Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pod koniec lipca 1997 roku ukraińscy żołnierze, którzy przybyli na pomoc powodzianom, dokonują makabrycznego znaleziska w korycie wciąż wezbranej rzeki. Na ułamanym, zanurzonym w wodzie drzewie wiszą zwłoki nastolatka poszukiwanego od blisko dwóch tygodni.
Niespełna miesiąc wcześniej dla czwórki młodych chłopaków – Kacpra, Darka, Józka i Grześka – właśnie rozpoczynają się wakacje. I zupełnie nie przeszkadza im, że wolne dni skąpane są w strugach deszczu, a meteorolodzy alarmują o powodziowym zagrożeniu. Są pewni, że to będzie ich lato!
Trzy dni później właśnie w Głuchołazach, maleńkiej mieścinie przy samej polsko-czeskiej granicy rozpoczyna się katastrofa zapamiętana jako Powódź Stulecia. To ona i wywołana nią lawina zdarzeń doprowadzi chłopców najpierw do wyjątkowego odkrycia, a następnie do śmierci jednego z chłopców. Którego?
Topiel to thriller obyczajowy osadzony w prawdziwych realiach początku powodzi 1997 roku. Autor, uczestnik wydarzeń i aktywny wolontariusz na pieczołowicie oddanym tle rysuje porywającą, momentami przerażającą opowieść o przyspieszonym kursie dojrzewania, rozliczając się jednocześnie z nostalgią lat dziewięćdziesiątych. To zaskakująca mieszanka serialu Stranger Things i To Stephena Kinga.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ciało rozwija się powoli i stopniowo, ale dusza sadzi milowe susy. Może osiągnąć pełną formę w mgnieniu oka.
Lucy M. Montgomery(przełożył Bartosz Czartoryski)
Dorośli to tylko strupieszałe dzieci.
Do diabła z nimi!
Dr Seuss(przełożył Bartosz Czartoryski)
LUŹNA KARTKA
Usłyszała to w jego głosie, przez telefon. Pośród szumów i trzasków, mimo gwaru. Gdy powiedział, że już się zbiera i będzie w domu do godziny.
Gdy tylko się rozłączył, zadzwoniła do siostry i zapytała, czy ta może wpaść po dzieci. W ciągu godziny. Nie, nic się nie stało, po prostu zamierzają gdzieś z Hubertem wyskoczyć po jego powrocie z pracy i nie mogą wziąć ze sobą dzieci.
Musiała tylko usmażyć kotlety i ugotować ziemniaki. Nie chciała tego robić za wcześnie, teraz jednak ustawiła sobie minutnik. Starła blaty, wymyła podłogę, a potem przejechała po niej suchą szmatą, zbierając wodę.
Gdy kwadrans później Kinga zjawiła się po dzieci i zadzwoniła domofonem, wysłała je na dół, bez zapraszania siostry. Dwie godziny, powiedziała. Tyle potrzebujemy. Dzięki kochanie, nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
Liczyła, że te dwie godziny rzeczywiście wystarczą, ale z jakiegoś powodu miała wątpliwości. Bo dziś... dziś brzmiał tak jak jeszcze chyba nigdy. Brzmiał tak, że się przestraszyła. Że gdyby mogła, wyszłaby teraz z domu i wróciła wieczorem. Wiedziała jednak, że nie może go z tym zostawić, bo nie tak się umówili ostatnim razem.
Zadzwonił minutnik, nastawiła ziemniaki, zrobiła sałatkę, usmażyła kotlety. Zdejmowała je właśnie z patelni, gdy wszedł do domu.
Usłyszała, jak włączył światło w toalecie, potem spuścił wodę, wyłączył, a ona zdała sobie sprawę, że odruchowo wstrzymała oddech. Bo nagle dotarło do niej, że wie, co się stało. Że choć nigdy nie nauczył się zostawiać tak naprawdę pracy za drzwiami, tylko jedno mogło go tak mocno ruszyć. Coś, na co przeczuleni byli oboje od czasu... No, od wtedy.
Wszedł do kuchni. Wciąż miał na sobie mundur polowy, z podwiniętymi mokrymi nogawkami, który nosił codziennie, odkąd głównym zadaniem nyskiej policji, jak i wszystkich służb mundurowych w regionie, stała się walka ze skutkami powodzi. Spod rozpiętej bluzy wyłonił się prążkowany podkoszulek, teraz cały w zaschniętym błocie. Ale przynajmniej tym razem nie był tak przemoczony jak przedwczoraj. Kiedy po czterech dniach ulewy wszyscy się bali, że czeka ich druga tura tego syfu.
Wyglądał na zmęczonego i sfrustrowanego, ciągnął ostatkiem sił. Twarz miał bladą, oczy zaczerwienione, opuchnięte. Dostrzegła też odrapania na knykciach lewej dłoni.
– To ten dzieciak, prawda? Ten z Głuchołaz? Znaleźliście ciało?
Skinął głową.
– Wezwali nas dzisiaj ci Ukraińcy, co udrażniają rzekę.
– Znaczy rzeczywiście był w rzece?
Ponowne skinienie. Chciał się odezwać, ale drgnęła mu grdyka. Chrząknął.
– Gdzie dzieci? – zapytał.
– Z Kingą, wrócą za godzinę. – Wzięła talerze i postawiła jeden przed nim, drugi przed sobą.
Uśmiechnął się lekko.
– Nie wiem, czy będę w stanie to zjeść – powiedział i zaraz mina mu zrzedła. – Nie wiem, czy cokolwiek przełknę. Jezu, ciało po takim czasie w wodzie to już w ogóle nie ciało. Jakby je z balonów zrobić. Sinych, oślizgłych... Gdy próbowali go odczepić, on się rozpadł, rozlazł...
Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Położyła rękę na jego dłoni i tak siedzieli w milczeniu.
– Przepraszam, nie powinienem ci tego mówić – odezwał się w końcu.
– Daj spokój – odparła. – Jesteśmy w tym razem, pamiętasz? Tak się umówiliśmy. Nastawię ci gorącą kąpiel, co ty na to?
Nie odpowiedział, a do niej dotarła absurdalność tego pomysłu. Woda zwalczana wodą to jak ogień benzyną. Przemknęło jej przez głowę, że źle zrobiła, odsyłając dzieci. Powinien je teraz zobaczyć, ona też powinna, by wiedzieć, że wszystko jest w porządku. Zawsze gdy umiera dziecko, inni rodzice powinni spojrzeć na swoje i odetchnąć z ulgą. A potem pomyślała o rodzicach tego chłopca, kimkolwiek byli. O dwóch tygodniach niepewności podsycanej nadzieją. Myślała o tym, czy stracili dobytek życia, gdy siódmego lipca, dwa tygodnie temu, zaczęła się powódź, i teraz po prostu stracili też jego sens, czy też wtedy im się udało i uwierzyli w swoje szczęście. Pomyślała o ciele w rzece i o tym, że ona chyba by się zabiła.
Podniosła głowę, kiedy zdała sobie sprawę, że on na nią patrzy. Wnikliwe, przekrwione spojrzenie pełne smutku. Wyglądał, jakby chciał o coś zapytać, i nagle ta opcja wydała jej się przerażająca. Nie chciała usłyszeć jego pytania, dlatego szybko zadała własne. Pierwsze, jakie przyszło jej do głowy:
– Jak on się właściwie nazywał?
JÓZEK
Darek i Józek szli od strony osiedla Konstytucji 3 Maja owianego słodkim zapachem krówek z pobliskiego zakładu Cukrogal, mocnym mimo deszczu. Szli obok siebie niemal równym krokiem środkiem opustoszałej ulicy. Nie rozmawiali, twarze mieli poważne, a miny tak gniewne i zacięte, jakie tylko nastolatki potrafią mieć, i postronny obserwator mógłby odnieść mylne wrażenie, że są na siebie źli.
Na umówionym miejscu między papiernią a nasypem czeskich torów zjawili się kwadrans przed czasem, więc Darek, wyższy z chłopców, stwierdził, że mogą schować się we wraku starego audi. Oczywiście natychmiast zaklepał sobie miejsce kierowcy.
Józek nie zamierzał protestować. Z kuzynem widywał się rzadko, ale wiedział, że to jeden z tych dzieciaków, które lubią stawiać na swoim i strzelać focha, jeśli coś nie idzie po ich myśli. A teraz znajdowali się na jego terenie, Józek miał poznać jego kolegów i zrobić z nimi coś, co jeszcze wczoraj nie wydawało mu się aż tak niebezpieczne i głupie. Tylko że wczoraj był wciąż podekscytowany przyjazdem, świeciło słońce i jadł przepyszne lody cytrynowe. Słowem, wczoraj było lato. Dziś padało, odkąd się obudził.
Zresztą, przekonywał sam siebie, wracając myślami do wraku, co jest atrakcyjnego w siedzeniu za kierownicą przerdzewiałego audi bez kół i szyb? Co innego w prawdziwym aucie, które faktycznie prowadzisz, nawet jeśli powoli. Przypomniał sobie zeszłoroczne wakacje, gdy pojechali z ojcem na stare lotnisko pod Stargardem Szczecińskim. Tata próbował go wtedy posadzić sobie na kolanach, ale się nie mieścili, więc powiedział: „Nie mów mamie”, wysiadł i wyregulował mu fotel. Potem sam zajął miejsce po stronie pasażera, instruował go i tylko trzymał w pogotowiu dłoń na hamulcu ręcznym. Jechali wolno, większość na półsprzęgle, ale i tak co to była za jazda! Po takiej akcji zdezelowany wrak już nie robił na nim żadnego wrażenia.
Co innego na Darku, który z błyskiem w oczach wsunął się do kabiny przez okno. Przeciwdeszczowa peleryna podwinęła mu się i częściowo rozdarła, jednak nic sobie z tego nie robił. Klapnął na siedzenie, a to mlasnęło i puściło wodę jak ściśnięta gąbka.
– Uważaj, jak będziesz wsiadał. Mokre. – Skrzywił się.
Zbędna uwaga, bo po pierwsze, ze względu na pogodę wszystko, z nimi włącznie, było mokre tak, że bardziej się nie dało. Po drugie, Józek uważał już od dłuższej chwili. Przede wszystkim na kałuże, doły i zdradzieckie plątaniny chaszczy, od których roiło się na zaniedbanym terenie budowy. Na ile mógł, uważnie obserwował też ubitą, zrytą oponami drogę dojazdową od Andersa, choć przy takiej pogodzie wjechałby tu pewnie tylko wojskowy jeep. Darek co prawda mówił, że nie ma strachu, bo na budowie prawie od roku i tak nic się nie dzieje, a właściciel wyjechał na roboty na zachód, ale Józkowi to nie wystarczało. Kiedyś pewnie wróci, nie? A jeśli to będzie akurat dziś?
Ponownie omiótł wzrokiem najpierw drogę, potem nasyp torów i odgrodzony płotem teren papierni. Odwrócił się, spojrzał na niedokończony budynek i wyżej, na górujące nad dachem korony drzew pobliskiego lasku. Westchnął, przecierając mokrą twarz, i jeszcze mocniej uświadomił sobie, jak bardzo nie chce tu być.
– Wsiadasz czy nie? – rzucił zniecierpliwiony Darek.
Nie odpowiedział, ale podszedł ostrożnie od strony pasażera. Wyminął po drodze kilka pogiętych prętów zbrojeniowych, wystających z porzuconego betonowego bloku, i przeskoczył nad przegniłymi pozostałościami starego płotu. Z jednej z desek sterczał zaskakująco prosty, pordzewiały gwóźdź i oczami wyobraźni Józek widział już, jak staje na tym gwoździu, a ten przebija mu stopę i rdza, a wraz z nią tężec, wnikają w jego komórki, przybierając postać wrednych ludzików. Jak w tej bajce, którą kiedyś oglądał, a potem nauczycielka pokazała im ją na przyrodzie. Co to był za tytuł? A, Było sobie życie.
Złapał za klamkę. Szarpnął, jednak wiele nie pomogło.
– Przez okno musisz – powiedział Darek, wodząc rękami po kierownicy. Wcześniej próbował majstrować coś przy fotelu, by nie mieć kolan pod samą brodą, ale odpuścił i skupił się na udawaniu, że jedzie, i wyglądaniu jak niedorozwinięty.
Józek pociągnął nosem.
– W sumie to nie chcę. Kurtki porwać znaczy. – Szarpnął za przemoczony ortalion.
– To zdejmij. Na akcji i tak nie możesz być taki kolorowy. Zobaczą cię z drugiego końca placu.
Józek jeszcze raz pociągnął nosem i otrzepał dłonie z wody. Kiedyś, uznał, będzie musiał podjąć ten temat.
– Ja w sumie to nie wiem też, czy chcę na tę całą akcję. Jeszcze nie zdecydowałem – stwierdził tym swoim prawie już dorosłym głosem. Miał dopiero trzynaście lat, ale mutację przeszedł jak szczęściarz ospę: bardzo wcześnie, bardzo szybko i bez powikłań. Teraz mówił nisko, jakby się wygłupiał, udając własnego ojca. Raz tak rzeczywiście zrobił. Zadzwonił do wujka Mirka, kolegi taty, podszywając się pod rodzica. Znajomy się nabrał... I tak właśnie Józek się dowiedział. Obiecał jednak wujkowi, że nie zdradzi się z tym przed mamą.
Zorientował się, że kuzyn przygląda mu się, mrużąc oczy, co wyglądało trochę komicznie, bo nie wiedzieć czemu Darek ostrzygł się na krótko i teraz jego głowa przypominała jajko.
Jak w tej głupiej komedii, Stożkogłowi, przypomniał sobie Józek, mało nie parskając. Udał, że wyciera nos pięścią, ale zamiast tego ugryzł się, by się nie roześmiać.
– Co znaczy: nie wiesz, czy chcesz na akcję? – zapytał Darek. – Wczoraj chciałeś, a teraz nie chcesz?! Kurwa, zaraz będą chłopaki!
Józek wzruszył ramionami.
– Nie mówiłem, że chcę. Ja tylko... nie wiem, czy to ma w ogóle sens – stwierdził, siląc się na obojętny ton. – Wszystko mokre będzie. Wodą zajdzie, napuchnie...
– Nie wszystko. Kacper mówi, że dzisiaj nie idziemy na hałdy na zewnątrz, tylko do magazynu, pod dach. O tam. – Darek podniósł się na siedzeniu, jednak zaraz oklapł, znów wyciskając wodę z fotela. – A nie, stąd nie zobaczysz, bo drzewa. Ale pokażę ci, jak przyjdą... O, idą!
Józek dostrzegł najpierw tylko ich głowy wyłaniające się zza nasypu, całe sylwetki pokazały się dopiero po chwili. Chłopacy wstąpili na tory i szli między szynami, drobiąc na podkładach.
Darek opisał ich kuzynowi zawczasu, toteż Józek bez trudu domyślił się, że ten z przodu, drobny, żylasty piegus o cofniętym podbródku i z odstającymi uszami to Grzesiek, ich rówieśnik. Mocno przeczulony na punkcie swojego wyglądu, przy każdej choćby sugestii kpiny dostawał świra. „A jak Grzesiek świruje – tłumaczył Darek – to nie ma znaczenia, że jesteś silniejszy, szybszy czy napieprzasz w karate jak Chuck Norris czy inny Van Damme. Bo jak Grzechu szaleje, to jebaniec nie czuje bólu. Po prostu bije”.
Józek dowiedział się też, że ojciec piegusa miał wypadek i stracił wzrok. I to był drugi temat, za który w przypadku nierozważnie dobranych słów mikrus rzucał się do gardła.
Za Grześkiem z ociężałą dostojnością sunął starszy o rok Kacper. W spranej katanie z czarnego dżinsu narzuconej na bluzę i z kapturem na głowie wyglądał co najmniej na szesnastolatka. Masywny, prawie gruby, z ciemnymi włosami w tej upokarzającej dla każdego metala fazie zapuszczania. Teraz pasma lepiły mu się do połowy twarzy, co z daleka przypominało maskę.
A maska w sumie nie byłaby takim złym pomysłem, pomyślał Józek, zważywszy na to, co planowali.
Darek wygramolił się z wraku, zostawiając na drzwiach kawałek foliowej peleryny. Źle stanął, zatoczył się, podjął desperacką próbę zachowania godności, po czym walnął dupą o ziemię.
– Kurwa! – zaklął, wyciągając stopę zakleszczoną między betonowym słupkiem a stosikiem połamanych cegieł.
– W porządku? – Józek odwrócił się w jego stronę, a przez głowę przebiegła mu myśl, że może nie. Może coś sobie uszkodził, kostkę na przykład, i wtedy...
– Tak, luz. – Darek podniósł się, wspierając o wrak. Zamachał obutą w trampek stopą, upewniając się, że rzeczywiście luz, i lekko utykając, podszedł do kuzyna.
Ten przyjrzał mu się badawczo.
– Jesteś pewien? Bo jeśli skręciłeś kostkę, to...
– Kuźwa, Jóźwa, ja pierdzielę! Nie rób scen i wstydu! Jak miałeś wąty, trzeba było wczoraj mówić. Teraz to morda w kubeł. Idziemy!
Zeszli na nasyp po niewielkim zboczu ostrożnie, jeden za drugim, wydeptaną ścieżką. Mokra ziemia była śliska, jednak w przeciwieństwie do trawy stawiała jako taki opór, a poza tym większe kamienie mogły służyć za prowizoryczne schody. Co prawda zdradzieckie, bo w każdej chwili mogły wysunąć się z ziemi, ale ponieważ obaj chłopcy uważali, dali radę zejść na tory bez zaliczenia gleby.
Tamci już na nich czekali. Grzesiek stał kilka kroków od Kacpra, który dopalał właśnie posiniałego od deszczu papierosa.
– Co tam, Grzesiu, stoisz od zawietrznej, by stary nie poczuł fajek? – zagadnął Darek, ale widząc minę piegusa, jego zaciskające się pięści, zaraz się zmitygował. Pociągnął nosem, charknął i splunął, wreszcie podniósł rękę, by spojrzeć na swój wodoodporny casio. – Spóźniliście się.
Kacper zaciągnął się po raz ostatni, wypuścił dym i pstryknął niedopałkiem w mokrą trawę. Nonszalancja, z jaką to zrobił, dodała mu tym razem nie dwa, a co najmniej dziesięć lat. Zupełnie jakby był dorosłym uwięzionym w ciele czternastolatka.
Jak w tym filmie, przypomniał sobie Józek. Widział go, ale nie pamiętał tytułu. W ogóle niewiele z niego pamiętał. Tylko to, że grał tam chłopak z Cudownych lat.
Wytarł rękę o spodnie i wyciągnął ją do Kacpra.
– Cześć. Józek – przedstawił się, nie czekając, aż zrobi to za niego kuzyn.
Ten nie kłopotał się wycieraniem swojej. Uścisk miał mocny, pewny, nieco sztywny.
– Kacper – odparł, po czym przeniósł wzrok na Darka. – Jesteś go pewien, tak?
Darek zawahał się.
– Mówiłem ci – mruknął w końcu. – To rodzina.
– Okej. Wiesz, co tu robimy, Józek?
– Tak. Kradniecie komiksy i inne takie.
Kacper wyszczerzył się.
– Kradniemy? Bzdura! My je ratujemy. Co miesiąc to, co nie sprzeda się w kioskach, idzie na przemiał i robią tu z tego srajtaśmę. Czujesz? Superman, Batman, auta, gołe baby, komputery, wszystko do maszyn i podcierania dupy. Trochę szkoda, nie?
Józek zerknął na Darka.
– No, szkoda – przyznał.
Otarł wodę z twarzy, by kupić sobie kilka dodatkowych sekund. Wiedział, że jeśli ma się wycofać, to jest właśnie ta ostatnia chwila.
– Co będzie, jak nas złapią? – zapytał.
Usłyszał ostrzegawcze syknięcie kuzyna, ale było już za późno. Kacper parsknął i odgarnął włosy z twarzy.
– Nie będę ci kłamał, chłopie – powiedział, szczerząc krzywe, pożółkłe zęby. – Słyszałem, że dyrekcja wyznaczyła dla pracowników premię za łapanie takich jak my. Jesteśmy wyjęci spod prawa. Jak Drużyna A.
Grzesiek parsknął, Darek zachichotał nerwowo. Józek tylko zamrugał, by strącić z powiek ciężkie krople.
– Ale wiesz co? Ty jeszcze nie jesteś gotowy – dodał po namyśle Kacper. – Prosta sprawa, żaden wstyd. Przyjechałeś wczoraj, nie?
– Tak.
– I zostajesz do końca wakacji?
Józek po raz kolejny potwierdził, przy okazji odkrywając, jak ciężko mu to przyznać. Jakby dopiero w tym momencie dotarło do niego, że oto czekają go całe dwa miesiące bez jego miejsc i kumpli z chorzowskiego Irysa. Był skazany na tych trzech tutaj albo na szukanie kogoś na własną rękę w tej małej i w gruncie rzeczy raczej nudnej mieścinie w środku lasu.
– Skoro tak, to jeszcze będzie okazja za miesiąc – stwierdził Kacper. – Zgramy się, poznamy i wtedy pójdziesz już na pewniaka. A dziś zostaniesz, potrzymasz nasze rzeczy i w razie czego spierdalasz na Grzybek.
Józek chciał zapytać, co to jest Grzybek, ale po krótkim namyśle zdecydował się na inne pytanie.
– W razie czego?
Zerwał się wiatr, zaszumiały drzewa i jak na komendę deszcz przybrał na sile. Ciął teraz z ukosa, a na rosnących wokoło kałużach pojawiły się bąble.
– Może my też odpuścimy? – zapytał nagle Darek. – Znaczy dzisiaj. Tam ślisko jest, łatwo się wyjebać.
Kacper wzruszył ramionami.
– Chcesz, to odpuszczaj – mruknął, zrzucając z głowy kaptur. Z tylnej kieszeni wyjął czarną frotową opaskę i nałożył ją na włosy, co upodobniło go do jednego z tych znanych, śmiesznie wyglądających tenisistów, Józek nie pamiętał którego.
– Rzecz w tym, że właśnie dzisiaj najlepiej. – Kacper zdjął dżinsową katanę, odsłaniając ukryty pod spodem niewielki, wyłożony folią plecak. – Jak jest słoneczny dzień, wszyscy łażą po placu, każdy liczy na premię i pilnuje hałd. A jak leje, to nikomu się nie chce. Ani na szabry, ani czuwać. Do hali też nikt nie chodzi, bo na dymka nie wolno, a tak to po co? – Podał Józkowi katanę. – Trzymaj. Wziąć ci coś?
– Pornola mu weź, niech jakąś cipkę chłopak zobaczy! – Zaśmiał się Grzesiek. – Tylko żeby z lusterkiem nie pomylił, skoro taka pizda.
Józek zgrzytnął zębami i tym razem nawet nie zerknął na Darka. Wystarczyło mu, że słyszy za uchem jego śmiech, by wiedzieć, że kuzyn nie jest po jego stronie.
– A mają w którymś modele do składania, byś mógł staremu pokazać? – odciął się i od razu cofnął nogę, gotów do uniku.
Dobrze przewidział reakcję piegusa, spóźnił się jednak o sekundę i zaciśnięta pięść zdążyła go trafić w płatek ucha. Lekko, właściwie nawet nie zabolało, ale Grzesiek nagle znalazł się za blisko, by Józek mógł mu swobodnie oddać prawą ręką. Uniósł więc lewą, złapał go za koszulkę, odchylił się i grzmotnął z główki. Tu również źle wymierzył, tym razem odległość, bo Piegus był od niego niższy, a dodatkowo wcisnął głowę w ramiona. Zamiast trafić czołem w nos, jak mu pokazywali starsi koledzy na podwórku, Józek grzmotnął czołem o czoło. Zabolało, a przed oczami pojawiły się mu czarne plamy. Ale przynajmniej Grzesiek, zamroczony mocniej, klapnął na ziemię.
Józek sprawdził nos wierzchem palca wskazującego i strzyknął śliną na bok.
– Lepiej nie wstawaj – warknął.
Mimo tego ostrzeżenia – a może właśnie nim sprowokowany – Grzesiek poderwał się, wytarł ręce w ubłocone spodnie i byłby się znowu rzucił, gdyby nie powstrzymał go Kacper.
– Nie ma czasu – powiedział, kładąc piegusowi rękę na ramieniu. – Poza tym myślę, że jesteście kwita. A ty, Józek, pamiętaj, starych nie ruszamy, bo świętość, jasne?
Józek skinął głową.
– To każdy daje nowemu, czego nie zabiera, i idziemy. Nie ma czasu.
Od Darka Józek dostał potarganą pelerynę, od Grześka propozycję, by się walił. Potem tamci ruszyli ścieżką wzdłuż nasypu.
– Batmana bym chciał! – zawołał za nimi.
Kacper się nie odwrócił, uniósł jednak kciuk na znak, że usłyszał.
Józek patrzył za nimi, jak wspinają się na rury ciepłownicze, przeciskają przez dziury w płocie i nikną między drzewami. Potem wydało mu się jeszcze, że widzi ubłoconą dupę Grześka, gdy ten wspina się na drabinkę zdezelowanego, odstawionego na boczny tor wagonu.
Rozmasował czoło, na którym, czuł to wyraźnie, rosła już solidna pulsująca śliwa. Deszcz działał na nią kojąco, więc zadarł głowę i w tej pozycji zdał sobie sprawę, że w końcu zapomniał zapytać o ten cały Grzybek.
KACPER
Przechodząc na drugą stronę, zawsze zostawiał za płotem całą pewność siebie. Jakby ktoś przełączał w nim pstryczek do zmiany nastroju. W jednej chwili odważny i zdeterminowany, ale gdy przeciskał się przez dziurę, w jego świadomości budził się ten przeklęty, tchórzliwy, wewnętrzny głosik mówiący: teraz ci się nie uda. Wyczerpałeś już limit szczęścia. Dorwą cię jak wtedy i znowu skończy się na tym, że przez cały pobyt ojca w kraju będą awantury i ciche dni, a matka będzie się wstydziła pokazać w szkole. No i gliny. Tym razem raczej nikt nie da mu kolejnej szansy.
– Pieprzyć to – mruknął, dodając sobie odwagi. Część jego chciała, by zawrócił, mówiła mu, że jeszcze może, że jeszcze ma szansę. – Pieprzyć – powtórzył Kacper nieco głośniej i kątem oka dostrzegł Darka, który zerknął na niego i skinął głową.
I nagle poczuł uderzenie adrenaliny. W kolejnych sekundach obraz się rozjaśnił, rozmywając na krawędziach. Albo serce mu przyspieszyło, albo świat wokół zwolnił, w ustach zrobiło mu się sucho, a na języku poczuł metaliczny posmak. Zsunął się ze zbocza i już był przy wagonie, drżąca ręka sama zacisnęła się na uchwycie obok wejścia, stopa wylądowała na schodku. A wszystko przy akompaniamencie tych samych histerycznych myśli: złamiesz serce matce, ojciec dostanie świra, pójdziesz do poprawczaka...
– Pierdolić – mruknął, ale wystraszył się, że za głośno. Przez szum, jakby radia na niedostrojonym kanale, przedzierały się pojedyncze słowa: matka, serce, poprawczak, odpuść.
Spojrzał na budynki papierni, na gmachy biurowe oraz hale fabryczne po prawej i magazynowe po lewej i na wprost. Na suwnicę, na którą kiedyś próbował się wspiąć, jednak zabrakło mu odwagi. Nigdy nie widział, by pracowała, ale chyba musiała, skoro dopiero co ją odmalowali, nie? Mimo to tory porastało zielsko.
– Idziemy – powtórzył i ruszył, nie czekając na resztę.
Przed nim rozciągało się jakieś dwieście metrów niemal całkowicie odkrytego terenu. Tu i tam tylko jakiś pagórek, wgłębienie, kępa krzaków, wąski rów nazwany kiedyś przez kogoś okopem. Od niego zostało już pół drogi do papierowych hałd, można się w nim ukryć, przyczaić, tylko trudno zgrabnie i niezauważalnie pokonać ostatni odcinek, zwłaszcza komuś większemu niż Grzesiek. Dlatego od jakiegoś czasu Kacper omijał okop i pędził zgarbiony jak pod ostrzałem prosto do ściany magazynu. Jasne, nadkładał drogi, ale przynajmniej miał tam na pół zrujnowaną budkę, coś na kształt komórki, cholera wie po co i na co. Dobre miejsce na odpoczynek lub kryjówkę.
Tym razem też wybrał drogę naokoło. Skulił się i pognał, licząc, że wzmagający wiatr i deszcz zagłuszą mlaskanie podeszew o błoto. Gdy dopadł do budki, osunął się po ceglanej, częściowo otynkowanej ścianie, przywarł do niej plecami i dysząc ciężko, zrobił szybki rachunek sumienia: raz się pośliznął, ale złapał równowagę i nie upadł, tylko wsparł na ręce. Piekła, więc możliwe, że ją rozciął, w błocie nie było widać. Raz wydawało mu się, że kogoś widzi przy hałdach, jakiegoś pracownika, jednak to mogło być tylko wrażenie. Kątem oka dostrzegł natomiast, jak Darek wślizguje się do okopu.
Połowa drogi, pomyślał, a głosy w jego głowie natychmiast podjęły, że owszem, to połowa, ale tylko jeśli teraz zawróci. W przeciwnym wypadku to wyłącznie jedna czwarta, w dodatku ta najłatwiejsza.
– Pieprzyć to – mruknął. – Pieprzyć to, pieprzyć!
Podniósł się ostrożnie, stanął przy krawędzi i wyjrzał. Droga wolna, więc uniósł rękę, dając znać chłopakom w okopie, że rusza.
Teraz oby do hałdy, oby w ten cały stos pisemek dla kobiet, opowiastek z życia wziętych, siermiężnie szarych „Detektywów”, śliskich okładek magazynów motoryzacyjnych, pociesznych „Misiów” i „Świerszczyków” oraz cycków i włochatych picz wywalonych na rozkładówkach. Nie wiedzieć czemu wszystkie te „Catsy”, „Nowe Wampy” i niewinne w porównaniu do tych dwóch „Twoje Weekendy” zawsze otwierały się na najostrzejszych fotach. Jakby wszystkie pornomodelki wypinały się lub wystawiały do słońca. Albo do dzieciaków takich jak on.
Nie wyhamował, pośliznął się na „Chipie” i wpadł na stertę. Lawina gazetek osunęła się, przykrywając go niemal w całości. Kacper zamarł, rozcapierzając palce, rozpłaszczony jak alpinista na ścianie przy mocnym wietrze. Nie spanikował, ani na zewnątrz, ani w środku, w głowie, w której oprócz szumu i łomotu serca pojawiło się kilka spokojnych, rzeczowych pytań: ktoś usłyszał? Ktoś przyjdzie? Nakryją go?
Nikt się nie zjawił. Kacper podniósł się powoli, odwrócił plecami do stosu i zaczął sunąć tyłkiem po gazetach, w lewo. Teraz miał przed sobą zdezelowane wagony na bocznych torach i rosnące za nimi drzewa, potem dziurawy płot. Za nim zostawił spokój i pewność siebie.
Pewnie tam leżą, pomyślał w nagłym przypływie rozbawienia, leżą w murowanej studzience, pod stosem pofałdowanych od wilgoci pism dla kobiet.
Sunął tak po łuku, aż trafił w wąwóz pomiędzy dwiema hałdami. Tam stał już Grzesiek, jakby na niego czekał.
– No idź, co tak stoisz?
Ale już dostrzegł, w czym problem. Grzesiek cały drżał, a jego cofnięty podbródek dygotał, jakby coś mu się tam w buzi urwało.
– W głowie mi się kręci – powiedział, szczękając zębami. – To chyba po tym uderzeniu. Mocno mnie jebnął.
Kacper skinął głową, choć nie wierzył. Grześka zwyczajnie obleciał strach, bo zwykle kończył akcję tutaj, jak wszyscy kradł gazety z hałd. Do budynku nie wszedł chyba jeszcze nigdy.
– Gdzie Darek? – zapytał.
Grzesiek wskazał brodą magazyn bez drzwi. To właśnie tam znajdował się stos, do którego zmierzali. Suchy, świeży i nieprzebrany. Skarb tej wyprawy. Eldorado.
– Dobra, to idę do niego – powiedział Kacper i powoli ruszył dalej.
– Weź mi Spider-Mana, jak będzie nowy, dobra? – Głos Grześka, rozedrgany, strachliwie wysoki, z miejsca napełnił Kacpra obrzydzeniem. – I „Twój Weekend”.
– Pieprz się – szepnął Kacper w odpowiedzi, ale z litości na tyle cicho, by piegus go nie usłyszał. Ostrożnie podszedł najpierw do ściany, przystanął, zerknął i dopiero wtedy wkroczył do hali.
Szum w uszach jakby się oddalił i dopiero po kilku sekundach do Kacpra dotarło, że przez całą drogę towarzyszył mu szelest wszechobecnego deszczu, teraz bębniącego o wyłożony papą dach.
W środku panował półmrok, unosił się zapach mokrego papieru, jednak to, co leżało na zajmującym całe pomieszczenie stosie, nie było mokre. Kacper szybko zdjął plecak, ubłoconymi rękami wyjął z bocznej kieszonki najpierw chusteczkę, a następnie listę zakupów. Przeczytał ją szybko, właściwie bardziej powiódł wzrokiem, by upewnić się, że wszystko pamięta, po czym zaczął szukać.
Szło łatwo, więc pozwolił sobie na luksus bycia wybrednym. Tu pogięty numer, tam lekko naderwana okładka... Tak jak przypuszczał, musieli dopiero co dowieźć towar, wczoraj albo przedwczoraj, kiedy jeszcze nie padało, bo na większości komiksów w rogu pod logo wydawcy widniał numer 6/97.
Przypomniał sobie o Batmanie dla nowego, więc wziął dodatkowy egzemplarz, oprócz tego dla siebie. Na okładce pokraczny demon z głową prawdziwego nietoperza i w bojowej pozie, przed nim jakiś rozwalony typek, a za nim wojowniczka. Nad napisem „Batman” jeszcze jeden: „Knightsend”, zapowiadający, że tocząca się od wielu numerów saga o złamaniu i odrodzeniu Mrocznego Rycerza wreszcie ma się ku końcowi.
Spakował obydwa zeszyty, po czym dołożył trzeci, a niech mu tam, znalazł zamówienie Grześka. Zapiął plecak i już miał się zbierać, gdy nagle usłyszał:
– Ej, ty tam!
Zamarł. Darek stojący na szczycie stosu zachwiał się i poleciał do tyłu, machając odruchowo rękami. Od ściany z pustaków dzieliła go niewielka odległość i Kacper był pewien, że jeśli jego kumpel teraz w nią przydzwoni, na bank straci przytomność. A może skończy się jeszcze gorzej?
Spanikowane myśli dopadły Kacpra chmarą, przedstawiając najczarniejsze scenariusze, ale nim zdążyły wybrzmieć, Darek już upadł głową w gazety, przetoczył się i zerwał gotowy do skoku. W dłoni trzymał upuszczoną wcześniej reklamówkę. Reklamówkę wziął, kurwa, jak skończony debil!
– Do ciebie mówię, chodź no tu! – rozległo się głośniej, ostrzej i Kacper już wiedział, że to nie do nich dwóch. Ktoś przyuważył Grześka.
Czym prędzej doskoczył do muru, zerknął zza winkla i zobaczył gnającego przez otwartą przestrzeń kumpla, a za nim faceta w niebieskim fartuchu.
Gdyby chociaż był grubasem, pomyślał Kacper, jak wielu w tym zakładzie, albo miał gorszą kondycję. Ale nie, facet był normalnej budowy, a długie nogi pozwalały mu z każdym krokiem zmniejszać dystans. W tej sytuacji Grzesiek mógł dotrzeć jedynie do okopu. O ile da radę przeskoczyć go w tym błocie i o ile...
– Co się dzieje? – zapytał Darek, ale Kacper, tchnięty nagłą myślą, nie odpowiedział, tylko rzucił się przed siebie, nakładając po drodze plecak. W wąwozie między hałdami nabrał rozpędu, więc gdy wpadł na odkryty teren, gnał już najszybciej, jak w tych warunkach się dało. Jakimś cudem ani się nie potknął, ani nie wylądował w kałuży, przeskoczył nad połamanymi cegłami. Facet z papierni nie obejrzał się, pewnie nie usłyszał w tym deszczu, na przemian to wyklinał, to nawoływał Grześka. Już prawie go zresztą miał, dzieliła ich może podwójna długość ręki. A przecież Grzesiek musiał jeszcze wspiąć się na wagon albo go obiec. Bez szans!
Pierwszy z dwóch torów suwnicy Kacper pokonał jednym susem. Drugim skokiem, parę metrów dalej, wziął okop. Lądując, upadł, na szczęście do przodu, wsparł się na rękach, po czym poderwał się i popędził.
Czuł, że pali go w płucach, że wali mu serce, przed oczami miał mroczki, ale mimo to, gdy był już blisko, spiął się, znalazł oparcie dla stóp i skoczył.
Wylądował facetowi na plecach, a resztę zrobiła siła pędu, błoto i grawitacja. Człowiek poleciał do przodu, potknął się, wyrżnął twarzą o szynę drugiego toru suwnicy i zamarł. Kacper podniósł się, zatoczył i wbrew rozsądkowi na moment przystanął, patrząc na znieruchomiałego mężczyznę. Na widok jego zamkniętych oczu i krwi płynącej z ust i nosa zrobiło mu się w jednej chwili gorąco, słabo i niedobrze.
Jezus, Maria, pomyślał, czując, jak uginają się pod nim nogi. Zabiłem go! Zabiłem!
Ktoś złapał go za rękę i zaczął ciągnąć, jednak on nie potrafił się ruszyć.
– Kurwa, chodź, chodź! – Dotarło do jego uszu jakby spod wody. Czy też odwrotnie, to on był pod wodą, topił się, zapadał, a ktoś krzyczał do niego z brzegu.
Usłyszał głośny plask i bolesny gorąc rozlał się po jego policzku. Kacper potrząsnął głową i zrobił jeden, potem drugi krok do tyłu. Dopiero gdy zobaczył, że facet się ocknął i powoli zaczął podnosić, znalazł w sobie siłę, by się odwrócić. Złapał za uchwyt wagonu. Darek wyciągnął do niego rękę.
Przebiegli przez wagon i w pośpiechu, osuwając się dwa razy, wspięli się na zbocze. Darek przecisnął się przez dziurę, Grzesiek już czekał po drugiej stronie. Kacper złapał za siatkę, rozgiął ją i zanim przeszedł, jeszcze raz się obejrzał. Przez wagon, na przestrzał ujrzał, jak facet siedzi i maca się po rozkwaszonej twarzy. Z jakiegoś powodu wydało mu się to nagle nie straszne, a bardzo, bardzo śmieszne.
Potrzebował chwili, by zrozumieć, skąd ta zmiana. Znowu był po drugiej stronie siatki.
JÓZEK
– Przepraszam, nie wie pani, gdzie tu jest Grzybek? – zapytał Józek staruszki, która akurat wyszła na podwórko niewielkiego, zniszczonego domku na końcu ulicy. Kobieta miała na głowie chustkę w kwiaty i najwyraźniej tylko to należało do niej. Reszta ubrania, czyli brązowy ortalionowy bezrękawnik nałożony na starą drelichową kufajkę sięgającą wielkich czarnych kaloszy, zdecydowanie stanowiła własność kogoś innego. Męża? Może syna?
– Przepraszam. Grzybek gdzie jest, wie pani?! – powtórzył tym razem głośniej i znacznie wolniej, jak do przygłuchej.
Dopiero teraz spojrzała na niego z malującym się na twarzy wyrzutem.
– Przecież słyszę – zaskrzeczała. – Nie trzeba dwa razy powtarzać.
Machnęła ręką, sypiąc trzymanym w dłoni ziarnem, i nagle wokół niej zakotłowało się od kur. Józek widział przez siatkę, jak ptaki walczą zawzięcie, jak skaczą po sobie, robiąc przy tym niemożliwy rwetes. Rozbawił go ten widok.
– A ty chyba nie jesteś stąd, co?
Zdał sobie sprawę, że staruszka wciąż mu się przygląda. A skoro tak, pomyślał, mogłaby go zapamiętać i jakby kto pytał, opisać. W filmach zawsze jest od cholery takich świadków. Pamiętają rzeczy nawet po latach, opisują sprawców ze szczegółami i naprowadzają na tropy.
Tak, ale to są filmy, głupku, zbeształ się w myślach. W rzeczywistości pewnie ledwo cię widzi.
– Nie, proszę pani, nie jestem stąd – odparł grzecznie i pełnym zdaniem, a jednocześnie udając, że ociera twarz z deszczu, zasłonił się ręką i przytrzymał dłoń, jakby bolał go ząb. – To powie mi pani, gdzie ten Grzybek? Bo się tam umówiłem.
Staruszka sypnęła kurom kolejną garść i wyszczerzyła się w szczerbatym, złośliwym grymasie. Przypominała mu teraz starą wiedźmę.
– Z dziewczyną? – zapytała.
– Nie, z kolegami. To wie pani czy nie?!
Zdenerwowany podniósł głos, co najwyraźniej pomogło, bo wątłe ramiona kobiety drgnęły, ręka w za długim rękawie uniosła się, wskazując kierunek.
– Główną drogą na górę. Zobaczysz na pewno – powiedziała. – Tylko na polanę nie skręć, bo tam...
Tańczą moje koleżanki wiedźmy, dopowiedział za nią w myślach, trochę rozbawiony, ale bardziej zły.
– ...kozy się pasą – dokończyła staruszka.
Grzybkiem okazała się konstrukcja przypominająca wielkiego metalowego muchomora, umieszczona w najlepszym punkcie widokowym wzniesienia zwanego przez miejscowych górką papierniczą. Zanim wandale wyrwali deski z ławek, a potem lokalne pijaczki, ćpuny i licealiści zasadzili wokoło sadzonki butelkowych tulipanów, zużytych igieł, sreberek po czipsach Chio i innych śmieci, było to niewątpliwie idealne miejsce, by posiedzieć i pogapić się na rozciągającą się w dole malowniczą panoramę miasta.
Bo Głuchołazy, musiał to przyznać, z tej perspektywy wyglądały całkiem ładnie. W większości niskie zabudowania, nowe i stare, mieszkalne i użytkowe, poprzetykane zielenią drzew i zasnute oparami z fabrycznych kominów niczym magiczną mgłą. Znad krytych papą dachów sterczały dwie wieżyczki kościoła parafialnego oraz smukła wieża kościółka dla młodzieży, a między nimi chluba i jeden z symboli miasta: kamienna wieża bramy górnej, na którą, jak się ostatnio dowiedział, ze względu na stan drewnianych schodów wchodziło się z rzadka i tylko latem. Po prawej, na wzniesieniu, stał szpital MSWiA – teraz, w świetle dnia, zwykła prostokątna bryła, ale wieczorami, gdy we wszystkich oknach zapalały się światła, przypominał ponoć wielki wycieczkowy statek. Dziadek Józka i Darka nazywał go czasem statkiem miłości na pamiątkę tego głupiego serialu.
Nie minęło dziesięć minut, a od siedzenia na wybrakowanej ławeczce zaczął go boleć tyłek. Po kolejnych pięciu nie pomogła nawet wsunięta pod pośladki zrolowana katana Kacpra, dla bezpieczeństwa oddzielona od deski porwanym foliowym płaszczem. Józek wstał i rozejrzał się. A co, jeśli go wystawili? Albo co gorsza – jeśli wpadli?
Raz jeszcze spojrzał na zniszczone już komunijne seiko i dał im w myślach pięć minut. Jeśli nie zjawią się o pełnej godzinie, po prostu stąd sobie pójdzie. W końcu nic złego nie zrobił. Trzymanie komuś kurtki, jak poprosi, to nie jest żadne przestępstwo!
I niemal w tym samym momencie, gdy podjął decyzję, wyłonili się spomiędzy drzew. Uwalani błotem, rozczochrani, z jasnymi plamami wokół oczu i ust, jak negatywy pand. Wyglądali tak komicznie, że mimowolnie parsknął.
– Co wam się stało?
– Zamknij się – burknął Grzesiek. Minął Józka szerokim łukiem i usiadł na ostatnim ocalałym kawałku grzybkowego siedziska, wcześniej jednak uprzejmie odsuwając na bok katanę i foliowy płaszcz.
Darek był nieco bardziej rozmowny.
– Oj, stary, powinieneś to widzieć! – powiedział, biorąc od kuzyna pognieciony płaszcz. – Akcja jak z tego filmu... Jak... No, ty byś pamiętał. Ten, no... A, właśnie, z Tango i Cash.
Józek zmarszczył czoło.
– Zjeżdżaliście z dachu po kablu na paskach?
Darek pokręcił głową, szczerząc zęby.
– Lepiej, kurwa. Dużo lepiej!
Kacper również obszedł Józka łukiem. Sięgnął po katanę, włożył, kryjąc plecak, po czym wyjął z kieszonki zapalniczkę i pomiętą paczkę papierosów. Przyjrzał się obu tym przedmiotom leżącym w jego ubłoconych dłoniach i pokręcił głową.
– Masz, ty mi odpal, co? – zwrócił się do nowego. – Ja tu zaraz wszystko ujebię.
Józek westchnął. Nie chciał, żeby było od niego czuć fajkami, ale już raz dziś Kacprowi i reszcie odmówił, a oni przyjęli to całkiem dobrze. Jeśli zgodnie z planem miał tu spędzić resztę wakacji, powinien choć spróbować grać drużynowo.
Schował się pod daszek, wsunął papierosa do ust, starając się go nie obślinić, i osłaniając jedną dłonią, odpalił zapalniczkę. Długo nie chciała zaskoczyć. Kamień zgrzytał, raz czy drugi podskoczyła iskra, jednak płomień się nie pojawiał. I gdy już Józek zwątpił, czy kiedykolwiek się rozpali, nagle zaskoczyło. Przyłożył płomień do końcówki papierosa, zaciągnął się i niemal natychmiast zaniósł kaszlem.
Zgiął się wpół, zapiekło go w gardle, a oczy zaszły mu łzami. Usłyszał śmiech Grześka i poczuł na plecach mocne uderzenie otwartej dłoni. Uniósł rękę na znak, że nie potrzebuje powtórki, po czym zakasłał jeszcze kilka razy, wypluł z ust gęstą ślinę i powoli się wyprostował. Podał Kacprowi papierosa.
– Sorry – wychrypiał. – Nie palę.
– A kto pali? – zapytał Kacper, wypuszczając dym. – Mam dla ciebie tego Batmana.
– Dzięki.
– Żebyś ty widział, jak go zdobył – wtrącił się Darek. – Stary, żebyś ty to widział! W pewnym momencie pojawił się tam...
Józek nie słuchał uważnie. Nie dlatego, że go to nie interesowało – po prostu gdy jego kuzyn zaczął swoją opowieść, on stał tak, że widział drogę, którą przyszli. I nagle wydało mu się, że pięćdziesiąt metrów dalej, przy samym niemal zakręcie, ktoś ukrył się za drzewem. Przetarł oczy, wytężył wzrok i zobaczył drugą postać. Nieduży mężczyzna w ubłoconym roboczym kombinezonie, z czymś na twarzy, co przypominało prowizoryczny opatrunek. On też wyłonił się zza zakrętu, też próbował ukryć się za drzewem, ale chyba poczuł na sobie spojrzenie chłopaka, bo najpierw zamarł, by zaraz rzucić się do biegu pod górę.
– Chodu! – krzyknął Józek, a pozostali chłopcy obejrzeli się, akurat by dostrzec, jak do biegnącego dołączają dwaj kolejni, identycznie ubrani mężczyźni.
– Kurwa! – zawołał Kacper i jako pierwszy zerwał się z miejsca.
Mieli do wyboru dwie drogi – w górę wzniesienia między rozbudowywane osiedle domków jednorodzinnych lub ostrym zboczem górki papierniczej w dół, po udeptanej w wysokiej trawie ścieżce. Wystarczył rzut oka, by uznać, że nawet przy ładnej pogodzie i suchym gruncie ta droga wymagała uwagi. Teraz, gdy błoto ścieżki sunęło niczym lawa, a jedyną alternatywę stanowiła śliska trawa pełna ostów, pokrzyw i cholera wie czego jeszcze, wybieranie tej opcji było proszeniem się o wypadek.
Mimo to wszyscy bez wahania pognali w dół zbocza.
Grzesiek potknął się już na pierwszym kamieniu. Niebezpiecznie poleciał do przodu, wyciągając przed siebie ręce, krzyknął coś przeraźliwie i wyrżnął gębą w błoto. Pędzący tuż za nim Darek odruchowo przeskoczył kolegę, upadł na trawę i sturlał się dobrych kilka metrów, nim udało mu się zatrzymać. Usiadł skołowany, przykładając ręce do głowy.
Józek, który biegł ostatni, wyhamował przy gramolącym się Grześku. Kucnął, złapał go za ramię i szarpnął.
– Wstawaj, spierdalamy! – krzyknął. Miał wrażenie, że pościg jest tuż za nim. Już niemal czuł na sobie ciężar wielkiej łapy jednego z facetów. – Wstawaj, słyszysz?!
Mocniej szarpnął Grześka, a ten podniósł się na kolana, po czym wstał. Józek był pewien, że trwało to wieczność, że kosztowało ich całą przewagę, jednak gdy się obejrzał, tamci dopiero równali się z Grzybkiem.
– Trawą, na dupie! – zawołał.
Spróbowali w ten sposób, ale szybko odpuścili, więc wrócili na ścieżkę. Józek przypomniał sobie wyprawę w Tatry i słowa mamy o schodzeniu bokiem. Spróbował i choć poruszał się wolniej, to jednak już się tak nie ślizgał i nie wywracał jak Darek przed nim. Kątem oka dostrzegł, że Grzesiek podłapał i też zaczął schodzić bokiem.
Kacper dotarł już niemal na sam dół. Wywrócił się pod koniec, upadł na bok, przetoczył się i poderwał na tyle sprawnie, że właściwie nie wytracił pędu. Wyhamował dopiero przy drzewach, łapiąc się grubego pnia. Obejrzał się i coś krzyknął.
Józek zaryzykował spojrzenie za siebie. Ludzie z papierni zaczęli już schodzić po zboczu, ale wolno. Zdecydowanie za wolno jak na kogoś, kto chce ich złapać. Na tym etapie powinni już, cholera, odpuścić. Powinni już wiedzieć, że ich nie złapią, a mogą co najwyżej...
I wtedy właśnie, na kilka sekund, nim ich dostrzegł, dotarło do niego, że wpadli w pułapkę. I że znaleźli się właśnie tam, gdzie ci faceci chcieli ich mieć.
Zatrzymał się i złapał Grześka, gdy ten próbował go minąć.
– Kacper, za tobą! – krzyknął, jednocześnie pokazując palcem na dwóch mężczyzn w granatowych kombinezonach, którzy wyłonili się zza wypełnionego gruzem kontenera na śmieci stojącego na poboczu drogi.
Najstarszy z chłopców obejrzał się i odruchowo rzucił w górę zbocza, jednak nawet na czworakach udało mu się pokonać raptem kilka metrów, po czym zsunął się do punktu wyjścia. Spróbował jeszcze raz, ale z podobnym skutkiem. Darek wyhamował tuż przed nim i rozejrzał się bezradnie, szukając drogi ucieczki.
– Co robimy? – zapytał Grzesiek.
Józek nie odpowiedział, myślał intensywnie. Znów się obejrzał. Ci z tyłu schodzili wolno, więc jeszcze nie stanowili zagrożenia. Co innego ci na dole, bo od uciekającego w chaszcze Kacpra dzieliło ich coraz mniej. Nie musieli się zresztą spieszyć – krzaki były zbyt gęste, by mógł się przez nie przedostać. Zaplącze się, a oni wyłuskają go z nich jak pieprzony groszek. Chyba że...
Schylił się i wygrzebał z ziemi dwa większe kamienie. Oba mieściły się w dłoni, jeden, obły i płaski, idealnie nadawał się do rzucania kaczek.
– Łap kamienie – polecił Grześkowi. – Łap kamienie i jazda.
Ponownie zerknął za siebie, zacisnął dłonie na ubłoconych pociskach i rzucił się biegiem w dół, krzycząc głośno.
Darł się tak i pędził, nic sobie nie robiąc z marnowanego oddechu, a stromy spad sprawiał, że z każdym krokiem nabierał coraz większego rozpędu. Gdzieś tam z tyłu głowy huczała mu myśl, że może się potknąć, pośliznąć, skręcić nogę, ale niezdolny do zatrzymania się, pchany niewidzialną siłą grawitacji, nie przejmował się takimi bzdurami. Będzie jak będzie. Teraz widział tylko drzewa, ku którym niebezpiecznie się zbliżał, dwóch pracowników papierni zaskoczonych jego szarżą i Kacpra przedzierającego się przez chaszcze. Szło mu lepiej, niż można było przypuszczać. Musiała tam być jakaś ukryta ścieżka.
Coś śmignęło Józkowi koło ucha i uderzyło o pobliski pień, odpryskując kawałek kory. Kamień Grześka!
Przypomniał sobie o swoich i nie mierząc nawet szczególnie, cisnął najpierw jednym, a potem drugim kamieniem. Chybił, ale w ślad za nimi poleciały kolejne, z lewa, a więc rzucone przez Darka. Jeden z nich trafił w ramię starszego pracownika, łysiejącego chudzielca, a ten zatoczył się, krzyknął coś, po czym schował się za drzewem. Jego towarzysz, rosły, masywny blondyn wyglądający na opóźnionego, zaklął szpetnie, choć jakoś bez przekonania. Zaraz też zarobił kamieniem w rękę, a potem tuż nad sercem.
Gdyby to była strzała albo nóż, przemknęło Józkowi przez głowę, gdy w pełnym pędzie wpadał na żwirową drogę, byłaby akcja jak z Rambo.
Przebiegł połowę ulicy, zanim zaryzykował i obejrzał się przez ramię. Tuż za sobą dostrzegł Grześka, od Darka dzieliło ich co prawda kilka metrów, ale sporo wolniejszy pościg już mu nie zagrażał. Kacpra nie widział, co akurat wziął za dobry znak.
Na rozwidleniu zawahał się, jednak uznał, że nie będzie wracał w stronę papierni, więc pognał w lewo. Minął stróżówkę ze szlabanem, posępny, brunatny biurowiec i przyklejone do niego dwie albo trzy odrapane kamienice. Skręcił w prawo, przypadł do muru i łypnął zza winkla. Odetchnął, widząc, że choć obaj uciekający z nim chłopcy nadal biegną co sił w nogach, nikt już ich nie goni.
Schował się, przywarł plecami do ściany i najpierw dyszał ciężko, rozmasowując kolkę, a następnie spróbował splunąć. Gęsta, biała ślina przykleiła mu się do brody.
– Kurwa... mać – wysapał z trudem. A potem zaczął się śmiać.
LUŹNA KARTKA
Oczyszczająca moc żywiołu – pomyślał, patrząc, jak zagryzmolona koślawymi notatkami kartka zajmuje się ogniem, stopniowo ciemnieje, czernieje i rozpada się w popiół, a wraz z nią skrzętnie zbierane informacje. Szczegóły planu.
To wtedy poczuł pierwsze z serii ukłuć paniki. Czy aby na pewno dobrze zapamiętał? A może powinien ugasić płomień w donicy, wyjąć te papiery i wszystko sobie powtórzyć?
Potrząsnął głową. Wiedział już, co trzeba, kolejna powtórka nic nie da, a gasząc teraz płomień, zrobiłby krok wstecz. Równie dobrze mógłby dać sobie z tym spokój. Trzeba mieć odwagę, żeby sięgać po najlepsze jabłka. Te, które rosną na samym czubku drzewa.
Ogień hipnotyzował. Płomień przeniósł się właśnie z kartek na kiepsko wykadrowane zdjęcia przedstawiające ulicę zwyczajnego miasteczka. Podziurawiony asfalt, krzywe chodniki, kilka jednopiętrowych domków obwieszonych kablami i antenami, otoczony siatką magazyn z falistej blachy. No i, rzecz jasna, cel. Betonowy, niepozorny klocek obwieszony banerami, spod których wystawał wypłowiały nieczytelny szyld. Obok okna z kratą słupek przystanku autobusowego ze zdartym rozkładem jazdy i tablica zaklejona kserówkami sklepowych gazetek, reklamami i odręcznie napisanymi ogłoszeniami. Na jednym ze zdjęć stoi przy niej starsza kobieta w berecie, z reklamówką sieci Billa. Wpatrzona w wyblakły plakat wyborczy nie czuje, że trawi ją płomień. Przygląda się obietnicom wąsatego kandydata, powoli zamieniając się w popiół.
Nienasycony ogień przeszedł na mapę okolicy pokreśloną czerwonym pisakiem. Sięgnął do dziur po pinezkach, pożarł małe samoprzylepne karteczki z notatkami. W tym momencie rozzuchwalony uniósł się ponad krawędź donicy, uderzył żarem w twarz mężczyzny, zagroził tapecie na ścianie i firankom. Zaraz trzeba go będzie okiełznać, ostudzić, ale jeszcze nie teraz, bo nie może przecież zostawić śladów. A kawałki papieru wciąż są rozpoznawalne, wciąż można wyczytać z nich intencję, plan. Wciąż mogłyby świadczyć przeciwko niemu.
To naprawdę się dzieje, pomyślał i poczuł kolejne ukłucie strachu.
Za oknem niebo zaciągnięte ciężkimi chmurami i szare strugi deszczu. Czy pokrzyżują mu plany? Czy powinien jeszcze raz przyjrzeć się cholernym zdjęciom pod tym właśnie kątem? Zobaczyć, gdzie podziurawiona droga wypełni się kałużami? Gdzie pojawi się błoto, w którym mógłby się zakopać kołami albo pośliznąć?
Może i powinien, ale już jest za późno. Bo już nie ma zdjęć, tylko popiół.
Swędzą go dłonie. Uzmysłowił sobie, że oddycha płytko, nerwowo wpatrzony w ogień, w płomienie obracające w niwecz kilka tygodni pracy. Zastanawiał się, choć nie była to już pora na takie myśli, czy mu się to opłaci. Czy będzie warte włożonego wysiłku. Bo niby tak, ale nigdy nie wiadomo. No i czy się uda. Nie przewidział przecież wszystkiego...
W końcu sięgnął po stojącą obok szklankę i zalał doniczkę wodą. Jeden żywioł z sykiem ustąpił drugiemu.
Będzie, jak będzie, pomyślał. Za późno, by się wycofać.
DAREK
Obudził się na dochodzący zza ściany dźwięk własnego imienia. Przestraszony, że może chodzić o wczorajszą akcję, przez minutę nasłuchiwał tonu, z jakim mama wypowiadała kolejne słowa. Czy mówi normalnie, czy przyciszonym głosem, szybko czy wolno, czy tata odpowiada półsłówkami, czy rzeczywiście ma coś do powiedzenia. Zastanawiał się też, czy szum deszczu zza otwartego okna w kuchni sugeruje, że rodzice palą. Na ile Darek zdążył się bowiem zorientować, w jego domu wszystko wyglądało inaczej niż u kolegów. Na przykład kłótnie. Długo uważał, że jego rodzice nigdy się nie kłócą, bo nie podnosili na siebie głosu, nie było płaczów, trzaskania drzwiami i palenia na balkonie, jak to miało miejsce regularnie u sąsiadów spod piątki. Dopiero niedawno dotarło do Darka, że w jego domu awantury i trudne rozmowy odbywają się w kuchni, przy otwartym oknie albo włączonym wentylatorze nad okapem kuchenki. Przyciszonymi głosami i pełnymi, grzecznymi zdaniami z obu stron, jak w szkole.
Jeśli rozmowy szły dobrze, wszystko wracało do normy, która w domu państwa Woźniaków przypominała typowe ciche dni. Z rzadka przerywane milczenie, mijanie się, zajmowanie swoimi sprawami. Jeśli nie, zarówno Darek, jak i jego młodsza siostra Marysia, zwana Wiśką, mogli się spodziewać festiwalu wzajemnych uprzejmości, a ponadto lodów, spacerów to z jednym, to z drugim rodzicem czy wypożyczania więcej kaset wideo niż zazwyczaj. Im większa spina, tym bardziej rodzice trzymali wspólny front przed światem, a zwłaszcza przed dziećmi. Pięcioletnia Wiśka jeszcze się na to łapała. On już nie.
Wyglądało jednak na to, że za cienką ścianą z dykty, oddzielającą jego pokój od wąskiej kuchni, wszystko jest w porządku. Rodzice ani się nie kłócili, ani nie byli zbulwersowani czy źli, co z pewnością miałoby miejsce, gdyby dowiedzieli się o wczorajszej akcji. Mama narzekała tylko na ubłocone ciuchy Darka – jakby celowo tarzał się w błocie, mówiła. Tata mruknął w odpowiedzi, że chłopak powinien sam to wyprać, najlepiej w rękach. Z jego tonu łatwo dało się wywnioskować, że tata myślami jest już gdzie indziej.
Pewnie w pracy, pomyślał Darek, bo takie deszcze zawsze powodowały telekomunikacyjne problemy. Co prawda nie potrafił sobie wyobrazić, na czym mogły polegać teraz, gdy już – jak rozumiał – w całej gminie zastąpiono linię napowietrzną wkopanymi w ziemię światłowodami, ale też nie znał się na tym za bardzo, a w żadnym wypadku nie zamierzał o to pytać. Nie obchodziło go to. Dla niego fakt, że tata jest kierownikiem nadzoru w Telekomunikacji, wiązał się wyłącznie z jego służbową linią telefoniczną. A skoro mieli ją doprowadzoną do domu, to po szesnastej i w weekendy Darek podpinał do niej modem i buszował w internecie. Wcześniej ściągał w ten sposób głównie gierki i śmieszne filmiki, ale ostatnio zaczął pobierać ładne, romantyczne piosenki, z których miał zamiar zrobić składankę. Wyobrażał sobie, jak wręcza ją Laurze ze słowami: przesłuchaj sobie, może ci się spodoba.
Położył się na wznak, przeciągnął i dopiero wtedy otworzył suche, napuchnięte oczy. Swędziały, jakby ktoś nasypał do nich piasku, więc potarł je wierzchem dłoni. Korzystając z tego, że rodzice poszli wczoraj na urodziny do Leśnickich, zasiedział się przy konsoli i teraz absolutnie nie chciało mu się wstawać. Pewnie gdyby nie pęcherz, spałby jeszcze co najmniej godzinę.