Tron Jagiellonów - Szymon Jędrusiak - ebook + audiobook + książka

Tron Jagiellonów ebook i audiobook

Szymon Jędrusiak

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gra o polski tron w nowej powieści historyczno-sensacyjnej z czasów Jagiellonów.

Na tle burzliwych wydarzeń początków XV wieku — soboru w Konstancji, wojen husyckich, zmagań z Zakonem Krzyżackim — poznajemy bohaterów epoki, w tym rycerza Zawiszę Czarnego, wplątanych w spisek, który po śmierci Władysława Jagiełły ma osadzić na polskim tronie potomka rodu Hohenzollernów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 548

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 16 min

Oceny
4,5 (57 ocen)
36
16
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TonderasiaA

Nie oderwiesz się od lektury

Intryga tak złożona, że nie wolno pominąć nawet zdania i tak doskonała, że nic pomijać nie masz ochoty. Ani jednego zbędnego słowa. Świetny rys historyczny, fantastyczne opisy. Jeśli dodasz do tego wyszukiwanie informacji o poszczególnych postaciach historycznych pojawiających się w fabule, to doskonalszej lekcji historii nie można sobie wyobrazić.
00
Boguslawa-55

Dobrze spędzony czas

Słuchanie tej powieści w jak zwykle znakomitej interpretacji pana Filipa Kosiora było bardzo przyjemną rozrywką.
00
Nomak23

Dobrze spędzony czas

Całkiem przyjemnie się czyta.
00
FannyBrawne

Nie polecam

Bardzo słaba pozycja. Nudna, intryga mało porywająca, całość opisana głównie przez ekspozycję, przez co postacie nie mają charakterów. Do tego absurdy w rodzaju robienia bękarta z narzeczonego Jadwigi Jagiellonki lub dorabianie syna Jagielle i Granowskiej.
00
julrihnavy

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura, wybitna interpretacja lektora. Gorąco polecam.
00

Popularność




Pro­log

PRO­LOG

Zima roku Pań­skiego 1423

Od świtu prze­mie­rzali wyso­ko­pienny nie­pod­szyty grąd, mar­twy od mrozu lodowy gąszcz dębów, buków, gra­bów i jodeł. Do butów przy­mo­co­wali owalne wikli­nowe obrę­cze wypeł­nione ple­cionką z gru­bego rze­mie­nia. Kru­szyli nimi twardą śnieżną pokrywę – raz szarą jak wil­cze futro, to znów skrzącą się milio­nami dia­men­to­wych okru­chów. Na grzbie­tach mieli kożu­chy, a na gło­wach bara­nie czapy. Mimo to zimne powie­trze prze­ni­kało ich na wskroś.

Pro­wa­dził Izbor. Po raz pierw­szy, odkąd zamiesz­kał w osa­dzie, zabrał ze sobą pomoc­nika. Miał jesz­cze dość sił, by napiąć łuk, ale czuł, że sam zdo­by­czy nie oprawi i nie donie­sie do wio­ski. Wie­śniacy uwa­żali go za obcego, patrzyli nań krzywo, mimo to cho­dził wczo­raj od chaty do chaty w poszu­ki­wa­niu ochot­ni­ków. Zdol­nych do rusze­nia na polo­wa­nie zostało nie­wielu. W końcu zgło­sił się Jurand, który teraz trzy­mał się dwa kroki z tyłu. Chło­pak był młody, miał wię­cej sił niż inni. Ucho­dził za spraw­nego cie­ślę, ale słabo znał się na zwie­rzy­nie. Żona kazała mu iść. Źle życzyła Izbo­rowi, miała jed­nak ten sam powód co stary myśliwy, by zapo­mnieć o ura­zach. Był to głód.

Takiej zimy jak ta ludzie tu nie pamię­tali. Od mrozu pękały w lesie drzewa, wymie­rały wychu­dzone zwie­rzęta. Klę­ska zaczęła się już latem, kiedy powo­dzie zalały pola, zagrody i spi­chle­rze. Potem nastała jesz­cze bar­dziej mokra jesień. Poto­piły się krowy i świ­nie wypa­sane w zagłę­bie­niu na gro­dzo­nych leśnych pola­nach. Zapa­sów z zeszło­rocz­nych zbio­rów nie star­czyło. Na domiar złego wielką plagą przy­szły myszy i wyżarły ziarno prze­zna­czone na wio­senny siew. Głód i wil­goć spro­wa­dziły na ludzi naj­roz­ma­it­sze cho­roby.

Nastał marzec, a zima nie odpusz­czała. Świat na kilka dni zasło­niły obfite śnie­życe, po nich zaś, miast odwilży, zapa­no­wały jesz­cze surow­sze mrozy. Żeby prze­żyć, ludzie jedli żołę­dzie i korę.

Córka Izbora była przy nadziei; roz­wią­za­nie powinno nastą­pić wcze­snym latem, mimo to tar­gały nią bóle, jakby już miała rodzić. Stary wie­dział, że jeśli niczego nie upo­luje, jego córka umrze. Umrą też cie­śla, który z nim szedł, jego żona i troje ich dzieci. I może nikt w wio­sce nie prze­żyje. Potrze­bo­wali mięsa, które postawi na nogi męż­czyzn, pozwoli prze­trwać kobie­tom i dzie­ciom.

Szczę­ście im sprzy­jało. Już po godzi­nie natra­fili na poru­szony śnieg. Izbor roz­po­znał miej­sce żeru: zwie­rzęta grze­bały tu kopy­tami w poszu­ki­wa­niu krze­win i poro­stów. Kil­ka­na­ście kro­ków dalej, pod roz­ło­ży­stym sta­rym dębem, męż­czyźni odkryli lego­wi­sko – obszerną podłużną nieckę wyto­pioną w śniegu aż do gołej ziemi.

Jurand spoj­rzał pyta­jąco na Izbora.

– Jeleń – orzekł stary.

Wstą­piła w nich otu­cha, żwa­wym kro­kiem ruszyli tro­pem zwie­rzyny.

Ale nie tylko oni wal­czyli o prze­trwa­nie. Lasy, zwłasz­cza w pobliżu ludz­kich osad, prze­mie­rzały stada głod­nych wil­ków, goto­wych rzu­cić się nawet na idą­cych w gru­pie myśli­wych. Izbor niósł łuk myśliw­ski, a Juran­dowi przy­tro­czył do ple­ców małą kuszę na wilki. Teraz kazał mu ją przy­go­to­wać do strzału.

Obawy wkrótce się potwier­dziły. Za pierw­szym pasmem grądu do śla­dów jele­nia dołą­czyły nowe, uło­żone w jed­nej linii – duże, wydłu­żone, przed­nie pazury odci­śnięte w śniegu wyraź­niej niż boczne.

– Wilki – mruk­nął Izbor.

– Widzę jed­nego… – Jurand kuc­nął, by przyj­rzeć się tro­pom.

– Tak idzie wataha. Pierw­szy wilk pro­wa­dzi, a następne sta­wiają łapy w jego śla­dzie.

– Może to ryś?

Izbor pokrę­cił głową. Rysie to koty, cho­wają pazury, gdy idą po śniegu. Stary chciałby się mylić, bo rysie polują samot­nie, ofiarę zako­pują w śniegu albo wcią­gają na drzewo. Rysiowi mogliby pode­brać zdo­bycz, a po wil­kach zostaną tylko krwawe strzępy na śniegu.

– Wilki – powtó­rzył.

Szli tak jesz­cze pół mili. Jurand czuł ból w całym ciele. Głód szar­pał nim od środka, mię­śnie drżały. Choć nie był myśli­wym, wie­dział, że nie mają szans z wygłod­nia­łym sta­dem. Dal­sza wędrówka to sza­leń­stwo. Pomrą tu z głodu, a zwie­rzęta roz­szar­pią ich ciała i roz­wloką kości. Ogar­nął go tak silny lęk, że zabra­kło mu tchu, osu­nął się na kolana.

Izbor jed­nak tego nie widział. Parł naprzód, nie odwra­ca­jąc głowy. Ale i on, uszedł­szy jesz­cze pół sta­ja­nia, przy­sta­nął. Chwilę wpa­try­wał się w śnieg wydep­tany wokół mło­dych drze­wek. Potem odwró­cił głowę, poszu­kał wzro­kiem towa­rzy­sza i kilka razy nie­zdar­nie zagar­nął do sie­bie powie­trze gru­bym od futra ramie­niem.

– Bóg nam sprzyja! – zawo­łał, gdy Jurand w końcu się do niego dowlókł. – W tym miej­scu żero­wały sarny. Wilki ponie­chały jele­nia i poszły za sta­dem.

Myśliwy jesz­cze raz pochy­lił się nad tro­pem. Prze­tarł oczy załza­wione od mrozu i ośle­pia­ją­cej bieli. Samiec czy samica? Odci­ski kopyt były tu wyraźne, sze­ro­kie i głę­bo­kie.

– Byk! – oznaj­mił rado­śnie.

Przed wyj­ściem z wio­ski Izbor modlił się o samca, bo taki łup wart był trudu i ponie­sie­nia kary, jeśli kłu­sow­nic­two by się wydało. Mięsa star­czy­łoby dla całej osady. Zosta­łyby też skóra, którą można by dobrze sprze­dać, i poroże.

Liczył także, że uda mu się zdo­być dla córki cudowną kostkę Świę­tego Huberta – chrząstkę z serca jele­nia, w kształ­cie krzyża, która sprosz­ko­wana i podana cię­żar­nym kobie­tom czyni cuda.

Wzmoc­nieni nadzieją szli za tro­pem kilka godzin, aż zna­leźli się na otwar­tej prze­strzeni: sze­ro­kim na dwa sta­ja­nia pasie mokra­deł, teraz usta­lo­nych mro­zem. Zaczęło wiać. Trop wiódł pro­sto do roz­cią­ga­ją­cego się za bagnami gęsto pod­szy­tego, pod­mo­kłego boru, zamknię­tego z trzech stron sze­ro­kim poto­kiem zwa­nym przez tutej­szych Czar­cią Wodą. To prze­klęty las, usiany topie­li­skami i bez­den­nymi mocza­rami, pra­stare cmen­ta­rzy­sko wam­pi­rów, strzyg, upio­rów i róż­nych sił nie­czy­stych. Nawet pod­czas wojen, któ­rych na tych zie­miach nie bra­ko­wało, ludzie woleli zgi­nąć od wro­gich mie­czy, niż chro­nić się w tym plu­ga­wym zakolu. Jak sięga ludzka pamięć, nikt stam­tąd cały nie wyszedł. Kie­dyś kilku śmiał­ków zapu­ściło się na bagna. Wypili kwartę wódki i ruszyli przed sie­bie. Maca­jąc dłu­gimi żer­dziami zdra­dziec­kie wody, parli naprzód. I słuch po nich zagi­nął.

Jurand sły­szał tylko o jed­nym drwalu, który wró­cił. Pobłą­dził zimą, dawno temu. Spę­dził za bagnami całą noc. Ledwo uszedł sto kro­ków – opo­wia­dał po powro­cie – a już się go cze­piały jakieś kosmate ramiona. Ciche wycie nio­sło się tam nisko ziemi jak mgła, krew ska­py­wała z koron drzew do oczu, gdy tylko czło­wiek uniósł głowę, by w nie­bie poszu­kać ratunku. Kilka dni póź­niej rozum mu cał­kiem odjęło i stra­cił mowę.

– Przez bagna nie idę! – wydy­szał cie­śla.

– Las jest gęsty. – Izbor chwy­cił go za ramiona i mocno nim potrzą­snął. – Rogacz prędko będzie nasz! Zrób znak krzyża. Prze­go­nisz czarty. W imię Ojca i Syna…

– Nie pójdę!

Mróz i wiatr prze­mie­niły ich twa­rze w sztywne maski. Bolały, jakby je obito kijami.

– Sam nie wró­cisz. – Izbor mówił z coraz więk­szym tru­dem. Zdrę­twiałe usta odma­wiały posłu­szeń­stwa. – Wybie­rasz śmierć.

Jurand pokrę­cił głową. Chciał jesz­cze coś rzec, ale wydo­był się z niego tylko jęk.

– Idź do dia­bła! – Izbor pchnął mło­dego cie­ślę, tak że ten zato­czył się do tyłu i ude­rzył ple­cami o pień drzewa, a potem wyczer­pany osu­nął się w zaspę.

Myśliwy odwią­zał od butów wikli­nowe obrę­cze. Cisnął nimi w sku­lo­nego pod drze­wem towa­rzy­sza. Ruszył sam przez skute lodem mokra­dła. Pokrywa śniegu była tu cienka, śli­zgał się co kilka kro­ków, z tru­dem utrzy­mu­jąc rów­no­wagę. Musiał jak naj­szyb­ciej poko­nać zamar­z­nięty odci­nek. Wiatr się nasi­lił. Mroźne powie­trze dła­wiło go i paliło w krtani.

Wresz­cie zna­lazł się po dru­giej stro­nie. Uczy­nił znak krzyża i ruszył za tro­pem w głąb boru. Las szybko gęst­niał. To dobrze. Idąc po śla­dach, Izbor domy­ślił się, że jeleń nie­sie obszerny wie­niec. Myle­nie tro­pów, zwo­dze­nie, klu­cze­nie w gęstwi­nie musiało kosz­to­wać byka sporo wysiłku.

Myśliwy zoba­czył zwie­rzę kilka pacie­rzy póź­niej. Dzie­liło ich zale­d­wie kil­ka­na­ście sążni. Olbrzymi pło­wo­brą­zowy samiec z potężną grzywą na karku i roz­ło­ży­stym poro­żem. Dzie­sią­tak! Wysoki w kłę­bie jak naj­więk­szy rumak. Zmę­czony jeleń roz­warł chrapy, zastrzygł uszami i ruszył dalej w głąb boru. Już dawno wyczuł w myśli­wym śmier­tel­nego wroga.

W Izbora wstą­piły nowe siły. Zdjął z ple­ców łuk, z koł­czana dobył strzałę. Zapo­mniał o strzy­gach, czar­tach i dia­błach. Chciał dopaść zwie­rzę, wykroić z niego tyle mięsa, ile zdoła unieść.

Zro­bił kilka szyb­kich kro­ków, gdy nagle ujrzał… pniak. Pozo­sta­łość po świeżo ścię­tym drze­wie. Ścię­tym ludzką ręką, nisko, tuż przy kar­pie. A potem jesz­cze jeden i jesz­cze jeden. Prze­ra­ził się, że postra­dał zmy­sły. Że ma zwidy, że sza­tan zbeł­tał mu umysł.

Chwilę póź­niej wyło­niła się przed nim nie­wielka polana. Kilka razy prze­cie­rał obo­lałe od śnież­nego bla­sku powieki, bo nie mógł uwie­rzyć w to, co widzi.

Na środku polany stała chata.

A raczej niski paster­ski sza­łas wiel­ko­ści budy łazieb­nej, z pochy­łym dachem sty­ka­ją­cym się nie­mal z zie­mią, kry­tym gałę­ziami i korą. Myśliwy obszedł go ostroż­nie, żegna­jąc się co chwila i mam­ro­cząc zdro­waśki. Chata miała tylko jedno okno, od wschodu, zasło­nięte okien­nicą. Wcho­dziło się od połu­dnia.

Stary chwilę stał bez ruchu. Nasłu­chi­wał. Z wnę­trza nie dobie­gał żaden dźwięk. Nad chatą nie uno­sił się dym. W obej­ściu nie dostrzegł świe­żych śla­dów. Niskie, sze­ro­kie, pra­wie kwa­dra­towe drzwi do połowy tonęły w śniegu.

Izbo­rowi prze­szła przez głowę myśl, że skoro chata jest opusz­czona, to może wyko­rzy­sta ją jako scho­wek. Przy­wle­cze tu jele­nia, kawa­łek po kawałku, mięso będzie bez­pieczne przed wil­kami. Kilka razy przyj­dzie po nie z wio­ski, może nawet zabie­rze wąskie sanie, które zmiesz­czą się mię­dzy drze­wami.

Zdjął ręka­wice, wsu­nął palce w wąską szparę pomię­dzy okien­nicą i ścianą i pocią­gnął do sie­bie. Roz­le­gło się krót­kie skrzyp­nię­cie. Pocią­gnął jesz­cze raz, moc­niej. Okien­nice nieco się uchy­liły.

Oparł lewą dłoń o sze­roką deskę tkwiącą nad oścież­nicą, pochy­lił głowę, zaparł się sto­pami głę­boko w śniegu i mocno cią­gnąc do sie­bie, kru­szył lód osia­dły na zawia­sach. Gdy okien­nica roz­warła się już na tyle, że można było zaj­rzeć do środka, pod­niósł wzrok.

Nie od razu zro­zu­miał, co widzi. W załza­wio­nych od mrozu oczach zama­ja­czył straszny obraz. Dopiero po chwili z zaci­śnię­tego gar­dła Izbora wydo­był się ochry­pły krzyk. A potem myśliwy, napie­ra­jąc gwał­tow­nie ramie­niem, zdo­łał zawrzeć okien­nicę. Serce waliło mu jak osza­lałe. Poczuł ukłu­cie w pier­siach. Nie miał siły ucie­kać. Osu­nął się na kolana. Wie­dział, że jeśli upad­nie na twarz, będzie zgu­biony. Ostat­nim wysił­kiem woli przy­warł ple­cami do ściany chatki.

Część I

Dzie­sięć lat wcze­śniej

Roz­dział 1

1

Jesień roku Pań­skiego 1413

Ottona Sza­frańca dzie­liło od Lüneburga zale­d­wie kilka mil. Był w dro­dze ósmy dzień. Pie­skowa Skała, Kra­ków, Wro­cław, Ber­lin – okropna wyprawa. Już na Ślą­sku roz­glą­dał się nie­spo­koj­nie. Po prze­kro­cze­niu gra­nicy Rze­szy podró­żo­wał tylko za dnia, naj­bez­piecz­niej­szymi trak­tami, a i tak miał plecy sztywne ze stra­chu. Znał nie­miec­kie drogi bar­dzo dobrze, ale dotych­czas poru­szał się po nich ze zbroj­nym oddzia­łem u boku.

Tym razem nie zabrał nikogo, nawet naj­bar­dziej zaufa­nych ludzi. Nie chciał, by kto­kol­wiek dowie­dział się o tej podróży, a już zwłasz­cza jego stry­jo­wie, Piotr i Jan Sza­frań­co­wie, czy jego ciotka, piękna Kon­stan­cja.

Gdy szary świt prze­szedł w jasny pora­nek, gości­niec zaroił się od podróż­nych. Na hory­zon­cie zama­ja­czyły mury Lüneburga. Otton wresz­cie poczuł się bez­piecz­nie. Ode­tchnął z ulgą.

Ze zmę­cze­nia i nie­wy­spa­nia ledwo trzy­mał się w sio­dle. A za kilka godzin cze­kała go naj­waż­niej­sza roz­mowa w jego mło­dym, bo led­wie dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nim, życiu. Ryso­wała się przed nim jasna, wspa­niała przy­szłość, lecz by w nią wkro­czyć, musiał prze­ko­nać do swego planu pewną wpły­wową osobę.

Wiele ryzy­ku­jąc, prze­był taki szmat drogi, by spo­tkać się z Jor­da­nem Ple­sko­wem – do nie­dawna bur­mi­strzem Lubeki oraz, co się z tym ści­śle wią­zało, prze­wod­ni­czą­cym Hanzy, naj­więk­szej orga­ni­za­cji kupiec­kiej świata.

W wyniku poli­tycz­nych intryg swych prze­ciw­ni­ków Jor­dan Ple­skow utra­cił dawną pozy­cję. Wygnany z Lubeki, osiadł tym­cza­sowo w Lüneburgu. Wciąż jed­nak cie­szył się powa­ża­niem naj­więk­szych nie­miec­kich rodów, nie wyłą­cza­jąc ksią­żąt i króla. Wszy­scy bowiem żywili prze­ko­na­nie, że prę­dzej czy póź­niej Ple­skow wróci na szczyt Hanzy.

Otton był jego oczami i uszami w Pol­sce. Znali się od lat. Sza­fra­niec nie tylko sam doryw­czo parał się kupiec­twem, lecz także – z racji pocho­dze­nia i pozy­cji stry­jów – orga­ni­zo­wał innym prze­strzeń do zyskow­nego han­dlu, czer­piąc z tego nie­małe dochody. Z roku na rok sta­wał się dla Ple­skowa, jed­nego z naj­po­tęż­niej­szych kup­ców Rze­szy, coraz cen­niej­szy, Ple­skow zaś dla Ottona – coraz hoj­niej­szy.

Na wygna­niu Jor­dan Ple­skow zna­lazł się na ubo­czu wiel­kiej poli­tyki, więc jego głów­nym celem stało się utrzy­ma­nie ludzi w prze­ko­na­niu, że warto z nim współ­pra­co­wać. Jak pro­rok cudu, tak on potrze­bo­wał zna­czą­cego suk­cesu, cze­goś naprawdę spek­ta­ku­lar­nego, co pozwo­li­łoby mu odzy­skać utra­cony pre­stiż.

I wła­śnie z takim pomy­słem – eks­cy­tu­ją­cym pro­roc­twem z gwa­ran­cją speł­nie­nia – przy­był do niego Otton Sza­fra­niec.

Wcze­snym ran­kiem Otton sta­nął przed główną bramą opa­sa­nego solid­nym murem Lüneburga. Naj­wi­docz­niej tra­fił na dzień tar­gowy, bo wszę­dzie kłę­biły się tłumy. Gdyby nie oko­licz­no­ści i nie­chęć do zwra­ca­nia na sie­bie uwagi, krzy­kami i kop­nia­kami prze­biłby się jakoś przez tę ciżbę, ale teraz nie pozo­sta­wało mu nic innego, jak posu­wać się powoli w rzece ludzi, koni, bydła i wozów. Trwało to nie­zno­śnie długo, bo straż­nicy sta­ran­nie kal­ku­lo­wali war­tość wwo­żo­nego towaru i od razu nali­czali cło. Smród docho­dzący z fosy opły­wa­ją­cej mury sta­wał się coraz bar­dziej dokucz­liwy.

W końcu Otton zna­lazł się za bramą, gdzie oto­czyła go banda dzie­cia­ków, bosych, czar­nych od brudu niczym smo­la­rze. Każdy chciał mu słu­żyć: coś sprze­dać, zapro­wa­dzić go do noc­le­gowni albo gospody. Opę­dziw­szy się od nich, podą­żył wybru­ko­waną ulicą wio­dącą od bramy na główny plac. Dum­nie pro­wa­dził wierz­chowca, a jego gęste, jasne pukle roz­rzu­cone na ramio­nach przy­cią­gały nie­wie­ście spoj­rze­nia.

Ale nie od razu skie­ro­wał się na rynek. Za kościo­łem św. Michała skrę­cił w prawo w prze­cznicę rów­nie sze­roką jak główny trakt, by odpo­cząć w gospo­dzie, w któ­rej zatrzy­mał się poprzed­nim razem. Dobrze zapa­mię­tał drogę. Kil­ka­na­ście kro­ków dalej nad pół­ko­li­stym łukiem bramy dostrzegł zna­jomy szyld: pod­wie­szoną pro­sto­pa­dle do ściany deskę z nie­zdar­nie nama­lo­wa­nymi łożem i balią.

Mieli wolną izbę. Otton zamó­wił kąpiel, by zmyć z sie­bie smród z podróży, i cyru­lika. Kilka godzin póź­niej czy­sty, gładko ogo­lony, naje­dzony i ubrany w modne obci­słe spodnie i kubrak z suto marsz­czo­nymi ręka­wami ruszył w dal­szą drogę.

Wszyst­kie kamie­nice ota­cza­jące główny plac były wąskie i miały co naj­mniej trzy kon­dy­gna­cje. To zro­zu­miałe: każdy bogaty miesz­cza­nin chciał mieć wyj­ście wprost na rynek. To sprawa pre­stiżu, tak jak dla ryce­rza posia­da­nie zamku. Otton z łatwo­ścią odszu­kał wzro­kiem dom Ple­skowa. Usy­tu­owany we wschod­niej pie­rzei, tuż przy ratu­szu, miał nawet numer wybity w bia­łym mar­mu­rze nad fron­to­wym wej­ściem: czter­dzie­ści cztery. Otton długo się w niego wpa­try­wał. Dobry omen pokrze­pił go na duchu.

Nie­ru­cho­mość nale­żała wcze­śniej do żydow­skiego kupca. Nikt nie rozu­miał uporu, z jakim Ple­skow dążył do jej prze­ję­cia. Urzą­dził praw­dziwy pokaz siły dla miej­sco­wych boga­czy, han­dla­rzy solą, bo głów­nie tym towa­rem tu się obra­cało. Ple­skow udo­wod­nił im, że jest zręcz­nym gra­czem. W zale­d­wie rok, wyko­rzy­stu­jąc prze­wagę finan­sową, a także roz­le­głe kon­takty kupiec­kie i poli­tyczne, dopro­wa­dził Żyda do cał­ko­wi­tej ruiny. Dopiero gdy ten przed nim klę­czał i w poni­że­niu bił pokłony, Ple­skow oka­zał wspa­nia­ło­myśl­ność, kupu­jąc kamie­nicę za jedną trze­cią war­to­ści. A mógł prze­jąć ją za darmo. Żyd opu­ścił Lüneburg zruj­no­wany i upo­ko­rzony lito­ści­wie rzu­co­nym mu ochła­pem.

Otton Sza­fra­niec sta­nął przed potęż­nymi dębo­wymi drzwiami zabez­pie­czo­nymi ozdobną żela­zną kratą. Pomy­ślał, że Ple­sko­wowi naj­wy­raź­niej przy­było wro­gów, bo zaczął dbać o bez­pie­czeń­stwo.

Zako­ła­tał do drzwi.

Otwo­rzyła mu nie­wia­sta w kwie­cie wieku, niska, przy­sa­dzi­sta, z czar­nymi locz­kami nad czo­łem. Otton widział ją po raz pierw­szy. Wydała mu się nazbyt szy­kow­nie odziana jak na słu­żącą. Nie była żoną, bo Ple­skow nie miał żony i nie oże­nił się od ostat­niej wizyty, to ponad wszelką wąt­pli­wość. Nie była też jego kochanką ani sio­strą.

Kobieta zapro­siła przy­by­sza do środka. Powio­dła go przez sień i scho­dami w górę na pierw­sze pię­tro, a potem wpro­wa­dziła do głów­nej kom­naty. Wnę­trze było urzą­dzone nie­zwy­kle skrom­nie. Wzdłuż ścian stały ławy przy­kryte kobier­cami, a pod każdą z nich znaj­do­wała się skrzy­nia. Jak twier­dził Ple­skow, trzy­mał tam naj­cen­niej­sze rze­czy zabrane w pośpie­chu z domu w Lubece. Doraź­ność wystroju była wręcz osten­ta­cyjna. W tej samej izbie Ple­skow przyj­mo­wał ksią­żąt Rze­szy, poka­zu­jąc w ten spo­sób, że na wygna­niu w Lüneburgu zamie­rza pozo­stać krótko. Nie roz­pa­ko­wuje skrzyń, bo prze­cież zaraz będą łado­wane na wozy i pojadą z powro­tem do Lubeki.

Pod oknem stał masywny stół z lśnią­cym dębo­wym bla­tem i nogami w for­mie bogato rzeź­bio­nych bocz­nych ścian. Na pyta­nie o ten detal Ple­skow także miał gotowe wyja­śnie­nie: oto mebel do roz­mów albo posiłku prze­zna­czony tylko dla dwóch osób szcze­rze patrzą­cych sobie w oczy. Każdy, kto zechciałby dosiąść się z boku, ska­załby się na nie­wy­godę.

W ścia­nach pokoju znaj­do­wały się otwarte, wykoń­czone ostrym łukiem wnęki z pół­kami, na któ­rych stały książki. Dzie­siątki, setki ksią­żek. Jak w klasz­tor­nej biblio­tece. Ani jed­nego tale­rza, kubeczka, żad­nego ozdob­nego szkła. Tylko książki.

Roz­warły się drzwi i do pokoju wszedł Jor­dan Ple­skow.

Otton z ulgą skon­sta­to­wał swo­bodny i zara­zem szy­kowny strój gospo­da­rza. Drogi ciem­no­szary aksa­mitny kubrak nie był zapewne jego domo­wym stro­jem, miał raczej wyra­żać sza­cu­nek dla gościa. To dobry znak.

Ple­skow, który lubił Ottona, przy­wi­tał go ser­decz­nie. Ucie­szył się, gdy otrzy­mał list zapo­wia­da­jący nagłą wizytę. Intu­icja pod­po­wia­dała mu, że kryje się za nią coś wyjąt­ko­wego.

Ta sama nie­wia­sta, która wcze­śniej otwo­rzyła Otto­nowi drzwi, poja­wiła się ponow­nie i posta­wiła na stole karafkę z winem i dwie szkla­nice z ozdob­nego szkła.

– Wypijmy za twoją szczę­śliwą podróż! – Gospo­darz wzniósł toast. – Jecha­łeś sam? To nie lada odwaga w tych cza­sach.

Ple­skow wypy­ty­wał gościa o podróż i zdro­wie, dając mu do zro­zu­mie­nia, że go sza­nuje i trak­tuje jak rów­nego sobie. Otton zaś przyj­mo­wał jego aten­cję jako coś oczy­wi­stego, co mu się słusz­nie należy. Wpraw­dzie mająt­kiem nie mógł się rów­nać z Ple­skowem, był też od niego dużo młod­szy, ale prze­cież ród Sza­frań­ców, do któ­rego się zali­czał, zde­cy­do­wa­nie prze­wyż­szał zna­cze­niem patry­cju­szow­ską rodzinę Ple­skowów.

Po wymia­nie obo­wiąz­ko­wych kom­ple­men­tów i uprzej­mo­ści zapa­dła chwila ciszy. Szybko prze­rwał ją gospo­darz:

– Ad rem, przy­ja­cielu! Mów, co cię spro­wa­dza. W liście byłeś bar­dzo tajem­ni­czy.

Otton od razu prze­szedł do sedna, zwra­ca­jąc się do gospo­da­rza w poufa­łym tonie:

– Dostojny panie, chciał­bym cię namó­wić do udziału w pew­nym… przed­się­wzię­ciu. Wiele znoju i duże ryzyko, ale zyski trudne do wyobra­że­nia. Nie spo­sób tego porów­nać z czym­kol­wiek, co razem prze­szli­śmy.

Od samego początku ich zna­jo­mo­ści trak­to­wali się jak przy­ja­ciele, wspól­nicy, nawet w cza­sach, gdy Ple­skow odgry­wał ważną rolę w Han­zie, a Otton dopiero wcho­dził w doro­słe życie.

– Jakież to zyski mnie cze­kają?

– Wła­dza, sława i pie­nią­dze, dużo pie­nię­dzy.

– A cie­bie?

– To samo. Oprócz sławy.

Ple­skow ujął karafkę i napeł­nił obie szkla­nice do połowy.

– Co mogę dla cie­bie zro­bić?

– To doty­czy mojego kraju. A wła­ści­wie… króla. Ten poga­nin, Litwin, pro­wa­dzi nas na zatra­ce­nie…

Ple­skow wes­tchnął. Otton na to nie zwa­żał.

– Mierzi mnie myśl – mówił dalej – że dyna­stia… uwa­rzona z jego pogań­skiej krwi roz­sią­dzie się na pol­skim tro­nie na wieki. A jeśli nic nie zro­bimy, tak wła­śnie się sta­nie.

– Powie­dzia­łeś: „nic nie zro­bimy”? – Kupiec ze zdzi­wie­niem cof­nął głowę. – A co my możemy zro­bić?

– Zamie­rzam się go pozbyć!

– Jagiełły? I do mnie z tym przy­cho­dzisz? – Ple­skow nie krył zdu­mie­nia i roz­cza­ro­wa­nia. – Wielu już pró­bo­wało. Czemu nie zwró­cisz się do Krzy­ża­ków? – Prze­su­nął szkla­nicę z winem po gład­kim bla­cie w stronę Ottona. – Zadzi­wiasz mnie. Prze­cież twoi stry­jo­wie dostę­pują wiel­kiego zaszczytu, sły­sza­łem, że należą do naj­bliż­szego oto­cze­nia Jagiełły. A i ty zapewne wkrótce zasią­dziesz przy kró­lew­skim stole…

Otton potrzą­snął głową.

– Sprawa jest o wiele bar­dziej zło­żona…

Ple­skow się skrzy­wił.

– Drogi Otto­nie, widzisz… gdy przy­cho­dzą do mnie kupcy i pro­po­nują jakiś inte­res czy, jak to nazwa­łeś, przed­się­wzię­cie, pro­szę, by je opi­sali. Liczą się pierw­sze trzy zda­nia. Jeśli mnie nie zain­try­gują, każę im się wyno­sić. Raus hier! A ty zaczą­łeś fatal­nie… Był­byś już za drzwiami, gdyby nie szcze­gólny afekt, jakim cię darzę. – Ple­skow kla­snął w dło­nie i zmie­nił temat. – Zjesz ze mną wie­cze­rzę.

Do kom­naty znów weszła ta sama nie­wia­sta.

– Berto, możesz poda­wać jadło. I przy­nieś nam wię­cej wina!

Kobieta otwar­cie przy­glą­dała się Otto­nowi, a potem obda­rzyła go uśmie­chem. Zwy­kła słu­żąca na coś takiego by sobie nie pozwo­liła. Otton rów­nież się uśmiech­nął. Berta nie była atrak­cyjna, ale jej śmiałe zacho­wa­nie i błysk w oku przy­pa­dły mu do gustu.

Chwilę póź­niej na stole poja­wiła się gorąca strawa. Zapach­niało imbi­rem i kmin­kiem.

– Mamy dziś potrawkę z kur­czę­cia, praw­dziwe dro­biowe comminée. Świeży kur­czak, mleko mig­da­łowe, kmi­nek, sprosz­ko­wany imbir, białe wino, bulion dro­biowy, odro­bina octu… Berto, co jesz­cze? A! Oliwa, sól i mie­lony pieprz. To na twoją cześć, Otto­nie.

Wziął kęs do ust.

– Wyborne! – Jor­dan wachlo­wał się dło­nią, żeby ostu­dzić gorące mięso w ustach. Po chwili dodał prze­pra­sza­jąco: – Na ogół zacho­wuję maniery przy stole. Wybacz, ale tak poda­nego kur­czaka po pro­stu uwiel­biam. – Upił kilka łyków wina. – Berto! W sosie zosta­wi­łaś ziarna kminku! Co sobie gość o nas pomy­śli!

Uniósł szkla­nicę w kie­runku Ottona.

– Po wygna­niu z Lubeki jakiś czas miesz­ka­łem na wsi. Wtedy pra­wie nie jadłem mięsa. Tam żywe zwie­rzę cen­niej­sze niż mar­twe. Po co jeść kury, skoro można mieć od nich setki jaj. Ale tu, w mie­ście? Jem, ile mogę.

Otton mil­czał. Wpa­try­wał się w Ple­skowa z tak zamy­ślo­nym wyra­zem twa­rzy, że ten w końcu wes­tchnął i powie­dział:

– No dobrze, opo­wiedz o tym swoim… przed­się­wzię­ciu. Nie zno­szę mil­czą­cego kom­pana przy jedze­niu. Tak więc… zamie­rzasz pozbyć się króla. Jak chcesz tego doko­nać? Dla­czego przy­cho­dzisz z tym do mnie?

Otton tylko na to cze­kał.

Mówił przez godzinę. Dopiero gdy skoń­czył, wziął się do udka kur­czę­cia. Cał­kiem osty­gło, a sos kmin­kowo-mig­da­łowy był nie­smaczny.

Roz­dział 2

2

Jesień roku Pań­skiego 1413

Gdy następ­nego dnia Jor­dan Ple­skow otwo­rzył oczy, przez szpary w okien­ni­cach sączyło się już poranne świa­tło. Docho­dziła ósma, czuł to w kościach. Późno, zazwy­czaj budził się wcze­śniej. Wszystko przez wczo­raj­sze pijań­stwo. Wysu­nął się spod koł­dry, a potem prze­krę­ciw­szy się na łóżku, oparł nogi na poduszce. Jego łoże było do połowy obu­do­wane bal­da­chi­mem, więc tylko w takim uło­że­niu mógł widzieć bel­ko­wany sufit. Dwa­na­ście dosko­nale rów­nych, gładko ocio­sa­nych belek. Wodząc po nich wzro­kiem, roz­trzą­sał dyle­maty, z któ­rymi kładł się spać poprzed­niego wie­czoru. Pierw­sze minuty po prze­bu­dze­niu były zawsze naj­waż­niej­sze. Przy­no­siły mu dosko­nałą jasność myśli. Kwa­drans, nie dłu­żej. Wie­rzył w pod­jęte wów­czas decy­zje.

Posta­no­wił zatem w ciszy i spo­koju prze­my­śleć to, co wczo­raj wie­czo­rem usły­szał od Ottona z Sza­frań­ców. Ruszał się ostroż­nie, by nie sze­le­ścić pościelą. Nie chciał, by czujna jak pies Berta usły­szała, że już nie śpi. Pewno jak zwy­kle czy­hała pod drzwiami sypialni, by jak naj­szyb­ciej odpra­wić poranny obrzą­dek i zająć się swo­imi spra­wami.

Kiedy Otton póź­nym wie­czo­rem opusz­czał dom przy Platz Am Sande 44, Jor­dan Ple­skow skła­niał się do odrzu­ce­nia pro­po­zy­cji mło­dego szlach­cica jako nie­do­rzecz­nej. Ale teraz, gdy kupiec wytrzeź­wiał, jego myśli powoli łapały ożyw­czy wiatr i nio­sły go coraz szyb­ciej w prze­ciwną stronę. Otton prze­stał mu się jawić jako sza­le­niec. Już wczo­raj Jor­dan przy­znał w duchu, że ze słów mło­dzieńca biją śmia­łość, prze­bie­głość, zapał i pew­ność sie­bie, jakich jesz­cze u niego nie widział. I dużo logiki w prze­wi­dy­wa­niu zda­rzeń.

Ple­skow kilka razy odtwo­rzył w gło­wie wie­czorną roz­mowę. Poczuł, jak wzbie­rają w nim wewnętrzna siła i chęć do dzia­ła­nia. Spoj­rzał w stronę okien. Przez pio­nowe szpary coraz natar­czy­wiej wdzie­rały się pła­skie smugi poran­nego świa­tła. Cie­pły sło­neczny pora­nek w Lüneburgu. W listo­pa­dzie? Czyżby dobry znak?

Kwa­drans już dawno minął. Ple­skow chwy­cił dzwo­nek sto­jący na noc­nym sto­liku i mocno nim potrzą­snął.

Drzwi natych­miast się roz­warły. Weszła Berta, pobież­nie zacze­sana, w pro­stej weł­nia­nej tunice narzu­co­nej na płó­cienną koszulę, w któ­rej spała. Gdyby Otton ją teraz zoba­czył, wziąłby ją za panią domu. Jej twarz zdra­dzała znie­cier­pli­wie­nie. Oboje wcze­śnie wsta­wali i trzy­mali się rutyny. Dzie­siej­sze opóź­nie­nie musiało ją ziry­to­wać.

Berta miała zawsze mnó­stwo spraw do zała­twie­nia. Naj­czę­ściej wią­zały się z pro­wa­dze­niem domu, wizytą u kochanka, któ­rego odwie­dzała o poranku, inte­re­sami albo spo­tka­niem z kumami. Albo wszyst­kim naraz.

Teraz poło­żyła ubra­nie Ple­skowa na sie­dzi­sku i roz­warła okien­nice. Do pokoju wtar­gnęło chłodne poranne powie­trze, nio­sąc nie­zbyt jesz­cze inten­sywne zapa­chy mia­sta.

– Co podać na śnia­da­nie? – spy­tała, sta­jąc w bla­sku słońca.

– Coś spe­cjal­nego!

Berta spoj­rzała na Ple­skowa zain­try­go­wana.

– Jajka sadzone? – zapro­po­no­wała.

– Wspa­niale! W sosie win­nym, oczy­wi­ście.

– Jakieś dodat­kowe życze­nia?

Ple­skow raźno wysko­czył z łóżka. Z pręta słu­żą­cego za wie­szak zdjął płaszcz z mięk­kiej wełny i zarzu­cił go na ramiona.

– Tak, przy­go­tuj przy­bory do pisa­nia. Przy śnia­da­niu napi­szemy list.

Ple­skow usiadł w kuchni przy stole nakry­tym bia­łym obru­sem. Berta domy­śliła się, że przy śnia­da­niu nastąpi coś waż­nego, więc zadbała o jego uro­czy­stą oprawę. Stała nad pie­cem, tyłem do gospo­da­rza. Pod­sma­żyła na patelni pokro­joną w kosteczkę cebulę. Powinna się zeszklić i lekko pod­ru­mie­nić. Dodała szklankę wina, łyżkę octu, soku wino­gro­no­wego, sól i pieprz.

Ple­skow przy­glą­dał się tym czyn­no­ściom z napię­ciem.

Sos musi się teraz chwilę pogo­to­wać do zgęst­nie­nia. Berta się­gnęła po drugą patel­nię. Nalała oliwy. Gdy ta się odpo­wied­nio roz­grzała, zaczęła wbi­jać jajka.

– Dla mnie trzy! – Usły­szała zza ple­ców.

Berta wbiła kolejno pięć jajek. Ple­skow wstał.

– Nie możesz wytrzy­mać? – Odwró­ciła się do niego zła.

– Nie mogę – odparł Ple­skow. – Białka mają się tylko ściąć, nie powinny się zru­mie­nić, a ty je zawsze zru­mie­niasz! Teraz!

Berta syk­nęła wście­kła, ale posłusz­nie zesta­wiła patel­nię z ognia. Drew­nianą łopatką nało­żyła jajka na tale­rze i polała je sosem.

Jedli jakiś czas w mil­cze­niu. Berta ode­zwała się pierw­sza:

– Coś mi powiesz?

– W wiel­kiej tajem­nicy! – Jor­dan otarł usta ser­wetą. – Obie­caj, że jej docho­wasz.

– Oczy­wi­ście. Jak zawsze!

Wstała, by przy­go­to­wać grzane piwo, a Ple­skow stre­ścił wczo­raj­szą roz­mowę z Otto­nem.

– I co o tym sądzisz? – zapy­tał na koniec.

– Intry­gu­jące…

Męż­czy­zna uśmiech­nął się zado­wo­lony.

– Prze­je­chał sam pół świata, by się pochwa­lić, że ma szklaną kulę? – zakpiła Berta.

– Otton liczy na moją pomoc.

– I? – Kobieta unio­sła brwi.

Ple­skow wytarł chle­bem resztkę sosu z tale­rza.

– Dla­czego nie?

– Nudzi się panu, panie Ple­skow.

– To nie będzie zabawa – odpo­wie­dział kupiec z peł­nymi ustami. – Prze­le­jemy dużo krwi.

– Naprawdę pan tego chce?

– Przy­znaję, że to wyzwa­nie mnie pociąga. Mogę wiele zyskać. A prze­grać tylko… tro­chę pie­nię­dzy. I tak mam ich za dużo.

– Co zatem z zapro­sze­niem na chrzest od naszego przy­ja­ciela Fry­de­ryka Hohen­zol­lerna? – spy­tała Berta. – Mia­łam zna­leźć pre­tekst, żeby mu odmó­wić…

– W tej sytu­acji oczy­wi­ście pojadę – odparł Ple­skow. – Kiedy to będzie?

– Pięt­na­stego listo­pada.

– Zna­ko­mi­cie! Napi­szemy odpo­wiedź. Od razu, teraz. Przy­nio­słaś papier i pióro? Podzię­kuję za zapro­sze­nie i zapo­wiem swoje przy­by­cie. Muszę tylko grzecz­nie prze­pro­sić bur­gra­biego, że tak późno odpi­suję. Minęło już kilka tygo­dni.

– Pań­ska wizyta wywoła poru­sze­nie…

Ple­skow zało­żył ręce za głowę.

– Zmie­nimy bieg dzie­jów, Berto. Polacy i ten ich pogań­ski król napa­wają mnie obrzy­dze­niem. Zawsze pra­gną­łem, żeby ktoś w końcu naje­chał tę łaj­dacką kra­inę i zrów­nał ją z zie­mią… Nie sądzi­łem, że mogę to być ja. Że los da mi taką szansę.

– Pomy­śleć, że gdyby bur­gra­biemu uro­dziła się dziew­czynka…

– Ale uro­dził się chło­piec. Los zade­cy­do­wał. A miał wybór.

– Pół na pół.

– Tak jest, pół na pół. – Ple­skow się­gnął po szkla­nicę z grza­nym piwem. – Wbi­łaś żółtko?

– Wbi­łam.

– Pomie­sza­łaś?

Berta nie odpo­wie­działa.

– Muszę cię pil­no­wać, bo jesteś strasz­nie nie­dbała w takich dro­bia­zgach.

Ple­skow upił kilka łyków, mla­snął z zado­wo­le­niem i odsta­wił szklankę.

– Zasta­na­wia mnie, skąd Otton wie­dział, że dosta­łem zapro­sze­nie od Hohen­zol­lerna…

– A wie­dział?

– Wie­dział nawet, że jesz­cze nie odpo­wie­dzia­łem!

Ple­skow się­gnął po przy­bory do pisa­nia. Szybko skre­ślił list. Krótki, uprzejmy, miej­scami ser­deczny. Zwłokę wytłu­ma­czył sta­nem zdro­wia, które w cudowny spo­sób się popra­wiło. Podał list Ber­cie.

– Prze­czy­taj. Potem zala­kuj i ślij gońca! Pro­sto do Tangermünde.

Roz­dział 3

3

Jesień roku Pań­skiego 1413

Ple­skow wró­cił do sypialni. Prze­ło­żył przy­go­to­wane przez Bertę odzie­nie z sie­dzi­ska na łóżko i zaczął się powoli ubie­rać. Zawsze robił to samo­dziel­nie, nawet w cza­sach lubec­kich, gdy miał liczną służbę. Nie pozwa­lał, by go doty­kano. Dzie­ciń­stwo przy­zwy­cza­iło go do samot­no­ści. Rodzeń­stwo zmarło, nim zdą­żył je zapa­mię­tać, a ojca i matkę widy­wał rzadko. Zaj­mo­wała się nim słu­żąca o chy­trym spoj­rze­niu i szorst­kich dło­niach, któ­rych dotyk wzbu­dzał w nim wstręt.

Miał w mło­do­ści kilka kocha­nek, ale nie mógł znieść ich obec­no­ści poza sypial­nią. Rano, w połu­dnie, po połu­dniu, wie­czo­rem, w nocy. Cią­gle przy uchu ten sam gra­jek, te same dźwięki. Można było osza­leć od ich ter­ko­ta­nia. Żadna kobieta nie uwio­dła go na tyle, by zgo­dził się oddać w taką nie­wolę.

Przy tym wszyst­kim bar­dzo cenił sobie towa­rzy­stwo kobiet. W Han­zie, kiedy jesz­cze nią kie­ro­wał, powie­rzał im wiele waż­nych, choć nie­ofi­cjal­nych funk­cji. Doce­nione, sza­no­wane, dobrze wyna­gra­dzane, odwza­jem­niały się abso­lutną lojal­no­ścią – rzecz bez­cenna i rzadko spo­ty­kana u męż­czyzn, zwłasz­cza w wyso­kich krę­gach kupiec­kich. Patrze­nie na świat kobie­cym okiem dawało Ple­sko­wowi, tak przy­naj­mniej uwa­żał, odmienną per­spek­tywę i prze­wagę nad kon­ku­ren­tami.

Ple­skow poznał Bertę jako czter­dzie­sto­let­nią bez­dzietną mał­żonkę wpły­wo­wego jury­sty z Lubeki. Czę­sto korzy­stał z usług jego kan­ce­la­rii, więc gdy kie­dyś zwie­rzył mu się, że szuka bystrej i bie­głej w rachun­kach nie­wia­sty do pomocy w pro­wa­dze­niu ksiąg, ten bez waha­nia wska­zał na swoją żonę. Znana była obo­jęt­ność szefa Hanzy na uroki płci pięk­nej, więc jury­sta nie musiał żywić obaw.

Berta była niska, kor­pu­lentna, ale na swój spo­sób powabna, może nawet zmy­słowa, a błysk w oku zdra­dzał, że jury­sta nie musi być jej ostat­nim mężem. Całe życie zaj­mo­wała się han­dlem, więc szybko zna­la­zła wspólny język z nowym moco­dawcą. Fachowo i skru­pu­lat­nie pro­wa­dziła księgi rachun­kowe. Praw­dziwy zapał wzbu­dzały w niej jed­nak nie­ty­powe zada­nia, jakie wyzna­czał jej Ple­skow. Naj­czę­ściej cho­dziło o zbie­ra­nie pouf­nych infor­ma­cji o poten­cjal­nym kon­tra­hen­cie, kon­ku­ren­cie czy poli­tycz­nym wrogu. Liczył się każdy szcze­gół doty­czący stanu zdro­wia dzieci, nastro­jów żony czy ulu­bio­nych dań i napit­ków. Berta dys­po­no­wała impo­nu­ją­cymi moż­li­wo­ściami gro­ma­dze­nia takiej wie­dzy. Sie­cią swych kon­tak­tów łowiła wszyst­kie waż­niej­sze lokalne plotki. Jed­no­cze­śnie potra­fiła trzy­mać język za zębami, gdy wyma­gały tego oko­licz­no­ści.

Wszystko dobrze się ukła­dało aż do wrze­śnia 1408 roku. Wtedy wła­śnie mąż Berty oddał ducha, a nie­długo potem poważne kło­poty spa­dły na Jor­dana Ple­skowa.

Hanza to naj­więk­sza orga­ni­za­cja kupiecka świata. Ze spi­sów uczest­ni­ków zjaz­dów han­ze­atyc­kich pro­wa­dzo­nych przez Ple­skowa wyni­kało, że prym wio­dło około sie­dem­dzie­się­ciu dużych miast. Sto dzie­sięć mniej­szych korzy­stało z siły i przy­wi­le­jów, jakie dawała przy­na­leż­ność do związku, ale nie uczest­ni­czyło w wiel­kim euro­pej­skim han­dlu. Na czele wspól­noty od zawsze stała Lubeka, któ­rej bur­mistrz był de facto prze­wod­ni­czą­cym całego związku.

Tym­cza­sem mia­sto to już od kil­ku­na­stu lat prze­ży­wało poli­tyczny kry­zys. Do tego doszło zała­ma­nie finan­sów spo­wo­do­wane olbrzy­mimi kosz­tami wojny z Braćmi Wita­lij­skimi i budowy kanału mię­dzy Łabą a rzeką Trave. W 1403 roku rada mia­sta pod naci­skiem miesz­czan ujaw­niła fatalny stan skarbca, a jed­no­cze­śnie wystą­piła do pospól­stwa o zgodę na nowe podatki. Wywo­łało to gwał­towne pro­te­sty i zamieszki. Pięć lat póź­niej miesz­kańcy zmu­sili radę do ustą­pie­nia. Więk­szość raj­ców wygnano z mia­sta. W gro­nie tym zna­lazł się Jor­dan Ple­skow. Zwy­cięzcy przy­stą­pili do wyboru nowej rady.

Gdy Ple­skow szy­ko­wał się do opusz­cze­nia Lubeki i prze­pro­wadzki do Lüneburga, Berta zapro­po­no­wała, że przej­mie rolę jego słu­żą­cej, kucharki, major­doma i kogo tylko będzie potrze­bo­wał. Nie ocze­ki­wała wyna­gro­dze­nia, a jedy­nie moż­li­wo­ści pro­wa­dze­nia inte­re­sów u jego boku. Jako wdowa musiała utrzy­mać się sama. Uznała, że przy byłym bur­mi­strzu, nawet na wygna­niu (wie­rzyła, że nie potrwa ono długo), będzie jej łatwiej, niż gdyby pozo­stała w Lubece. Wie­działa, że Ple­skow ją ceni i na swój spo­sób lubi, a nade wszystko liczy się z jej zda­niem. Przy odro­bi­nie sta­ra­nia taka nie­co­dzienna rela­cja mogła jej wyjść tylko na dobre.

Ple­skow banita chęt­nie na to przy­stał. Uznał, że kobieta będzie cen­nym źró­dłem infor­ma­cji. Miała sze­ro­kie konek­sje w Lubece, utrzy­my­wała zna­jo­mo­ści w krę­gach kupiec­kich i praw­ni­czych i nie było powo­dów, by miała je zry­wać.

Osiadł­szy w Lüneburgu, Jor­dan Ple­skow nie zamie­rzał skła­dać broni. Zwró­cił się do sądu kró­lew­skiego i zwy­cię­żył. Zgod­nie z wer­dyk­tem Lubeka miała przy­wró­cić byłym raj­com ich prawa. Nowa rada popeł­niła poli­tyczny błąd, na który zresztą Ple­skow liczył – zamiast zaak­cep­to­wać orze­cze­nie i pogo­dzić się z porażką, odpo­wie­działa zaostrze­niem kursu, a mia­no­wi­cie kon­fi­skatą majątku wygnań­ców i odmową pod­po­rząd­ko­wa­nia się innym kró­lew­skim zale­ce­niom. W odwe­cie król Ruprecht pozba­wił Lubekę jej przy­wi­le­jów.

Ponie­waż w tej sytu­acji Lubeka nie mogła peł­nić swej tra­dy­cyj­nej funk­cji, głów­nym por­tem Hanzy stał się tym­cza­sowo Lüneburg.

Ple­skow nie usta­wał w ata­kach wymie­rzo­nych w radę Lubeki. Gło­śnym echem odbiła się jego wyprawa do krzy­żac­kich Prus, gdzie nakło­nił wiel­kiego mistrza, z któ­rym utrzy­my­wał zażyłe kon­takty, do wypar­cia lubec­kiego han­dlu z pod­le­głych mu pro­win­cji. Cho­ciaż nowi rajcy się nie pod­da­wali, to wszy­scy obser­wa­to­rzy tych poli­tycz­nych zma­gań widzieli wyraź­nie, że rekon­kwi­sta Jor­dana Ple­skowa nabiera roz­ma­chu, a były bur­mistrz zwy­cięża w każ­dej bitwie, do któ­rej staje.

I znów o względy Ple­skowa poczęli zabie­gać kupcy, bogaci patry­cju­sze, a także władcy i ksią­żęta, cier­piący na chro­niczny brak gotówki. Jed­nym z nama­cal­nych dowo­dów na powrót Ple­skowa do łask było zapro­sze­nie od bur­gra­biego Fry­de­ryka Hohen­zol­lerna na chrzest syna.

Ple­skow koń­czył się ubie­rać, gdy roz­le­gło się puka­nie. Nim zdą­żył odpo­wie­dzieć, do sypialni wkro­czyła Berta.

– Goniec wyru­szył w drogę.

– Dzię­kuję, Berto. Masz dziś wolne.

Kobieta zrzu­ciła już domowe odzie­nie i przy­wdziała zwiewną suk­nię prze­pa­saną pur­pu­ro­wym pasem; jej szyję zdo­biły lśniące łań­cuszki i korale. Wyglą­dała powab­nie. Widać było, że nie wybiera się na targ.

– Jak ma na imię twój pocie­szy­ciel? – spy­tał Ple­skow.

– Tylko słu­że­nie tobie nie­sie mi pocie­chę.

– Nie wąt­pię. Pytam, z kim obec­nie wcho­dzisz pod koł­drę.

– Z Gun­te­rem.

Ple­skow zmarsz­czył brwi.

– To syn Jur­gena Brema, tego piwo­wara – szybko wyja­śniła Berta.

– A, ten Gun­ter. – W gło­sie Ple­skowa zabrzmiało roz­cza­ro­wa­nie. – Ileż on ma lat?

– Skoń­czył już dwa­dzie­ścia.

– No to ciesz się jego mło­do­ścią.

– Taki mam zamiar. Mogę już iść?

– Tak. Ale posta­raj się o lep­szą par­tię. Od niego nie­wiele się dowiemy.

– Gun­ter nie­długo się żeni, więc pewno będę musiała. – Zręcz­nie niczym tan­cerka okrę­ciła się na pię­cie. – Jak wyglą­dam?

– Mło­dziej od Gun­tera.

– Dzię­kuję.

Berta wyszła, a myśli Ple­skowa poszy­bo­wały za goń­cem. Miał do poko­na­nia sporo mil. Wieść dotrze do zamku Hohen­zol­ler­nów w Tangermünde za kilka dni. Fry­de­ryk Hohen­zol­lern został ojcem po raz szó­sty. Wiel­kie święto, powód do dumy i znak Bożych łask. Ale i tak spocą mu się dło­nie, gdy otrzyma list. Od byłego bur­mi­strza Lubeki mógł się spo­dzie­wać tylko dobrych wia­do­mo­ści. Jor­dan Ple­skow i tym razem go nie zawie­dzie. Złoży bur­gra­biemu pro­po­zy­cję, która, jeśli ten ją przyj­mie, odmieni los Hohen­zol­ler­nów po wsze czasy.

Roz­dział 4

4

Jesień roku Pań­skiego 1413

Otton wyszedł z domu Jor­dana Ple­skowa póź­nym wie­czo­rem, ale zdą­żył opu­ścić mia­sto jesz­cze przed zamknię­ciem bram.

Był zado­wo­lony, uwa­żał, że wszystko poszło po jego myśli. Z rado­ścią obser­wo­wał, jak obo­jęt­ność i znu­dze­nie jego roz­mówcy prze­ra­dzają się naj­pierw w zacie­ka­wie­nie, a potem wręcz eks­cy­ta­cję. Nie mogło być ina­czej. Jor­dan Ple­skow, wytrawny kupiec, obda­rzony prze­ni­kli­wym umy­słem, musiał dostrzec nie­zwy­kłość zło­żo­nej pro­po­zy­cji.

Do tego hoj­nie roz­le­wane przez gospo­da­rza wino spra­wiło, że z upły­wem czasu mówili coraz gło­śniej, a odwo­łu­jąc się do wie­lo­let­niej i prze­peł­nio­nej sza­cun­kiem przy­jaźni, nie­mal padli sobie w ramiona. Jed­nym sło­wem zadzierz­gnęła się mię­dzy nimi nie­zwy­kła pijacka więź, któ­rej dorów­nać może jedy­nie bra­ter­stwo zro­dzone na polu bitwy.

Otton wypił dwa razy wię­cej niż gospo­darz. Na szczę­ście prze­miana krwi w wino, ów prze­klęty cud, który już tyle nie­szczęść ścią­gnął mu na głowę, nastą­piła, kiedy minął bramy mia­sta. Zaczął nagle kiwać się na boki, z tru­dem trzy­mał się w sio­dle.

Zacho­wał jed­nak dość przy­tom­no­ści umy­słu, by nie pchać się nocą na trakt, gdzie mógł napa­to­czyć się na lokalne bandy.

Kiedy męż­czy­zna w masce zna­lazł się na gościńcu pro­wa­dzą­cym do Trze­bi­cza, wio­ski nad Note­cią przy gra­nicy z krzy­żacką mar­chią, szare pola spo­wite ciężką jesienną mgłą z wolna tonęły w zapa­da­ją­cym zmierz­chu. Jeź­dziec zako­ła­tał do chaty poło­żo­nej na krańcu wsi. Nie było w tym nic dziw­nego. W bli­skim sąsiedz­twie warowni i han­dlo­wych szla­ków to przy­jęty zwy­czaj, że w zwy­kłych domach ofe­ruje się podróż­nym gościnę za pie­nią­dze. Nawet jeśli zja­wią się późną porą.

Tyle że podróż­nik nie pukał do przy­god­nej cha­łupy, gdyż dobrze wie­dział, kto w niej mieszka.

Zaskrzy­piały zawiasy i uka­zała się głowa sta­ruszki. Kobieta krzyk­nęła na widok wil­czej skóry i bły­ska­ją­cych spod niej dzi­kich oczu. Męż­czy­zna nogą zablo­ko­wał drzwi, a potem szybko ścią­gnął maskę. Uśmie­cha­jąc się prze­pra­sza­jąco, oświad­czył, że to z powodu wie­czor­nych mgieł. Wraż­liwa skóra twa­rzy źle znosi zimną wil­goć. Gdy babina wpu­ściła go do środka, przy­bysz dostrzegł, że jej mąż szyb­kim kro­kiem znika w bocz­nym wyj­ściu.

Gość dostał osobną izbę z praw­dzi­wym łóż­kiem, choć pro­sił tylko o byle kąt w sto­dole i opiekę nad koniem. Przed­sta­wił się tak jak dwie nie­dziele wcze­śniej w karcz­mie soł­tysa: jako kupiec zmie­rza­jący na pół­noc szla­kiem przez Drez­denko. Zapła­cił z góry. Wcze­śniej sta­ruszka trzę­są­cym się gło­sem zapro­po­no­wała mu śnia­da­nie. Zamó­wił chleb, cie­płe mleko i jajecz­nicę. Gospo­dyni zapew­niła, że wsta­nie o brza­sku, by wszystko przy­go­to­wać na czas. Nie umiała ukryć ner­wo­wego pod­nie­ce­nia.

Przy­bysz zrzu­cił kubrak, odpiął pas, wsu­nął pochwę z mie­czem pod łóżko, zdjął buty, by nie ubru­dzić pościeli, i wyczer­pany padł na sien­nik. Zanim zło­żył głowę na solid­nie nabi­tej puchem poduszce, wsu­nął pod nią szty­let. Teraz był już pewien, że nie pomy­lił się w kal­ku­la­cjach: gdy tylko prze­kro­czył próg cha­łupy, sta­ru­szek pognał zawia­do­mić soł­tysa i dokład­nie opi­sać swego gościa.

Nie zamy­kał oczu. Czu­wał.

Wresz­cie roz­le­gło się wale­nie do drzwi.

Uchy­lił okien­nice. Poło­że­nie księ­życa wska­zy­wało na zbli­ża­jącą się pół­noc. Naj­pierw usły­szał zgrzyt zawia­sów przy wej­ściu i cięż­kie dud­nie­nie obca­sów po deskach. Zaraz potem gwał­towne ude­rze­nie bar­kiem w drzwi do jego izby.

Weszli.

Jeden z intru­zów trzy­mał w ręku pochod­nię. Napad­nięty od razu go roz­po­znał: to Andrzej Bro­chacki, soł­tys, mąż tej głu­piej kozy, którą przy­mu­sił dwa tygo­dnie temu. A pozo­stali dwaj to pewno syno­wie. Dwóch do trzy­ma­nia, trzeci do bicia, tak to sobie zapla­no­wali.

Stary jakby czy­tał w jego myślach, bo powie­dział:

– Taa… teraz dosta­niesz po ryju za to, coś zro­bił.

Mał­żeń­stwo gospo­da­rzy trzy­mało się z tyłu. Mieli twa­rze ścią­gnięte prze­ra­że­niem, ale cie­ka­wość wzięła górę, bo mimo chłodu stali boso, w noc­nych koszu­lach, z nie­do­wie­rza­niem i napię­ciem obser­wu­jąc zaj­ście. Cała wieś żyła tym, co się tu wyda­rzyło dwie nie­dziele wcze­śniej. Bli­skość boga­tego han­dlo­wego mia­sta przy­cią­gała drob­nych zło­dziei, ale krwawi rau­brit­te­rzy i róż­nej maści szu­brawcy omi­jali te zie­mie w oba­wie przed miej­skimi mili­cjami. Gwałtu nie było tu od lat.

Męż­czy­zna usiadł na łóżku. Bosymi sto­pami dotknął zim­nych desek pod­łogi.

Soł­tys miał na sobie zgrzebną koszulę i roz­pięty kaftan bez ręka­wów. Nalana, bez­myślna gęba z kil­koma pod­bród­kami. Krót­kie ręce, a pomię­dzy nimi obwi­sły, miękki brzuch. Widać, że od dawna nie parał się żoł­nierką. I tylko on miał ostrą broń. Żela­zny kord z drew­nianą ręko­je­ścią. Lekki i krótki. W tych oko­licz­no­ściach to zaleta.

Dwóch kmiot­ków z tyłu prze­ra­stało sta­rego o głowę. W rękach trzy­mali spore kije. Dobre do nabi­ja­nia sinia­ków, ale trzeba by się nie­źle napra­co­wać, by kogoś tym zatłuc na śmierć. Gdyby mieli zamiar go zabić, wzię­liby coś cięż­szego.

„Dosta­niesz po ryju”.

A zatem kord soł­tysa peł­nił funk­cję stra­szaka, a mło­dzieńcy drą­gami mieli odwa­lić całą robotę.

Osa­czony męż­czy­zna koły­sał się lekko w przód i w tył, jakby został wybu­dzony z pijac­kiego snu. Powoli ukła­dał sobie w gło­wie prze­bieg tego, co za chwilę się tu roze­gra. Jego miecz leżał pod łóż­kiem, a szty­let pod poduszką. Po miecz nie się­gnie, bo musiałby się schy­lić. Odbi­liby mu płuca kijami. Ale szty­let to co innego. Potrze­bo­wał tylko tro­chę czasu i nieco innego roz­sta­wie­nia prze­ciw­ni­ków.

– Co takiego? – zapy­tał spo­koj­nym gło­sem.

– Pohań­bi­łeś moją córkę! – ode­zwał się gru­bas.

Przy­bysz zro­bił zdzi­wioną minę. Nie uda­wał. Był prze­ko­nany, że ta młódka, którą zgwał­cił, była nową żoną soł­tysa. Źle roz­po­znał sytu­ację. Ale ucie­szył się w duchu, bo wyszło na jego korzyść. Gdyby wie­dział, że to córka, jesz­cze porząd­niej by ją wytar­mo­sił. Mężo­wie czę­sto odpusz­czają takie znie­wagi, ale ojco­wie gorzej je zno­szą. Krew z krwi. To tak jakby im samym dobrać się do zadka.

– Córka? Naprawdę? Ta sarenka, z którą było mi tak dobrze, to twoja córka? W niczym do cie­bie nie­po­dobna, spa­ślaku. Albo łżesz, albo twoja stara przy­pra­wiła ci rogi…

Dwaj z kijami gwał­tow­nie wysu­nęli się przed sta­rego.

Dobrze, o to cho­dziło.

– Powie­szą was za pobi­cie kupca – zauwa­żył napad­nięty, cofa­jąc głowę.

– Nie, jeśli dziew­czyna zezna, co jej zro­bi­łeś. Takie tu mamy prawo, pięk­ni­siu – ode­zwał się gru­bas zza ple­ców synów.

Niż­szy z braci poczuł się pew­niej i też chciał coś powie­dzieć. Rzadka, a może jedyna w życiu oka­zja, żeby pouży­wać sobie na boga­czu.

– Nie pró­buj się potem skar­żyć w Drez­denku. Tam też sko­pią ci dupę.

Gry­zący dym z pochodni wypeł­niał izbę. Męż­czy­zna poda­jący się za kupca jesz­cze nie był gotowy.

– Masz takie zna­jo­mo­ści w mie­ście, kmiotku? – rzu­cił w odpo­wie­dzi. – Uwa­żaj, bo ja też!

– Nic nam nie zro­bią, prawo jest po naszej stro­nie. Jesteś szczwa­nym gnoj­kiem, poka­la­łeś naszą sio­strę i teraz za to zapła­cisz…

Mło­dzieńcy nie­mal rów­no­cze­śnie prze­stą­pili z nogi na nogę. Byli gotowi. Cze­kali tylko na znak od ojca.

Kupiec cały czas sie­dział na łóżku, odro­binę zgar­biony, uda­jąc pogo­dzo­nego z losem. Dłoń miał już wsu­niętą do połowy pod poduszkę.

Trzech na jed­nego w małej izbie. Ukła­dał w gło­wie plan. Stali jesz­cze tylko tro­chę za daleko.

– Doga­dajmy się… – ści­szył głos. – Wyglą­da­cie mi na rozum­nych ludzi. Mam ze sobą tro­chę złota, przyda się, zain­we­stu­je­cie w waszą budę…

Mło­dzi odru­chowo pode­szli pół kroku i lekko pochy­lili głowy. Nie ufali obcemu, ale zawsze warto posłu­chać, gdy ktoś wspo­mina o zło­cie. Poza tym czuli się panami sytu­acji. Może prze­szło im przez myśl, że mogą mieć i jedno, i dru­gie. Obiją go i wezmą złoto. Kto im zabroni?

Tak czy owak, pochy­lili się.

Męż­czy­zna wsu­nął już całą dłoń pod poduszkę. Uchwy­cił mocno ręko­jeść. Obró­cił nóż tak, że czu­bek odcho­dził w stronę łok­cia.

– Posłu­chaj­cie…

Pochy­lili się jesz­cze tro­chę, pra­wie nie­do­strze­gal­nie, może o cal. Uznał, że to wystar­czy. Bły­ska­wicz­nie pode­rwał się na nogi i rzu­cił do przodu. Ciął na odlew, od pra­wej do lewej, płyn­nym ruchem jak wytrawny kosiarz, tyle że jego kosa miała ostrze skie­ro­wane na zewnątrz. Pierw­szemu, sto­ją­cemu z pra­wej, roz­ciął obie powieki i nasadę nosa. Dru­giemu, niż­szemu, nóż roz­pła­tał skórę na czole, głę­boko, aż stal zazgrzy­tała o kość czaszki. Chlu­snęła krew. Obaj bra­cia w jed­nej chwili upu­ścili kije i przy­ci­snęli dło­nie do twa­rzy.

Z tuło­wiem skrę­co­nym w prawo męż­czy­zna bły­ska­wicz­nie prze­bił się mię­dzy ośle­pio­nymi mło­dzia­kami i z całej siły ude­rzył nożem w tłu­stą szyję soł­tysa. Trudno było nie tra­fić. Gru­bas nie zdą­żył nawet unieść mie­cza, a już zwa­lił się na pod­łogę. Char­cząc, prze­to­czył się na bok i stru­mień ciem­nej posoki try­snął na ścianę.

Przy­bysz prze­kro­czył bez­władne ciało i wpadł do dru­giej izby. Tylko sta­ruszka stała na środku. Z prze­ra­że­nia zaci­snęła usta i piąstki. Drzwi roz­warte były na oścież. Męż­czy­zna wybiegł na zewnątrz. Gospo­darz oka­zał się bystrym i żwa­wym dziad­kiem. Walka trwała led­wie kilka chwil, a on zdą­żył już odbiec kil­ka­na­ście kro­ków od domu. Kupiec ujął ostrze mię­dzy kciuk i zgięty palec wska­zu­jący, lewą rękę wycią­gnął przed sie­bie, jakby wska­zy­wał sobie cel, wziął zamach i szyb­kim, ener­gicz­nym ruchem wyrzu­cił szty­let, mie­rząc w białą plamę ple­ców.

Tra­fił. Nie mógł chy­bić z takiej odle­gło­ści.

Sta­ru­szek jęk­nął, ugiął się pod cio­sem, zama­chał rękoma, pró­bu­jąc zacho­wać rów­no­wagę; upadł kilka kro­ków dalej i znie­ru­cho­miał.

Przy­bysz odwró­cił się na pię­cie, wszedł z powro­tem do domu. Zamknął za sobą drzwi. Prze­cho­dząc obok zesztyw­nia­łej ze stra­chu gospo­dyni, wymie­rzył jej silny cios łok­ciem. Oka­zała się zadzi­wia­jąco lekka, jakby wypchana chru­stem. Ude­rzyła tak mocno o ścianę, że chyba wszystko się w niej poła­mało.

Wszedł do swo­jej izby. Leżąca w kącie pochod­nia nie­mi­ło­sier­nie kop­ciła. W czer­wono-sza­rej poświa­cie zoba­czył leżą­cego na pod­ło­dze soł­tysa w dużej czar­nej kałuży, która wciąż rosła i gęst­niała.

Wyż­szy z braci, z prze­cię­tymi powie­kami, sie­dział oparty ple­cami o ścianę, przy­ci­skał dło­nie do ran i jęczał z bólu. Chyba dotarło już do niego, co się wyda­rzyło. Ten niż­szy, ze zra­nio­nym czo­łem, śli­zgał się w kałuży krwi, usi­łu­jąc pod­nieść z pod­łogi miecz upusz­czony przez ojca. Pła­kał jak dziecko. Ręka­wem nie nadą­żał wycie­rać łez i napły­wa­ją­cej do oczu krwi. Kupiec ujął obu­rącz tabo­ret sto­jący przy wej­ściu. Pod­szedł do chło­paka. Wziął potężny zamach i kra­wę­dzią sie­dzi­ska ude­rzył go w skroń. Mło­dzian runął na pod­łogę; ogłu­szony, nawet nie pró­bo­wał wstać. Wciąż szlo­cha­jąc, sku­lił się, zasła­nia­jąc głowę rękami. Męż­czy­zna kop­nia­kiem prze­wró­cił go na brzuch, pod­niósł miecz, przy­ło­żył ostrze do ple­ców na wyso­ko­ści serca i mocno pchnął.

Potem pod­szedł do jego brata. Kmio­tek dalej sie­dział pod ścianą, oddy­chał, ale już nie jęczał. Jego powieki napu­chły do wiel­ko­ści jabłek. Prze­cięte w poprzek wyglą­dały jak otwarte. Tyle że zamiast czar­nych źre­nic, które jesz­cze przed chwilą tak chci­wie bły­skały, tkwiła w nich gala­re­to­wata masa.

– W Biblii jest napi­sane, że syn nie ponie­sie kary za winę ojca… Ty musisz… – szep­nął.

– Kim jesteś…

– Z pie­kła po cie­bie przy­sze­dłem, grzesz­niku!

Kupiec ciął go mie­czem w szyję, nie­mal odej­mu­jąc głowę od tuło­wia.

Się­gnął po pochod­nię i uniósł ją nad głowę. Nie chciał pożaru. To zaalar­mo­wa­łoby całą oko­licę. Rozej­rzał się po izbie. Pod­łoga, ściany, nawet sta­ran­nie wybie­lona przez gospo­da­rzy powała – wszystko ocie­kało krwią jak w szlach­tu­zie.

Dom stał nieco na ubo­czu. Solidne okien­nice były zamknięte. Kupiec miał nadzieję, że odgłosy bójki nie dotarły do uszu sąsia­dów.

Zebrał swoje rze­czy. Ubrał się szybko. Prze­cho­dząc przez izbę gospo­da­rzy, kilka razy wbił miecz w brzuch nie­przy­tom­nej gospo­dyni.

Ostroż­nie uchy­lił drzwi. Wyj­rzał na zewnątrz. Spo­kój, cisza. W chłod­nym noc­nym powie­trzu nio­sło się tylko uja­da­nie psów. Pewno już zwę­szyły krew. Ale kto by zwra­cał uwagę na wiej­skie kun­dle. Pod­szedł do ciała leżą­cego o kil­ka­na­ście kro­ków od domu. Ostrze weszło w plecy aż po jelec. W duchu pogra­tu­lo­wał sobie cel­nego rzutu. Sta­rego nie trzeba było dobi­jać.

Chwilę póź­niej stał już przed zagrodą soł­tysa. To tu, dwa tygo­dnie wcze­śniej, przy­mu­sił tę dziewkę. Wcale tego nie pla­no­wał. Skąd mógł wie­dzieć, że w domu będzie tylko ona. Minął pogrą­żone w noc­nej ciszy podwó­rze. Szybko uwi­nął się z parob­kiem. Wszedł do głów­nej izby, a potem scho­dami na górę. Dobrze wie­dział, gdzie śpi dziewka. Zna­lazł ją w łóżku, pogrą­żoną we śnie. Wyglą­dała nie­win­nie jak małe dziecko, oddy­chała cicho przez lekko uchy­lone usta. W ciem­no­ści nie widział, czy miała jesz­cze sińce na twa­rzy. Deli­kat­nie poru­szała przez sen wysu­niętą spod koł­dry nagą stopą.

Wez­brała w nim fala pożą­da­nia. Zapra­gnął posiąść ją jesz­cze raz. To, co z nią zro­bił dwa tygo­dnie temu, to były led­wie igraszki. Teraz dopiero poka­załby jej, jak wygląda miło­sne unie­sie­nie.

Ale posta­no­wił jej nie budzić. Uniósł poczer­niały od krwi szty­let i mocno ude­rzył – pre­cy­zyj­nie, lito­ści­wie, pro­sto w serce.

Prze­bi­ja­jąc wzro­kiem gęstą ciem­ność, wypa­trzył kon­tury wyso­kiej skrzyni. Oparł się o nią bio­drem, zaparł nogami i prze­su­nął o pół łok­cia. Nie star­czyło mu siły na wię­cej. Wró­cił do dziewki, a potem kuc­nął przy meblu i pal­cami mokrymi od krwi napi­sał coś na pod­ło­dze. Ponow­nie naparł na skrzy­nię, tym razem z dru­giej strony, i stę­ka­jąc z wysiłku, prze­su­nął ją na miej­sce.

Roz­dział 5

5

Jesień roku Pań­skiego 1413

Drogę z Lüneburga do zamku Tangermünde Jor­dan Ple­skow zamie­rzał poko­nać w dwa dni. Aby czuć się pew­niej, wziął ze sobą nie­wielki oddział najem­ni­ków. Wyru­szył o świ­cie dwu­na­stego listo­pada.

Noc­leg zapla­no­wał w Sal­zwe­del, sta­rym han­ze­atyc­kim mie­ście, gdzie mógł liczyć na cie­płe przy­ję­cie i sza­cu­nek. Następ­nego dnia wie­czo­rem zamie­rzał dotrzeć w pobliże zamku. Nie mógł się spóź­nić. Na szczę­ście pogoda dopi­sy­wała, jak na tę porę roku było cie­pło i sucho.

Gdy opusz­czał Lüneburg i wynu­rzył się z chłod­nego cie­nia miej­skiej bramy, wraz z cie­płem sło­necz­nych pro­mieni ogar­nęło go nagłe pod­nie­ce­nie, nie­mal eufo­ryczna radość, jaka prze­nika umysł w prze­ło­mo­wych chwi­lach. Wyobraź­nia napę­dzała mu przed oczy sceny try­umfu, sławy i podziwu, który go oto­czy. Serce zabiło szyb­ciej, gubiąc zwy­kły rytm. Ple­skow czuł się szczę­śliwy. Takie chwile z upły­wem czasu zda­rzały mu się coraz rza­dziej, coraz szyb­ciej zaś przy­cho­dziło otrzeź­wie­nie, przy­no­sząc ze sobą nie­zno­śną gorycz. Tak stało się i tym razem.

Bo Otton się nie mylił – Jor­dan Ple­skow miał kło­poty. Tyle że wcale nie przej­mo­wał się poli­tyczną wojną z nową radą. Zwy­cię­stwo miał już na wycią­gnię­cie ręki. Ale im real­niej­szy sta­wał się powrót na szczyty Hanzy, tym czę­ściej Ple­skow oba­wiał się tego, co go czeka.

Sytu­acja związku ryso­wała się w ciem­nych bar­wach. Nie­po­koił zwłasz­cza roz­kwit han­dlu w kra­jach nider­landz­kich. Zwięk­szała się rola bez­po­śred­niej drogi mor­skiej przez cie­śninę Sund, łączą­cej Flan­drię z Bał­ty­kiem. Tra­dy­cyjny szlak na prze­smyku holsz­tyń­skim, z Lubeką jako naj­waż­niej­szym por­tem wymiany han­dlo­wej mię­dzy wscho­dem i zacho­dem, tra­cił na zna­cze­niu.

Z tego też powodu Ple­skow zamar­twiał się sytu­acją w Pru­sach. Po klę­sce Krzy­ża­ków pod Grun­wal­dem pre­stiż zakonu, sta­no­wiący dla Hanzy rodzaj tar­czy, został poważ­nie osła­biony. Ścięte pol­skim mie­czem krzy­żac­kie głowy poto­czyły się jak kamie­nie, pocią­ga­jąc za sobą lawinę nie­szczęść.

Przede wszyst­kim Ple­skow oba­wiał się, że Jagiełło dopro­wa­dzi do zawar­cia umowy z panu­ją­cymi w Nider­lan­dach ksią­żę­tami bur­gundz­kimi. Już od dawna trwały pod­chody do takiego poro­zu­mie­nia. Gdyby Pol­ska prze­jęła Gdańsk i roz­wi­nęła han­del z Flan­drią, co umoż­li­wiała żegluga przez Sund, Lubeka otrzy­ma­łaby śmier­telny cios, a to ozna­cza­łoby koniec nie­miec­kiego han­dlu. Jeśli Ple­skow chciał popro­wa­dzić Hanzę do roz­kwitu, a nie zostać jej gra­ba­rzem, nie mógł dopu­ścić do tego, by Pol­ska zajęła Pomo­rze. Otton obja­wił się ze swym sza­lo­nym pomy­słem w samą porę.

Dru­giego dnia podróży, póź­nym popo­łu­dniem, Ple­skow i jego najem­nicy dotarli do Fisch­beck, dużej i boga­tej wsi leżą­cej kilka mil na zachód od Tangermünde. Minęli duży muro­wany kościół i zatrzy­mali się przed karczmą, która pre­zen­to­wała się rów­nie oka­zale: dwu­pię­trowa, prze­dzie­lona prze­jaz­dem, za któ­rym znaj­do­wał się obszerny podwó­rzec oto­czony od wschodu i zachodu gospo­dar­skimi zabu­do­wa­niami, a od pół­nocy wyso­kim pło­tem z dra­nic.

Gości było sporo, sądząc po licz­bie wozów na wewnętrz­nym placu. To zapewne żoł­nie­rze eskorty i pachoł­ko­wie dostoj­ni­ków, któ­rzy przy­byli na uro­czy­stość chrztu. Sta­jenny zajął się końmi, a inny sługa zapro­wa­dził najem­ni­ków do jed­nego z budyn­ków oka­la­ją­cych dzie­dzi­niec. Tylko Ple­skow miał zapew­nioną izbę na pię­trze.

Jor­dan Ple­skow wysłał z Lüneburga dwa listy. W tym ofi­cjal­nym, skie­ro­wa­nym do kan­ce­la­rii Fry­de­ryka Hohen­zol­lerna, dzię­ko­wał za zapro­sze­nie i zapo­wie­dział przy­by­cie na uro­czy­sto­ści. W dru­gim, prze­zna­czo­nym do rąk wła­snych bur­gra­biego, zdra­dził, że ma zamiar zło­żyć mu pewną pro­po­zy­cję, i popro­sił o spo­tka­nie na osob­no­ści. Teraz posłał jed­nego z żoł­nie­rzy na zamek, by zawia­do­mić bur­gra­biego o swym przy­by­ciu do Fisch­beck.

Ple­skow nie wyklu­czał, iż Hohen­zol­lern wymówi się obo­wiąz­kami na zamku w oba­wie, że takie wyróż­nie­nie jed­nego z gości, do tego z miesz­czań­skiego stanu, zosta­nie odczy­tane jako nie­godne przy­szłego elek­tora Rze­szy. Liczył jed­nak na to, że zain­try­go­wany bur­gra­bia zła­pie przy­nętę i wyje­dzie mu na spo­tka­nie pod pre­tek­stem poran­nej prze­jażdżki. I nie pomy­lił się.

Wcze­snym ran­kiem na dro­dze pro­wa­dzą­cej od punktu prze­prawy przez Łabę poja­wiła się grupa jeźdź­ców. Wśród nich wyróż­niała się zwa­li­sta postać jadąca na czele, w któ­rej Ple­skow, zaalar­mo­wany przez jed­nego z żoł­nie­rzy, roz­po­znał Fry­de­ryka Hohen­zol­lerna, bur­gra­biego Norym­bergi i przy­szłego elek­tora Bran­den­bur­gii.

Gdy oddział zaje­chał pod karczmę, koń bur­gra­biego, ści­skany potęż­nymi udami jeźdźca, oddy­chał cię­żej od pozo­sta­łych.

Hohen­zol­lern miał na sobie modry kaftan z bufia­stymi nara­mien­ni­kami z dro­giego gan­daw­skiego sukna, a na nogach łosiowe spodnie. Ubiór cokol­wiek dzi­waczny, ale bur­gra­bia sły­nął z braku wyczu­cia w tej mate­rii.

Mimo tuszy zręcz­nie zsu­nął się z konia i żwawo ruszył w stronę Ple­skowa.

– Przy­ja­cielu! Rad jestem! – zawo­łał, uno­sząc ramiona na powi­ta­nie.

Ple­skow skło­nił się z sza­cun­kiem, choć nie prze­sa­dzał z czo­ło­bit­no­ścią. Tytuł elek­tora Rze­szy nie­wąt­pli­wie robił wra­że­nie, ale to Fry­de­ryk miał potężne długi u Ple­skowa, a nie odwrot­nie. Odkąd się poznali, bur­gra­bia zawsze wystę­po­wał w roli petenta. Naj­lep­szy dowód, że w przeded­niu uro­czy­sto­ści chciało mu się ruszyć tłu­ste ciel­sko i wyje­chać z zamku na kil­ku­mi­lową prze­jażdżkę.

Nale­żało jed­nak zacho­wy­wać pozory. Nie byli sami.

– Mości bur­gra­bio, jestem zaszczy­cony! – Ple­skow wska­zał ręką na wej­ście do karczmy. – Zapra­szam.

Hohen­zol­lern się roze­śmiał.

– Ple­skow, ty zbóju, prze­cież to moja karczma!

W isto­cie karczma nale­żała do Żyda Mosze Gold­mana. Poprzed­niego wie­czoru jej wła­ści­ciel z prze­ra­że­niem w oczach wysłu­chał zapo­wie­dzi Ple­skowa, że praw­do­po­dob­nie sam bur­gra­bia zjawi się w przy­bytku, i jesz­cze w nocy rzu­cił się z całą rodziną do mycia głów­nej izby i sprzą­ta­nia obej­ścia.

Teraz wnę­trze pach­niało mokrymi od szo­ro­wa­nia deskami. Było pusto, wszy­scy goście zostali wcze­śniej wypro­szeni. Izba miała solidny szynk­was, pod­łogę wymosz­czoną świe­żym sia­nem i cztery duże stoły oto­czone ławami. Ple­skow i Hohen­zol­lern zajęli ten naj­bli­żej wej­ścia.

Bur­gra­bia usiadł bokiem, wycią­ga­jąc nogi przed sie­bie.

– Powi­nie­nem wię­cej się ruszać – wes­tchnął ciężko. – Takie poranne prze­jażdżki dobrze mi robią, ale strasz­nie się męczę.

A potem kla­snął w dło­nie. Gold­man wyrósł jak spod ziemi.

– Podasz nam piwa. Tylko dobrego, bo cię każę powie­sić. A potem wyno­cha z izby.

Żyd odda­lił się, bijąc pokłony.

– Chcia­łem omó­wić pewną sprawę… lepiej tutaj – pod­jął Ple­skow – aby­ście, panie, wśród gości mogli już tylko cie­szyć się swoim szczę­ściem. Poza tym na zamku ściany mają uszy, jak mnie­mam…

– Oczy­wi­ście, że mają, sam o to zadba­łem – rzekł Fry­de­ryk.

Karcz­marz zja­wił się ponow­nie z pęka­tym gli­nia­nym dzba­nem i dwoma szkla­ni­cami z ciem­nego szkła.

– Naj­lep­sze piwo, spro­wa­dzam je pro­sto z Wro­cła­wia. – Ostroż­nie posta­wił wszystko na stole. – Słód, zacier, chmiel, wszystko naj­wyż­szej próby, a warzone w naj­więk­szych mie­dzia­nych kotłach, jakie…

– Wynoś się – prze­rwał mu Hohen­zol­lern.

Żyd, urwaw­szy w pół słowa, skło­nił się w pas i znik­nął za drzwiami. W izbie zale­gła cisza.

– Drogi bur­gra­bio, przy­ja­cielu. – Kupiec przy­brał uro­czy­sty ton. – Chciał­bym ci zło­żyć…

– Gra­tu­la­cje były już w liście. Przejdźmy do rze­czy, Ple­skow. Mam na zamku pół Rze­szy, czas nagli.

– Przy­je­cha­łem do Tangermünde, by cie­szyć się twoim szczę­ściem. Przy oka­zji, będąc czło­wie­kiem prak­tycz­nym, chciał­bym zło­żyć ci, panie, pewną pro­po­zy­cję… Ofertę współ­pracy. Bar­dzo korzystną. Obo­pól­nie korzystną, rzecz jasna.

Hohen­zol­lern spo­dzie­wał się, że były prze­wod­ni­czący Hanzy znów wszedł w posia­da­nie jakichś sekret­nych infor­ma­cji han­dlo­wych, na któ­rych, przy poli­tycz­nym wspar­ciu przy­szłego elek­tora Rze­szy, można dobrze zaro­bić.

– Ufam ci bez­gra­nicz­nie, Ple­skow. – Bur­gra­bia zatarł pulchne dło­nie. – Czego ode mnie ocze­ku­jesz? Zamie­niam się w słuch!

Na dowód bli­skiej komi­tywy, do jakiej dopu­ścił wła­śnie swego roz­mówcę, miesz­cza­nina, sam nalał piwa do obu szkla­nic.

Mło­dzian zszedł do kom­naty poni­żej scho­dami wybi­tymi w ścia­nie wieży. Wie­dział, że nie powi­nien tego robić przed zapad­nię­ciem zmroku. Ale to on odczy­ty­wał wszyst­kie raporty i uznał, że ten, który wła­śnie otrzy­mał, nie może cze­kać.

– Masz się nie poka­zy­wać w ciągu dnia! Ile razy ci mówi­łem! – syk­nął ze zło­ścią star­szy męż­czy­zna.

– Odszy­fro­wa­łem raport Ottona.

Dostoj­nik wstał zza stołu. Wziął głę­boki wdech i zaczął czy­tać. Dopiero gdy skoń­czył, z ulgą wypu­ścił powie­trze.

– Czyli wszystko po naszej myśli…

– Otton uważa, że udało mu się prze­ko­nać Ple­skowa. Teraz Ple­skow musi zro­bić to samo z Hohen­zol­ler­nem.

– To już będzie pro­ste! Zna­ko­mi­cie. Powin­ni­śmy to uczcić!

Mło­dzie­niec podał drugą kartkę.

– Przy­szła też taka infor­ma­cja.

Dostoj­nik powiódł wzro­kiem po tek­ście. A potem wes­tchnął.

– Nie żyje soł­tys, jego dwóch synów, córka, paro­bek i jakichś dwoje sta­ru­chów…

– Stało się…

– Na to nic nie pora­dzimy…

Mło­dzie­niec pokrę­cił głową.

– Biada temu, kto otwiera okno na ciem­ność.

– Co?

– Obu­dzi­li­śmy demona – odparł mło­dzie­niec prze­ję­tym gło­sem. – Otwo­rzy­li­śmy okna na ciem­ność… Źle się z tym czuję.

– Będziesz musiał przy­wyk­nąć – stwier­dził dostoj­nik. – To dopiero począ­tek.

Roz­dział 6

6

Jesień roku Pań­skiego 1413

Ple­skow pił powoli, delek­tu­jąc się sma­kiem napoju. Uwa­żał się za znawcę piwa, a to było wyborne. Odsta­wił szkla­nicę, otarł ręka­wem usta i zaczął:

– Nad­cho­dzą cięż­kie czasy… Zbiera się na burzę…

Hohen­zol­lern popa­trzył na niego podejrz­li­wie. Nie tego się spo­dzie­wał.

– To zna­czy?

– Klę­ska zakonu… to doprawdy… cios w nas wszyst­kich. – W gło­sie Ple­skowa brzmiała szczera tro­ska. – Krążą słu­chy, że zakon się z tego nie pod­nie­sie. Jest jak wilk z wybi­tymi zębami. Jesz­cze trzyma się na nogach, ale już nie­wiele upo­luje. Jagiełło wkrótce ponow­nie naje­dzie Prusy i przej­mie Pomo­rze. A wraz z nim Gdańsk.

– Wiem o tym. Wszy­scy się tego oba­wiamy.

– Ale nikt nic nie robi! Gdańsk w pol­skich rękach – cią­gnął kupiec – to kata­strofa nie tylko dla Hanzy, lecz także dla całej Rze­szy. Nie możemy do tego dopu­ścić!

Bur­gra­bia roz­ło­żył ręce.

– Nie ma ani pie­nię­dzy, ani chęt­nych na wojnę z Pol­ską.

– Jest inny spo­sób…

Ple­skow, który opróż­nił już swoją szklankę, uniósł dzban z piwem, pro­po­nu­jąc dolewkę. Ponie­waż bur­gra­bia odmó­wił sta­now­czym ruchem głowy, nalał tylko sobie.

– Sły­sze­li­ście, dostojny panie, czego doma­gają się Polacy w spra­wie Pomo­rza?

– Tak, co nieco… – mruk­nął Fry­de­ryk.

– Na dwo­rach nie­miec­kich ksią­żąt wiele się o tym mówi! Polacy żądają zwrotu nie tylko Pomo­rza, lecz także ziem cheł­miń­skiej i micha­łow­skiej. Uwa­żają, że tereny te zostały im ode­brane prze­mocą. Oskar­żają też zakon, że zdo­był papie­skie przy­wi­leje pod­stę­pem.

– I co im z tego?

– Zyg­munt Luk­sem­bur­ski uzy­skał zgodę na prze­ka­za­nie sporu z Krzy­ża­kami pod swój sąd polu­bowny – mówił dalej Ple­skow. – I to on wyda wyrok w spra­wie Pomo­rza.

– Tak, tak, wiem o tym – potwier­dził Fry­de­ryk coraz bar­dziej znie­cier­pli­wiony. – Jagiełło zaś ma roz­strzy­gnąć spór Zyg­munta z ksią­żę­tami austriac­kimi. Pójdą sobie na rękę, to jasne.

– A wła­śnie że nie! Zyg­munt wyda wyrok nie­ko­rzystny dla Pola­ków! – powie­dział kupiec.

– Kto tak uważa? Ty?

Ple­skow pocią­gnął duży łyk piwa.

– Obaj wiemy, że cze­ski król, Wacław, wkrótce zej­dzie z tego świata. Pijań­stwo go zabija.

– To moż­liwe… – zgo­dził się bur­gra­bia.

– I Zyg­munt zażąda dla sie­bie korony Czech…

– I ją dosta­nie… Ma do niej prawo!

– Ow­szem, dosta­nie koronę, ale jej nie włoży! Przy­naj­mniej nie od razu. Będzie walka na śmierć i życie z cze­ską rewoltą!

– Jaką rewoltą? O czym ty mówisz, Ple­skow?

– Otóż Czesi wcale nie chcą Zyg­munta. Lud ma dość nie­miec­kich panów. A szlachta go pod­bu­rza. Do tej pory bra­ko­wało im tylko sztan­daru, pod któ­rym mogliby się zjed­no­czyć. Wyglą­dali przy­wódcy, pro­roka! – Ple­skow mówił gło­sem pod­nie­sio­nym z emo­cji. – Ale już go mają! Nazywa się Jan Hus. Wystą­pił otwar­cie prze­ciwko bul­lom odpu­sto­wym Jana XXIII. Ten go wyklął, a Hus nazwał papieża anty­chry­stem. Zyg­munt zaś zapro­sił Cze­cha na sobór. Jak myśli­cie, panie, po co?

Hohen­zol­lern wzru­szył ramio­nami.

– Żeby się go pozbyć. Powie­sić, ściąć, poćwiar­to­wać albo spa­lić na sto­sie! – odpo­wie­dział Ple­skow.

Bur­gra­bia pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem.

– Sta­wiam złote flo­reny prze­ciwko guzi­kom twego gustow­nego kaftana – Ple­skow nie mógł powstrzy­mać iro­nicz­nego uśmie­chu – że Zyg­munt nie wypu­ści Husa żywego z Kon­stan­cji! Oskarży go o here­zję i spali! A tego Czesi mu nie wyba­czą. Zyg­munt i Hus. Nie­miec i Czech. Kat i ofiara. To będzie iskra, od któ­rej zapłoną Cze­chy. Roz­pęta się pie­kło, jakiego świat dawno nie widział.

– Bawisz się w pro­roka…

– Może się mylę. Może pie­kło nie otwo­rzy bram. Ale jedno jest pewne: Zyg­munt dosta­nie cze­ską koronę, pod warun­kiem że upo­mni się o nią orę­żem. A do tego będzie potrze­bo­wał kru­cjaty! I wspar­cia całej Rze­szy. Elek­to­rów! Tylko to skłoni papieża do ogło­sze­nia kru­cjaty. A sam wiesz, że nie­mieccy ksią­żęta ni­gdy nie zgo­dzą się na osła­bie­nie zakonu. Więc żeby zyskać ich popar­cie dla swo­ich pla­nów, Zyg­munt zdra­dzi Jagiełłę i wyda wyrok nie­ko­rzystny dla Pol­ski. To tak pewne jak to, że Słońce krąży wokół Ziemi. Nie wiem tylko, kiedy do tego doj­dzie. Myślę, że po sobo­rze.

– Ty się nie bawisz w pro­roka. Ty już nim jesteś! – Hohen­zol­lern zaczął krę­cić się na ławie, szu­ka­jąc wzro­kiem karcz­ma­rza. – Kupię od Żyda kilka beczu­łek tego piwa dla gości.

Ple­skow mówił dalej nie­wzru­szony:

– Jagiełło nie będzie miał innego wyj­ścia, jak zajść Zyg­munta od tyłu, czyli zawrzeć sojusz z któ­rymś z nie­miec­kich księstw…

Hohen­zol­lern odwró­cił głowę. Po raz pierw­szy w jego oczach poja­wił się błysk zain­te­re­so­wa­nia.

– Jeśli wyda­rze­nia to gwiazdy – cią­gnął kupiec z per­swa­zją – to wła­śnie zmie­rzają do nie­zwy­kłej koniunk­cji, która wróży tobie, panie, i two­jemu rodowi wielką przy­szłość.

– O czym ty mówisz?

– Twoja Bran­den­bur­gia, panie – kon­ty­nu­ował Ple­skow – to naj­lep­szy kan­dy­dat. W razie wojny Pol­ski z zako­nem mógł­byś zablo­ko­wać nie­miec­kie posiłki dla Krzy­ża­ków.

Bur­gra­bia się roze­śmiał.

– Chcesz, żebym zawarł przy­mie­rze z Jagiełłą?

– Tak! – odparł Ple­skow. – Po spa­le­niu Husa, po sobo­rze, po wyda­niu wyroku przez Zyg­munta.

– Pol­ska szlachta na to nie pozwoli.

– Spora jej część poprze taki sojusz.

Fry­de­ryk nie­do­wie­rza­jąco pokrę­cił głową.

– Osza­la­łeś, Ple­skow…

– To przy­mie­rze zosta­łoby oparte na zarę­czy­nach twego syna z córką Jagiełły!

– Jesteś sza­lony! – powtó­rzył bur­gra­bia.

– Pod rzą­dami Hohen­zol­ler­nów wszystko uło­ży­łoby się w tej czę­ści świata po naszej myśli. Pozwól­cie mi dzia­łać, panie, a posa­dzę waszego nowo naro­dzo­nego syna na pol­skim tro­nie!

– Powtórz to, Ple­skow!

– Spra­wię, że twój syn, Fry­de­ryk Hohen­zol­lern, zosta­nie kró­lem Pol­ski!

Roz­dział 7

7

Jesień roku Pań­skiego 1413

Następ­nego dnia Ple­skow dotarł do przy­stani nad Łabą wcze­snym świ­tem, gdy nad wodami słały się jesz­cze białe, wil­gotne mgły. Roz­pie­rała go ener­gia, znów spły­nęła na niego fala eufo­rii, wywo­łu­jąc dreszcz emo­cji i pod­sy­ca­jąc nie­cier­pli­wość.

Na brzegu cze­kała go jed­nak nie­miła nie­spo­dzianka. Od grupy podróż­nych zgro­ma­dzo­nych na pomo­ście dowie­dział się, że łódź zakon­trak­to­wa­nego przez mia­sto prze­woź­nika w pierw­szym kur­sie tego dnia nabrała wody i zato­nęła. Chwilę po wypadku mgła zgęst­niała i z brzegu nie spo­sób było doj­rzeć, co stało się z wio­śla­rzem i podróż­nymi. Z nie­zro­zu­mia­łych przy­czyn ścią­gnię­cie zmien­nika trwało nie­mal całe przed­po­łu­dnie. Na przy­stani zebrał się tłum.

W Ple­sko­wie nara­stała wście­kłość. Hohen­zol­lern, hoł­du­jąc modzie panu­ją­cej wśród nie­miec­kiej ary­sto­kra­cji, posta­no­wił ochrzcić syna na gór­nym dzie­dzińcu zamku, na świe­żym powie­trzu, zamiast w ponu­rym i zim­nym wnę­trzu kate­dry. Z uwagi na pogodę cere­mo­nia miała się odbyć około połu­dnia.

Kiedy do brzegu dobiła wresz­cie nowa łódź, doszło do prze­py­cha­nek. Dwóch najem­ni­ków, któ­rzy towa­rzy­szyli Ple­sko­wowi, wydo­by­tymi z pochew kor­dami wywal­czyli mu pierw­szeń­stwo wej­ścia na pokład. Gdyby nie to, Ple­skow trwałby na pomo­ście i gapił się w wodę do wie­czora.

Słońce stało już wysoko nad zam­ko­wym wzgó­rzem, gdy wresz­cie zna­lazł się na dru­gim brzegu Łaby. Ruszył bło­niami nad Tan­ge­rem ku murom miej­skim. Nie spo­tkał żywej duszy, oko­lica była jak wymarła. Minął przed­mie­ście, a następ­nie skie­ro­wał się żwa­wym kro­kiem wijącą się ku górze ścieżką na zamek.

Na dzie­dzińcu pano­wał tłok. Chyba całe mia­sto się tu zgro­ma­dziło. Szu­ka­jąc prze­świ­tów w morzu głów, wspi­na­jąc się na palce, Ple­skow zoba­czył, że na zwo­dzony most oddzie­la­jący zewnętrzny dzie­dzi­niec od wewnętrz­nego weszło wła­śnie trzech słu­żą­cych w bar­wach Hohen­zol­ler­nów, prze­ta­cza­jąc na wózku kamienną chrzciel­nicę; czwarty szedł za nimi z ogrom­nym pozła­ca­nym krzy­żem na ramie­niu.

A więc już po chrzcie! Ple­skow zaklął w duchu. To prawda, że nie zno­sił cią­gną­cej się w nie­skoń­czo­ność kościel­nej cele­bry, z tru­dem wytrzy­my­wał nie­dzielne sumy, na które cho­dził wyłącz­nie z zawo­do­wego obo­wiązku, lecz aku­rat dziś gotów był śpie­wem wiel­bić Pana aż do zdar­cia gar­dła. Do cho­lery, padłby nawet krzy­żem, gdyby trzeba było.

Trudno, co się stało, to się nie odsta­nie. Miał uspra­wie­dli­wie­nie. Zja­wił się na brzegu skoro świt. Nie mógł prze­wi­dzieć, że prze­woź­nik nie­dojda utopi się razem z łodzią.

Nagle z tłumu wyło­nił się Fritz Hanke, major­dom Tangermünde i od kilku lat zaufany czło­wiek Ple­skowa. Odkąd han­ze­atę i bur­gra­biego zaczęły łączyć ści­ślej­sze więzi, Ple­skow syp­nął gro­szem i Fritz stał się jego kon­fi­den­tem na zamku.

– Tłoczno tu dzi­siaj! – rzu­cił Ple­skow zamiast powi­ta­nia.

– Witaj­cie, panie. Już i tak się prze­rze­dziło. Zeszło się tu pra­wie całe mia­sto.

Fio­le­towo-zie­lony płaszcz Fritza miał dzi­waczny krój i zupeł­nie nie paso­wał do zawsze sta­ran­nie dobie­ra­ją­cego odzie­nie major­doma. Ple­skow dopiero teraz zdał sobie sprawę, że takie same płasz­cze nosi więk­szość zgro­ma­dzo­nych na dzie­dzińcu osób.

– O co cho­dzi z tymi płasz­czami? – Ple­skow skrzy­wił się z nie­sma­kiem. – Czemu ludzie w nich para­dują? – Po czym ujął w palce połę płasz­cza Fritza. – Mate­riał godny, ale wyglą­dają okrop­nie.

– Hohen­zol­lern zamó­wił kil­ka­set sztuk ze swo­imi her­bem, aby goście wyglą­dali jed­na­kowo… dostoj­nie. Sam je zapro­jek­to­wał.

– To widać.

– Każdy dostał. Nawet służba i miesz­cza­nie – odparł Fritz. – Jest dość cie­pło, ale wszy­scy się pod­po­rząd­ko­wali. W końcu zie­leń i fio­let to kolory szczę­śli­wych kochan­ków…

– Fry­de­ryk nie ma na co wyda­wać pie­nię­dzy?

– Och, ma! Więk­szość gości to nasi wie­rzy­ciele.

– Wiem, bo sam jestem jed­nym z nich! Dla­czego pozwo­li­łeś na tę maska­radę? – zapy­tał szorstko Ple­skow. – Płasz­cze musiały kosz­to­wać for­tunę.

– Na razie koszty poniósł kra­wiec… Gdzieś tu krąży. – Fritz krę­cił przez chwilę głową, szu­ka­jąc wzro­kiem rze­mieśl­nika. – Też ma to na sobie. I modli się o zapłatę.

– To powiedz mu, że zie­leń to kolor kata­strofy – mruk­nął kupiec.

Ple­skow widział kie­dyś spis zam­ko­wej służby. Hohen­zol­lern miał kogo ubrać: szam­be­la­nów, sekre­ta­rzy, medy­ków, ludzi w kuchni. W samych staj­niach pra­co­wało kil­ku­na­stu pachoł­ków. Oprócz nich miał na utrzy­ma­niu panów i ich damy, gierm­ków i paziów.

– Ilu gości będzie noco­wało na zamku?

– Około trzy­dzie­stu. Więk­szość zostaje na kilka dni.

– Ja posta­ram się być kró­cej.

– Bur­gra­bia wyglą­dał cię, panie. Pytał kilka razy.

– Zły?

– Nie, raczej… wycze­ku­jący. O innych nie pytał.

– To dobrze! Pro­wadź mnie do niego.

Prze­ci­snęli się przez rzed­nie­jący zie­lono-fio­le­towy tłum, potem zwo­dzo­nym most­kiem dostali się na mały wewnętrzny dzie­dzi­niec. W bagni­stej wodzie Ple­skow zauwa­żył kępy wyso­kiej trzciny. Nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego Hohen­zol­lern, mając tak liczną służbę, nie kazał oczy­ścić fosy.

Na wewnętrz­nym dzie­dzińcu w cie­niu ogrom­nego orze­cha, z któ­rego nie opa­dły jesz­cze liście, stali bur­gra­bia, jego żona Elż­bieta ze służką u boku oraz arcy­bi­skup Kolo­nii i elek­tor Rze­szy książę Fry­de­ryk z Saar­wer­den, który oso­bi­ście popro­wa­dził cere­mo­nię chrztu.

Dziewka ostroż­nie prze­jęła nie­mowlę z rąk bur­gra­biny i ruszyła w stronę dzie­dzińca. Mija­jąc Ple­skowa, lekko ski­nęła głową. Uda­wała się zapewne do kom­nat w zachod­nim skrzy­dle, gdzie znaj­do­wały się sypial­nia Elż­biety Hohen­zol­lern i pokoje nia­niek. Z tego, co opo­wia­dał Fritz, bur­gra­bia pod­czas pobytu na zamku w Tangermünde sypiał sam w jed­nej z suro­wych kom­nat w głów­nej basz­cie sto­ją­cej w pół­nocno-zachod­niej czę­ści małego dzie­dzińca.

Teraz gospo­darz gestem zachę­cił Ple­skowa, by do nich pod­szedł.

– To Jor­dan Ple­skow, sławny… – roz­po­czął pre­zen­ta­cję.

– Ależ bur­gra­bio, nie trzeba! – zawo­łał arcy­bi­skup, kła­dąc rękę na ramie­niu Hohen­zol­lerna. A potem zwró­cił się do han­ze­aty: – Drogi panie Ple­skow, cała Rze­sza, ta myśląca część, z zapar­tym tchem śle­dzi twoją walkę z tymi łotrami. Cóż za brak taktu i poli­tycz­nego roze­zna­nia po tam­tej stro­nie.

Ple­skow przy­wo­łał na twarz uprzejmy uśmiech i skło­nił się dostoj­ni­kowi. Znali się od wielu lat i wza­jem­nie wspie­rali, o czym wie­dzieli nie­mal wszy­scy w Rze­szy. Aż dziw, że Hohen­zol­lern o tym zapo­mniał.

– Bóg sprzyja rozum­nym. – Elż­bieta obda­rzyła go ser­decz­nym uśmie­chem. – Doszły nas wie­ści o rychłym zwy­cię­stwie…

Macie­rzyń­stwo jej słu­żyło. Ubrana była w suk­nię bar­dziej sto­sowną na bal niż na chrzciny. Jasno­zie­loną, zadzi­wia­jąco wąską w talii. Za to kwa­dra­towe wycię­cie dekoltu nabrało kuszą­cych krzy­wizn pod napo­rem obfi­tego biu­stu. Na gło­wie bur­gra­bina miała wysoki spi­cza­sty hen­nin, z któ­rego wierz­chołka spa­dał powiewny woal się­ga­jący bio­der. Ple­skow uznał, że kobieta wygląda w nim jak astro­log.

– W isto­cie. – Kupiec skło­nił się w jej stronę. – Mam zamiar powró­cić wresz­cie do mojego domu w Lubece i objąć stery Hanzy.

Ple­skow prze­pro­sił za spóź­nie­nie. Opo­wie­dział o wypadku pod­czas prze­prawy, a potem narze­kał na zwłokę w spro­wa­dze­niu nowej łodzi. Roz­ma­wiano o zdro­wiu szczę­śli­wej matki, poli­tyce, zasły­sza­nych cie­ka­wost­kach ze świata i wspa­nia­łej pogo­dzie, która bez wąt­pie­nia sta­no­wiła świa­dec­two bożych łask. W toku kupiec­kiej kariery Ple­skow nabrał bie­gło­ści w pro­wa­dze­niu podob­nych roz­mów, zna­ko­mi­cie uda­jąc zaan­ga­żo­wa­nie. Na ogół nic z tego papla­nia potem nie pamię­tał. Teraz było podob­nie. Z jed­nym wyjąt­kiem: wyostrzył zmy­sły, gdy roz­mowa zeszła na stan zdro­wia nie­mow­lę­cia. To go naprawdę inte­re­so­wało. Szcze­rze ucie­szył się na wieść, że dziecko jest oka­zem zdro­wia.

Koniec uprzej­mej kon­wer­sa­cji nad­szedł z chwilą, gdy zja­wiła się służka i szep­nęła coś do Elż­biety. Ta słu­chała w sku­pie­niu, marsz­cząc lekko czoło, potem zafa­lo­wała welo­nem w ukło­nie i ode­szła bez słowa. Po chwili także arcy­bi­skup wymó­wił się obo­wiąz­kami.

Ple­skow i Hohen­zol­lern zostali sami.