym, toteż w książce znajduje się sporo historii związanych z wakacyjnymi przygodami.

JERZY ZDZISŁAW SOBOLEWSKI, urodzony w 1940 roku w Augustowie, turysta i obieżyświat lubiący przygody. Od wczesnej młodości pływa kajakami po akwenach nizinnych, ale najbardziej lubi górskie rzeki. Swoje ciekawsze przeżycia opisał w książce „Kajak i przygoda”. Kierował wycieczką do Turcji i Grecji oraz pływał po Adriatyku wokół wyspy Thasos, co opisał w reportażu „Czukcza w cieniu oliwki” (www.jerzyzsobolewski.vgh.pl). Ukończył Wydział Maszyn Roboczych i Pojazdów Politechniki Warszawskiej, pracował jako inżynier między innymi w Z.M. Ursus. W 1970 roku wrócił na macierzystą uczelnię, gdzie zakończył karierę naukową jako profesor nzw. Politechniki.

W latach osiemdziesiątych uczył zawodu inżynierskiego studentów w Tunezji i w Algierii. Swoje pięcioletnie, niekiedy dramatyczne przejścia, opisuje w dwóch tomach zatytułowanych „Turyści Polservisu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Wczesne lata osiemdziesiąte XX wieku. Stan wojenny w Polsce. O wyjeździe za granicę, oczywiście na Zachód, marzy chyba większość Polaków. Wyjechać, by uciec od troski o codzienny byt. Uciec od nachalnej propagandy, że wszystko jest pod kontrolą i zmierza ku dobremu. Ale także pojechać, by poznać świat, by przeżyć przygodę przez duże P. No i w końcu, by się uwolnić od budowy tej „świetlanej przyszłości”, jaką nam obiecywał komunizm, uciec od mirażu, w który nikt już nie wierzył, nawet sami komuniści. Była, naturalnie, spora grupa niepoprawnych optymistów, naiwnie myślących, że da się ten system ulepszyć. Naiwnych, a także „pożytecznych idiotów”, jak określił pewną grupę ludzi Lenin, których jednak nigdy nie brakuje, zwłaszcza po kilkudziesięciu latach perfidnej propagandy, zatruwającej ludzkie serca i umysły. Jednak większość Polaków, po wielkim zrywie, którego symbolem była Solidarność, po dniu nadziei zakończonym nocą stanu wojennego nie miała złudzeń i ją straciła. Trzeba uciekać jak najdalej. Wielu skorzystało z tej szansy, jaką dała odwilż okresu Solidarności, kiedy to zdjęto gorset przepisów paszportowych, i rzeczywiście uciekło. Prawie dwa miliony ludzi, przeważnie młodych, wykształconych, prężnych wyemigrowało, wyjechało – być może na zawsze. Wyjechali nielegalnie, bo na krótki wyjazd turystyczny, gdzieś do Austrii, Włoch czy Niemiec, naturalnie tych Zachodnich. Tam kończyli kursy językowe w obozach dla uchodźców, penetrowanych przez łowców specjalistów, i wyjeżdżali na kontrakty do Republiki Południowej Afryki, Kanady, Australii… Handel niewolnikami we współczesnym wydaniu. A dla Polski – olbrzymia strata, jak to często w historii bywało. Chociaż, kto wie, może to i lepiej, że wyjechali? Teraz, bogaci w doświadczenie, znajomość języków i trochę pieniędzy, mają szanse powrotu i oddania swych usług krajowi. Bo gdyby historia potoczyła się inaczej, to po wkroczeniu armii sowieckiej i innych armii z „zaprzyjaźnionych bratnich krajów” pojechaliby może w bydlęcych wagonach na Wschód, kolonizować Syberię. Szlakami przodków, a wtedy niewielu by wróciło… I być może za to należałoby dziękować Jaruzelskiemu i jego ekipie.

Jednak nie wszyscy mogli zdobyć się na opuszczenie kraju, na spalenie wszystkich mostów. Ludzie chcieliby wyjechać, a później wrócić, by za zarobione dolary czy marki, wymienione po czarnorynkowym kursie, żyć w miarę normalnie.

Żeby dalej snuć tę opowieść, należy podać kilka wyjaśnień dla współczesnego młodego czytelnika. Teraz, aby wyjechać, wystarczy mieć paszport i pieniądze. Paszport każdy może otrzymać bez problemu, a w granicach Unii wystarczy dowód osobisty. Historia lubi się powtarzać, bo w ciągu ostatnich kilku lat wyjechało już grubo ponad dwa miliony młodych, najbardziej prężnych ludzi. Wyjechało i niestety nie ma zamiaru wracać do naszej rzeczywistości.

Za komuny nie wydawano paszportów każdemu chętnemu, trzeba było mieć ważny powód. Tym powodem mógł być: wyjazd służbowy do pracy za pośrednictwem jakiejś firmy państwowej (na przykład Polservisu), udział w międzynarodowych zawodach sportowych, wycieczka organizowana przez uprawnioną instytucję itp. Trudniej uzyskiwało się paszport na wyjazd indywidualny na przykład do rodziny. Na wyjazdy indywidualne, ot po prostu, żeby sobie zwiedzić świat, raczej paszportów nie dawano.

Drugi powód był chyba jeszcze ważniejszy. Były nim pieniądze. Obecnie, jeżeli ktoś pracuje, za miesięczną pensję lub jej część otrzyma sumę potrzebną na podróż (samochodem, pociągiem czy samolotem) i przeżycie za granicą. Wystarczy wymienić te pieniądze w banku lub kantorze na euro czy dolary. Oto przykład. Zakładając, że przeciętna pensja wynosi trzy tysiące trzysta złotych, to po wymianie otrzyma tysiąc dolarów. Jeżeli na przykład zarabiało się trzy tysiące trzysta złotych, to po otrzymaniu paszportu można było wymienić na dewizy bardzo małą sumę (około kilkudziesięciu dolarów). Za każdego dolara płaciło się w banku w ostatnich latach komuny chyba po cztery złote. Te kilkadziesiąt dolarów można było kupić w banku jednorazowo jedynie po okazaniu paszportu. Natomiast dolar na tak zwanym czarnym rynku kosztował około stu złotych. Czyli te trzy tysiące trzysta złotych to były zaledwie trzydzieści trzy dolary. Jak daleko można przejechać samochodem czy pociągiem za trzydzieści trzy dolary? A ile kosztuje bilet na samolot? Albo obiad w restauracji?

Wysokość naszych zarobków – w przeliczeniu na dolary – to było stokroć większe niewolnictwo niż brak paszportu. Przeciętni ludzie w tak zwanych krajach trzeciego świata, na przykład Arabowie z Tunezji czy Algierii, zarabiali (w przeliczeniu na dolary) co najmniej dziesięciokrotnie więcej niż my w tak zwanych demoludach, czyli w Polsce, Czechosłowacji, ZSRR. Polak po wyjeździe z Polski na Zachód (albo ucieczce bez paszportu) na przykład do Francji przeżyłby za trzydzieści trzy dolary może parę dni pod mostem w Paryżu w charakterze kloszarda. Oto te najważniejsze, ale niewidoczne kajdany tak zwanego systemu komunistycznego.

Czarnorynkowy kurs. Licząc według niego – przeciętny Polak zarabiał około dwudziestu dolarów. Paradoks „nauki” zwanej ekonomią polityczną socjalizmu. Nauki, której bujny rozwój został potwierdzony tytułami naukowymi. Mimo że praktyka nie potwierdziła tej radosnej twórczości na zamówienie rządzącej partii komunistycznej, nikt tych tytułów nie zweryfikował. Ci profesorowie dalej są na czele elity naukowej, znów przeprowadzają eksperymenty ekonomiczne na żywej tkance narodu, którego większość żyje w nędzy, chyba jeszcze większej niż za komuny. Postkomuniści mają się, jak zwykle, dobrze. W czasach, w których toczy się akcja tej powieści, ekonomia polityczna socjalizmu była „jedynym słusznym” kierunkiem rozwoju kraju. Zgodnie z tą ekonomią człowiek musiałby pracować cały rok, by nie jedząc i mieszkając „pod chmurką”, mógł zarobić na bilet lotniczy do niezbyt odległego kraju w Zachodniej Europie. I chyba o to chodziło twórcom tego systemu, by jak najbardziej ograniczyć wolność, a na wyjazdy służbowe i studia w znanych ośrodkach naukowych kierować tych najbardziej zaufanych i wiernych, przeważnie członków partii.

Ciekawe, że na stypendia i staże naukowe kierowano tych partyjnych naukowców na Zachód, a Wschodu unikali jak zarazy. Wschód, a właściwie jego zachodnią przybudówkę, mieli wszak u siebie. Partia była jednak przewidująca i szkoliła swe przyszłe kadry kierownicze właśnie na Zachodzie, przygotowując się już wcześniej do zmiany systemu.

Była wszakże i inna furtka wyjazdu, wąska, ale jednak. Wyjazd za pośrednictwem Polservisu. Do pracy w krajach tak zwanego trzeciego świata, gdzie miesięczna płaca specjalisty była wprawdzie kilkakrotnie niższa niż w krajach wysoko rozwiniętych, ale kilkanaście razy wyższa niż w krajach realnego socjalizmu. Przeciętnie zarabiający Arab odwiedzający Polskę po zamianie swojej waluty na złotówki czuł się w Polsce jak maharadża. Szastał pieniędzmi w lokalach, a piękne dziewczyny ciągnęły do niego jak muchy do miodu.

Obecnie, już po przyjęciu do Unii, sądząc po naszych zarobkach, możemy być uznani za kraj „trzeciego świata”, przeciętna pensja jest kilka razy mniejsza niż w czołowych krajach Unii. Duża, zbyt duża grupa ludzi egzystuje na pograniczu nędzy, a tylko nieliczni całkiem dobrze. Jednak wtedy wyjazd na kontrakt za pośrednictwem Polservisu to było coś wspaniałego. To tak, jakbyś „Pana Boga za nogi złapał”. Przepustka do raju. Ale żeby tam wejść, trzeba było jeszcze sforsować parę barier. Tor przeszkód dla większości nie do przejścia. Na jedno miejsce kilku kandydatów. Decydowała znajomość języka obcego i kwalifikacje zawodowe. A już po wyjeździe do pracy na obcym terenie, żeby przeżyć, co nie było wcale takie łatwe, decydowały także inne cechy. Spróbujmy prześledzić losy Jana, jednego ze szczęśliwców, któremu udało się wyjechać. Jednemu z „turystów Polservisu”, czyli instytucji powołanej do eksportu polskich fachowców za granicę.

Rozdział ITunezja, pierwszy rok

1. Tunis

Jan, szczupły blondyn o sportowej sylwetce, wszedł do wieżowca przy rogu Alei Jerozolimskich i Chałubińskiego w Warszawie. Szeroki, nowoczesny hol, przepustka u portiera, szybka winda wypluwa interesantów na trzydziestym trzecim piętrze, gdzie mieszczą się biura Polservisu. Przed drzwiami z napisem „Rynek Tunezyjski” spory tłumek. Panowie w średnim wieku, z wypiekami na twarzy. To ci, którym udało się przejść egzamin z języka francuskiego przed komisją Polservisu. Teraz muszą zdać egzamin przed komisją zagraniczną złożoną z Tunezyjczyków. Doświadczeni inżynierowie, naukowcy z co najmniej tytułem doktora nauk technicznych. Kwiat inteligencji technicznej z kraju położonego w centrum Europy, ludzie rzutcy, zdesperowani i odważni. Teraz muszą się pocić przed ludźmi z północnoafrykańskiego kraiku, spowiadać się ze swoich dokonań zawodowych. I to w dodatku po francusku. Trema do kwadratu! Poddenerwowani mężczyźni, bo kobiet jakoś nie widać, stali niecierpliwie w kolejce.

„Współczesny rynek niewolników – myślał Jan. – To nasi inżynierowie powinni sprowadzać arabskich robotników do polskich fabryk, a arabskie kobiety do… no, powiedzmy, w charakterze »gospodyń domowych«” – skonstatował gorzko.

Co jakiś czas wychodził kolejny interesant i obwieszczał:

– Jadę do Kabisu.

– Ja jadę do Tunisu.

– Jadę do Monastyru, gdzie to jest?

Obco brzmiące, egzotyczne nazwy miast dalekiej Tunezji. Jan oglądał już prospekty turystyczne tej zamorskiej krainy, tysiąc czterysta kilometrów pięknych piaszczystych plaż, egzotyczne kwiaty, orientalna architektura…

„Ciekawe, gdzie mnie los rzuci – myślał podekscytowany. – Zresztą, nieważne gdzie, byle wyjechać. To przecież jedyny sposób, by zwiedzić trochę świata, no i zarobić na lepszy byt”.

Wszedł do pokoju, w komisji paru panów o śniadej cerze, nawet sympatycznie wyglądających, i w tym gronie jedna kobieta.

– Jak się pan nazywa? – zapytał po francusku jeden z Tunezyjczyków, wyglądający na szefa komisji.

– Nazywam się Jan Sobszański.

Szef spojrzał na listę kandydatów na wyjazd i dosyć długo studiował dokumenty kandydata. Jan zaczął się niepokoić. Ale chyba niepotrzebnie. Ma przecież wspaniałe kwalifikacje. Pracował przez około sześć lat w przemyśle jako konstruktor i technolog, obecnie pracuje już kilkanaście lat na Politechnice Warszawskiej w Katedrze Technologii Mechanicznej. Kilka lat temu zrobił doktorat. Jeżeli nie on, to kto ma jechać? Do takiego wniosku doszedł widocznie szef komisji i zadowolony szepnął coś swojej koleżance. Piękna kobieta uśmiechnęła się do blondyna i zagadnęła:

– Co pan sądzi o roli kobiety w rozwijających się krajach arabskich?

Nie do końca zrozumiał pytanie. Był przygotowany na pytania dotyczące zawodu i kwalifikacji, a w tej odzywce było zbyt dużo słów nieznanych. Poprosił więc o powtórzenie. Kobieta zmarszczyła brwi i powtórzyła kwestię. To nieco pomogło i złapał intencję pytającej.

– Rola kobiety jest coraz większa – odpowiedział ku wyraźnemu ukontentowaniu Tunezyjki.

Przewodniczący również się uśmiechnął i podziękował Janowi, mówiąc coś o konieczności intensywnej pracy nad językiem francuskim i na zakończenie wspominając o pobycie w klasztorze. Egzaminowany zgłupiał, ale ukłonił się grzecznie.

– Merci, au revoir (fr. Dziękuję, do widzenia) – dodał przytomnie na zakończenie.

Po wyjściu otoczyli go następni kandydaci na wyjazd.

– No i jak było?, o co pytali?, gdzie pana skierowano? – zasypali go gradem pytań.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Dopiero gdy zgłosił się następnego dnia do biura, urzędnik pokazał mu listę. Obok jego nazwiska widniały niewiele mówiące literki: FST Monastir. Nazwa miejscowości podobna do monastėre, co po francusku oznacza klasztor. Teraz zrozumiał, że sympatyczny Tunezyjczyk wcale nie wysyłał go do klasztoru. Już na korytarzu wyciągnął mapę Afryki Północnej. Tunezja na tej mapie to mały wąski pasek nad brzegiem Morza Śródziemnego. Palcem można by przykryć. Szuka tego Monastyru, ale znaleźć nie może.

– Panowie, może ktoś wie, gdzie leży Monastyr? – zwrócił się do otaczających.

– Co? Też do Monastyru? – rozległ się kpiący głos za plecami.

Jan odwrócił głowę. Stał za nim szczupły brunet o nerwowej twarzy z przylepionym, ironicznym uśmiechem. Wyciągnął rękę:

– Andrzej – po czym dodał: – myślę, że nie będziemy sobie panować, zwłaszcza że jedziemy do jakiegoś zadupia, którego nawet na mapie nie można znaleźć.

– Jasne! – odpowiedział, wymieniając swoje imię, po czym obaj pochylili się nad mapą.

– Panowie, pokażcie gdzie to jest? Ja też mam tam skierowanie – odezwał się jakiś zatroskany głos zza ich pleców.

Jan zlustrował faceta o barczystej posturze z twarzą pooraną siecią zmarszczek. Jego duże niebieskie oczy wyrażały troskę i jeden ogromny znak zapytania.

– Nie przeszkadzaj, Heniu. – Brunet niedbale odsunął następnego kandydata do raju. – Trzymaj się mnie, to nie zginiesz – dodał, śmiejąc się sarkastycznie.

– Słyszę, że panowie do Monastyru? – Do trójki podszedł wysoki facet w okularach. – Szukajcie na wschód od Susy. Monastyr to małe miasteczko, nie wiem, czy będzie na tej waszej mapce – kontynuował, wyciągając dużą mapę samochodową Michelina.

– Gdzie pan dostał taką mapę? – w głosie Jana, zapalonego kolekcjonera map, brzmiał niekłamany podziw.

– Pożyczyłem od szwagra. Jest na kontrakcie w Algierze, przebywa właśnie na wakacjach w Polsce. Panowie, pozwólcie, że się przedstawię: Sławek Markowski.

– No dobrze, ale jak tam dojechać? – spytał zatroskany Henryk.

– Najlepiej samochodem – zaśmiał się Sławek. – Kolej dochodzi tylko do Susy, to około stu czterdziestu kilometrów na południe od Tunisu. Do Monastyru będzie jeszcze ze dwadzieścia kilometrów. I tak mamy nieźle, bo na przykład taki Kabis jest odległy od Tunisu o ponad pięćset kilometrów. Kawał drogi.

– Przecież nie pojadę przez całą Europę małym fiatem – stwierdził z rezygnacją Henryk.

– Co się martwisz, Heniu – zakpił Andrzej. – Jak nie będzie komunikacji autobusowej, to wynajmiemy jakiegoś wielbłąda.

– Ja jadę samochodem, mam ośmioletnią zastawę – oznajmił Sławek. – Zapakuję w nią wszystko, co jest potrzebne do życia, nawet żywność, a zwłaszcza konserwy wieprzowe, bo tam mięsa wieprzowego nie kupisz. Oprócz tego naczynia, sztućce, garnki – przecież nie będę tam wydawał dolarów na takie rzeczy. No i jak najszybciej chcę sprowadzić żonę z córką.

– Jak chcesz tak oszczędzać, to rodzina jest niepotrzebna – wpadł mu w ton Andrzej.

– Człowieku, bez rodziny nie wytrzymasz. Wiem coś o tym, szwagier mi opowiadał, jak kończą ci, co uparli się mieszkać samotnie. Załamują się psychicznie i wracają do Polski przed upływem kontraktu. U Arabów są inne zwyczaje, zupełnie inna mentalność. Człowiek samotny nie ma szans na normalne życie. I radzę panom jechać samochodami.

– Trzeba je mieć. – Jan wzruszył bezradnie ramionami.

– Można kupić dużego fiata w przeciągu tygodnia. Trzeba pobrać zaświadczenie z Polservisu, znaleźć dwóch żyrantów i wpłacić w Banku Handlowym pierwszą ratę. To niedużo, bo zaledwie wysokość jednej miesięcznej pensji w Tunezji. Fiat 125 P kosztuje dwa tysiące pięćset dolarów plus trzysta dolarów odsetek – poinformował wszystkowiedzący Sławek.

– Kto podżyruje taką kwotę? – Jan wyraził wątpliwość. – Przecież to ogromne ryzyko, zabezpieczać spłatę sumy równej ponad sto przeciętnych pensji. I to przy wyjeździe gdzieś do Afryki. Przecież po drodze lub na miejscu może się wszystko zdarzyć.

– Masz rację. Ja kupię jakiś samochód w Tunezji – oznajmił Andrzej.

– Trzeba najpierw na niego zarobić. A przede wszystkim pożyczyć od kogoś bogatego co najmniej pięćset dolarów na podróż i pierwsze miesiące życia. Podobno pobory wypłacają tam dopiero po paru miesiącach pracy – kontynuował Jan.

– To się zgadza – potwierdził Sławek. – Podobnie jest w Algierii. Arabowie są słynni ze swej biurokracji. Odziedziczyli ją po Francuzach, a nawet ulepszyli kilkoma własnymi pomysłami.

– A więc, żeby mieć kiedyś pieniądze, trzeba wyjechać. Żeby wyjechać, trzeba być bogatym – stwierdził gorzko Jan.

– Biednemu biada! – zaśmiał się Sławek. – Człowiek jest mądry, kiedy ma pieniądze. No, panowie, nie ma czasu. Przecież mamy do załatwienia od cholery różnych formalności: paszporty, wizy, listy mienia przesiedleńczego i tak dalej. A wam radzę zarezerwować wcześniej miejsca na samolot. Do zobaczenia w Tunezji – rzucił na pożegnanie.

– Do widzenia i szerokiej drogi – odpowiedzieli pozostali.

Jan prosto z Polservisu pojechał do pracy. Trafił na strajk Solidarności. Nawet nie wiedział dokładnie, o co chodzi, w każdym razie na korytarzu jego Instytutu stali w proteście ci, którzy byli przeciw juncie Jaruzelskiego. Ponieważ był członkiem związku, dołączył do strajkujących kolegów. Takie strajki były oczywiście surowo zabronione i groziły poważnymi konsekwencjami. Jedną z możliwych był zakaz wyjazdu z kraju. Stał w tłumie kolegów i usiłował zgadnąć, kto z nich może być kapusiem, który może mu zaszkodzić i donieść gdzie trzeba. Bo niestety byli i tacy. Ale byli także czynni agenci służb specjalnych, o czym może świadczyć następujące zdarzenie.

****

Jako członek podziemnej Solidarności płacił, podobnie jak inni zaufani koledzy, regularnie składki. Jeden z kolegów, Zygmunt, był skarbnikiem, który notował skrzętnie, kto płaci. Pewnego razu Jan zauważył go idącego korytarzem w stanie najwyższego wzburzenia. Nie zauważając kolegi, przeszedł obok i zaczął szarpać za klamkę pokoju naszego ówczesnego szefa. Drzwi były zamknięte.

– Zygmunt, co się stało?

– Chciałem zawiadomić szefa, że miałem włamanie. Wyobraź sobie, wchodzę do pokoju i widzę dwóch kolegów, Sumiennego i Gorliwego, wiesz, tych, których przyjęto niedawno do pracy. Wchodzę i co widzę – wyłamany zamek w szufladzie biurka, a jeden z nich, jak mu tam… aha, Gorliwy, szpera w mych papierach. A w nich mam przecież naszą tajną listę wpłat na Solidarność. Pytam się, kto im kazał to robić. Gorliwy stanął na baczność i wskazując na swego kolegę, zameldował:

„Major Sumienny mi kazał!”

„To dlaczego idziesz do szefa?” – zapytał spokojnie.

„Jak to dlaczego? – oburzył się skarbnik. – Idę się poskarżyć”.

„A co ci szef pomoże? Idź spokojnie do domu, zapakuj ciepłe rzeczy i czekaj, aż po ciebie przyjdą. – Aha, nie zapomnij o szczoteczce do zębów i przyborach do golenia” – dodał z uśmiechem.

Skarbnik popatrzył koledze w oczy i po chwili też zaczął się śmiać. Później okazało się, że jednak nie przyszli.

Nikt też nie zakazał Janowi wyjazdu z kraju mimo jego dotychczasowych głośno wyrażanych sympatii i działań politycznych. Widocznie tajne służby miały na oku znacznie poważniejszych wrogów systemu.

****

Dzięki radzie Sławka udało się zarezerwować miejsce na samolot na piętnastego września. W poczekalni dworca lotniczego tłum poddenerwowanych podróżnych ze stertami bagażu. Okazało się, że wszyscy trzej z Monastyru znaleźli się w tej samej grupie wyjeżdzających. Henryk z obłędem w oczach ciągnął za sobą olbrzymią walizę na kółkach. W drugiej ręce – nieco mniejszą walizę. Jedyny bagaż Jana to imponującej wielkości worek żeglarski i gitara.

– To cały pański bagaż? – zapytał ktoś z boku.

Był to doktor Banach, który pracował w Tunezji już od kilku lat. Jan rozmawiał z nim już wcześniej, poznał go w kolejce przed drzwiami „Rynku Tunezyjskiego”. Znajomość okazała się cenna, bo doktor pracuje właśnie w Monastyrze. Wysoki przystojny szatyn o twarzy rzymskiego senatora, krótkie włosy na jeża, przyprószone siwizną. Obok jakiś egzotycznie wyglądający, ale uśmiechnięty facet. To Tunezyjczyk Ahmed, przyjaciel doktora, fabrykant odzieży. Jest w Polsce na wakacjach. W ręce trzymał sporą torbę.

– Nie mógłby nam pan zrobić przysługi? – zapytał doktor. I nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Ahmed chciałby przewieźć dywan chiński. W Tunisie zgłosi się ktoś po odbiór. Pan może przewieźć dywan bez kłopotów i bez cła, wystarczy wpisać go na listę mienia przesiedleńczego.

Jan zgodził się, bo można przewieźć bez dodatkowej opłaty siedemdziesiąt kilogramów bagażu, a jego worek waży zaledwie czterdzieści pięć kilogramów. Większość tego ładunku stanowią książki fachowe. W rewanżu dostał list polecający do żony doktora przebywającej w Monastyrze. Ma ona pomóc w znalezieniu mieszkania, bo to podobno poważny problem. Sam doktor zjawi się na miejscu za parę dni. Wyjeżdżających czeka jednak dodatkowa porcja stresów. Najpierw kontrola celna. Celniczka zrezygnowała ze sprawdzania zawartości worka żeglarskiego, lekkim zdziwieniem zareagowała tylko na przewóz dywanu. Zdziwienie było uzasadnione, bo Tunezja słynie w świecie z produkcji wspaniałych kobierców. No, ale dywanów chińskich tam nie robią.

Teraz kontrola paszportowa. To również wywołało lekkie mrówki na plecach. Jan przypominał sobie niedawny strajk i inne grzeszki, jak choćby udziały w protestacyjnych marszach przeciwko kłamstwom głoszonym w dzienniku telewizyjnym. Oficer straży granicznej wziął paszport i zerknął pod pulpit. Po chwili studiowania jakiejś tajnej listy ostemplował paszport i kartę przekroczenia granicy. „Uff” – odetchnął z ulgą Jan, odebrał paszport i kartę, która okazała się ważniejsza od paszportu. Stojący za nim Andrzej miał właśnie kłopoty, bo w tym rozgardiaszu nie mógł jej znaleźć. Pechowiec, bo żołnierz nie chciał go przepuścić. To prawie katastrofa, Andrzej wziął taksówkę i pojechał do hotelu po kartę i dołączył do nich w ostatniej chwili, tuż przed odjazdem autokaru odwożącego grupę pasażerów do samolotu. Jan oglądał uważnie radziecki odrzutowiec TU 134A, którego sprawności miał powierzyć swoje życie. Raz już leciał taką maszyną kilka lat wcześniej podczas pobytu na stażu w Rosji. Ostatnie spojrzenie w kierunku dworca lotniczego, gdzie z galerii tłum odprowadzających żegnał swoich najbliższych.

Stopnie schodów samolotu, u wejścia grupka eleganckich i przystojnych stewardes zapraszała z uśmiechem do środka. Jan z westchnieniem ulgi usiadł w fotelu. Nareszcie! Obłędna karuzela przedwyjazdowa nareszcie się skończyła. Miły kobiecy głos powitał pasażerów w imieniu kapitana i załogi, poprosił o niepalenie i zapięcie pasów. Mieliśmy lecieć z prędkością dziewięciuset kilometrów na godzinę na wysokości dziewięciu tysięcy metrów.

Wzmagające się wycie silników, drgania maszyny na rozbiegu, wciśnięcie w fotel i już w powietrzu. Po półgodzinie maszyna przeleciała nad granicą polsko-czechosłowacką. Jan spoglądał przez okno na pasmo górskie w dole. Żegnaj, Polsko!

Międzylądowanie w Budapeszcie, półgodzinny postój w sali tranzytowej, komunikaty już nie po polsku, trzeba było bacznie śledzić tablicę odlotów. Znów w autokarze lotniskowym, trwało czekanie na jednego z pasażerów, który gdzieś się zawieruszył. To oczywiście Andrzej, zdecydowany pechowiec. Wpadł zziajany z wypiekami na twarzy. Ponowny start. Kierunek: Tunis.

Stewardesy zaserwowały obiad: indyk z ryżem i groszkiem na ciepło, jako przekąska – szynka wieprzowa. Przed posiłkiem, dla zaostrzenia apetytu, po porcji polskiej wódki. Sąsiad Jana, młody Arab, oddał mu swoją porcję szynki. Religia zabrania. Janowi dopisywał apetyt, zwłaszcza że sąsiad oddał mu również swoją porcję wódki. Jednak jednemu z kolegów indyk nie smakował. Miał ochotę „wyfrunąć” mu z buzi. Smakosz zerwał się i przytrzymując ptaka dłońmi, popędził w tył samolotu, do toalety. Niepotrzebnie, na takie ewentualności służyły przecież specjalne torby umieszczone przed każdym siedzeniem.

Lekkie huśtanie samolotu przypomniało Janowi historię sprzed dwóch lat. Koledzy żeglarze namówili go na miesięczny rejs po Bałtyku. Musiał się tylko zapisać do Jachtklubu Politechniki, by posiąść książeczkę żeglarską zezwalającą na prawo pływania po Bałtyku, jednak, o dziwo, bez prawa zawijania do portów obcych. To był dziwny, niezrozumiały dla logicznie myślącego człowieka przepis. Pewnego dnia znaleźli się w cieśninach duńskich. Na trawersie widniał olbrzymi napis „TUBORG” – reklamujący słynne duńskie piwo. Niestety, nasze idiotyczne przepisy nie pozwoliły na wypicie szklanicy tego złocistego trunku. Jan nie posiadał oficjalnych uprawnień do żeglowania, chociaż jeszcze jako kilkunastoletni chłopiec skończył teoretyczny kurs w swoim rodzinnym miasteczku. Na żaglach pływał rzadko i raczej jako pasażer. Jego pasją było kajakarstwo, a ponieważ był doświadczonym wodniakiem, kapitan prowadzący rejs szkoleniowy włączył go w skład załogi. Polecił mu tylko zabrać gitarę.

Morskie żeglowanie różni się tak od śródlądowego jak parodniowa wędrówka na nartach od przejażdżki na łyżwach po lodowisku na Torwarze. Na takim na przykład Zalewie Zegrzyńskim kapitan pełni funkcję sternika i parę godzin dziennie bawi się w halsowanie. Jeden kurs do Nieporętu, gdzie ewentualnie wypija się parę piw, a później do Białobrzegów, z mazurską odmianą Ruciane – Mikołajki. No i na Omedze czy innym Finie obowiązkowo ładne dziewczyny, opalające długie nogi i szczerzące białe zęby do kapitana. Kapitan czuje się niezwykle ważny i trzymając rumpel, popisuje się wydawaniem komend w stylu: „przygotować się do zwrotu przez rufę…”, obowiązkowo powtarzanym przez załogę. Wieczorem ognisko lub dyskoteka w zależności od upodobań kapitana lub zasobności jego portfela. Szpan na całego. To nudne, zwłaszcza dla tego, który trzyma linkę od żagla, zamiast machać wiosłem, no chyba że trochę dmuchnie. Ale i tak jest to pływanie w kółko i w kółko, sytuacja podobna jak u chłopca, któremu mama przybiła jedną nogę do podłogi, żeby jej nie uciekł. Dlatego Jan wybrał kajaki. Tam jesteś panem samego siebie i płyniesz gdzie dusza zapragnie: jezioro, ciekawa, ale za płytka dla jachtu rzeczka, znów jezioro. Jeśli trzeba, to przenoska albo przewózka kajaka na inny malowniczy szlak. Prawdziwa włóczęga, czasami uciążliwa, niekiedy na rzece o górskim charakterze, wymagająca sporych umiejętności technicznych i solidnego wysiłku fizycznego. Zajęcie dla indywidualistów, obieżyświatów, miłośników „niedźwiedziego mięsa”.

Na morzu to zupełnie inna historia. Kapitan nie bawi się w sternika. Od tego jest kilku- lub kilkunastoosobowa załoga, podzielona na wachty, bo płynie się dzień i noc, niekiedy tygodniami. Od liczebności załogi zależy liczba wacht. Jan pływał również na małym pięcioosobowym jachcie zatokowym. To była ciężka harówka: sześć godzin wolnego, czyli snu, jeśli to jest noc, i sześć godzin przy sterze. Wpatrzony w kompas, by nie zejść z kursu ustalonego przez kapitana, i obserwujący trasę przed sobą, by nie wpaść na jakiś statek. Trzeba prawidłowo ocenić kurs, szybkość i odległość od płynącej stalowej góry, jaką stanowi statek, bo spotkanie z nim to katastrofa. Duża jednostka nie widzi cię na swoim radarze i należy jak najszybciej zejść takiemu olbrzymowi z drogi, bo cię rozjedzie i nawet tego nie zauważy. Rozpoznawanie kierunku, w którym płynie statek, jest szczególnie uciążliwe w nocy, bo analizując układ i kolor świateł, należy ocenić kierunek poruszania się tej różnokolorowej choinki na kursie. Czy oddala się, czy też płynie wprost na ciebie. Prędkość motorowej jednostki jest kilkakrotnie większa od prędkości żaglówki i jeżeli sternik źle oceni odległość i kierunek, to jacht znajdzie się w sytuacji pieszego na jezdni pełnej pędzących samochodów. Dobrze, jeżeli jest piękna pogoda i dobra widoczność. Jan miał to wątpliwe szczęście pływać podczas sztormowej pogody. Tak wiało, że nawet wytrawni żeglarze oddawali hołd Neptunowi. Do tego zimna woda wlewająca się za kołnierz sztormowej kurtki. Którejś nocy było tak zimno, że Jan trzymał rumpel, mając ręce zawinięte w torbę foliową. Takie pływanie to prawdziwa szkoła charakterów. Polecana dla malkontentów, dla których życie na twardym lądzie wydaje się zbyt uciążliwe.

Myśli te płynęły mu przez głowę, bo maszyna leciała właśnie nad Morzem Śródziemnym. Przepiękny widok, jak okiem sięgnąć bezkres granatu w dole i błękitu w górze.

„Gdyby tak teraz silniki nawaliły” – pomyślał nagle i na wszelki wypadek sięgnął po instrukcję bezpieczeństwa. „W przypadku niebezpieczeństwa należy zachować spokój” – wyczytał w jednym z paragrafów. Wcale go to nie uspokoiło, wręcz przeciwnie. Wydobył więc butelkę whisky, którą przezornie nabył w strefie bezcłowej na Okęciu. Nie mając zwyczaju pić w pojedynkę, poszukał potencjalnych kandydatów. Sąsiadowi nie wypadało proponować, bo muzułmanin. Zwrócił się więc do pasażera z przodu.

– Boi się pan latać?

– Nie.

– A ja się boję – stwierdził zdecydowanym głosem Jan, opróżniając kieliszek.

– Ooo, to ja też się boję – i sąsiad wyciągnął rękę po dawkę uspokajającą.

– Ja też się boję. – Do poprawiających nastrój przybliżył się Andrzej.

– Nie można pić na pusty żołądek – strofował go Jan, pamiętając, że to właśnie Andrzej uczył latać ptaka.

– Nalej, nie wygłupiaj się! Przez tę historię z sołdatem na lotnisku nie zdążyłem nic kupić w shopie.

– To w szopie coś można kupić? Przecież tam jest zazwyczaj siano i skład narzędzi – zaśmiał się Jan, podając mu kielicha.

 

W miłym towarzystwie czas szybko płynął. W dole pojawiły się zarysy lądu. To już Afryka. Chwila niepokoju przy lądowaniu. Zwłaszcza że lotnisko w Tunisie nie należy do łatwych. Z jednej strony morze, a z drugiej niepokojąco bliskie wierzchołki Atlasu. Piloci dostali brawa za miękkie przyziemienie. Ostatni komunikat stewardesy – na zewnątrz temperatura dwadzieścia pięć stopni Celsjusza.

W budynku dworca lotniczego nerwowe kompletowanie bagaży jeżdżących w kółko na ruchomej taśmie. Przed każdym z podróżnych rosnąca sterta walizek. Jak się z tym ruszyć? Po hali krążyli tragarze ze specjalnymi wózkami, ale większość Polaków udawała, że ich nie widzi, to zapewne sporo kosztuje. Jan bez kłopotów przeszedł przez kontrolę paszportową i celną, podobnie koledzy. Urzędnicy tunezyjscy uśmiechnięci, życzliwi i uprzejmi. Przed budynkiem dworca miła niespodzianka, czekał autokar. Odpada zamawianie taksówki. „Turyści Polservisu”, ociekając potem, załadowali dobytek i ruszyli do centrum miasta. Rosnące po obu stronach szerokiej alei malownicze palmy o przepięknych pióropuszach ogromnych liści utwierdzały ich w przekonaniu, że to jednak Afryka. W niedużym hoteliku Parc Hotel, przy bocznej, zacisznej uliczce czekała ich następna niespodzianka. Panowie z Biura Radcy Handlowego, czyli z BRH, wypłacili im po dwieście dinarów zaliczki. To duża suma, około dwustu osiemdziesięciu dolarów, więc trójka monastyrczyków po zakwaterowaniu ruszyła na podbój miasta. Pierwsze wrażenie – mnóstwo sklepów, barów, kawiarni. Obfitość małych kafejek, gdzie stoliki stoją bezpośrednio na chodnikach, a miejsca przy nich są okupowane głównie przez mężczyzn. W bardziej eleganckich kawiarniach czy restauracjach nie brak pięknych, młodych Tunezyjek. Ludzie grzeczni, uśmiechnięci, ubrani przeważnie po europejsku, ze smakiem. Młode dziewczyny w krótkich spódnicach i bez kwefów, którymi zasłaniają dolną część twarzy najczęściej kobiety starsze.

– Zasłaniają sobie twarze, żeby osłonić brzydotę – skomentował Andrzej.

Pełni wrażeń wrócili do hotelu. Pierwsza noc na afrykańskiej ziemi. Było bardzo ciepło, śpi się tylko pod prześcieradłem. Po śniadaniu grupa pod opieką przedstawiciela z BRH ruszyła na zwiedzanie miasta. Jan czekał na Araba, który miał odebrać dywan przekazany przez doktora. Wkrótce zjawił się elegancki facet, odebrał przesyłkę i odwiózł go swym nowym peugeotem pod Medinę. Jest to stara arabska dzielnica handlowa, przepięknie opisana w książce Ewy Szumańskiej Tunes, Tunes. Jan miał nieprzepartą ochotę zwiedzić to legendarne miejsce, wszak to jeden z największych bazarów świata. Tunezyjczyk przy pożegnaniu był nieco zaniepokojony projektem. Radził uważać i wystrzegać się złodziei.

Do Mediny wkracza się przez starą piękną bramę Porte de France. Jan zagłębił się w labirynt wąskich uliczek i tuneli. Wkroczył w świat z tysiąca i jednej nocy. Oszołamiało bogactwo barw, rozmaitość wszelkich towarów. Było tu wszystko, co można sobie wyobrazić, a nawet więcej: obuwie o najrozmaitszych arabskich i europejskich kształtach, dywany, olbrzymia liczba dzbanów, naczyń, ręcznie wykonanych tac z mosiądzu, biała broń, odzież. Natarczywe gesty i nawoływania handlarzy zachęcających do kupna. Jan lubił eksperymenty, więc postanawiał przeprowadzić próbę w jaskini lwa, kupując jakiś niezbyt drogi drobiazg. Ponoć cała sztuka to umiejętność targowania się o cenę. Zatrzymał się na chwilę przed sklepikiem ze skórzanymi torbami. Drzwi natychmiast się otworzyły i uśmiechnięty kupiec ubrany w długą białą szatę i w okrągłej, malinowej czapeczce bez daszka zaprosił go do środka. Handlarz biegał po ciasnym pomieszczeniu, prezentując swój towar. Było tych toreb mnóstwo, o różnych fasonach i cenach zależnych od rozmiarów. Jan wskazał na najmniejszą z nich i zapytał o cenę.

– Siedem dinarów – odpowiedział życzliwie kupiec.

– Trzy! – rzucił przybysz. Po krótkich targach ustalili cenę na cztery dinary.

– Dobra nasza – ucieszył się. – Tylko po co mi taka mała torebka? – spytał sam siebie i jego wzrok pobiegł ku innej, większej.

Kupiec w lot odgadł jego życzenie. Złapał za piękną, o ładnych proporcjach torbę i wcisnął Janowi do ręki. Torba była lekka, poręczna z dobrze wyprawionej skóry o przydymionym, słomkowym kolorze. Była bardzo praktyczna, miała aż cztery przedziały zamykane na zamki błyskawiczne. Czegoś takiego Jan szukał bezskutecznie przed wyjazdem. Na spodzie przyklejony papierek z ceną: 31 D. Droga! To dobra miesięczna pensja w Polsce. Łowca wrażeń przypomniał sobie, w jakim celu tu przybył, i zaczął targować się dla zasady. Wcale nie zamierzał jej kupić, to przecież mnóstwo pieniędzy. Po kilkunastu minutach ceremonii dochodzi do sumy piętnastu dinarów. Wystarczy! Miał już dosyć handlu i postanowił wyjść. Ale Tunezyjczyk, stary wyga, nie zamierzał tak łatwo wypuścić ofiary z rąk. Zmienił taktykę. Posadził oszołomionego klienta delikatnie, ale stanowczo na skórzanym pufie i zaproponował kawę. Potencjalny nabywca wymawiał się, ale niezbyt stanowczo, nie chciał urazić człowieka. Ten klasnął w dłonie i piękna czarnulka w zwiewnej długiej sukni zjawiła się z tacą, na której stały dwie filiżanki i nieduży dzbanek. Ustawiając naczynia, patrzyła z uwodzicielskim uśmiechem w oczy klienta. Kupiec usiadł naprzeciwko. Nie tracąc czasu, rozlał kawę do filiżanek. Cóż robić? Przybysz wziął ostrożnie do ręki malutkie, porcelanowe cacuszko wypełnione czarnym, aromatycznym płynem. Kawa była mocna i bardzo słodka. Naśladując gospodarza, pił ją malutkimi łyczkami. Ten zapytał troskliwie, czy kawa smakuje. Zapewnił, że to najlepszy środek na zmęczenie i upał. Istotnie, w ciasnym sklepiku było duszno i gorąco. Po paru łykach Jan czuł się o niebo lepiej.

– Trzy dinary – ponowił atak właściciel malinowego feza, biorąc do ręki tę mniejszą torebkę.

Jan pokręcił przecząco głową. Po co mu takie maleństwo, nawet książka tam się nie zmieści. Jeżeli już kupić – to tę większą. Albo wyjść, co zamierzał właśnie uczynić.

– Czternaście! – krzyknął potomek Fenicjan i zaczął gorączkowo wyrzucać stare gazety z większej torby. – Popatrz pan, jaka ładna i elegancka. I jaka lekka, z wielbłądziej skóry. Będzie panu długo służyć. Jest pan moim pierwszym klientem, więc sprzedaję ją poniżej ceny wyrobu!

„Istotnie – pomyślał Jan. – Przecież cena wywoławcza naklejona na niej to trzydzieści jeden dinarów”.

– Jednak czternaście to dla mnie też dużo.

Wstał i skierował się do wyjścia. Tunezyjczyk zaszedł mu drogę i wcisnął torbę do ręki.

– Trzynaście! – wydusił z siebie i złapał się za serce. – Bierz pan, przyniesie szczęście.

I tak oto stał się właścicielem przedmiotu, który miał przynieść szczęście. Torba istotnie była funkcjonalna i służyła mu aż do wakacji. Po przyjeździe do kraju zachwyciła się tunezyjskim wyrobem znajoma Polka i odebrała mu ją, w zamian oferując jeszcze bardziej funkcjonalną torbę używaną przez fotoreporterów. Na dodatek pożyczając kamerę filmową.

Po powrocie do hotelu stał się przedmiotem drwin ze strony Andrzeja.

– Ależ wuju przepłacił. Za co ty będziesz żyć?

Reakcja Henia była spokojniejsza.

– Torba droga, ale ładna.

Obaj też padli ofiarą handlarzy. Jeden kupił srebrne bransolety, drugi srebrny łańcuszek z ręką Fatmy – jednej z żon Proroka. To, że wielokrotnie przepłacili, było sprawą oczywistą.

Miesiąc później, w Monastyrze, zobaczył na targu identyczną torbę.

– Ile? – zapytał zaprzyjaźnionego handlarza.

– Dla pana siedem – zaśmiał się ten porozumiewawczo.

Tak to już jest. Nauka kosztuje. Później, jako stary wyjadacz, wiedział, że cenę podaną dla turysty trzeba podzielić przez cztery i od tego pułapu rozpocząć targ.

 

Poszukiwacz wrażeń, oszołomiony jeszcze przeprowadzoną transakcją, usiłował wydobyć się z labiryntu Mediny. Dobrze, że miał ze sobą dokładną, w dużym powiększeniu mapę tego bajkowego bazaru. Mimo to z trudnością odnalazł drogę powrotną, nie reagując już na zaczepki handlarzy szukających następnej ofiary. Emocje już opadły, warto by coś zjeść. W jakiejś taniej arabskiej knajpce zamówił za jednego dinara brizol wołowy z pieczarkami.

– Tylko bez sałaty – powiedział, pomny przestróg, że w sałacie jest ameba.

Właściciel baru nie zrozumiał widocznie, dlaczego ten cudzoziemiec nie ma życzenia na zieleninę, i zaserwował kopiastą jej porcję. Jan odsunął starannie listki sałaty, niestety część z nich położona została na mięso. Po chwili wahania zdecydował się na konsumpcję, głód pokonał strach.

 

Sałata to było legendarne wśród kooperantów źródło zakażeń przewodu pokarmowego, objawiające się biegunką i wymagające uciążliwego leczenia. Ameba była kiedyś przyczyną wyniszczenia organizmu i w skrajnych przypadkach nawet śmierci białego człowieka. Taka choroba wśród Arabów przypuszczalnie nie występowała, stąd zdziwienie restauratora. Według opinii naszych specjalistów sałata była nieszkodliwa pod warunkiem starannego jej umycia w wodzie z dodatkiem nadmanganianu potasu, co było jednak możliwe w warunkach domowych. Ta, którą dostał Jan, była tylko beztrosko opłukana pod kranem z wodą, w której też musiały być okropne zarazki i nie tylko ameby. Polacy przebywający w krajach afrykańskich unikali spożywania sałaty, o czym przekonał się po dłuższym już pobycie. Smakosze musieli obyć się smakiem, odbijali sobie ten brak na północnej stronie Morza Śródziemnego. Kiedyś taki namiętny amator sałaty, po przepłynięciu promem z Algierii do Marsylii, zamówił niezwłocznie we francuskiej restauracji podwójną porcję przysmaku, którego sobie odmawiał przez cały rok pobytu w Północnej Afryce. Przy płaceniu rachunku nie omieszkał pochwalić jej jakości i świeżości.

– Nic dziwnego – odrzekł francuski kelner, chowając napiwek do kieszeni. – Właśnie dzisiaj dostaliśmy nowy transport z Algieru.

 

Pokrzepiony obiadem, pomaszerował dziarsko, mimo sporego upału, na zwiedzanie centrum miasta. Stanął przed Porte de France. Przed nim rozciągała się reprezentacyjna aleja Tunisu, Avenue Habib Bourguiba. Typowa architektura francuska, a piękna świątynia chrześcijańska po lewej to chyba replika paryskiej Notre-Dame, którą kiedyś oglądał na zdjęciu. U zbiegu z szeroką, wysadzaną dekoracyjnie wyglądającymi palmami Avenue Mohammed V prowadzącą w kierunku lotniska pomnik prezydenta na koniu. Jak się później okazało, pomniki prezydenta Bourguiby znajdowały się w każdym szanującym się miasteczku Tunezji. Kult jednostki w arabskim wydaniu. Ale mający swoje uzasadnienie w historii tego kraju.

W dziewiętnastym stuleciu teren dzisiejszej Tunezji stał się łakomym kąskiem dla Francuzów, apetytu nabrali po ostatecznym opanowaniu sąsiedniej Algierii. W 1881 roku, po podpisaniu traktatu w Bardo, Tunezja przeszła z rąk Turków w ich ręce. Pierwsza wojna światowa stała się zaczynem ruchów narodowościowych w basenie Morza Śródziemnego, zaczęły powstawać partie niepodległościowe, zwłaszcza w krajach Maghrebu. Także i na terenie Tunezji w 1934 roku powstała partia Neo-Destour, na której czele po zażartych, okrutnych wewnątrzpartyjnych walkach stanął radykalny młody adwokat Habib Bourguiba. Po długich latach walki o niepodległość Francuzi opuścili Tunezję. Stało się to dopiero po drugiej wojnie, być może przyczyniła się do tego krwawa, długoletnia wojna w Algierii. 1 czerwca 1955 roku Bourguiba wrócił z francuskiego więzienia do kraju. Bohater narodowy został entuzjastycznie powitany przez ludność Tunisu. 20 marca 1956 roku Tunezja odzyskała niepodległość i rozpoczęła samodzielne życie.

„Chyba nie takie złe” – myślał Jan, przyglądając się tłumom ludzi zapełniającym szerokie chodniki reprezentacyjnego bulwaru, potokom samochodów, wczuwając się w atmosferę miasta tętniącego życiem, pogodnego radością przechodniów i słońcem. Bo pogoda była przepiękna, zupełnie jak w upalny sierpień w Sopocie. Być może taka atmosfera panuje w każdym nadmorskim mieście w pełni sezonu, a życie tych ludzi wcale nie jest takie słodkie, jak się z pozoru wydaje. Za parę miesięcy to miasto już nie będzie takie radosne, a na skrzyżowaniach ulic będą stały czołgi… Spacerując jednak po bulwarze, gdzie dominowały eleganckie wystawy nowoczesnych magazynów z ubraniami, sprzętem fotograficznym, biżuterią, i porównując mimowolnie oglądaną rzeczywistość z tym, co zostawił w kraju, Jan czułby się jak ubogi krewny z prowincji, gdyby nie to, że w bocznych uliczkach spotykał prowadzone bądź przywiązane przy domach barany. Trochę kontrastowały z ogólnym wystrojem stolicy. Nie wiedział jeszcze, czym to zjawisko tłumaczyć. Przekonał się o tym nazajutrz.

2. Na podbój Kartaginy

Rano, tuż po śniadaniu składającym się z francuskiego rogalika z dżemem oraz kawy, wszystko to wliczone w cenę hotelu, ruszyli zwiedzać legendarną Kartaginę. Prawdę mówiąc, kolegów namówił Jan, który marzył o takim dniu od wczesnej młodości. Koledzy też nie mieli nic lepszego do roboty, bo tego dnia wypadało jakieś arabskie święto, a słynna w starożytności Kartagina położona była zaledwie około dwudziestu kilometrów na wschód od Tunisu. Start z dworca kolei podmiejskiej TGM, położonej w centrum miasta u wylotu Avenue Habib Bourguiba. Na ścianie dworca hasło: „Akcja przeciw wandalizmowi i o bezpieczeństwo na liniach TGM” – czyżby i tutaj władze porządkowe miały takie same kłopoty jak na podmiejskich liniach do Pruszkowa bądź Wołomina? Podróż jednak przebiegała spokojnie, byli jednymi z nielicznych pasażerów.

Trasa kolejki biegła groblą usypaną przez jezioro Lac de Tunis, będące w istocie płytką zatoką morską. Po lewej i prawej woda, w dali jakieś urządzenia portowe. Wreszcie stacja Cartage. Nerwowy Andrzej zerwał się z ławki, niepotrzebnie, bo przystanków z napisem Cartage jest kilka, o czym poinformował go Jan, mający nawyk podróżowania z mapą. Wysiedli na stacji Cartage-Amilcar. Wybór był świadomy, bo obok rozciągała się piękna, piaszczysta plaża, wizytówka tego kraju. Oglądając w Polsce foldery z Tunezji, Jan marzył o kąpieli w takim właśnie miejscu. Teraz marzenie stało się rzeczywistością. Nie czekając na kolegów, błyskawicznie wyskoczył z ciuchów. Pierwsza kąpiel w Morzu Śródziemnym. Woda bardzo ciepła, pewnie z dziesięć stopni wyższa niż w Bałtyku, toteż po chwilowej euforii zrezygnował z forsownego pływania i zaczął podziwiać krajobraz. Zafascynowała go biała bryła hotelu Amilkar, wkomponowana w malownicze wzgórza o rdzawo-ceglastym kolorze. Z drugiej strony zatoki wznosił się masyw Atlasu, na pierwszym planie wyróżniał się wierzchołek góry w formie dwugarbnego wielbłąda. Dopłynął do kolegów, którzy stali po piersi w wodzie.

– Popatrzcie, jaki dziwny kształt ma ta góra.

– Zupełnie jak damski biustonosz – skomentował Henryk, ochlapując się wodą.

Andrzej popłynął parę metrów żabką, co go nieco zmęczyło, więc stanął i odwrócił głowę w kierunku kolegi.

– Tobie się wszystko z dupą kojarzy.

– A w tobie nie ma za grosz romantyzmu – odciął się Henryk i odwrócił głowę w stronę plaży. – Zauważcie, jak tu pusto. A kobiet jak na lekarstwo, w dodatku same Europejki. Nad Bałtykiem w taką pogodę to trudno dopchać się do wody – dodał spostrzegawczo.

 

Odświeżeni kąpielą ruszyli szosą w kierunku widniejących w dali ruin Kartaginy. Teren, na którym prowadzone są prace wykopaliskowe, był bardzo rozległy, o czym przekonali się niebawem. Było coraz cieplej, robiło się duszno, więc tempo marszu zwalniało. Plątaniną szos dotarli do amfiteatru z okresu rzymskiego. Trzaskały migawki aparatów fotograficznych, to najnowsze modele radzieckich Zenitów. Szukając dobrych ujęć, dotarli do miejsca, gdzie lwy pożarły świętych Perpetua i Felicję. Tu padli ofiarą młodych tuziemców, którzy sprzedali im rzekomo autentyczne lampki oliwne z czasów fenickich. Cena wywoławcza dziesięć dinarów została obniżona po zaciekłych targach czterokrotnie, głównie dzięki postawie Jana. Czegoś się jednak nauczył. Heniek kupił parę „autentycznych” monet rzymskich. Ich wartość rzeczywista z pewnością była wielokrotnie mniejsza, co można było wnioskować po uśmiechniętej minie chłopca zarabiającego nieźle na tym interesie. Zmęczeni, powłócząc nogami, dotarli do Muzeum. Niestety, zamknięte. Niedaleko widniała potężna bryła świątyni, tam może być trochę cienia. Usiedli zmęczeni na szerokich stopniach zamkniętego, oczywiście, kościoła. Lekki wiatr od morza chłodził nieco rozgrzane głowy. Jan zapalił papierosa i rozłożył mapę na kolanach.

– Słuchajcie, tego zwiedzania jest od cholery: dawny port wojenny, Muzeum Oceanograficzne, Amfiteatr…

– Daj spokój – przerwał mu Andrzej. – Przecież nie ma sensu wlec się przy takim upale. Tu trzeba mieć samochód.

– Masz rację – poparł go Henryk. – Zwłaszcza że wszystko jest zamknięte. To olbrzymi teren, wokół same ruiny, nawet nie wiem, co oznaczają i kiedy powstały.

Jan uśmiechnął się.

– A wiecie, że powierzchnia Kartaginy była ograniczona polem, jakie zajmuje wołowa skóra?

– Żartujesz chyba – jęknął Henio. – To musiałby być jakiś przedpotopowy stwór, a nie byk. Nogi mnie bolą od chodzenia po tej wołowej skórze.

Jan wypuścił powoli dym.

– A jednak tak było. Przynajmniej tak podaje legenda. Miasto to założyła królowa Dydona, siostra króla Fenicjan Pygmaliona. Stało się to w dziewiątym wieku przed Chrystusem. Wyjednała ona u swego brata, tyrana i strasznego skąpca, zgodę na założenie nowej osady na obszarze ograniczonym powierzchnią wołowej skóry. Pygmalion zgodził się wspaniałomyślnie na takie warunki pozornie nie do zrealizowania. Od czegóż jednak spryt kobiecy? Dydona kazała pociąć skórę olbrzymiego byka na wąskie paseczki i wewnątrz tego terenu założyła osadę. Nazywano ją „Nowe miasto” – po fenicku Qart Hadasht – stąd nazwa Kartagina.

– Skąd masz takie wiadomości? – spytał zdziwiony Henryk.

– Z wykopalisk – odparował Jan, na co Andrzej zachichotał złośliwie.

Zmieszany nieco Henryk postanowił zmienić niewygodny dla własnej erudycji temat.

– A to sprytna baba, ta Dydona! No, a co było dalej?

– Parę wieków później Kartagina stała się potęgą zagrażającą imperium rzymskiemu. Nic dziwnego, stąd do Sycylii jest chyba nie więcej jak sześćdziesiąt kilometrów. To była sól w oku dla takiej potęgi jak Rzym mający ambicję panować nad całym basenem Morza Śródziemnego. Kartagińczycy stworzyli potężną flotę i łupili statki rzymskie. Mieli także znakomitego wodza, Hannibala, który zorganizował małą, ale groźną armię pancerną, czyli oddziały wojowników na słoniach. W takiej sytuacji Rzymianie postanowili pokonać Kartaginę.

– Ale Hannibal ich zaskoczył – przerwał z ożywieniem Andrzej. – Przeprawił się na drugą stronę morza i przez Alpy dostał się na Półwysep Apeniński. Rozbił fantastycznym manewrem słynne legiony pod Cannes, to było w 216 roku przed naszą erą.

– Raczej przed narodzeniem Chrystusa, ty bezbożniku – zaoponował Henryk.

Jan postanowił zażegnać sprzeczkę na stopniach świątyni.

– Gdyby nie gęsi, to inaczej potoczyłaby się historia.

– Jakie znów gęsi? – zdziwił się Henryk.

– Hannibal natychmiast po bitwie błyskawicznie dotarł pod mury Rzymu. Mieszkańcy miasta byli przekonani, że Fenicjanin poniesie klęskę, i za wcześnie zaczęli oblewać zwycięstwo. Spali w najlepsze i tylko gęsi na Kapitolu obudziły straże, które zamknęły w ostatnim momencie bramy.

– Stąd wywodzi się znane: Hannibal ante portas – dorzucił Andrzej. – Zupełnie jak w naszej sytuacji, siedzimy przed drzwiami i nie możemy wejść do środka tego kościoła. Wewnątrz na pewno jest chłodniej niż tutaj.

Henryk machnął ze zniecierpliwieniem ręką i zwrócił się do Jana.

– No, ale w końcu Rzymianie tu przybyli. Te ruiny o tym świadczą.

– Zgadza się, ale nie natychmiast. Kilkanaście lat przygotowywali się do następnej wojny. Chyba bali się Hannibala i nie bardzo mieli ochotę przeprawiać się przez morze. Był taki senator, Pliniusz Starszy albo Młodszy, nie pamiętam który, każde swe wystąpienie w Senacie kończył: „A Kartaginę trzeba zniszczyć!”. W końcu dali się przekonać. Rozbudowali flotę, znaleźli także sposób na słonie.

– Ciekawe jaki? – zainteresował się Henryk.

– Bardzo prosty. Przekupili Berberów, którzy mieszkali na tych terenach jeszcze przed Fenicjanami i zapewne wykorzystywali słonie do różnych prac. Przypuszczalnie to oni prowadzili te wozy bojowe do walki. Rzymianie wylądowali niedaleko Tunisu i w bitwie pod Zamą wzięli odwet na Hannibalu. Ale ostatecznie pokonali wroga w 149 roku przed Chrystusem w tak zwanej trzeciej wojnie punickiej. Wymieniam tę datę, bo w tymże roku zwycięski konsul Scypion, zwany później Afrykańskim, zrównał, zgodnie z decyzją Senatu, Kartaginę z ziemią. Miasto zostało częściowo odbudowane przez Juliusza Cezara, ale najwspanialsze zabytki kultury punickiej zostały bezpowrotnie zniszczone. Nastał okres panowania rzymskiego, zwany Pax Romana, który trwał aż do piątego wieku czasów nowożytnych, stąd liczne ślady kultury rzymskiej.

Tak rozprawiając o historii, wędrowcy dotarli do otoczonej ruinami zatoczki. Zmęczeni upałem rzucili się z marszu do morza. Z wody podziwiali piękny widok na pałac prezydencki, położony na wysokim wzgórzu nad zatoką. Ruiny okazały się pozostałościami łaźni Marka Antoniusza, wielkiego rywala Juliusza Cezara. Kąpiel dodała trochę ochłody, więc weszli na teren byłej łaźni, by zrobić kilka zdjęć. Nie wiadomo skąd zjawił się młody Tunezyjczyk, wołając, że teren jest dziś zamknięty dla zwiedzających.

– A pan co tu robi? – zapytał go obcesowo Andrzej.

Tunezyjczyk zaperzył się.

– Ja tu jestem strażnikiem! – Po czym wyciągnął legitymację i dodał: – Tutaj fotografowanie jest wzbronione.

Turyści obejrzeli legitymację ze zdjęciem. Dokument był wypisany po arabsku i niewiele im mówił.

Andrzej uśmiechnął się ironicznie.

– Facet pokazuje nam pewnie bilet miesięczny i szuka frajerów. Idziemy stąd.

– Poczekaj moment – powstrzymał go Jan i wręczył krajowcowi pół dinara.

Ten skwapliwie wziął monetę.

– Dobrze, możecie tu pochodzić – zgodził się wspaniałomyślnie.

Jan poczęstował strażnika polskim papierosem i okazało się, że zdjęcia też można robić.

– Widzicie, każdego można przekupić. Trzeba tylko znać cenę – skomentował z uśmiechem.

 

Pełni wrażeń, ale spragnieni i głodni wrócili do Tunisu. Zadziwiła ich pustka na ulicach, czasem przejechał jakiś samochód lub przemknął spiesznie przechodzień. Żar bił od budynków, chodników i asfaltu. Jedyne życzenie to napić się czegoś mokrego i zimnego. A potem zjeść. A tu niespodzianka. Wszystkie, tak liczne przecież, kafejki i restauracje arabskie były zamknięte. Miasto sprawiało wrażenie wymarłego. Zapytali jakiegoś przypadkowego przechodnia, co się dzieje. Okazało się, że dzisiaj zaczęło się dwudniowe „święto barana”. Tak przynajmniej zrozumieli pośpieszne wyjaśnienia. Każda rodzina arabska zabija tego dnia barana i ucztuje. Wielkie żarcie!

Wściekli z głodu i zmęczenia dowlekli się do hotelu. Świadomość, że za każdymi zamkniętymi drzwiami siedzą ludzie i ucztują, była nie do zniesienia. Oni nie mieli nawet kawałka chleba, nikt ich nie uprzedził o jakimś święcie, podczas którego nie funkcjonuje handel, sieć gastronomiczna, a nawet komunikacja miejska.

Impulsywny Andrzej wpadł w czarny nastrój. Osowiały położył się na łóżku i głośno złorzeczył. Henryk jednak nie poddawał się. Wyciągnął grzałkę i zrobił herbatę. Po chwili położył na stół konserwę.

– Częstujcie się, panowie. Trzeba tylko otworzyć.

Jan nie chciał być gorszy i postawił na stole butelkę whisky. Lepsze to niż herbata w taki upał. Zwłaszcza że w lodówce hotelowej był, o dziwo, lód.

Na