Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gra o polski tron w nowej powieści historyczno-sensacyjnej z czasów Jagiellonów.
Na tle burzliwych wydarzeń początków XV wieku — soboru w Konstancji, wojen husyckich, zmagań z Zakonem Krzyżackim — poznajemy bohaterów epoki, w tym rycerza Zawiszę Czarnego, wplątanych w spisek, który po śmierci Władysława Jagiełły ma osadzić na polskim tronie potomka rodu Hohenzollernów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 548
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 16 min
PROLOG
Zima roku Pańskiego 1423
Od świtu przemierzali wysokopienny niepodszyty grąd, martwy od mrozu lodowy gąszcz dębów, buków, grabów i jodeł. Do butów przymocowali owalne wiklinowe obręcze wypełnione plecionką z grubego rzemienia. Kruszyli nimi twardą śnieżną pokrywę – raz szarą jak wilcze futro, to znów skrzącą się milionami diamentowych okruchów. Na grzbietach mieli kożuchy, a na głowach baranie czapy. Mimo to zimne powietrze przenikało ich na wskroś.
Prowadził Izbor. Po raz pierwszy, odkąd zamieszkał w osadzie, zabrał ze sobą pomocnika. Miał jeszcze dość sił, by napiąć łuk, ale czuł, że sam zdobyczy nie oprawi i nie doniesie do wioski. Wieśniacy uważali go za obcego, patrzyli nań krzywo, mimo to chodził wczoraj od chaty do chaty w poszukiwaniu ochotników. Zdolnych do ruszenia na polowanie zostało niewielu. W końcu zgłosił się Jurand, który teraz trzymał się dwa kroki z tyłu. Chłopak był młody, miał więcej sił niż inni. Uchodził za sprawnego cieślę, ale słabo znał się na zwierzynie. Żona kazała mu iść. Źle życzyła Izborowi, miała jednak ten sam powód co stary myśliwy, by zapomnieć o urazach. Był to głód.
Takiej zimy jak ta ludzie tu nie pamiętali. Od mrozu pękały w lesie drzewa, wymierały wychudzone zwierzęta. Klęska zaczęła się już latem, kiedy powodzie zalały pola, zagrody i spichlerze. Potem nastała jeszcze bardziej mokra jesień. Potopiły się krowy i świnie wypasane w zagłębieniu na grodzonych leśnych polanach. Zapasów z zeszłorocznych zbiorów nie starczyło. Na domiar złego wielką plagą przyszły myszy i wyżarły ziarno przeznaczone na wiosenny siew. Głód i wilgoć sprowadziły na ludzi najrozmaitsze choroby.
Nastał marzec, a zima nie odpuszczała. Świat na kilka dni zasłoniły obfite śnieżyce, po nich zaś, miast odwilży, zapanowały jeszcze surowsze mrozy. Żeby przeżyć, ludzie jedli żołędzie i korę.
Córka Izbora była przy nadziei; rozwiązanie powinno nastąpić wczesnym latem, mimo to targały nią bóle, jakby już miała rodzić. Stary wiedział, że jeśli niczego nie upoluje, jego córka umrze. Umrą też cieśla, który z nim szedł, jego żona i troje ich dzieci. I może nikt w wiosce nie przeżyje. Potrzebowali mięsa, które postawi na nogi mężczyzn, pozwoli przetrwać kobietom i dzieciom.
Szczęście im sprzyjało. Już po godzinie natrafili na poruszony śnieg. Izbor rozpoznał miejsce żeru: zwierzęta grzebały tu kopytami w poszukiwaniu krzewin i porostów. Kilkanaście kroków dalej, pod rozłożystym starym dębem, mężczyźni odkryli legowisko – obszerną podłużną nieckę wytopioną w śniegu aż do gołej ziemi.
Jurand spojrzał pytająco na Izbora.
– Jeleń – orzekł stary.
Wstąpiła w nich otucha, żwawym krokiem ruszyli tropem zwierzyny.
Ale nie tylko oni walczyli o przetrwanie. Lasy, zwłaszcza w pobliżu ludzkich osad, przemierzały stada głodnych wilków, gotowych rzucić się nawet na idących w grupie myśliwych. Izbor niósł łuk myśliwski, a Jurandowi przytroczył do pleców małą kuszę na wilki. Teraz kazał mu ją przygotować do strzału.
Obawy wkrótce się potwierdziły. Za pierwszym pasmem grądu do śladów jelenia dołączyły nowe, ułożone w jednej linii – duże, wydłużone, przednie pazury odciśnięte w śniegu wyraźniej niż boczne.
– Wilki – mruknął Izbor.
– Widzę jednego… – Jurand kucnął, by przyjrzeć się tropom.
– Tak idzie wataha. Pierwszy wilk prowadzi, a następne stawiają łapy w jego śladzie.
– Może to ryś?
Izbor pokręcił głową. Rysie to koty, chowają pazury, gdy idą po śniegu. Stary chciałby się mylić, bo rysie polują samotnie, ofiarę zakopują w śniegu albo wciągają na drzewo. Rysiowi mogliby podebrać zdobycz, a po wilkach zostaną tylko krwawe strzępy na śniegu.
– Wilki – powtórzył.
Szli tak jeszcze pół mili. Jurand czuł ból w całym ciele. Głód szarpał nim od środka, mięśnie drżały. Choć nie był myśliwym, wiedział, że nie mają szans z wygłodniałym stadem. Dalsza wędrówka to szaleństwo. Pomrą tu z głodu, a zwierzęta rozszarpią ich ciała i rozwloką kości. Ogarnął go tak silny lęk, że zabrakło mu tchu, osunął się na kolana.
Izbor jednak tego nie widział. Parł naprzód, nie odwracając głowy. Ale i on, uszedłszy jeszcze pół stajania, przystanął. Chwilę wpatrywał się w śnieg wydeptany wokół młodych drzewek. Potem odwrócił głowę, poszukał wzrokiem towarzysza i kilka razy niezdarnie zagarnął do siebie powietrze grubym od futra ramieniem.
– Bóg nam sprzyja! – zawołał, gdy Jurand w końcu się do niego dowlókł. – W tym miejscu żerowały sarny. Wilki poniechały jelenia i poszły za stadem.
Myśliwy jeszcze raz pochylił się nad tropem. Przetarł oczy załzawione od mrozu i oślepiającej bieli. Samiec czy samica? Odciski kopyt były tu wyraźne, szerokie i głębokie.
– Byk! – oznajmił radośnie.
Przed wyjściem z wioski Izbor modlił się o samca, bo taki łup wart był trudu i poniesienia kary, jeśli kłusownictwo by się wydało. Mięsa starczyłoby dla całej osady. Zostałyby też skóra, którą można by dobrze sprzedać, i poroże.
Liczył także, że uda mu się zdobyć dla córki cudowną kostkę Świętego Huberta – chrząstkę z serca jelenia, w kształcie krzyża, która sproszkowana i podana ciężarnym kobietom czyni cuda.
Wzmocnieni nadzieją szli za tropem kilka godzin, aż znaleźli się na otwartej przestrzeni: szerokim na dwa stajania pasie mokradeł, teraz ustalonych mrozem. Zaczęło wiać. Trop wiódł prosto do rozciągającego się za bagnami gęsto podszytego, podmokłego boru, zamkniętego z trzech stron szerokim potokiem zwanym przez tutejszych Czarcią Wodą. To przeklęty las, usiany topieliskami i bezdennymi moczarami, prastare cmentarzysko wampirów, strzyg, upiorów i różnych sił nieczystych. Nawet podczas wojen, których na tych ziemiach nie brakowało, ludzie woleli zginąć od wrogich mieczy, niż chronić się w tym plugawym zakolu. Jak sięga ludzka pamięć, nikt stamtąd cały nie wyszedł. Kiedyś kilku śmiałków zapuściło się na bagna. Wypili kwartę wódki i ruszyli przed siebie. Macając długimi żerdziami zdradzieckie wody, parli naprzód. I słuch po nich zaginął.
Jurand słyszał tylko o jednym drwalu, który wrócił. Pobłądził zimą, dawno temu. Spędził za bagnami całą noc. Ledwo uszedł sto kroków – opowiadał po powrocie – a już się go czepiały jakieś kosmate ramiona. Ciche wycie niosło się tam nisko ziemi jak mgła, krew skapywała z koron drzew do oczu, gdy tylko człowiek uniósł głowę, by w niebie poszukać ratunku. Kilka dni później rozum mu całkiem odjęło i stracił mowę.
– Przez bagna nie idę! – wydyszał cieśla.
– Las jest gęsty. – Izbor chwycił go za ramiona i mocno nim potrząsnął. – Rogacz prędko będzie nasz! Zrób znak krzyża. Przegonisz czarty. W imię Ojca i Syna…
– Nie pójdę!
Mróz i wiatr przemieniły ich twarze w sztywne maski. Bolały, jakby je obito kijami.
– Sam nie wrócisz. – Izbor mówił z coraz większym trudem. Zdrętwiałe usta odmawiały posłuszeństwa. – Wybierasz śmierć.
Jurand pokręcił głową. Chciał jeszcze coś rzec, ale wydobył się z niego tylko jęk.
– Idź do diabła! – Izbor pchnął młodego cieślę, tak że ten zatoczył się do tyłu i uderzył plecami o pień drzewa, a potem wyczerpany osunął się w zaspę.
Myśliwy odwiązał od butów wiklinowe obręcze. Cisnął nimi w skulonego pod drzewem towarzysza. Ruszył sam przez skute lodem mokradła. Pokrywa śniegu była tu cienka, ślizgał się co kilka kroków, z trudem utrzymując równowagę. Musiał jak najszybciej pokonać zamarznięty odcinek. Wiatr się nasilił. Mroźne powietrze dławiło go i paliło w krtani.
Wreszcie znalazł się po drugiej stronie. Uczynił znak krzyża i ruszył za tropem w głąb boru. Las szybko gęstniał. To dobrze. Idąc po śladach, Izbor domyślił się, że jeleń niesie obszerny wieniec. Mylenie tropów, zwodzenie, kluczenie w gęstwinie musiało kosztować byka sporo wysiłku.
Myśliwy zobaczył zwierzę kilka pacierzy później. Dzieliło ich zaledwie kilkanaście sążni. Olbrzymi płowobrązowy samiec z potężną grzywą na karku i rozłożystym porożem. Dziesiątak! Wysoki w kłębie jak największy rumak. Zmęczony jeleń rozwarł chrapy, zastrzygł uszami i ruszył dalej w głąb boru. Już dawno wyczuł w myśliwym śmiertelnego wroga.
W Izbora wstąpiły nowe siły. Zdjął z pleców łuk, z kołczana dobył strzałę. Zapomniał o strzygach, czartach i diabłach. Chciał dopaść zwierzę, wykroić z niego tyle mięsa, ile zdoła unieść.
Zrobił kilka szybkich kroków, gdy nagle ujrzał… pniak. Pozostałość po świeżo ściętym drzewie. Ściętym ludzką ręką, nisko, tuż przy karpie. A potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Przeraził się, że postradał zmysły. Że ma zwidy, że szatan zbełtał mu umysł.
Chwilę później wyłoniła się przed nim niewielka polana. Kilka razy przecierał obolałe od śnieżnego blasku powieki, bo nie mógł uwierzyć w to, co widzi.
Na środku polany stała chata.
A raczej niski pasterski szałas wielkości budy łaziebnej, z pochyłym dachem stykającym się niemal z ziemią, krytym gałęziami i korą. Myśliwy obszedł go ostrożnie, żegnając się co chwila i mamrocząc zdrowaśki. Chata miała tylko jedno okno, od wschodu, zasłonięte okiennicą. Wchodziło się od południa.
Stary chwilę stał bez ruchu. Nasłuchiwał. Z wnętrza nie dobiegał żaden dźwięk. Nad chatą nie unosił się dym. W obejściu nie dostrzegł świeżych śladów. Niskie, szerokie, prawie kwadratowe drzwi do połowy tonęły w śniegu.
Izborowi przeszła przez głowę myśl, że skoro chata jest opuszczona, to może wykorzysta ją jako schowek. Przywlecze tu jelenia, kawałek po kawałku, mięso będzie bezpieczne przed wilkami. Kilka razy przyjdzie po nie z wioski, może nawet zabierze wąskie sanie, które zmieszczą się między drzewami.
Zdjął rękawice, wsunął palce w wąską szparę pomiędzy okiennicą i ścianą i pociągnął do siebie. Rozległo się krótkie skrzypnięcie. Pociągnął jeszcze raz, mocniej. Okiennice nieco się uchyliły.
Oparł lewą dłoń o szeroką deskę tkwiącą nad ościeżnicą, pochylił głowę, zaparł się stopami głęboko w śniegu i mocno ciągnąc do siebie, kruszył lód osiadły na zawiasach. Gdy okiennica rozwarła się już na tyle, że można było zajrzeć do środka, podniósł wzrok.
Nie od razu zrozumiał, co widzi. W załzawionych od mrozu oczach zamajaczył straszny obraz. Dopiero po chwili z zaciśniętego gardła Izbora wydobył się ochrypły krzyk. A potem myśliwy, napierając gwałtownie ramieniem, zdołał zawrzeć okiennicę. Serce waliło mu jak oszalałe. Poczuł ukłucie w piersiach. Nie miał siły uciekać. Osunął się na kolana. Wiedział, że jeśli upadnie na twarz, będzie zgubiony. Ostatnim wysiłkiem woli przywarł plecami do ściany chatki.
Dziesięć lat wcześniej
1
Jesień roku Pańskiego 1413
Ottona Szafrańca dzieliło od Lüneburga zaledwie kilka mil. Był w drodze ósmy dzień. Pieskowa Skała, Kraków, Wrocław, Berlin – okropna wyprawa. Już na Śląsku rozglądał się niespokojnie. Po przekroczeniu granicy Rzeszy podróżował tylko za dnia, najbezpieczniejszymi traktami, a i tak miał plecy sztywne ze strachu. Znał niemieckie drogi bardzo dobrze, ale dotychczas poruszał się po nich ze zbrojnym oddziałem u boku.
Tym razem nie zabrał nikogo, nawet najbardziej zaufanych ludzi. Nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o tej podróży, a już zwłaszcza jego stryjowie, Piotr i Jan Szafrańcowie, czy jego ciotka, piękna Konstancja.
Gdy szary świt przeszedł w jasny poranek, gościniec zaroił się od podróżnych. Na horyzoncie zamajaczyły mury Lüneburga. Otton wreszcie poczuł się bezpiecznie. Odetchnął z ulgą.
Ze zmęczenia i niewyspania ledwo trzymał się w siodle. A za kilka godzin czekała go najważniejsza rozmowa w jego młodym, bo ledwie dwudziestopięcioletnim, życiu. Rysowała się przed nim jasna, wspaniała przyszłość, lecz by w nią wkroczyć, musiał przekonać do swego planu pewną wpływową osobę.
Wiele ryzykując, przebył taki szmat drogi, by spotkać się z Jordanem Pleskowem – do niedawna burmistrzem Lubeki oraz, co się z tym ściśle wiązało, przewodniczącym Hanzy, największej organizacji kupieckiej świata.
W wyniku politycznych intryg swych przeciwników Jordan Pleskow utracił dawną pozycję. Wygnany z Lubeki, osiadł tymczasowo w Lüneburgu. Wciąż jednak cieszył się poważaniem największych niemieckich rodów, nie wyłączając książąt i króla. Wszyscy bowiem żywili przekonanie, że prędzej czy później Pleskow wróci na szczyt Hanzy.
Otton był jego oczami i uszami w Polsce. Znali się od lat. Szafraniec nie tylko sam dorywczo parał się kupiectwem, lecz także – z racji pochodzenia i pozycji stryjów – organizował innym przestrzeń do zyskownego handlu, czerpiąc z tego niemałe dochody. Z roku na rok stawał się dla Pleskowa, jednego z najpotężniejszych kupców Rzeszy, coraz cenniejszy, Pleskow zaś dla Ottona – coraz hojniejszy.
Na wygnaniu Jordan Pleskow znalazł się na uboczu wielkiej polityki, więc jego głównym celem stało się utrzymanie ludzi w przekonaniu, że warto z nim współpracować. Jak prorok cudu, tak on potrzebował znaczącego sukcesu, czegoś naprawdę spektakularnego, co pozwoliłoby mu odzyskać utracony prestiż.
I właśnie z takim pomysłem – ekscytującym proroctwem z gwarancją spełnienia – przybył do niego Otton Szafraniec.
Wczesnym rankiem Otton stanął przed główną bramą opasanego solidnym murem Lüneburga. Najwidoczniej trafił na dzień targowy, bo wszędzie kłębiły się tłumy. Gdyby nie okoliczności i niechęć do zwracania na siebie uwagi, krzykami i kopniakami przebiłby się jakoś przez tę ciżbę, ale teraz nie pozostawało mu nic innego, jak posuwać się powoli w rzece ludzi, koni, bydła i wozów. Trwało to nieznośnie długo, bo strażnicy starannie kalkulowali wartość wwożonego towaru i od razu naliczali cło. Smród dochodzący z fosy opływającej mury stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
W końcu Otton znalazł się za bramą, gdzie otoczyła go banda dzieciaków, bosych, czarnych od brudu niczym smolarze. Każdy chciał mu służyć: coś sprzedać, zaprowadzić go do noclegowni albo gospody. Opędziwszy się od nich, podążył wybrukowaną ulicą wiodącą od bramy na główny plac. Dumnie prowadził wierzchowca, a jego gęste, jasne pukle rozrzucone na ramionach przyciągały niewieście spojrzenia.
Ale nie od razu skierował się na rynek. Za kościołem św. Michała skręcił w prawo w przecznicę równie szeroką jak główny trakt, by odpocząć w gospodzie, w której zatrzymał się poprzednim razem. Dobrze zapamiętał drogę. Kilkanaście kroków dalej nad półkolistym łukiem bramy dostrzegł znajomy szyld: podwieszoną prostopadle do ściany deskę z niezdarnie namalowanymi łożem i balią.
Mieli wolną izbę. Otton zamówił kąpiel, by zmyć z siebie smród z podróży, i cyrulika. Kilka godzin później czysty, gładko ogolony, najedzony i ubrany w modne obcisłe spodnie i kubrak z suto marszczonymi rękawami ruszył w dalszą drogę.
Wszystkie kamienice otaczające główny plac były wąskie i miały co najmniej trzy kondygnacje. To zrozumiałe: każdy bogaty mieszczanin chciał mieć wyjście wprost na rynek. To sprawa prestiżu, tak jak dla rycerza posiadanie zamku. Otton z łatwością odszukał wzrokiem dom Pleskowa. Usytuowany we wschodniej pierzei, tuż przy ratuszu, miał nawet numer wybity w białym marmurze nad frontowym wejściem: czterdzieści cztery. Otton długo się w niego wpatrywał. Dobry omen pokrzepił go na duchu.
Nieruchomość należała wcześniej do żydowskiego kupca. Nikt nie rozumiał uporu, z jakim Pleskow dążył do jej przejęcia. Urządził prawdziwy pokaz siły dla miejscowych bogaczy, handlarzy solą, bo głównie tym towarem tu się obracało. Pleskow udowodnił im, że jest zręcznym graczem. W zaledwie rok, wykorzystując przewagę finansową, a także rozległe kontakty kupieckie i polityczne, doprowadził Żyda do całkowitej ruiny. Dopiero gdy ten przed nim klęczał i w poniżeniu bił pokłony, Pleskow okazał wspaniałomyślność, kupując kamienicę za jedną trzecią wartości. A mógł przejąć ją za darmo. Żyd opuścił Lüneburg zrujnowany i upokorzony litościwie rzuconym mu ochłapem.
Otton Szafraniec stanął przed potężnymi dębowymi drzwiami zabezpieczonymi ozdobną żelazną kratą. Pomyślał, że Pleskowowi najwyraźniej przybyło wrogów, bo zaczął dbać o bezpieczeństwo.
Zakołatał do drzwi.
Otworzyła mu niewiasta w kwiecie wieku, niska, przysadzista, z czarnymi loczkami nad czołem. Otton widział ją po raz pierwszy. Wydała mu się nazbyt szykownie odziana jak na służącą. Nie była żoną, bo Pleskow nie miał żony i nie ożenił się od ostatniej wizyty, to ponad wszelką wątpliwość. Nie była też jego kochanką ani siostrą.
Kobieta zaprosiła przybysza do środka. Powiodła go przez sień i schodami w górę na pierwsze piętro, a potem wprowadziła do głównej komnaty. Wnętrze było urządzone niezwykle skromnie. Wzdłuż ścian stały ławy przykryte kobiercami, a pod każdą z nich znajdowała się skrzynia. Jak twierdził Pleskow, trzymał tam najcenniejsze rzeczy zabrane w pośpiechu z domu w Lubece. Doraźność wystroju była wręcz ostentacyjna. W tej samej izbie Pleskow przyjmował książąt Rzeszy, pokazując w ten sposób, że na wygnaniu w Lüneburgu zamierza pozostać krótko. Nie rozpakowuje skrzyń, bo przecież zaraz będą ładowane na wozy i pojadą z powrotem do Lubeki.
Pod oknem stał masywny stół z lśniącym dębowym blatem i nogami w formie bogato rzeźbionych bocznych ścian. Na pytanie o ten detal Pleskow także miał gotowe wyjaśnienie: oto mebel do rozmów albo posiłku przeznaczony tylko dla dwóch osób szczerze patrzących sobie w oczy. Każdy, kto zechciałby dosiąść się z boku, skazałby się na niewygodę.
W ścianach pokoju znajdowały się otwarte, wykończone ostrym łukiem wnęki z półkami, na których stały książki. Dziesiątki, setki książek. Jak w klasztornej bibliotece. Ani jednego talerza, kubeczka, żadnego ozdobnego szkła. Tylko książki.
Rozwarły się drzwi i do pokoju wszedł Jordan Pleskow.
Otton z ulgą skonstatował swobodny i zarazem szykowny strój gospodarza. Drogi ciemnoszary aksamitny kubrak nie był zapewne jego domowym strojem, miał raczej wyrażać szacunek dla gościa. To dobry znak.
Pleskow, który lubił Ottona, przywitał go serdecznie. Ucieszył się, gdy otrzymał list zapowiadający nagłą wizytę. Intuicja podpowiadała mu, że kryje się za nią coś wyjątkowego.
Ta sama niewiasta, która wcześniej otworzyła Ottonowi drzwi, pojawiła się ponownie i postawiła na stole karafkę z winem i dwie szklanice z ozdobnego szkła.
– Wypijmy za twoją szczęśliwą podróż! – Gospodarz wzniósł toast. – Jechałeś sam? To nie lada odwaga w tych czasach.
Pleskow wypytywał gościa o podróż i zdrowie, dając mu do zrozumienia, że go szanuje i traktuje jak równego sobie. Otton zaś przyjmował jego atencję jako coś oczywistego, co mu się słusznie należy. Wprawdzie majątkiem nie mógł się równać z Pleskowem, był też od niego dużo młodszy, ale przecież ród Szafrańców, do którego się zaliczał, zdecydowanie przewyższał znaczeniem patrycjuszowską rodzinę Pleskowów.
Po wymianie obowiązkowych komplementów i uprzejmości zapadła chwila ciszy. Szybko przerwał ją gospodarz:
– Ad rem, przyjacielu! Mów, co cię sprowadza. W liście byłeś bardzo tajemniczy.
Otton od razu przeszedł do sedna, zwracając się do gospodarza w poufałym tonie:
– Dostojny panie, chciałbym cię namówić do udziału w pewnym… przedsięwzięciu. Wiele znoju i duże ryzyko, ale zyski trudne do wyobrażenia. Nie sposób tego porównać z czymkolwiek, co razem przeszliśmy.
Od samego początku ich znajomości traktowali się jak przyjaciele, wspólnicy, nawet w czasach, gdy Pleskow odgrywał ważną rolę w Hanzie, a Otton dopiero wchodził w dorosłe życie.
– Jakież to zyski mnie czekają?
– Władza, sława i pieniądze, dużo pieniędzy.
– A ciebie?
– To samo. Oprócz sławy.
Pleskow ujął karafkę i napełnił obie szklanice do połowy.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– To dotyczy mojego kraju. A właściwie… króla. Ten poganin, Litwin, prowadzi nas na zatracenie…
Pleskow westchnął. Otton na to nie zważał.
– Mierzi mnie myśl – mówił dalej – że dynastia… uwarzona z jego pogańskiej krwi rozsiądzie się na polskim tronie na wieki. A jeśli nic nie zrobimy, tak właśnie się stanie.
– Powiedziałeś: „nic nie zrobimy”? – Kupiec ze zdziwieniem cofnął głowę. – A co my możemy zrobić?
– Zamierzam się go pozbyć!
– Jagiełły? I do mnie z tym przychodzisz? – Pleskow nie krył zdumienia i rozczarowania. – Wielu już próbowało. Czemu nie zwrócisz się do Krzyżaków? – Przesunął szklanicę z winem po gładkim blacie w stronę Ottona. – Zadziwiasz mnie. Przecież twoi stryjowie dostępują wielkiego zaszczytu, słyszałem, że należą do najbliższego otoczenia Jagiełły. A i ty zapewne wkrótce zasiądziesz przy królewskim stole…
Otton potrząsnął głową.
– Sprawa jest o wiele bardziej złożona…
Pleskow się skrzywił.
– Drogi Ottonie, widzisz… gdy przychodzą do mnie kupcy i proponują jakiś interes czy, jak to nazwałeś, przedsięwzięcie, proszę, by je opisali. Liczą się pierwsze trzy zdania. Jeśli mnie nie zaintrygują, każę im się wynosić. Raus hier! A ty zacząłeś fatalnie… Byłbyś już za drzwiami, gdyby nie szczególny afekt, jakim cię darzę. – Pleskow klasnął w dłonie i zmienił temat. – Zjesz ze mną wieczerzę.
Do komnaty znów weszła ta sama niewiasta.
– Berto, możesz podawać jadło. I przynieś nam więcej wina!
Kobieta otwarcie przyglądała się Ottonowi, a potem obdarzyła go uśmiechem. Zwykła służąca na coś takiego by sobie nie pozwoliła. Otton również się uśmiechnął. Berta nie była atrakcyjna, ale jej śmiałe zachowanie i błysk w oku przypadły mu do gustu.
Chwilę później na stole pojawiła się gorąca strawa. Zapachniało imbirem i kminkiem.
– Mamy dziś potrawkę z kurczęcia, prawdziwe drobiowe comminée. Świeży kurczak, mleko migdałowe, kminek, sproszkowany imbir, białe wino, bulion drobiowy, odrobina octu… Berto, co jeszcze? A! Oliwa, sól i mielony pieprz. To na twoją cześć, Ottonie.
Wziął kęs do ust.
– Wyborne! – Jordan wachlował się dłonią, żeby ostudzić gorące mięso w ustach. Po chwili dodał przepraszająco: – Na ogół zachowuję maniery przy stole. Wybacz, ale tak podanego kurczaka po prostu uwielbiam. – Upił kilka łyków wina. – Berto! W sosie zostawiłaś ziarna kminku! Co sobie gość o nas pomyśli!
Uniósł szklanicę w kierunku Ottona.
– Po wygnaniu z Lubeki jakiś czas mieszkałem na wsi. Wtedy prawie nie jadłem mięsa. Tam żywe zwierzę cenniejsze niż martwe. Po co jeść kury, skoro można mieć od nich setki jaj. Ale tu, w mieście? Jem, ile mogę.
Otton milczał. Wpatrywał się w Pleskowa z tak zamyślonym wyrazem twarzy, że ten w końcu westchnął i powiedział:
– No dobrze, opowiedz o tym swoim… przedsięwzięciu. Nie znoszę milczącego kompana przy jedzeniu. Tak więc… zamierzasz pozbyć się króla. Jak chcesz tego dokonać? Dlaczego przychodzisz z tym do mnie?
Otton tylko na to czekał.
Mówił przez godzinę. Dopiero gdy skończył, wziął się do udka kurczęcia. Całkiem ostygło, a sos kminkowo-migdałowy był niesmaczny.
2
Jesień roku Pańskiego 1413
Gdy następnego dnia Jordan Pleskow otworzył oczy, przez szpary w okiennicach sączyło się już poranne światło. Dochodziła ósma, czuł to w kościach. Późno, zazwyczaj budził się wcześniej. Wszystko przez wczorajsze pijaństwo. Wysunął się spod kołdry, a potem przekręciwszy się na łóżku, oparł nogi na poduszce. Jego łoże było do połowy obudowane baldachimem, więc tylko w takim ułożeniu mógł widzieć belkowany sufit. Dwanaście doskonale równych, gładko ociosanych belek. Wodząc po nich wzrokiem, roztrząsał dylematy, z którymi kładł się spać poprzedniego wieczoru. Pierwsze minuty po przebudzeniu były zawsze najważniejsze. Przynosiły mu doskonałą jasność myśli. Kwadrans, nie dłużej. Wierzył w podjęte wówczas decyzje.
Postanowił zatem w ciszy i spokoju przemyśleć to, co wczoraj wieczorem usłyszał od Ottona z Szafrańców. Ruszał się ostrożnie, by nie szeleścić pościelą. Nie chciał, by czujna jak pies Berta usłyszała, że już nie śpi. Pewno jak zwykle czyhała pod drzwiami sypialni, by jak najszybciej odprawić poranny obrządek i zająć się swoimi sprawami.
Kiedy Otton późnym wieczorem opuszczał dom przy Platz Am Sande 44, Jordan Pleskow skłaniał się do odrzucenia propozycji młodego szlachcica jako niedorzecznej. Ale teraz, gdy kupiec wytrzeźwiał, jego myśli powoli łapały ożywczy wiatr i niosły go coraz szybciej w przeciwną stronę. Otton przestał mu się jawić jako szaleniec. Już wczoraj Jordan przyznał w duchu, że ze słów młodzieńca biją śmiałość, przebiegłość, zapał i pewność siebie, jakich jeszcze u niego nie widział. I dużo logiki w przewidywaniu zdarzeń.
Pleskow kilka razy odtworzył w głowie wieczorną rozmowę. Poczuł, jak wzbierają w nim wewnętrzna siła i chęć do działania. Spojrzał w stronę okien. Przez pionowe szpary coraz natarczywiej wdzierały się płaskie smugi porannego światła. Ciepły słoneczny poranek w Lüneburgu. W listopadzie? Czyżby dobry znak?
Kwadrans już dawno minął. Pleskow chwycił dzwonek stojący na nocnym stoliku i mocno nim potrząsnął.
Drzwi natychmiast się rozwarły. Weszła Berta, pobieżnie zaczesana, w prostej wełnianej tunice narzuconej na płócienną koszulę, w której spała. Gdyby Otton ją teraz zobaczył, wziąłby ją za panią domu. Jej twarz zdradzała zniecierpliwienie. Oboje wcześnie wstawali i trzymali się rutyny. Dziesiejsze opóźnienie musiało ją zirytować.
Berta miała zawsze mnóstwo spraw do załatwienia. Najczęściej wiązały się z prowadzeniem domu, wizytą u kochanka, którego odwiedzała o poranku, interesami albo spotkaniem z kumami. Albo wszystkim naraz.
Teraz położyła ubranie Pleskowa na siedzisku i rozwarła okiennice. Do pokoju wtargnęło chłodne poranne powietrze, niosąc niezbyt jeszcze intensywne zapachy miasta.
– Co podać na śniadanie? – spytała, stając w blasku słońca.
– Coś specjalnego!
Berta spojrzała na Pleskowa zaintrygowana.
– Jajka sadzone? – zaproponowała.
– Wspaniale! W sosie winnym, oczywiście.
– Jakieś dodatkowe życzenia?
Pleskow raźno wyskoczył z łóżka. Z pręta służącego za wieszak zdjął płaszcz z miękkiej wełny i zarzucił go na ramiona.
– Tak, przygotuj przybory do pisania. Przy śniadaniu napiszemy list.
Pleskow usiadł w kuchni przy stole nakrytym białym obrusem. Berta domyśliła się, że przy śniadaniu nastąpi coś ważnego, więc zadbała o jego uroczystą oprawę. Stała nad piecem, tyłem do gospodarza. Podsmażyła na patelni pokrojoną w kosteczkę cebulę. Powinna się zeszklić i lekko podrumienić. Dodała szklankę wina, łyżkę octu, soku winogronowego, sól i pieprz.
Pleskow przyglądał się tym czynnościom z napięciem.
Sos musi się teraz chwilę pogotować do zgęstnienia. Berta sięgnęła po drugą patelnię. Nalała oliwy. Gdy ta się odpowiednio rozgrzała, zaczęła wbijać jajka.
– Dla mnie trzy! – Usłyszała zza pleców.
Berta wbiła kolejno pięć jajek. Pleskow wstał.
– Nie możesz wytrzymać? – Odwróciła się do niego zła.
– Nie mogę – odparł Pleskow. – Białka mają się tylko ściąć, nie powinny się zrumienić, a ty je zawsze zrumieniasz! Teraz!
Berta syknęła wściekła, ale posłusznie zestawiła patelnię z ognia. Drewnianą łopatką nałożyła jajka na talerze i polała je sosem.
Jedli jakiś czas w milczeniu. Berta odezwała się pierwsza:
– Coś mi powiesz?
– W wielkiej tajemnicy! – Jordan otarł usta serwetą. – Obiecaj, że jej dochowasz.
– Oczywiście. Jak zawsze!
Wstała, by przygotować grzane piwo, a Pleskow streścił wczorajszą rozmowę z Ottonem.
– I co o tym sądzisz? – zapytał na koniec.
– Intrygujące…
Mężczyzna uśmiechnął się zadowolony.
– Przejechał sam pół świata, by się pochwalić, że ma szklaną kulę? – zakpiła Berta.
– Otton liczy na moją pomoc.
– I? – Kobieta uniosła brwi.
Pleskow wytarł chlebem resztkę sosu z talerza.
– Dlaczego nie?
– Nudzi się panu, panie Pleskow.
– To nie będzie zabawa – odpowiedział kupiec z pełnymi ustami. – Przelejemy dużo krwi.
– Naprawdę pan tego chce?
– Przyznaję, że to wyzwanie mnie pociąga. Mogę wiele zyskać. A przegrać tylko… trochę pieniędzy. I tak mam ich za dużo.
– Co zatem z zaproszeniem na chrzest od naszego przyjaciela Fryderyka Hohenzollerna? – spytała Berta. – Miałam znaleźć pretekst, żeby mu odmówić…
– W tej sytuacji oczywiście pojadę – odparł Pleskow. – Kiedy to będzie?
– Piętnastego listopada.
– Znakomicie! Napiszemy odpowiedź. Od razu, teraz. Przyniosłaś papier i pióro? Podziękuję za zaproszenie i zapowiem swoje przybycie. Muszę tylko grzecznie przeprosić burgrabiego, że tak późno odpisuję. Minęło już kilka tygodni.
– Pańska wizyta wywoła poruszenie…
Pleskow założył ręce za głowę.
– Zmienimy bieg dziejów, Berto. Polacy i ten ich pogański król napawają mnie obrzydzeniem. Zawsze pragnąłem, żeby ktoś w końcu najechał tę łajdacką krainę i zrównał ją z ziemią… Nie sądziłem, że mogę to być ja. Że los da mi taką szansę.
– Pomyśleć, że gdyby burgrabiemu urodziła się dziewczynka…
– Ale urodził się chłopiec. Los zadecydował. A miał wybór.
– Pół na pół.
– Tak jest, pół na pół. – Pleskow sięgnął po szklanicę z grzanym piwem. – Wbiłaś żółtko?
– Wbiłam.
– Pomieszałaś?
Berta nie odpowiedziała.
– Muszę cię pilnować, bo jesteś strasznie niedbała w takich drobiazgach.
Pleskow upił kilka łyków, mlasnął z zadowoleniem i odstawił szklankę.
– Zastanawia mnie, skąd Otton wiedział, że dostałem zaproszenie od Hohenzollerna…
– A wiedział?
– Wiedział nawet, że jeszcze nie odpowiedziałem!
Pleskow sięgnął po przybory do pisania. Szybko skreślił list. Krótki, uprzejmy, miejscami serdeczny. Zwłokę wytłumaczył stanem zdrowia, które w cudowny sposób się poprawiło. Podał list Bercie.
– Przeczytaj. Potem zalakuj i ślij gońca! Prosto do Tangermünde.
3
Jesień roku Pańskiego 1413
Pleskow wrócił do sypialni. Przełożył przygotowane przez Bertę odzienie z siedziska na łóżko i zaczął się powoli ubierać. Zawsze robił to samodzielnie, nawet w czasach lubeckich, gdy miał liczną służbę. Nie pozwalał, by go dotykano. Dzieciństwo przyzwyczaiło go do samotności. Rodzeństwo zmarło, nim zdążył je zapamiętać, a ojca i matkę widywał rzadko. Zajmowała się nim służąca o chytrym spojrzeniu i szorstkich dłoniach, których dotyk wzbudzał w nim wstręt.
Miał w młodości kilka kochanek, ale nie mógł znieść ich obecności poza sypialnią. Rano, w południe, po południu, wieczorem, w nocy. Ciągle przy uchu ten sam grajek, te same dźwięki. Można było oszaleć od ich terkotania. Żadna kobieta nie uwiodła go na tyle, by zgodził się oddać w taką niewolę.
Przy tym wszystkim bardzo cenił sobie towarzystwo kobiet. W Hanzie, kiedy jeszcze nią kierował, powierzał im wiele ważnych, choć nieoficjalnych funkcji. Docenione, szanowane, dobrze wynagradzane, odwzajemniały się absolutną lojalnością – rzecz bezcenna i rzadko spotykana u mężczyzn, zwłaszcza w wysokich kręgach kupieckich. Patrzenie na świat kobiecym okiem dawało Pleskowowi, tak przynajmniej uważał, odmienną perspektywę i przewagę nad konkurentami.
Pleskow poznał Bertę jako czterdziestoletnią bezdzietną małżonkę wpływowego jurysty z Lubeki. Często korzystał z usług jego kancelarii, więc gdy kiedyś zwierzył mu się, że szuka bystrej i biegłej w rachunkach niewiasty do pomocy w prowadzeniu ksiąg, ten bez wahania wskazał na swoją żonę. Znana była obojętność szefa Hanzy na uroki płci pięknej, więc jurysta nie musiał żywić obaw.
Berta była niska, korpulentna, ale na swój sposób powabna, może nawet zmysłowa, a błysk w oku zdradzał, że jurysta nie musi być jej ostatnim mężem. Całe życie zajmowała się handlem, więc szybko znalazła wspólny język z nowym mocodawcą. Fachowo i skrupulatnie prowadziła księgi rachunkowe. Prawdziwy zapał wzbudzały w niej jednak nietypowe zadania, jakie wyznaczał jej Pleskow. Najczęściej chodziło o zbieranie poufnych informacji o potencjalnym kontrahencie, konkurencie czy politycznym wrogu. Liczył się każdy szczegół dotyczący stanu zdrowia dzieci, nastrojów żony czy ulubionych dań i napitków. Berta dysponowała imponującymi możliwościami gromadzenia takiej wiedzy. Siecią swych kontaktów łowiła wszystkie ważniejsze lokalne plotki. Jednocześnie potrafiła trzymać język za zębami, gdy wymagały tego okoliczności.
Wszystko dobrze się układało aż do września 1408 roku. Wtedy właśnie mąż Berty oddał ducha, a niedługo potem poważne kłopoty spadły na Jordana Pleskowa.
Hanza to największa organizacja kupiecka świata. Ze spisów uczestników zjazdów hanzeatyckich prowadzonych przez Pleskowa wynikało, że prym wiodło około siedemdziesięciu dużych miast. Sto dziesięć mniejszych korzystało z siły i przywilejów, jakie dawała przynależność do związku, ale nie uczestniczyło w wielkim europejskim handlu. Na czele wspólnoty od zawsze stała Lubeka, której burmistrz był de facto przewodniczącym całego związku.
Tymczasem miasto to już od kilkunastu lat przeżywało polityczny kryzys. Do tego doszło załamanie finansów spowodowane olbrzymimi kosztami wojny z Braćmi Witalijskimi i budowy kanału między Łabą a rzeką Trave. W 1403 roku rada miasta pod naciskiem mieszczan ujawniła fatalny stan skarbca, a jednocześnie wystąpiła do pospólstwa o zgodę na nowe podatki. Wywołało to gwałtowne protesty i zamieszki. Pięć lat później mieszkańcy zmusili radę do ustąpienia. Większość rajców wygnano z miasta. W gronie tym znalazł się Jordan Pleskow. Zwycięzcy przystąpili do wyboru nowej rady.
Gdy Pleskow szykował się do opuszczenia Lubeki i przeprowadzki do Lüneburga, Berta zaproponowała, że przejmie rolę jego służącej, kucharki, majordoma i kogo tylko będzie potrzebował. Nie oczekiwała wynagrodzenia, a jedynie możliwości prowadzenia interesów u jego boku. Jako wdowa musiała utrzymać się sama. Uznała, że przy byłym burmistrzu, nawet na wygnaniu (wierzyła, że nie potrwa ono długo), będzie jej łatwiej, niż gdyby pozostała w Lubece. Wiedziała, że Pleskow ją ceni i na swój sposób lubi, a nade wszystko liczy się z jej zdaniem. Przy odrobinie starania taka niecodzienna relacja mogła jej wyjść tylko na dobre.
Pleskow banita chętnie na to przystał. Uznał, że kobieta będzie cennym źródłem informacji. Miała szerokie koneksje w Lubece, utrzymywała znajomości w kręgach kupieckich i prawniczych i nie było powodów, by miała je zrywać.
Osiadłszy w Lüneburgu, Jordan Pleskow nie zamierzał składać broni. Zwrócił się do sądu królewskiego i zwyciężył. Zgodnie z werdyktem Lubeka miała przywrócić byłym rajcom ich prawa. Nowa rada popełniła polityczny błąd, na który zresztą Pleskow liczył – zamiast zaakceptować orzeczenie i pogodzić się z porażką, odpowiedziała zaostrzeniem kursu, a mianowicie konfiskatą majątku wygnańców i odmową podporządkowania się innym królewskim zaleceniom. W odwecie król Ruprecht pozbawił Lubekę jej przywilejów.
Ponieważ w tej sytuacji Lubeka nie mogła pełnić swej tradycyjnej funkcji, głównym portem Hanzy stał się tymczasowo Lüneburg.
Pleskow nie ustawał w atakach wymierzonych w radę Lubeki. Głośnym echem odbiła się jego wyprawa do krzyżackich Prus, gdzie nakłonił wielkiego mistrza, z którym utrzymywał zażyłe kontakty, do wyparcia lubeckiego handlu z podległych mu prowincji. Chociaż nowi rajcy się nie poddawali, to wszyscy obserwatorzy tych politycznych zmagań widzieli wyraźnie, że rekonkwista Jordana Pleskowa nabiera rozmachu, a były burmistrz zwycięża w każdej bitwie, do której staje.
I znów o względy Pleskowa poczęli zabiegać kupcy, bogaci patrycjusze, a także władcy i książęta, cierpiący na chroniczny brak gotówki. Jednym z namacalnych dowodów na powrót Pleskowa do łask było zaproszenie od burgrabiego Fryderyka Hohenzollerna na chrzest syna.
Pleskow kończył się ubierać, gdy rozległo się pukanie. Nim zdążył odpowiedzieć, do sypialni wkroczyła Berta.
– Goniec wyruszył w drogę.
– Dziękuję, Berto. Masz dziś wolne.
Kobieta zrzuciła już domowe odzienie i przywdziała zwiewną suknię przepasaną purpurowym pasem; jej szyję zdobiły lśniące łańcuszki i korale. Wyglądała powabnie. Widać było, że nie wybiera się na targ.
– Jak ma na imię twój pocieszyciel? – spytał Pleskow.
– Tylko służenie tobie niesie mi pociechę.
– Nie wątpię. Pytam, z kim obecnie wchodzisz pod kołdrę.
– Z Gunterem.
Pleskow zmarszczył brwi.
– To syn Jurgena Brema, tego piwowara – szybko wyjaśniła Berta.
– A, ten Gunter. – W głosie Pleskowa zabrzmiało rozczarowanie. – Ileż on ma lat?
– Skończył już dwadzieścia.
– No to ciesz się jego młodością.
– Taki mam zamiar. Mogę już iść?
– Tak. Ale postaraj się o lepszą partię. Od niego niewiele się dowiemy.
– Gunter niedługo się żeni, więc pewno będę musiała. – Zręcznie niczym tancerka okręciła się na pięcie. – Jak wyglądam?
– Młodziej od Guntera.
– Dziękuję.
Berta wyszła, a myśli Pleskowa poszybowały za gońcem. Miał do pokonania sporo mil. Wieść dotrze do zamku Hohenzollernów w Tangermünde za kilka dni. Fryderyk Hohenzollern został ojcem po raz szósty. Wielkie święto, powód do dumy i znak Bożych łask. Ale i tak spocą mu się dłonie, gdy otrzyma list. Od byłego burmistrza Lubeki mógł się spodziewać tylko dobrych wiadomości. Jordan Pleskow i tym razem go nie zawiedzie. Złoży burgrabiemu propozycję, która, jeśli ten ją przyjmie, odmieni los Hohenzollernów po wsze czasy.
4
Jesień roku Pańskiego 1413
Otton wyszedł z domu Jordana Pleskowa późnym wieczorem, ale zdążył opuścić miasto jeszcze przed zamknięciem bram.
Był zadowolony, uważał, że wszystko poszło po jego myśli. Z radością obserwował, jak obojętność i znudzenie jego rozmówcy przeradzają się najpierw w zaciekawienie, a potem wręcz ekscytację. Nie mogło być inaczej. Jordan Pleskow, wytrawny kupiec, obdarzony przenikliwym umysłem, musiał dostrzec niezwykłość złożonej propozycji.
Do tego hojnie rozlewane przez gospodarza wino sprawiło, że z upływem czasu mówili coraz głośniej, a odwołując się do wieloletniej i przepełnionej szacunkiem przyjaźni, niemal padli sobie w ramiona. Jednym słowem zadzierzgnęła się między nimi niezwykła pijacka więź, której dorównać może jedynie braterstwo zrodzone na polu bitwy.
Otton wypił dwa razy więcej niż gospodarz. Na szczęście przemiana krwi w wino, ów przeklęty cud, który już tyle nieszczęść ściągnął mu na głowę, nastąpiła, kiedy minął bramy miasta. Zaczął nagle kiwać się na boki, z trudem trzymał się w siodle.
Zachował jednak dość przytomności umysłu, by nie pchać się nocą na trakt, gdzie mógł napatoczyć się na lokalne bandy.
Kiedy mężczyzna w masce znalazł się na gościńcu prowadzącym do Trzebicza, wioski nad Notecią przy granicy z krzyżacką marchią, szare pola spowite ciężką jesienną mgłą z wolna tonęły w zapadającym zmierzchu. Jeździec zakołatał do chaty położonej na krańcu wsi. Nie było w tym nic dziwnego. W bliskim sąsiedztwie warowni i handlowych szlaków to przyjęty zwyczaj, że w zwykłych domach oferuje się podróżnym gościnę za pieniądze. Nawet jeśli zjawią się późną porą.
Tyle że podróżnik nie pukał do przygodnej chałupy, gdyż dobrze wiedział, kto w niej mieszka.
Zaskrzypiały zawiasy i ukazała się głowa staruszki. Kobieta krzyknęła na widok wilczej skóry i błyskających spod niej dzikich oczu. Mężczyzna nogą zablokował drzwi, a potem szybko ściągnął maskę. Uśmiechając się przepraszająco, oświadczył, że to z powodu wieczornych mgieł. Wrażliwa skóra twarzy źle znosi zimną wilgoć. Gdy babina wpuściła go do środka, przybysz dostrzegł, że jej mąż szybkim krokiem znika w bocznym wyjściu.
Gość dostał osobną izbę z prawdziwym łóżkiem, choć prosił tylko o byle kąt w stodole i opiekę nad koniem. Przedstawił się tak jak dwie niedziele wcześniej w karczmie sołtysa: jako kupiec zmierzający na północ szlakiem przez Drezdenko. Zapłacił z góry. Wcześniej staruszka trzęsącym się głosem zaproponowała mu śniadanie. Zamówił chleb, ciepłe mleko i jajecznicę. Gospodyni zapewniła, że wstanie o brzasku, by wszystko przygotować na czas. Nie umiała ukryć nerwowego podniecenia.
Przybysz zrzucił kubrak, odpiął pas, wsunął pochwę z mieczem pod łóżko, zdjął buty, by nie ubrudzić pościeli, i wyczerpany padł na siennik. Zanim złożył głowę na solidnie nabitej puchem poduszce, wsunął pod nią sztylet. Teraz był już pewien, że nie pomylił się w kalkulacjach: gdy tylko przekroczył próg chałupy, staruszek pognał zawiadomić sołtysa i dokładnie opisać swego gościa.
Nie zamykał oczu. Czuwał.
Wreszcie rozległo się walenie do drzwi.
Uchylił okiennice. Położenie księżyca wskazywało na zbliżającą się północ. Najpierw usłyszał zgrzyt zawiasów przy wejściu i ciężkie dudnienie obcasów po deskach. Zaraz potem gwałtowne uderzenie barkiem w drzwi do jego izby.
Weszli.
Jeden z intruzów trzymał w ręku pochodnię. Napadnięty od razu go rozpoznał: to Andrzej Brochacki, sołtys, mąż tej głupiej kozy, którą przymusił dwa tygodnie temu. A pozostali dwaj to pewno synowie. Dwóch do trzymania, trzeci do bicia, tak to sobie zaplanowali.
Stary jakby czytał w jego myślach, bo powiedział:
– Taa… teraz dostaniesz po ryju za to, coś zrobił.
Małżeństwo gospodarzy trzymało się z tyłu. Mieli twarze ściągnięte przerażeniem, ale ciekawość wzięła górę, bo mimo chłodu stali boso, w nocnych koszulach, z niedowierzaniem i napięciem obserwując zajście. Cała wieś żyła tym, co się tu wydarzyło dwie niedziele wcześniej. Bliskość bogatego handlowego miasta przyciągała drobnych złodziei, ale krwawi raubritterzy i różnej maści szubrawcy omijali te ziemie w obawie przed miejskimi milicjami. Gwałtu nie było tu od lat.
Mężczyzna usiadł na łóżku. Bosymi stopami dotknął zimnych desek podłogi.
Sołtys miał na sobie zgrzebną koszulę i rozpięty kaftan bez rękawów. Nalana, bezmyślna gęba z kilkoma podbródkami. Krótkie ręce, a pomiędzy nimi obwisły, miękki brzuch. Widać, że od dawna nie parał się żołnierką. I tylko on miał ostrą broń. Żelazny kord z drewnianą rękojeścią. Lekki i krótki. W tych okolicznościach to zaleta.
Dwóch kmiotków z tyłu przerastało starego o głowę. W rękach trzymali spore kije. Dobre do nabijania siniaków, ale trzeba by się nieźle napracować, by kogoś tym zatłuc na śmierć. Gdyby mieli zamiar go zabić, wzięliby coś cięższego.
„Dostaniesz po ryju”.
A zatem kord sołtysa pełnił funkcję straszaka, a młodzieńcy drągami mieli odwalić całą robotę.
Osaczony mężczyzna kołysał się lekko w przód i w tył, jakby został wybudzony z pijackiego snu. Powoli układał sobie w głowie przebieg tego, co za chwilę się tu rozegra. Jego miecz leżał pod łóżkiem, a sztylet pod poduszką. Po miecz nie sięgnie, bo musiałby się schylić. Odbiliby mu płuca kijami. Ale sztylet to co innego. Potrzebował tylko trochę czasu i nieco innego rozstawienia przeciwników.
– Co takiego? – zapytał spokojnym głosem.
– Pohańbiłeś moją córkę! – odezwał się grubas.
Przybysz zrobił zdziwioną minę. Nie udawał. Był przekonany, że ta młódka, którą zgwałcił, była nową żoną sołtysa. Źle rozpoznał sytuację. Ale ucieszył się w duchu, bo wyszło na jego korzyść. Gdyby wiedział, że to córka, jeszcze porządniej by ją wytarmosił. Mężowie często odpuszczają takie zniewagi, ale ojcowie gorzej je znoszą. Krew z krwi. To tak jakby im samym dobrać się do zadka.
– Córka? Naprawdę? Ta sarenka, z którą było mi tak dobrze, to twoja córka? W niczym do ciebie niepodobna, spaślaku. Albo łżesz, albo twoja stara przyprawiła ci rogi…
Dwaj z kijami gwałtownie wysunęli się przed starego.
Dobrze, o to chodziło.
– Powieszą was za pobicie kupca – zauważył napadnięty, cofając głowę.
– Nie, jeśli dziewczyna zezna, co jej zrobiłeś. Takie tu mamy prawo, pięknisiu – odezwał się grubas zza pleców synów.
Niższy z braci poczuł się pewniej i też chciał coś powiedzieć. Rzadka, a może jedyna w życiu okazja, żeby poużywać sobie na bogaczu.
– Nie próbuj się potem skarżyć w Drezdenku. Tam też skopią ci dupę.
Gryzący dym z pochodni wypełniał izbę. Mężczyzna podający się za kupca jeszcze nie był gotowy.
– Masz takie znajomości w mieście, kmiotku? – rzucił w odpowiedzi. – Uważaj, bo ja też!
– Nic nam nie zrobią, prawo jest po naszej stronie. Jesteś szczwanym gnojkiem, pokalałeś naszą siostrę i teraz za to zapłacisz…
Młodzieńcy niemal równocześnie przestąpili z nogi na nogę. Byli gotowi. Czekali tylko na znak od ojca.
Kupiec cały czas siedział na łóżku, odrobinę zgarbiony, udając pogodzonego z losem. Dłoń miał już wsuniętą do połowy pod poduszkę.
Trzech na jednego w małej izbie. Układał w głowie plan. Stali jeszcze tylko trochę za daleko.
– Dogadajmy się… – ściszył głos. – Wyglądacie mi na rozumnych ludzi. Mam ze sobą trochę złota, przyda się, zainwestujecie w waszą budę…
Młodzi odruchowo podeszli pół kroku i lekko pochylili głowy. Nie ufali obcemu, ale zawsze warto posłuchać, gdy ktoś wspomina o złocie. Poza tym czuli się panami sytuacji. Może przeszło im przez myśl, że mogą mieć i jedno, i drugie. Obiją go i wezmą złoto. Kto im zabroni?
Tak czy owak, pochylili się.
Mężczyzna wsunął już całą dłoń pod poduszkę. Uchwycił mocno rękojeść. Obrócił nóż tak, że czubek odchodził w stronę łokcia.
– Posłuchajcie…
Pochylili się jeszcze trochę, prawie niedostrzegalnie, może o cal. Uznał, że to wystarczy. Błyskawicznie poderwał się na nogi i rzucił do przodu. Ciął na odlew, od prawej do lewej, płynnym ruchem jak wytrawny kosiarz, tyle że jego kosa miała ostrze skierowane na zewnątrz. Pierwszemu, stojącemu z prawej, rozciął obie powieki i nasadę nosa. Drugiemu, niższemu, nóż rozpłatał skórę na czole, głęboko, aż stal zazgrzytała o kość czaszki. Chlusnęła krew. Obaj bracia w jednej chwili upuścili kije i przycisnęli dłonie do twarzy.
Z tułowiem skręconym w prawo mężczyzna błyskawicznie przebił się między oślepionymi młodziakami i z całej siły uderzył nożem w tłustą szyję sołtysa. Trudno było nie trafić. Grubas nie zdążył nawet unieść miecza, a już zwalił się na podłogę. Charcząc, przetoczył się na bok i strumień ciemnej posoki trysnął na ścianę.
Przybysz przekroczył bezwładne ciało i wpadł do drugiej izby. Tylko staruszka stała na środku. Z przerażenia zacisnęła usta i piąstki. Drzwi rozwarte były na oścież. Mężczyzna wybiegł na zewnątrz. Gospodarz okazał się bystrym i żwawym dziadkiem. Walka trwała ledwie kilka chwil, a on zdążył już odbiec kilkanaście kroków od domu. Kupiec ujął ostrze między kciuk i zgięty palec wskazujący, lewą rękę wyciągnął przed siebie, jakby wskazywał sobie cel, wziął zamach i szybkim, energicznym ruchem wyrzucił sztylet, mierząc w białą plamę pleców.
Trafił. Nie mógł chybić z takiej odległości.
Staruszek jęknął, ugiął się pod ciosem, zamachał rękoma, próbując zachować równowagę; upadł kilka kroków dalej i znieruchomiał.
Przybysz odwrócił się na pięcie, wszedł z powrotem do domu. Zamknął za sobą drzwi. Przechodząc obok zesztywniałej ze strachu gospodyni, wymierzył jej silny cios łokciem. Okazała się zadziwiająco lekka, jakby wypchana chrustem. Uderzyła tak mocno o ścianę, że chyba wszystko się w niej połamało.
Wszedł do swojej izby. Leżąca w kącie pochodnia niemiłosiernie kopciła. W czerwono-szarej poświacie zobaczył leżącego na podłodze sołtysa w dużej czarnej kałuży, która wciąż rosła i gęstniała.
Wyższy z braci, z przeciętymi powiekami, siedział oparty plecami o ścianę, przyciskał dłonie do ran i jęczał z bólu. Chyba dotarło już do niego, co się wydarzyło. Ten niższy, ze zranionym czołem, ślizgał się w kałuży krwi, usiłując podnieść z podłogi miecz upuszczony przez ojca. Płakał jak dziecko. Rękawem nie nadążał wycierać łez i napływającej do oczu krwi. Kupiec ujął oburącz taboret stojący przy wejściu. Podszedł do chłopaka. Wziął potężny zamach i krawędzią siedziska uderzył go w skroń. Młodzian runął na podłogę; ogłuszony, nawet nie próbował wstać. Wciąż szlochając, skulił się, zasłaniając głowę rękami. Mężczyzna kopniakiem przewrócił go na brzuch, podniósł miecz, przyłożył ostrze do pleców na wysokości serca i mocno pchnął.
Potem podszedł do jego brata. Kmiotek dalej siedział pod ścianą, oddychał, ale już nie jęczał. Jego powieki napuchły do wielkości jabłek. Przecięte w poprzek wyglądały jak otwarte. Tyle że zamiast czarnych źrenic, które jeszcze przed chwilą tak chciwie błyskały, tkwiła w nich galaretowata masa.
– W Biblii jest napisane, że syn nie poniesie kary za winę ojca… Ty musisz… – szepnął.
– Kim jesteś…
– Z piekła po ciebie przyszedłem, grzeszniku!
Kupiec ciął go mieczem w szyję, niemal odejmując głowę od tułowia.
Sięgnął po pochodnię i uniósł ją nad głowę. Nie chciał pożaru. To zaalarmowałoby całą okolicę. Rozejrzał się po izbie. Podłoga, ściany, nawet starannie wybielona przez gospodarzy powała – wszystko ociekało krwią jak w szlachtuzie.
Dom stał nieco na uboczu. Solidne okiennice były zamknięte. Kupiec miał nadzieję, że odgłosy bójki nie dotarły do uszu sąsiadów.
Zebrał swoje rzeczy. Ubrał się szybko. Przechodząc przez izbę gospodarzy, kilka razy wbił miecz w brzuch nieprzytomnej gospodyni.
Ostrożnie uchylił drzwi. Wyjrzał na zewnątrz. Spokój, cisza. W chłodnym nocnym powietrzu niosło się tylko ujadanie psów. Pewno już zwęszyły krew. Ale kto by zwracał uwagę na wiejskie kundle. Podszedł do ciała leżącego o kilkanaście kroków od domu. Ostrze weszło w plecy aż po jelec. W duchu pogratulował sobie celnego rzutu. Starego nie trzeba było dobijać.
Chwilę później stał już przed zagrodą sołtysa. To tu, dwa tygodnie wcześniej, przymusił tę dziewkę. Wcale tego nie planował. Skąd mógł wiedzieć, że w domu będzie tylko ona. Minął pogrążone w nocnej ciszy podwórze. Szybko uwinął się z parobkiem. Wszedł do głównej izby, a potem schodami na górę. Dobrze wiedział, gdzie śpi dziewka. Znalazł ją w łóżku, pogrążoną we śnie. Wyglądała niewinnie jak małe dziecko, oddychała cicho przez lekko uchylone usta. W ciemności nie widział, czy miała jeszcze sińce na twarzy. Delikatnie poruszała przez sen wysuniętą spod kołdry nagą stopą.
Wezbrała w nim fala pożądania. Zapragnął posiąść ją jeszcze raz. To, co z nią zrobił dwa tygodnie temu, to były ledwie igraszki. Teraz dopiero pokazałby jej, jak wygląda miłosne uniesienie.
Ale postanowił jej nie budzić. Uniósł poczerniały od krwi sztylet i mocno uderzył – precyzyjnie, litościwie, prosto w serce.
Przebijając wzrokiem gęstą ciemność, wypatrzył kontury wysokiej skrzyni. Oparł się o nią biodrem, zaparł nogami i przesunął o pół łokcia. Nie starczyło mu siły na więcej. Wrócił do dziewki, a potem kucnął przy meblu i palcami mokrymi od krwi napisał coś na podłodze. Ponownie naparł na skrzynię, tym razem z drugiej strony, i stękając z wysiłku, przesunął ją na miejsce.
5
Jesień roku Pańskiego 1413
Drogę z Lüneburga do zamku Tangermünde Jordan Pleskow zamierzał pokonać w dwa dni. Aby czuć się pewniej, wziął ze sobą niewielki oddział najemników. Wyruszył o świcie dwunastego listopada.
Nocleg zaplanował w Salzwedel, starym hanzeatyckim mieście, gdzie mógł liczyć na ciepłe przyjęcie i szacunek. Następnego dnia wieczorem zamierzał dotrzeć w pobliże zamku. Nie mógł się spóźnić. Na szczęście pogoda dopisywała, jak na tę porę roku było ciepło i sucho.
Gdy opuszczał Lüneburg i wynurzył się z chłodnego cienia miejskiej bramy, wraz z ciepłem słonecznych promieni ogarnęło go nagłe podniecenie, niemal euforyczna radość, jaka przenika umysł w przełomowych chwilach. Wyobraźnia napędzała mu przed oczy sceny tryumfu, sławy i podziwu, który go otoczy. Serce zabiło szybciej, gubiąc zwykły rytm. Pleskow czuł się szczęśliwy. Takie chwile z upływem czasu zdarzały mu się coraz rzadziej, coraz szybciej zaś przychodziło otrzeźwienie, przynosząc ze sobą nieznośną gorycz. Tak stało się i tym razem.
Bo Otton się nie mylił – Jordan Pleskow miał kłopoty. Tyle że wcale nie przejmował się polityczną wojną z nową radą. Zwycięstwo miał już na wyciągnięcie ręki. Ale im realniejszy stawał się powrót na szczyty Hanzy, tym częściej Pleskow obawiał się tego, co go czeka.
Sytuacja związku rysowała się w ciemnych barwach. Niepokoił zwłaszcza rozkwit handlu w krajach niderlandzkich. Zwiększała się rola bezpośredniej drogi morskiej przez cieśninę Sund, łączącej Flandrię z Bałtykiem. Tradycyjny szlak na przesmyku holsztyńskim, z Lubeką jako najważniejszym portem wymiany handlowej między wschodem i zachodem, tracił na znaczeniu.
Z tego też powodu Pleskow zamartwiał się sytuacją w Prusach. Po klęsce Krzyżaków pod Grunwaldem prestiż zakonu, stanowiący dla Hanzy rodzaj tarczy, został poważnie osłabiony. Ścięte polskim mieczem krzyżackie głowy potoczyły się jak kamienie, pociągając za sobą lawinę nieszczęść.
Przede wszystkim Pleskow obawiał się, że Jagiełło doprowadzi do zawarcia umowy z panującymi w Niderlandach książętami burgundzkimi. Już od dawna trwały podchody do takiego porozumienia. Gdyby Polska przejęła Gdańsk i rozwinęła handel z Flandrią, co umożliwiała żegluga przez Sund, Lubeka otrzymałaby śmiertelny cios, a to oznaczałoby koniec niemieckiego handlu. Jeśli Pleskow chciał poprowadzić Hanzę do rozkwitu, a nie zostać jej grabarzem, nie mógł dopuścić do tego, by Polska zajęła Pomorze. Otton objawił się ze swym szalonym pomysłem w samą porę.
Drugiego dnia podróży, późnym popołudniem, Pleskow i jego najemnicy dotarli do Fischbeck, dużej i bogatej wsi leżącej kilka mil na zachód od Tangermünde. Minęli duży murowany kościół i zatrzymali się przed karczmą, która prezentowała się równie okazale: dwupiętrowa, przedzielona przejazdem, za którym znajdował się obszerny podwórzec otoczony od wschodu i zachodu gospodarskimi zabudowaniami, a od północy wysokim płotem z dranic.
Gości było sporo, sądząc po liczbie wozów na wewnętrznym placu. To zapewne żołnierze eskorty i pachołkowie dostojników, którzy przybyli na uroczystość chrztu. Stajenny zajął się końmi, a inny sługa zaprowadził najemników do jednego z budynków okalających dziedziniec. Tylko Pleskow miał zapewnioną izbę na piętrze.
Jordan Pleskow wysłał z Lüneburga dwa listy. W tym oficjalnym, skierowanym do kancelarii Fryderyka Hohenzollerna, dziękował za zaproszenie i zapowiedział przybycie na uroczystości. W drugim, przeznaczonym do rąk własnych burgrabiego, zdradził, że ma zamiar złożyć mu pewną propozycję, i poprosił o spotkanie na osobności. Teraz posłał jednego z żołnierzy na zamek, by zawiadomić burgrabiego o swym przybyciu do Fischbeck.
Pleskow nie wykluczał, iż Hohenzollern wymówi się obowiązkami na zamku w obawie, że takie wyróżnienie jednego z gości, do tego z mieszczańskiego stanu, zostanie odczytane jako niegodne przyszłego elektora Rzeszy. Liczył jednak na to, że zaintrygowany burgrabia złapie przynętę i wyjedzie mu na spotkanie pod pretekstem porannej przejażdżki. I nie pomylił się.
Wczesnym rankiem na drodze prowadzącej od punktu przeprawy przez Łabę pojawiła się grupa jeźdźców. Wśród nich wyróżniała się zwalista postać jadąca na czele, w której Pleskow, zaalarmowany przez jednego z żołnierzy, rozpoznał Fryderyka Hohenzollerna, burgrabiego Norymbergi i przyszłego elektora Brandenburgii.
Gdy oddział zajechał pod karczmę, koń burgrabiego, ściskany potężnymi udami jeźdźca, oddychał ciężej od pozostałych.
Hohenzollern miał na sobie modry kaftan z bufiastymi naramiennikami z drogiego gandawskiego sukna, a na nogach łosiowe spodnie. Ubiór cokolwiek dziwaczny, ale burgrabia słynął z braku wyczucia w tej materii.
Mimo tuszy zręcznie zsunął się z konia i żwawo ruszył w stronę Pleskowa.
– Przyjacielu! Rad jestem! – zawołał, unosząc ramiona na powitanie.
Pleskow skłonił się z szacunkiem, choć nie przesadzał z czołobitnością. Tytuł elektora Rzeszy niewątpliwie robił wrażenie, ale to Fryderyk miał potężne długi u Pleskowa, a nie odwrotnie. Odkąd się poznali, burgrabia zawsze występował w roli petenta. Najlepszy dowód, że w przededniu uroczystości chciało mu się ruszyć tłuste cielsko i wyjechać z zamku na kilkumilową przejażdżkę.
Należało jednak zachowywać pozory. Nie byli sami.
– Mości burgrabio, jestem zaszczycony! – Pleskow wskazał ręką na wejście do karczmy. – Zapraszam.
Hohenzollern się roześmiał.
– Pleskow, ty zbóju, przecież to moja karczma!
W istocie karczma należała do Żyda Mosze Goldmana. Poprzedniego wieczoru jej właściciel z przerażeniem w oczach wysłuchał zapowiedzi Pleskowa, że prawdopodobnie sam burgrabia zjawi się w przybytku, i jeszcze w nocy rzucił się z całą rodziną do mycia głównej izby i sprzątania obejścia.
Teraz wnętrze pachniało mokrymi od szorowania deskami. Było pusto, wszyscy goście zostali wcześniej wyproszeni. Izba miała solidny szynkwas, podłogę wymoszczoną świeżym sianem i cztery duże stoły otoczone ławami. Pleskow i Hohenzollern zajęli ten najbliżej wejścia.
Burgrabia usiadł bokiem, wyciągając nogi przed siebie.
– Powinienem więcej się ruszać – westchnął ciężko. – Takie poranne przejażdżki dobrze mi robią, ale strasznie się męczę.
A potem klasnął w dłonie. Goldman wyrósł jak spod ziemi.
– Podasz nam piwa. Tylko dobrego, bo cię każę powiesić. A potem wynocha z izby.
Żyd oddalił się, bijąc pokłony.
– Chciałem omówić pewną sprawę… lepiej tutaj – podjął Pleskow – abyście, panie, wśród gości mogli już tylko cieszyć się swoim szczęściem. Poza tym na zamku ściany mają uszy, jak mniemam…
– Oczywiście, że mają, sam o to zadbałem – rzekł Fryderyk.
Karczmarz zjawił się ponownie z pękatym glinianym dzbanem i dwoma szklanicami z ciemnego szkła.
– Najlepsze piwo, sprowadzam je prosto z Wrocławia. – Ostrożnie postawił wszystko na stole. – Słód, zacier, chmiel, wszystko najwyższej próby, a warzone w największych miedzianych kotłach, jakie…
– Wynoś się – przerwał mu Hohenzollern.
Żyd, urwawszy w pół słowa, skłonił się w pas i zniknął za drzwiami. W izbie zaległa cisza.
– Drogi burgrabio, przyjacielu. – Kupiec przybrał uroczysty ton. – Chciałbym ci złożyć…
– Gratulacje były już w liście. Przejdźmy do rzeczy, Pleskow. Mam na zamku pół Rzeszy, czas nagli.
– Przyjechałem do Tangermünde, by cieszyć się twoim szczęściem. Przy okazji, będąc człowiekiem praktycznym, chciałbym złożyć ci, panie, pewną propozycję… Ofertę współpracy. Bardzo korzystną. Obopólnie korzystną, rzecz jasna.
Hohenzollern spodziewał się, że były przewodniczący Hanzy znów wszedł w posiadanie jakichś sekretnych informacji handlowych, na których, przy politycznym wsparciu przyszłego elektora Rzeszy, można dobrze zarobić.
– Ufam ci bezgranicznie, Pleskow. – Burgrabia zatarł pulchne dłonie. – Czego ode mnie oczekujesz? Zamieniam się w słuch!
Na dowód bliskiej komitywy, do jakiej dopuścił właśnie swego rozmówcę, mieszczanina, sam nalał piwa do obu szklanic.
Młodzian zszedł do komnaty poniżej schodami wybitymi w ścianie wieży. Wiedział, że nie powinien tego robić przed zapadnięciem zmroku. Ale to on odczytywał wszystkie raporty i uznał, że ten, który właśnie otrzymał, nie może czekać.
– Masz się nie pokazywać w ciągu dnia! Ile razy ci mówiłem! – syknął ze złością starszy mężczyzna.
– Odszyfrowałem raport Ottona.
Dostojnik wstał zza stołu. Wziął głęboki wdech i zaczął czytać. Dopiero gdy skończył, z ulgą wypuścił powietrze.
– Czyli wszystko po naszej myśli…
– Otton uważa, że udało mu się przekonać Pleskowa. Teraz Pleskow musi zrobić to samo z Hohenzollernem.
– To już będzie proste! Znakomicie. Powinniśmy to uczcić!
Młodzieniec podał drugą kartkę.
– Przyszła też taka informacja.
Dostojnik powiódł wzrokiem po tekście. A potem westchnął.
– Nie żyje sołtys, jego dwóch synów, córka, parobek i jakichś dwoje staruchów…
– Stało się…
– Na to nic nie poradzimy…
Młodzieniec pokręcił głową.
– Biada temu, kto otwiera okno na ciemność.
– Co?
– Obudziliśmy demona – odparł młodzieniec przejętym głosem. – Otworzyliśmy okna na ciemność… Źle się z tym czuję.
– Będziesz musiał przywyknąć – stwierdził dostojnik. – To dopiero początek.
6
Jesień roku Pańskiego 1413
Pleskow pił powoli, delektując się smakiem napoju. Uważał się za znawcę piwa, a to było wyborne. Odstawił szklanicę, otarł rękawem usta i zaczął:
– Nadchodzą ciężkie czasy… Zbiera się na burzę…
Hohenzollern popatrzył na niego podejrzliwie. Nie tego się spodziewał.
– To znaczy?
– Klęska zakonu… to doprawdy… cios w nas wszystkich. – W głosie Pleskowa brzmiała szczera troska. – Krążą słuchy, że zakon się z tego nie podniesie. Jest jak wilk z wybitymi zębami. Jeszcze trzyma się na nogach, ale już niewiele upoluje. Jagiełło wkrótce ponownie najedzie Prusy i przejmie Pomorze. A wraz z nim Gdańsk.
– Wiem o tym. Wszyscy się tego obawiamy.
– Ale nikt nic nie robi! Gdańsk w polskich rękach – ciągnął kupiec – to katastrofa nie tylko dla Hanzy, lecz także dla całej Rzeszy. Nie możemy do tego dopuścić!
Burgrabia rozłożył ręce.
– Nie ma ani pieniędzy, ani chętnych na wojnę z Polską.
– Jest inny sposób…
Pleskow, który opróżnił już swoją szklankę, uniósł dzban z piwem, proponując dolewkę. Ponieważ burgrabia odmówił stanowczym ruchem głowy, nalał tylko sobie.
– Słyszeliście, dostojny panie, czego domagają się Polacy w sprawie Pomorza?
– Tak, co nieco… – mruknął Fryderyk.
– Na dworach niemieckich książąt wiele się o tym mówi! Polacy żądają zwrotu nie tylko Pomorza, lecz także ziem chełmińskiej i michałowskiej. Uważają, że tereny te zostały im odebrane przemocą. Oskarżają też zakon, że zdobył papieskie przywileje podstępem.
– I co im z tego?
– Zygmunt Luksemburski uzyskał zgodę na przekazanie sporu z Krzyżakami pod swój sąd polubowny – mówił dalej Pleskow. – I to on wyda wyrok w sprawie Pomorza.
– Tak, tak, wiem o tym – potwierdził Fryderyk coraz bardziej zniecierpliwiony. – Jagiełło zaś ma rozstrzygnąć spór Zygmunta z książętami austriackimi. Pójdą sobie na rękę, to jasne.
– A właśnie że nie! Zygmunt wyda wyrok niekorzystny dla Polaków! – powiedział kupiec.
– Kto tak uważa? Ty?
Pleskow pociągnął duży łyk piwa.
– Obaj wiemy, że czeski król, Wacław, wkrótce zejdzie z tego świata. Pijaństwo go zabija.
– To możliwe… – zgodził się burgrabia.
– I Zygmunt zażąda dla siebie korony Czech…
– I ją dostanie… Ma do niej prawo!
– Owszem, dostanie koronę, ale jej nie włoży! Przynajmniej nie od razu. Będzie walka na śmierć i życie z czeską rewoltą!
– Jaką rewoltą? O czym ty mówisz, Pleskow?
– Otóż Czesi wcale nie chcą Zygmunta. Lud ma dość niemieckich panów. A szlachta go podburza. Do tej pory brakowało im tylko sztandaru, pod którym mogliby się zjednoczyć. Wyglądali przywódcy, proroka! – Pleskow mówił głosem podniesionym z emocji. – Ale już go mają! Nazywa się Jan Hus. Wystąpił otwarcie przeciwko bullom odpustowym Jana XXIII. Ten go wyklął, a Hus nazwał papieża antychrystem. Zygmunt zaś zaprosił Czecha na sobór. Jak myślicie, panie, po co?
Hohenzollern wzruszył ramionami.
– Żeby się go pozbyć. Powiesić, ściąć, poćwiartować albo spalić na stosie! – odpowiedział Pleskow.
Burgrabia pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Stawiam złote floreny przeciwko guzikom twego gustownego kaftana – Pleskow nie mógł powstrzymać ironicznego uśmiechu – że Zygmunt nie wypuści Husa żywego z Konstancji! Oskarży go o herezję i spali! A tego Czesi mu nie wybaczą. Zygmunt i Hus. Niemiec i Czech. Kat i ofiara. To będzie iskra, od której zapłoną Czechy. Rozpęta się piekło, jakiego świat dawno nie widział.
– Bawisz się w proroka…
– Może się mylę. Może piekło nie otworzy bram. Ale jedno jest pewne: Zygmunt dostanie czeską koronę, pod warunkiem że upomni się o nią orężem. A do tego będzie potrzebował krucjaty! I wsparcia całej Rzeszy. Elektorów! Tylko to skłoni papieża do ogłoszenia krucjaty. A sam wiesz, że niemieccy książęta nigdy nie zgodzą się na osłabienie zakonu. Więc żeby zyskać ich poparcie dla swoich planów, Zygmunt zdradzi Jagiełłę i wyda wyrok niekorzystny dla Polski. To tak pewne jak to, że Słońce krąży wokół Ziemi. Nie wiem tylko, kiedy do tego dojdzie. Myślę, że po soborze.
– Ty się nie bawisz w proroka. Ty już nim jesteś! – Hohenzollern zaczął kręcić się na ławie, szukając wzrokiem karczmarza. – Kupię od Żyda kilka beczułek tego piwa dla gości.
Pleskow mówił dalej niewzruszony:
– Jagiełło nie będzie miał innego wyjścia, jak zajść Zygmunta od tyłu, czyli zawrzeć sojusz z którymś z niemieckich księstw…
Hohenzollern odwrócił głowę. Po raz pierwszy w jego oczach pojawił się błysk zainteresowania.
– Jeśli wydarzenia to gwiazdy – ciągnął kupiec z perswazją – to właśnie zmierzają do niezwykłej koniunkcji, która wróży tobie, panie, i twojemu rodowi wielką przyszłość.
– O czym ty mówisz?
– Twoja Brandenburgia, panie – kontynuował Pleskow – to najlepszy kandydat. W razie wojny Polski z zakonem mógłbyś zablokować niemieckie posiłki dla Krzyżaków.
Burgrabia się roześmiał.
– Chcesz, żebym zawarł przymierze z Jagiełłą?
– Tak! – odparł Pleskow. – Po spaleniu Husa, po soborze, po wydaniu wyroku przez Zygmunta.
– Polska szlachta na to nie pozwoli.
– Spora jej część poprze taki sojusz.
Fryderyk niedowierzająco pokręcił głową.
– Oszalałeś, Pleskow…
– To przymierze zostałoby oparte na zaręczynach twego syna z córką Jagiełły!
– Jesteś szalony! – powtórzył burgrabia.
– Pod rządami Hohenzollernów wszystko ułożyłoby się w tej części świata po naszej myśli. Pozwólcie mi działać, panie, a posadzę waszego nowo narodzonego syna na polskim tronie!
– Powtórz to, Pleskow!
– Sprawię, że twój syn, Fryderyk Hohenzollern, zostanie królem Polski!
7
Jesień roku Pańskiego 1413
Następnego dnia Pleskow dotarł do przystani nad Łabą wczesnym świtem, gdy nad wodami słały się jeszcze białe, wilgotne mgły. Rozpierała go energia, znów spłynęła na niego fala euforii, wywołując dreszcz emocji i podsycając niecierpliwość.
Na brzegu czekała go jednak niemiła niespodzianka. Od grupy podróżnych zgromadzonych na pomoście dowiedział się, że łódź zakontraktowanego przez miasto przewoźnika w pierwszym kursie tego dnia nabrała wody i zatonęła. Chwilę po wypadku mgła zgęstniała i z brzegu nie sposób było dojrzeć, co stało się z wioślarzem i podróżnymi. Z niezrozumiałych przyczyn ściągnięcie zmiennika trwało niemal całe przedpołudnie. Na przystani zebrał się tłum.
W Pleskowie narastała wściekłość. Hohenzollern, hołdując modzie panującej wśród niemieckiej arystokracji, postanowił ochrzcić syna na górnym dziedzińcu zamku, na świeżym powietrzu, zamiast w ponurym i zimnym wnętrzu katedry. Z uwagi na pogodę ceremonia miała się odbyć około południa.
Kiedy do brzegu dobiła wreszcie nowa łódź, doszło do przepychanek. Dwóch najemników, którzy towarzyszyli Pleskowowi, wydobytymi z pochew kordami wywalczyli mu pierwszeństwo wejścia na pokład. Gdyby nie to, Pleskow trwałby na pomoście i gapił się w wodę do wieczora.
Słońce stało już wysoko nad zamkowym wzgórzem, gdy wreszcie znalazł się na drugim brzegu Łaby. Ruszył błoniami nad Tangerem ku murom miejskim. Nie spotkał żywej duszy, okolica była jak wymarła. Minął przedmieście, a następnie skierował się żwawym krokiem wijącą się ku górze ścieżką na zamek.
Na dziedzińcu panował tłok. Chyba całe miasto się tu zgromadziło. Szukając prześwitów w morzu głów, wspinając się na palce, Pleskow zobaczył, że na zwodzony most oddzielający zewnętrzny dziedziniec od wewnętrznego weszło właśnie trzech służących w barwach Hohenzollernów, przetaczając na wózku kamienną chrzcielnicę; czwarty szedł za nimi z ogromnym pozłacanym krzyżem na ramieniu.
A więc już po chrzcie! Pleskow zaklął w duchu. To prawda, że nie znosił ciągnącej się w nieskończoność kościelnej celebry, z trudem wytrzymywał niedzielne sumy, na które chodził wyłącznie z zawodowego obowiązku, lecz akurat dziś gotów był śpiewem wielbić Pana aż do zdarcia gardła. Do cholery, padłby nawet krzyżem, gdyby trzeba było.
Trudno, co się stało, to się nie odstanie. Miał usprawiedliwienie. Zjawił się na brzegu skoro świt. Nie mógł przewidzieć, że przewoźnik niedojda utopi się razem z łodzią.
Nagle z tłumu wyłonił się Fritz Hanke, majordom Tangermünde i od kilku lat zaufany człowiek Pleskowa. Odkąd hanzeatę i burgrabiego zaczęły łączyć ściślejsze więzi, Pleskow sypnął groszem i Fritz stał się jego konfidentem na zamku.
– Tłoczno tu dzisiaj! – rzucił Pleskow zamiast powitania.
– Witajcie, panie. Już i tak się przerzedziło. Zeszło się tu prawie całe miasto.
Fioletowo-zielony płaszcz Fritza miał dziwaczny krój i zupełnie nie pasował do zawsze starannie dobierającego odzienie majordoma. Pleskow dopiero teraz zdał sobie sprawę, że takie same płaszcze nosi większość zgromadzonych na dziedzińcu osób.
– O co chodzi z tymi płaszczami? – Pleskow skrzywił się z niesmakiem. – Czemu ludzie w nich paradują? – Po czym ujął w palce połę płaszcza Fritza. – Materiał godny, ale wyglądają okropnie.
– Hohenzollern zamówił kilkaset sztuk ze swoimi herbem, aby goście wyglądali jednakowo… dostojnie. Sam je zaprojektował.
– To widać.
– Każdy dostał. Nawet służba i mieszczanie – odparł Fritz. – Jest dość ciepło, ale wszyscy się podporządkowali. W końcu zieleń i fiolet to kolory szczęśliwych kochanków…
– Fryderyk nie ma na co wydawać pieniędzy?
– Och, ma! Większość gości to nasi wierzyciele.
– Wiem, bo sam jestem jednym z nich! Dlaczego pozwoliłeś na tę maskaradę? – zapytał szorstko Pleskow. – Płaszcze musiały kosztować fortunę.
– Na razie koszty poniósł krawiec… Gdzieś tu krąży. – Fritz kręcił przez chwilę głową, szukając wzrokiem rzemieślnika. – Też ma to na sobie. I modli się o zapłatę.
– To powiedz mu, że zieleń to kolor katastrofy – mruknął kupiec.
Pleskow widział kiedyś spis zamkowej służby. Hohenzollern miał kogo ubrać: szambelanów, sekretarzy, medyków, ludzi w kuchni. W samych stajniach pracowało kilkunastu pachołków. Oprócz nich miał na utrzymaniu panów i ich damy, giermków i paziów.
– Ilu gości będzie nocowało na zamku?
– Około trzydziestu. Większość zostaje na kilka dni.
– Ja postaram się być krócej.
– Burgrabia wyglądał cię, panie. Pytał kilka razy.
– Zły?
– Nie, raczej… wyczekujący. O innych nie pytał.
– To dobrze! Prowadź mnie do niego.
Przecisnęli się przez rzedniejący zielono-fioletowy tłum, potem zwodzonym mostkiem dostali się na mały wewnętrzny dziedziniec. W bagnistej wodzie Pleskow zauważył kępy wysokiej trzciny. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Hohenzollern, mając tak liczną służbę, nie kazał oczyścić fosy.
Na wewnętrznym dziedzińcu w cieniu ogromnego orzecha, z którego nie opadły jeszcze liście, stali burgrabia, jego żona Elżbieta ze służką u boku oraz arcybiskup Kolonii i elektor Rzeszy książę Fryderyk z Saarwerden, który osobiście poprowadził ceremonię chrztu.
Dziewka ostrożnie przejęła niemowlę z rąk burgrabiny i ruszyła w stronę dziedzińca. Mijając Pleskowa, lekko skinęła głową. Udawała się zapewne do komnat w zachodnim skrzydle, gdzie znajdowały się sypialnia Elżbiety Hohenzollern i pokoje nianiek. Z tego, co opowiadał Fritz, burgrabia podczas pobytu na zamku w Tangermünde sypiał sam w jednej z surowych komnat w głównej baszcie stojącej w północno-zachodniej części małego dziedzińca.
Teraz gospodarz gestem zachęcił Pleskowa, by do nich podszedł.
– To Jordan Pleskow, sławny… – rozpoczął prezentację.
– Ależ burgrabio, nie trzeba! – zawołał arcybiskup, kładąc rękę na ramieniu Hohenzollerna. A potem zwrócił się do hanzeaty: – Drogi panie Pleskow, cała Rzesza, ta myśląca część, z zapartym tchem śledzi twoją walkę z tymi łotrami. Cóż za brak taktu i politycznego rozeznania po tamtej stronie.
Pleskow przywołał na twarz uprzejmy uśmiech i skłonił się dostojnikowi. Znali się od wielu lat i wzajemnie wspierali, o czym wiedzieli niemal wszyscy w Rzeszy. Aż dziw, że Hohenzollern o tym zapomniał.
– Bóg sprzyja rozumnym. – Elżbieta obdarzyła go serdecznym uśmiechem. – Doszły nas wieści o rychłym zwycięstwie…
Macierzyństwo jej służyło. Ubrana była w suknię bardziej stosowną na bal niż na chrzciny. Jasnozieloną, zadziwiająco wąską w talii. Za to kwadratowe wycięcie dekoltu nabrało kuszących krzywizn pod naporem obfitego biustu. Na głowie burgrabina miała wysoki spiczasty hennin, z którego wierzchołka spadał powiewny woal sięgający bioder. Pleskow uznał, że kobieta wygląda w nim jak astrolog.
– W istocie. – Kupiec skłonił się w jej stronę. – Mam zamiar powrócić wreszcie do mojego domu w Lubece i objąć stery Hanzy.
Pleskow przeprosił za spóźnienie. Opowiedział o wypadku podczas przeprawy, a potem narzekał na zwłokę w sprowadzeniu nowej łodzi. Rozmawiano o zdrowiu szczęśliwej matki, polityce, zasłyszanych ciekawostkach ze świata i wspaniałej pogodzie, która bez wątpienia stanowiła świadectwo bożych łask. W toku kupieckiej kariery Pleskow nabrał biegłości w prowadzeniu podobnych rozmów, znakomicie udając zaangażowanie. Na ogół nic z tego paplania potem nie pamiętał. Teraz było podobnie. Z jednym wyjątkiem: wyostrzył zmysły, gdy rozmowa zeszła na stan zdrowia niemowlęcia. To go naprawdę interesowało. Szczerze ucieszył się na wieść, że dziecko jest okazem zdrowia.
Koniec uprzejmej konwersacji nadszedł z chwilą, gdy zjawiła się służka i szepnęła coś do Elżbiety. Ta słuchała w skupieniu, marszcząc lekko czoło, potem zafalowała welonem w ukłonie i odeszła bez słowa. Po chwili także arcybiskup wymówił się obowiązkami.
Pleskow i Hohenzollern zostali sami.