To tylko zimowy blues - Anna Chaber - ebook + audiobook + książka

To tylko zimowy blues ebook i audiobook

Chaber Anna

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowy rok to naprawdę nowa szansa na… wszystko!

Karolina dzieli kawalerkę tylko ze swoim psem Kąskiem i jest z tego bardzo zadowolona. Mniej zadowolona jest ze swojej pracy, kłócących się rodziców, zrzędliwej ciotki. W dodatku w Nowy Rok zostaje potrącona przez samochód. Ten niegroźny wypadek sprawia jednak, że Karolina zaczyna myśleć o swoich marzeniach i obiecuje sobie, że w tym roku podąży za swoją największą pasją – śpiewaniem. Tylko czy uda jej się przezwyciężyć paraliżujący lęk przed występami na scenie?

Daniel jest lekarzem i kocha swoją pracę. Czasem aż za bardzo. Gdy wskutek przemęczenia traci przytomność i zostaje zmuszony pójść na urlop, postanawia poświęcić więcej czasu bliskim. Coraz częściej myśli również o uroczej sąsiadce, z którą połączył go huk petardy i wystraszony pies. Był to wystrzałowy i dość niefortunny początek znajomości. Czy mimo to połączy ich miłość… do pomagania?

Okres poświąteczny nikogo nie napawa optymizmem. „Zimowy blues” otuli Cię w tym szarym czasie i pozwoli dotrwać do wiosny!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 24 min

Lektor: Marta Markowicz

Oceny
4,0 (75 ocen)
28
25
19
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
she__vvolf

Dobrze spędzony czas

Po książkę sięgnęłam z ciekawości, bo właśnie jej opis sprawił, że miałam ochotę poznać tą historię lepiej. Polubiłam się z twórczością Autorki i chociaż ta pozycja nie kupiła mnie w 100%, to wciąż czytałam ją z przyjemnością tylko czasami lekko poirytowana mega niedojrzałym i jakoś tak mało przekonującym zachowaniem dwójki głównych bohaterów. Ja rozumiem, że można mieć ciężkie doświadczenia z byłym, albo że można nie mieć szczęścia w miłości, ale zarówno Karolina, jak i Daniel, momentami zachowywali się mega dziwnie. I jakoś tak mimo wszystko nierealnie. Z jednej strony Autorka kreśli obraz byłego Karoliny, jakby to był nie wiadomo jak okropny człowiek, wyobraźnia podsuwa przeróżne scenariusze, wydaje się, że to właściwie jakiś brutalny potwór, po czym w scenie poniekąd konfrontacji z Karoliną zachowuje się zupełnie inaczej, niż wskazywałby nakreślony wcześniej obraz. To samo Daniel. Wątek romantyczny w ogóle nie pasuje do tego chłopaka. Pracoholik, minimalista, skupiony w 100% na pra...
00
fikol11

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka fajna książka polecam.
00
Anya9

Całkiem niezła

Przyjemna historia na zimowy wieczór. Bez fajerwerków, ale można z nią miło spędzić czas :)
00
lacerta_

Dobrze spędzony czas

Po „To tylko zimowy blues” Anny Chaber sięgnęłam na samym końcu czekając na zimową aurę. Z braku czasu na czytanie przesłuchałam książkę w audiobooku i chyba nie do końca podpasowała mi interpretacja lektorki, czasami postacie wydawały mi się trochę zbyt jęczące, a mam wrażenie, że czytając sama nie odczuwałabym tego w taki sposób. Co do samej historii była lekki i wciągająca, czyli coś czego spodziewałam się sięgając po książkę Anny Chaber. Historia zahacza o ważne tematy, ale w taki bardzo subtelny sposób, co bardzo mi się podoba. Postacie są ciekawie nakreślone i przyjemnie podąża się z nimi przez kolejne rozdziały. Anna Chaber zapewniła mi swoją historią kolejne mile spędzone chwile.
00
kasiamiko13

Dobrze spędzony czas

Miła lektura na początek roku, który to czas osobiście bardzo lubię.
00

Popularność




Copyright © Anna Podburaczyńska, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Redaktorka inicjująca: Agata Ługowska

Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Marta Akuszewska, Ewelina Sikora-Chodakowska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Konwersja do e-booka: Wojciech Bryda / WB Design

Elementy graficzne layoutu: Nina Krause

Projekt okładki i stron tytułowych: Nina Krause

Fotografia autorki na skrzydełku: Adam Słowikowski

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Książkę wydrukowano na papierze Creamy 70 g/m2 vol. 2,0

dostarczonym przez Sp. z o.o.

ISBN 978-83-67054-86-7

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Mojej Mamie

Prolog

Drogi pamiętniczku…

31/12, godz. 23:28

„Drogi pamiętniczku” — pisząc te słowa, czuję, jakbym wciąż była nastolatką, a nie dwudziestosiedmioletnią, niezależną kobietą. Choć czy mogę siebie nazwać niezależną? Co udało mi się zrealizować z postanowień, które wyznaczyłam sobie równo rok temu? Gdzie ta nowa, stała i lepiej płatna praca? Gdzie ktoś, kto sklei moje złamane i sponiewierane serce? I wciąż nie mówię tak płynnie po angielsku, jak sobie obiecałam, a dwustudniowy ciąg na Duolingo przy nauce podstaw hiszpańskiego został głupio przerwany… Właściwie jedyny zrealizowany plan to wyprowadzka od rodziców, choć zmusiły mnie do niej okoliczności. Mieszkanie nie jest duże, klitka na PRL-owskim osiedlu, która pochłania większą część mojej pensji, ale cóż, zawsze to jeden mały krok do przodu. Zrealizowałam też cel kompletnie nie­wyznaczony — w listopadzie przygarnęłam ze schroniska psa. Wszyscy nazwali to głupotą, bo jakże tak: w tym małym metrażu, z pracą, która wymaga, bym przez dziesięć godzin dziennie zostawiała go samego? Ale co innego miałam zrobić — kompletnie nikt tego mojego Kąska nie chciał. Może to kropka nad i w tej mojej „niezależności”? Tegoroczne postanowienia pozostają więc takie same jak rok wcześniej. Nie śmiem marzyć o niczym więcej niż o tym, by w końcu zrobić to, co postanowione. No więc, drogi pamiętniczku, widzimy się za rok.

Rozdział 1

Jaki pierwszy stycznia, taki cały rok?

Czterdzieści minut do wydarzenia…

Karolina otworzyła oczy, spojrzała na stojący w pobliżu budzik i westchnęła. „Szósta czterdzieści osiem” — mrugały elektroniczne cyfry. Oczywiście akurat w dzień wolny od pracy musiała zerwać się na dwanaście minut przed za­planowaną pobudką. Czas niewystarczający, by przewrócić się na drugi bok i uciąć sobie dodatkową drzemkę, ale też zbyt długi, by wykorzystać go na prozę życia codziennego. Kąsek chyba wyczuł jej niezdecydowanie i postanowił zgarnąć te minuty dla siebie. Przesunął czarny, niewielki łebek w stronę dłoni dziewczyny i w niesubtelny sposób domagał się pieszczot. Na wpół zaspana Karolina z radością po­witała tę rozrywkę. Zastanawiała się czasem, jak jeszcze kilka miesięcy temu mogła żyć bez tego małego kundelka? Jak mogła myśleć, że wstawanie o siódmej rano jest nie dla niej? Lub że w życiu nie odnalazłaby motywacji, by wyjść na zewnątrz na mróz i ciemnicę i zrobić kilka rundek dookoła bloku? A wystarczyło adoptować psa i nagle wszystko to stało się rutyną.

Kąsek zasłużył na zwiększoną uwagę — przezorna właścicielka podała mu wieczór wcześniej leki uspokajające. Petardy i fajerwerki mimo to wystraszyły psiaka. Pół nocy spędził w ciasnej łazience, skulony między pralką a wiadrem z mopem, popiskując tak żałośnie, że Karolina po raz pierwszy w życiu życzyła komuś pirotechnicznego wypadku przy „świętowaniu”.

— Dzielnie sobie poradziłeś, co, Kąsek? — mruknęła i znów spojrzała na budzik. Szósta pięćdziesiąt pięć. Nie było co odwlekać nieuniknionego. Położyła jedną, a potem drugą stopę na wytartych panelach i usiadła na tapczanie.

Kawalerka spełniała prawne wymogi, by być nazywaną „mieszkaniem”, a nie „mikroapartamentem” — dwa­dzieścia pięć i pół metra kwadratowego, choć rozkład wnętrza pozostawiał wiele do życzenia, a przestrzeni do życia nie było zbyt dużo. Właściciel odziedziczył lokal po zmarłej babci i niespecjalnie go odnowił. Z powodu ogromnych, starych szaf i równie antycznego stolika z dwoma krzesłami Karolina często czuła, jakby duch starszej pani wciąż z nią mieszkał.

Mimo nadgryzionych zębem czasu mebli, okien, podłogi… no, właściwie prawie wszystkiego, udało jej się sprawić, że mieszkanie wyglądało na zamieszkane przez młodą kobietę ze szczególnym gustem. Wprawdzie po pierwszej wizycie w urządzonym lokum mama oznajmiła, że wnętrze wygląda jak pstrokaty sklep z antykami, ale Karolina odebrała to jako komplement. Była mistrzynią w przeszukiwaniu second-handów, pchlich targów i polowaniu na dobre okazje w internecie. Krzesła zostały ozdobione kolorowymi poduszkami, którym Karolinie udało się dać drugie życie po godzinnym seansie przy maszynie do szycia. Znalazła je przy pobliskim śmietniku. Zasłony zrobiła z kurtyny upolowanej w mediach społecznościowych za pośrednictwem strony małego teatru. Gruby, atłasowy materiał wyglądał królewsko i aż odnosiło się wrażenie, że po odsłonięciu go o poranku ujrzy się jakąś niesamowitą scenę za oknem. Jej mózg codziennie dawał się na to nabrać i codziennie przeżywał srogie rozczarowanie — ulica, trzepak, pobliski blok. Żadnych jednorożców, mówiących drzew i wróżek.

Na zewnątrz panował nieprzenikniony mrok, więc na dodanie otuchy dziewczyna zapaliła stojącą na stole nie­wielką choinkę, jedną z kilku świątecznych dekoracji rozstawionych w domu. Styczeń wydawał jej się zawsze taki dołujący, a zwłaszcza jego pierwszy dzień.

W kąciku kuchennym nastawiła czajnik i wsypała do kubka najtańszą kawę rozpuszczalną z Biedronki. Kąsek zeskoczył z niezasłanego tapczanu i podreptał za nią, wiedząc, że gdy tylko jego pani skończy poranny rytuał kawowy, wybiorą się na spacer. Wspomnienie wczorajszych fajerwerków i hałasów zdawało się w psim umyśle odległe, więc nie bał się wyjść na zewnątrz.

Karolina zastanawiała się, co zrobić z całym wolnym dniem — powinno to być coś, co przekona ją, że ten rok będzie dobry, lepszy niż poprzedni. Zalała brązowy granulat gotującą się wodą i zamieszała. Nigdy nie przepadała za kawą, ale na studiach nauczyła się, że to dobry środek do integrowania się z rówieśnikami — z dwojga złego lepiej (dla zdrowia i dla portfela) było stać i wymieniać się plotkami przy maszynie z napojami niż przy papierosie. Z czasem poczuła, że potrzebuje tego zastrzyku energii. Rodzice, nie mogąc zdzierżyć, że córka pije rozpuszczalne świństwo, podarowali jej na święta mały zaparzacz typu French press, ale jeszcze nie wyjęła go z pudełka. Grudzień finansowo uderzył ją po kieszeni, w końcu musiała kupić prezenty najbliższym i mimo że upolowała kilka perełek z drugiej ręki, styczeń wymagał od niej zaciśnięcia pasa. Mielona kawa była na jednej z ostatnich pozycji na liście zakupów.

Odczekała dwie minuty, by napój nieco ostygł, i wypiła go duszkiem. Spojrzała na siedzącego u jej stóp Kąska i uśmiechnęła się do niego.

— To co, idziemy na spacer?

Pupil na szczęście nie miał w zwyczaju szczekać, nawet pod jej nieobecność, ale słowo „spacer” wywoływało w nim niepohamowaną euforię. Zaczął skakać wokół własnej osi i popiskiwać radośnie.

Karolina nie przebrała się z ciepłej, polarowej piżamy. Zarzuciła na nią jedynie długą, sięgającą łydek puchową kurtkę w kolorze burgundu, a na stopy wsunęła uggsy. Oba elementy garderoby były markowe, upolowane w niewielkim lumpeksie w centrum. Nie wyglądała zbyt re­prezentacyjnie, ale kompletnie o to nie dbała — któż miałby ją oglądać tak wcześnie rano? Czuła się jak poczwarka w cieplutkim kokonie.

Dwadzieścia minut do wydarzenia…

Zapięła Kąskowi smycz i chwyciła klucze do mieszkania. Po dwóch interwencjach ślusarza, które były horrendalnie drogą nauczką w ciągu pierwszego tygodnia, gdy się tu prze­prowadziła, już nigdy nie powinna zapomnieć, że przy zamku zatrzaskowym chowanie kluczy do kieszeni powinno być odruchem bezwarunkowym.

Na zewnątrz przywitała ją lekka mgła i kałuża wymiocin, która od razu zainteresowała jej pupila. Karolina przewróciła oczami i pociągnęła za smycz w przeciwnym kierunku. Tego jeszcze brakowało, by opił się na wpół strawionym szampanem i musiała jechać z nim na pogotowie weterynaryjne. Na szczęście szybko przeniósł uwagę na pobliską latarnię.

Mieli stałą trasę dookoła osiedlowych bloków, dwie rundki, które zajmowały jakiś kwadrans. Dzielnica była idealnym przykładem PRL-owskiego kopiuj-wklej — identyczne pięciopiętrowe bloki ułożone w równych rzędach, pomiędzy nimi pasma drzew, wśród których skrywały się typowo osiedlowe rozrywki — trzepak, śmietnik, plac zabaw i tym podobne.

Przy drugiej rundce zatrzymywali się na kilka minut w parku dla psów wydzielonym w jednej z zielonych przestrzeni między blokami. Zazwyczaj mijała więcej ludzi, ale tym razem było kompletnie cicho, jak gdyby pierwszy stycznia stał się dniem apokalipsy (cóż, z pewnością niektórym imprezowiczom wydawał się dniem sądu ostatecznego). Nawet inni psiarze z dzielnicy postanowili pospać dłużej, bo nie było ani właściciela labradora, ani starszej pani z jamniczkiem, których Karolina spotykała o siódmej rano. Kąsek obwąchiwał resztki petard leżące na chodniku, ale instynkt chyba ostrzegł go, że lepiej ich nie zjadać.

Spacerując, dziewczyna wciąż zastanawiała się, jak spożytkować dzień. Rodzice chcieli, by przyszła na obiad, ale grzecznie podziękowała. Odkąd wyprowadziła się z domu parę miesięcy wcześniej, mama usilnie próbowała ją przekonać (zwłaszcza przy dzieleniu się opłatkiem w trakcie wigilii), by wróciła. Karolina jednak nie po to zrobiła ten krok do przodu, by zaraz cofnąć się o trzy. Nie, powinni próbować rozwiązać swoje małżeńskie problemy i nie polegać na obecności córki jako jedynym powodzie trwania związku. Przypomniała sobie o wiedeńskim Koncercie Nowo­rocznym — może nie była największą fanką muzyki klasycznej, ale zawsze to odskocznia od codzienności. Mog­ła znów rozpocząć przygodę z Duolingo i pobić poprzedni rekord, choć wolała nie rozmyślać o tym, co wytrąciło ją kilka miesięcy temu z równowagi i spowodowało przerwanie dwustu­dniowego łańcucha. Mogła również poćwiczyć z YouTube’em. A potem obejrzeć dwa kolejne odcinki serialu na Netflixie, który dzieliła z siostrą przebywającą za granicą. Na tym kończyły się rozrywki, które nie wymagały dodatkowych nakładów finansowych. Mimo tylu opcji ten paskudny okres poświąteczny, kiedy do wiosny wciąż pozostawało wiele czasu, naprawdę nie nastrajał do niczego poza jedzeniem i spaniem.

Pięć minut do wydarzenia…

W końcu zatrzymała się przy ogrodzeniu psiego parku, odpięła smycz i uchyliła Kąskowi furtkę. Pies ruszył do ob­wąchiwania śladów pozostawionych przez swoich pobratymców i skupił się na skrupulatnym odpowiadaniu im poprzez obsikiwanie oznaczonych wcześniej miejsc. Karolina rozejrzała się i dostrzegła starszego pana, który mieszkał gdzieś w bliskim sąsiedztwie i którego spotykała zawsze rano o tej samej porze. Mężczyzna musiał być po siedemdziesiątce, ale wciąż starał się utrzymywać ciało w dobrej formie. Nie straszne mu były mróz, wiatr, plucha — odkąd zamieszkała w swoim pięciopiętrowym bloku, punktualnie o siódmej piętnaście widywała go na podwórkowej siłowni. Mimo że dzielnica pozostawiała wiele do życzenia, miło było widzieć infrastrukturalne kroki poczynione w stronę mieszkańców — nawet lokalni wandale zatroszczyli się o metalowe maszyny na świeżym powietrzu. Kilka nasprejowanych graffiti bez wulgaryzmów było jak obronny pocałunek. „Jesteście pod naszą opieką, nikt was nie tknie palcem” — zdawa­ły się mówić. Starszy pan szczególnie lubił używać orbitreka. Pomachał do sąsiadki, bo pierwszy stycznia pokazał, że wyraźnie w całej okolicy byli jedynymi niewolnikami rutyny. Karolina uśmiechnęła się, choć pewnie w ciemności i tak nie było widać wyrazu jej twarzy, i odmachała.

Po kilku minutach, gdy Kąsek zdążył pozostawić wystarczająco dużo wiadomości dla pozostałych psów, dziewczyna go zawołała. Wybiegł, wiedząc, że to już koniec porannego spaceru.

Minuta do wydarzenia…

Do wejścia do bloku pozostało im niecałe dwieście metrów. Kundelek był dość posłusznym psiakiem, a ulica zdawała się pusta jak w środku nocy, więc Karolina darowała sobie wpinanie smyczy. Podążyli nieśpiesznie do domu. Nagle rozległ się huk petardy — jakiś palant oznajmiał światu, że jego sylwestrowa impreza jeszcze nie dobiegła końca. Przerażony pies szczeknął i wybiegł na osiedlową ulicę. Karolina skoczyła za nim i stanęła oko w oko (a raczej biodro w maskę) z samochodem.

Daniel próbował uświadomić sobie, gdzie jest. Lekko bola­ła go głowa, choć minionego wieczoru nie wypił zbyt wiele. Przypomniał sobie, że ktoś na imprezie poczęstował go skrętem. Jako lekarz wiedział, że trawka, nawet w małych ilościach, jest błędem. Ale cóż, był tylko człowiekiem i czasem te błędy popełniał. Potarł oko i się odwrócił. Obok niego, na rozłożonej kanapie, leżała dziewczyna. Próbował sobie przypomnieć jej imię. W-coś… Weronika? Wiktoria? Nie był pewien. Nie miał z tego powodu wielkich wyrzutów sumienia, bo prócz czułego obmacywania do niczego więcej między nimi nie doszło. Wyjął telefon z kieszeni i spojrzał na godzinę. Pierwszy stycznia, szósta trzydzieści pięć. Żarze­nie ekranu oślepiło go na dłuższy czas. W końcu włączył latarkę w smartfonie i odnalazł drogę do drzwi pokoju.

Wiedział, że jest w ekskluzywnym apartamencie swojego kolegi Jarka, w centrum. Impreza trwała do wpół do piątej, a potem wszyscy rozeszli się, by odnaleźć swój kąt do spania. Dziewczyna na literkę W podążyła za nim, a Danielowi niespecjalnie to przeszkadzało. W trakcie całej imprezy rozmawiali kwadrans i tańczyli do piosenki „Despacito”. Najwyraźniej to ostatnie było sygnałem, że jest nią zainteresowany. Po gorących pocałunkach w ciemności, wciąż na lekkim haju, szybko dopadła ich jednak senność. Romans wypalił się, nim się na dobre zaczął.

Chłopak przeszedł do salonu z aneksem, rozświetlonego przez zapaloną choinkę, w którym wciąż walały się chipsy i butelki. Jego przyjaciel leżał na sofie i wyglądał, jakby spał z rozchylonymi ustami, ale gdy tylko Daniel potknął się o jakieś szkło, zerwał się na równe nogi.

— Boże, stary, wystraszyłeś mnie! — Jarek usiadł i teatralnie chwycił się za serce. — Chyba mam zawał. Dobrze, że na sali jest lekarz.

— Dzisiaj akurat mam wolne, więc twoja ulga jest przedwczesna — odparł Daniel i podszedł do zlewu. Głowa łupała tępym bólem. Znalazł szklankę i przepłukał ją kilka razy, nim nalał do niej wody.

— Która jest godzina? — spytał kolega, nerwowo szukając telefonu.

— Za dwadzieścia siódma.

— I już wstałeś? A gdzie Ula? Przespaliście się ze sobą? — Jarek nie bawił się w kluczenie.

— Spaliśmy na tej samej kanapie, jeśli o to pytasz. — Daniel wolał się nie przyznawać, iż myślał, że dziewczyna ma inne imię. Może usłyszał od niej coś w stylu „Wiula” i kompletnie mu się pomieszało. — Ale nic poza tym.

Kolega rozmasował czoło.

— Jak to możliwe, że kiedyś byliśmy w stanie wypić i wypalić dwa razy tyle, spać dwa razy krócej i wciąż funkcjonować?

Daniel zadawał sobie dokładnie to samo pytanie. Czuł, jakby w zeszłym roku, wraz z przekroczeniem magicznej trzydziestki, nagle jego organizm kompletnie się prze­stawił. „Cholera, kalendarzowo to było dwa lata temu” — zreflektował się, że jest przecież pierwszy stycznia. Wiedział, że zajmie mu kilka dni, nim zacznie zapisywać poprawnie rok w dokumentach.

— Bądźmy szczerzy: zestarzeliśmy się — stwierdził po trzeciej szklance wody. — Potrzebujesz pomocy w sprzątaniu?

— Już chcesz sobie iść?

— Wolałbym odespać we własnym łóżku. Jutro pracuję od siódmej.

— Poradzimy sobie, panie doktorze. Dzięki za przyjście. Już myślałem, że nie dasz się skusić i że spędzisz sylwestra jak emeryt.

— Z kim przystajesz, takim się stajesz — odparł Daniel. — A to oni najczęściej do mnie przychodzą. Idę.

— Jesteś w stanie prowadzić? — spytał Jarek, widząc, że kolega wyjmuje z kieszeni kluczyki do samochodu.

— Piłem prawie wyłącznie sok i colę. A po skręcie już raczej nie pozostał ślad. — Daniel odnalazł swoją kurtkę.

— Okej, okej, tak tylko sprawdzam. Ktoś musi patrzeć na ręce wam, lekarzom. I lepiej dla was, żeby nie było to CBA. Zgadamy się.

Ich pożegnania nigdy nie były zbyt wylewne, więc Daniel machnął ręką i wyszedł. Zjechał windą na sam dół. Prawdę mówiąc, nie był pewien, czy czuje się wystarczająco w formie, ale nie miał do przejechania długiego odcinka, raptem dwadzieścia minut jazdy przy praktycznie zerowym ruchu drogowym. Świeże powietrze na zewnątrz jeszcze bardziej go otrzeźwiło. Przeszedł spacerkiem w stronę swojego audi. Pozwolił sobie na wzięcie go w leasing w zeszłym roku. Wtedy też zdecydował się na ogromny kredyt mieszkaniowy i kupno własnego lokum. Ale w końcu pracował na dwa i pół etatu i chciał mieć z tego coś więcej niż tylko zawodową satysfakcję.

Rozsiadł się na podgrzewanym siedzeniu i stęknął. Głowa wciąż tętniła tępym bólem. Nie mógł się doczekać, aż odnajdzie w domu aspirynę, strzeli sobie roztwór z po­dwójnej dawki i pozwoli na sen do popołudnia. Wyjechał bez pośpiechu. Wiedział, że lepiej prowadzić ostrożnie, zwłaszcza w centrum, które o tak wczesnej porze spowijała mgła. Minął kilka grupek zupełnie pijanych ludzi przed drzwiami klubów i cieszył się, że nie jest jedną z tych osób. Gdy w końcu wyjechał na obwodnicę, mógł odetchnąć. Prócz taksówek nie kursowało nic więcej.

Włączył radio, by posłuchać wiadomości o siódmej rano. Głos spikera był zmęczony, jak gdyby i on właśnie wracał z imprezy. Happy New Year od korespondenta z Times Square sprzed godziny, podwyżki opłat za prąd i nowy podatek… Jakimś cudem Daniel doczekał do końca tego niezbyt optymistycznie nastrajającego pasma wiadomości, ale przy smętnej balladzie, którą puszczono zaraz potem, zastanowił się, czy było warto.

Minął znak wskazujący na jego dzielnicę i zjechał z obwodnicy. Pięć minut i już miał być w domu. Rozważał, czy zaparkować auto w wynajętym garażu, czy też odważyć się i zostawić je pod blokiem — po południu i tak musiał po­jechać do jakiegoś sklepu otwartego w Nowy Rok, bo w lodówce zostało mu jedynie skwaśniałe mleko i jakaś zwiędła marchew­ka. Zdecydował się na parking pod domem, licząc, że pierwszego stycznia wszyscy złodzieje samochodów odsypiają. Wjechał w uliczkę, trzymając się dozwolonej prędkości, w głowie robiąc listę zakupów… Przed oczami pojawiły mu się czarne mroczki zmęczenia, a czaszka zaczęła łupać w rytm pop­owej piosenki, którą akurat puścili w radiu. Był prawie pewien, że nie przymknął oczu, no może trochę, na kilka mili­sekund… Nagle rozległ się huk petardy, a po dwóch sekundach czujniki parkowania zawyły. Daniel gwałtownie wcisnął pedał hamulca, bo przed maską zmaterializowała się zjawa w czerwonej kurtce.

Karolina przyciskała biodro do maski samochodu przez kilka upiornych sekund. Gdyby nie to, że trzymała drżącego Kąska, padłaby na ziemię i się rozpłakała. W końcu spojrzała przez szybę na twarz kierowcy, który zatrzymał się w ostatniej chwili. Mężczyzna wydawał się równie przerażony, jak ona, ale szybciej się otrząsnął. Wysiadł z samochodu.

— Cholera jasna! Nic pani nie jest?

Jego głos trochę ją otrzeźwił. Zlustrowała go wzrokiem — wracał z sylwestrowej imprezy, zdecydowanie. Karoli­na wciąż czuła, jak dygocze, mężczyzna naprzeciw również cały się trząsł. Przypominało to drgania ziemi przed erupcją wulkanu.

— Oszalał pan! Jeździć w takich warunkach bez świateł przeciwmgielnych?! — wydusiła w końcu ze złością. Przerażenie musiało znaleźć jakieś ujście, a przecież najlepiej było wyżyć się na kimś, kto prawie potrącił ją w Nowy Rok, potencjalnie fundując jej równie niebezpieczne dwanaście kolejnych miesięcy.

— To pani wtargnęła na jezdnię!

— Mój pies się wystraszył petardy i wyskoczył!

Dopiero teraz dostrzegł, że ściskała jakiś czarny kłębek w dłoniach. Daniel myślał, że to szalik, ale chyba z emocji go zamroczyło, bo ewidentnie trzymała przerażonego zwierzaka.

— Gdzie on ma smycz, co?! Gdybym jechał szybciej…!

Karolina w duchu przyznała mu rację i obiecała sobie, że już nigdy nie pozwoli Kąskowi na swobodne bieganie w trakcie spacerów w mieście. Przecież właśnie mogło dojść do tragedii.

— Och, dziękuję za respektowanie prędkości na­rzuconych na terenie osiedla! — odwarknęła w wojowniczym tonie, ale złość zaczęła z niej powoli uchodzić. Przyjrzała się mężczyźnie.

Był młody, chyba tylko nieco starszy od niej. Szara kurtka skrywała jego sylwetkę, ale wzrostem przewyższał ją o dobre dziesięć centymetrów. W świetle zimowego poranka ciężko było ocenić kolor jego włosów, ale widziała, że sterczą w nieładzie, jak gdyby ich właściciel wstał z łóżka i nie spojrzał nawet w lustro. „Hmm, w sumie ja też dziś rano nie spojrzałam” — pomyślała, zauważając, że jego ciemne oczy wyraźnie przyglądają się jej fryzurze.

„Cholerna artystka!” — myślał Daniel, bo dziewczyna tak wyglądała — lekko rozmazany makijaż na powiekach, pewnie z wczorajszej imprezy, włosy niechlujnie upięte w ciasny koczek na czubku głowy, co podkreślało jej wysokie kości policzkowe. Oczy miała chyba ciemne, ale tylko chyba, bo przez źrenice rozszerzone w mroku prawie nie było widać tęczówek.

Postanowił spuścić z tonu, bo sam nie był pewien, czy powinien był prowadzić i czy efekt wypalonej na sylwestrze marihuany nie utrzymywał się jednak w organizmie dłużej, niż przypuszczał. Grunt, że nic się nikomu nie stało, nawet czarnemu kundelkowi, który tulił się do kurtki dziewczyny, jak gdyby od tego zależało jego życie. Daniel wziął głęboki wdech i przy wydechu wypuścił z siebie obłoczek pary.

— Czuje się pani na siłach, by chodzić? Nie uszkodziłem biodra? — spytał w końcu tonem, którego używał przy pacjentach: suchym, rzeczowym.

Karolina otrząsnęła się i przyjrzała własnej nodze, którą wciąż przyciskała do srebrzystej maski. Odsunęła się gwałtownie, jakby auto parzyło.

— Chyba nie. Pójdziemy już lepiej do domu — odparła zimno. — Szczęśliwego nowego roku. — Nie dodała „idioto”, choć słowo zawisło w powietrzu.

Daniel patrzył przez chwilę na jej plecy.

— Pani również — odpowiedział, gdy wciąż była w zasięgu jego głosu. Czuł się roztrzęsiony i pobudzony, adrenalina ulatniała się bardzo powoli. Wsiadł z powrotem do samochodu, włączył światła przeciwmgielne i jadąc jakieś pięć kilometrów na godzinę, próbował znaleźć miejsce parkingowe.

Po spacerze z Kąskiem wróciła jak gdyby nigdy nic, nasypała mu jedzenia do miski i postanowiła wziąć prysznic. Próbowała wyrzucić z głowy to, co się wydarzyło, śpiewając pod strumieniem wody. Dziś padło na Adele i „Rolling in the Deep”. Oczywiście daleko jej było do perfekcji piosenkarki, ale potrafiła nie masakrować nawet najwyższych, naj­trudniejszych tonów.

„Marnujesz swój talent” — powtarzał jej najlepszy przyjaciel. Kariera sceniczna nie była jednak dla niej. Kilka lat wcześniej próbowała wystąpić w jednym z programów rozrywkowych. Casting przed niewielkim jury złożonym z celebrytów i kamerami ukrytymi w ciemności przeszła pomyślnie. Ale kolejny etap to był horror — scena, widownia, światła. I piekielny mikrofon, którego nie cierpiała używać. Tyle par oczu spoglądających na nią z oddali. Głos jej zamarł i nawet ogromne wsparcie jurorów nie pomogło. „Wszystko jest w twojej głowie, przepracuj ten strach i wróć” — powiedzieli. Karolina nie miała jednak parcia na wielką karierę muzyczną. Uwielbiała śpiewać, robiła to od czasu do czasu w gronie znajomych. Ale wedle słów jej byłego tylko na tyle było ją stać.

Po ostatnim refrenie zakręciła wodę i wyszła na brzydkie, szare kafelki. Otuliła się szlafrokiem. Mimo niezbyt szczelnych okien w mieszkaniu nigdy nie było zimno. Sąsiedzi z góry, z dołu i z boku, starsi ludzie, mieli tendencję do rozkręcania kaloryferów do granic możliwości.

Kąsek jak zwykle czekał na nią przed drzwiami, upewniając się, że jego pani cało i zdrowo wyjdzie ze spotkania z mokrą, nieprzyjemną substancją czyszczącą zwaną wodą z mydłem. Gdy to zrobiła, poszedł do swojego koszyka i zwinął się w kulkę. Zapomniał już o tym, co przydarzyło się im kwadrans wcześniej.

Karolina poczuła burczenie w brzuchu. Było przed ósmą, zazwyczaj starała się odwlekać śniadania w dni wolne od pracy do wpół do dziewiątej, by nie rozregulować tygodniowego cyklu, ale szybko się poddała. Jej Nowy Rok prawie rozpoczął się od pobytu w szpitalu. Podeszła do lodówki i otworzyła ją. Po świętach mama zapakowała jej pół torby jedzenia, niektóre dania zawekowała — na czarną godzinę. Dziewczyna pomyślała, że wcale nie trzeba być z prowincji, by zostać „słoikiem”.

Padło na postny bigos z grzybami — cóż lepszego na śniadanie i pozbieranie rozedrganych myśli niż typowo polski comfort food? Odgrzała wszystko w mikrofalówce i usiadła na łóżku z laptopem i gorącym słoikiem między rękawami szlafroka. Puściła lekki serial komediowy na Netflixie, ale nie potrafiła się na nim skupić. Wszystko było nie tak. Wydarzenia, niczym w filmie, klatka po klatce, powoli do niej dochodziły. Sekunda zawahania dłużej ze strony kierowcy i zostałaby potrącona przez samochód. Pół sekundy, a skończyłoby się poważnym poturbowaniem. Co byłoby wtedy z Kąskiem?

„Nie myśl już o tym, opatrzność cię chroniła” — próbowa­ła samą siebie przekonać, ale czarne myśli krążyły w jej głowie i zmuszały do rozważań. Co napisano by na jej nagrobku? „Tu leży Karolina. Osiągnęła niezależność. Zerwała z toksycznym chłopakiem”. I tyle? Czy na tym miały się kończyć jej osiągnięcia? Definiowane przez pryzmat tego nie­stabilnego mężczyzny z przeszłości? Spojrzała na leżący niedaleko pamiętnik i na opisane w nim postanowienia, które sobie wyznaczyła. „Muszę zrobić coś szalonego” — pomyślała i dopisała to na marginesie.

Widelec odbił się od szkła i szybko zdała sobie sprawę, że właśnie skończyła cały słoik bigosu, który miał wystarczyć na dwa posiłki. Dobrze, że sprawna przemiana materii pozwalała jej na takie ekscesy. Po wszystkich emocjach i wyżerce zapadła w drzemkę, jednak pełną koszmarów. Zdawało jej się, że jest w grze GTA i ktoś usilnie próbuje ją rozjechać. Obudziła się dwie godziny później. Pora wydała się adekwatna, by w końcu zadzwonić do przyjaciela. Odebrał po trzech sygnałach.

— Cześć, Li, zwariowałaś? Wiesz, która jest godzina? — przywitał ją Rafał sennym i marudnym głosem.

Z całej „Karoliny” zostawił tylko Li, bo jego zdaniem bliżej jej było do azjatyckiej księżniczki niż kaukaskiej dziewoi z Polski. Wiedziała, że nie wygląda do końca jak koleżanki — ciemne oczy (choć większe niż u Azjatek), ciemniejsza cera, czarne włosy, twarz idealnie trójkątna. Przez całe dzieciństwo była przekonana, że ją adoptowano, bo w niczym nie przypominała rodziców — jasnookich, o krągłych twarzach i krępych sylwetkach. Ojciec, mimo całej miłości do córki, podobno długo się zastanawiał, czy tak orientalna uroda nie jest dowodem na niewierność małżonki. Nie poprawiało to atmosfery w domu. Gdy testy genetyczne stały się cenowo bardziej przystępne, po prostu takowy wykonali, a on nie pozostawił wątpliwości — nikogo nie podmieniono ani nie spłodzono poza małżeńskim łożem. Karolina była krwią z krwi swoich rodziców.

Tajemnica wyglądu wyjaśniła się parę lat później, gdy dziewczyna w ramach zadania domowego zaczęła od­twarzać swoje drzewo genealogiczne. Zrobiła to o wiele bardziej skrupulatnie, niż oczekiwał nauczyciel, i okazało się, że po obu stronach miała przodków z Dalekiego Wschodu. Genetyka to niesamowita dziedzina.

— Prawie jedenasta, miałeś kilka godzin, żeby odespać. Jak ci się udał sylwester? — Wiedziała, że z Rafałem nie ma co przepraszać, on sam wydzwaniał do niej w weekendy w środku nocy, gdy na przykład potrzebował porady w stylu: „Przespać się z tym gorącym kolesiem czy nie?”.

— Dopiero niedawno zasnąłem. Impreza super, szkoda, że cię nie było.

— Też żałuję — skłamała.

Oczywiście miło byłoby wyjść z nim na miasto i szaleć, jakby jutro miało nie istnieć, ale musiała postępować od­powiedzialnie. Zarabiała kilkukrotnie mniej niż Rafał i nawet jeśli wspaniałomyślnie chciał opłacić jej wejściówkę na imprezę, to przecież nie był to jedyny wydatek. Pozostawały jeszcze: alkohol, przekąski, taksówka… Poświąteczny bud­żet na pewno nie mógł tego udźwignąć.

— Poznałem takiego boskiego Włocha, że klękajcie narody. Chociaż, hmm, to raczej on klęczał przede mną, if you know what I mean.

Przyzwyczajona do takich zwierzeń, Karolina tylko wzruszyła ramionami i pozwoliła mu na opowiedzenie kilku pikantnych szczegółów. Rafał wyjaśnił jej kiedyś, że jako gej i tak czuje się odrzucony przez polskie społeczeństwo. I choć jest to paskudne uczucie, to przynajmniej zwalnia z obowiązku bycia „świętoszkowatym”. W końcu ona opowiedziała mu o swoim poranku.

— A jaki był ten facet? Słodki? Może trzeba było po­zwolić zaprosić się na randkę?

— Co? Chyba żartujesz! Faceta, który jeździ po osiedlu, jakby należało do niego? Prawie straciłam Kąska — oburzyła się Karolina, ale pod wpływem pytania Rafała zaczęła się zastanawiać, czy facet rzeczywiście był „słodki”. Chyba tak, choć na pewno wyglądał na zmęczonego i przerażonego zajściem.

— Li, skarbie, ale trochę w tym twojej winy też, czy nie? Gdyby piesek był na smyczy…

— Okej, okej, w każdym razie przeżywam właśnie ten moment, gdy życie przesuwa ci się przed oczami i zastanawiasz się nad sensem tego… wszystkiego. — Rozejrzała się po niewielkim mieszkanku i westchnęła.

Rafał po drugiej stronie milczał przez chwilę, myśląc, co jej powiedzieć. Karolina ceniła sobie rady kolegi, oczywiście po odarciu ich z pierwszej warstwy nie­dorzeczności. Tak jak teraz.

— Hmm, może noworoczne postanowienie: poznam fajnego kolesia na Tinderze? Przydałoby ci się trochę seksu, od razu przestałabyś się skupiać na filozoficznych roz­ważaniach, a zaczęła żyć „tu i teraz”. Ile to już czasu minęło od tego pasożyta, co?

„Od zerwania? Piętnaście miesięcy i dwadzieścia dwa dni. Odkąd ostatni raz pojawił się na moim progu, a ja głupia uległam? Trzy miesiące i trzy dni” — pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos, bo wiedziała, że to by oznaczało, że liczyła. Co by nie ukrywać, liczyła, ale tłumaczyła to sobie tym, że alkoholicy również liczą dni, gdy pozostają trzeźwi.

— Nie chcę, żeby moje postanowienie zależało od kogoś innego. Chcę, żeby było tylko i wyłącznie moje — odparła.

— W takim razie zaśpiewaj. Przed publicznością. Powtarzam ci to już od miesięcy.

Karolina westchnęła i poczuła znajomą gulę paniki w żołądku. Miał rację. Jeśli powinna się na coś odważyć, to na wydobycie głosu w obecności mikrofonu.

— Może… Ale jak to zorganizować? Nie wyjdę przecież na ulicę, nie ma mowy!

Rafał cmoknął do słuchawki.

— Daj mi wytrzeźwieć, to coś wymyślę, dobrze? Po­mogę wykluć się temu łabędziemu śpiewowi. Pogadamy jutro w pracy.

— Wiesz, że wyrażenie „łabędzi śpiew” oznacza coś kompletnie innego, prawda? — rzuciła na pożegnanie.

— Li, daj spokój człowiekowi w ten Nowy Rok. Trzymaj się, piękna. — Rozłączył się.

Reszta dnia upłynęła jej leniwie. Poczuła wyrzuty sumienia z powodu podwójnej porcji bigosu na śniadanie, więc poszła na wczesnopopołudniowy spacer z psem i odpaliła na YouTubie „Skalpel” Chodakowskiej, który nie wymagał skakania i wprawiania podłogi w drżenie. Wprawdzie mieszkający pod nią sąsiad miał osiemdziesiąt lat i problemy ze słuchem, ale Karolina postanowiła go nie irytować. Do tej pory nikt nie skarżył się na jej śpiew pod prysznicem, ale wolała nie testować, gdzie jest limit hałasu, na który mogła sobie pozwolić.

Na obiad zrobiła swoje ulubione studenckie danie — grzanki z serem z mikrofalówki. Nadawało się nawet stare pieczywo i byle jaki ser z Lidla, póki było polane keczupem. Jedząc obiad, rozmawiała przez Skype’a z siostrą, która przebywała na Erasmusie w Hiszpanii.

— Przyjedziesz do mnie, nim sobie stąd pojadę, co?

— Przyjadę. Wiosną — obiecała Karolina.

Dlatego też zaciskała pasa i odmówiła sobie sylwestra. Wprawdzie bilety lotnicze nie były zbyt drogie, a nocleg miałaby u siostry, ale przecież nie chodziło o to, by bawić się w telewizyjny show „Jak przeżyć dzień za pięć euro w kieszeni”, tylko móc wyjść na tapas lub sangrię i nie płakać nad cenami w menu. Pozwolić sobie na wstęp do muzeum i kupienie pamiątki. Zapłacić za kawę i gazetę po hiszpańsku.

W końcu przyszedł czas na wyjście z Kąskiem na wieczorny spacer. Upewniała się trzy razy, że jego smycz jest porządnie zapięta. Przy drugiej rundce dostrzegła za­parkowane auto, które prawie potrąciło ją z samego rana. Lśniło nowością na osiedlowym parkingu wypełnionym używanymi i zdezelowanymi samochodami i aż prosiło się o uwagę. Nie była już żądna zemsty, ale przynajmniej mogła kopnąć oponę i w ten sposób odegrać się za poranek. Podeszła bliżej i zobaczyła słowo „Hybrid” w nazwie modelu. Nic dziwnego, że go nie usłyszała, gdy jechał tak wolno.

Jak gdyby na zawołanie Kąsek postanowił zrobić wieczorną kupę tuż przy drzwiach kierowcy. Karolina wzięła to za znak i mimo że miała woreczek na psie odchody, perfidnie postanowiła ich nie zebrać. Dawno było już ciemno, nikt nie widział tego niecnego uczynku, bo dookoła było kompletnie pusto. A przynajmniej tak jej się zdawało, dopóki nie wyłoniła się zza samochodu i nie dostrzegła sąsiadki, która mieszkała w tej samej klatce co ona.

— Dobry wieczór — przywitała się Karolina.

Kobieta nie wyglądała na oburzoną, więc chyba nie była świadkiem psiej vendetty.

— Dobry, dobry…! — odparła sąsiadka, po czym przy­stanęła przy samochodzie. — To chyba musi być autko naszego doktóra, co? Kogóż innego byłoby stać na taką piękną maszynę, nie?

— Doktora? — spytała niepewnie dziewczyna.

— No, taki młody lekarz. Wprowadził się po lecie, z dwa pokoje ma. Nieźle im się powodzi w tych fartuchach, co? Ale gdzież bym chciała jemu pieniądze liczyć, dobry człowiek, gdy recepty mi raz zabrakło, to wystawił i nawet grosza za wizytę nie wziął. I męża mi w święta za darmo przyjął, jak się baliśmy, że zawał przechodzi. A to tylko problem z żołądkiem, jak się okazało, był. Więc niech sobie i dwa czy trzy takie auta kupuje, byleby nikt mu go tutaj nie ukradł. Choć pewnie Bóg go strzeże za tyle dobrych uczynków.

Karolina słuchała tej pieśni pochwalnej i poczuła się głupio. Gdy sąsiadka pożegnała się i sobie poszła, wróciła na miejsce „zbrodni” i posprzątała Kąskową kupę.

Rozdział 2

Gdy święta są tylko wspomnieniem

— Dzień dobry, panie doktorze. Jak tam, miał pan udane święta?

Daniel spojrzał na starszą kobietę, która właśnie usiadła na krześle naprzeciw jego biurka, i próbował przypomnieć sobie jej imię. Wciąż łudził się, że uda mu się nie zostać maszynką do przyjmowania pacjentów i że nawet w ciągu kilku­minutowej wizyty poświęci każdemu maksimum uwagi. Ale to działało jedynie rano, bo po południu twarze prze­wijały mu się przed oczami, a on słuchał, stawiał krótką diagnozę, wypisywał receptę i się żegnał.

Próbował poratować się kartami pacjentów, które tego ranka w gabinecie przygotowała asystentka. Jeśli miał podążać porządkiem od góry do dołu, to aktualnie powinien przyjmować pana Wiesława. Pacjentka naprzeciwko prawie na pewno nie była panem Wiesławem i raczej obce jej były „dżendery”. W końcu postanowił zamaskować swoją ignorancję i posłał jej lekki uśmiech, który zawsze działał i topił serca tych starszych kobiet.

— Całkiem udane, dziękuję, że pani spytała. Przypomni mi pani nazwisko? Taki miszmasz w systemie mamy…

Odpowiedziała, a on odnalazł wzrokiem kartę.

— Tu panią mamy, pani Lidio! — Sięgnął po właściwy dokument i szybko przeleciał go wzrokiem, próbując przypomnieć sobie, z jakimi chorobami walczy pacjentka. Przychodziła do niego raz w miesiącu po nową receptę. — Pani po leki na serce, czyż nie? — Rozpoczął wypisywanie i już myślał, że szybko poszło, gdy dostrzegł to. Duży, ciemny pieprzyk w okolicy prawego kciuka.

— Pani Lidio, proszę mi pokazać tę dłoń — poprosił.

Kobieta się zmieszała.

— Ale to nic takiego, od zawsze to mam.

— Ale czy było aż tak duże? I czarne? — Przyjrzał się z bliska i upewnił, że należy coś z tym zrobić.

— Może… nie pamiętam… Wie pan, w moim wieku…

— Wypiszę pani skierowanie na wizytę u dermatologa, dobrze? Proszę się zapisać jak najszybciej.

Pacjentka marudziła na odległe terminy u lekarzy na NFZ, ale w końcu dała się namówić. Wiedział, że bardzo ją zaniepokoił, tak więc próbował w medycznych słowach wyjaśnić, że strzeżonego pan Bóg strzeże. W takiej sytuacji szybko przekroczył limit czasu wizyty i wiedział, że jego poślizg w napiętym harmonogramie tylko się wydłuża.

Mimo to, gdy wyszła, nie zawołał od razu kolejnego pacjenta, tylko odchylił się w krześle i głośno westchnął. Prawie to przegapił. Gdyby pieprzyk był w innym, mniej widocznym miejscu…

Spojrzał za okno. Ten styczeń nie wyróżniał się niczym, na co warto by czekać. Nie było śniegu, wizji świąt czy choćby promienia słońca. Wyłącznie szaro, buro i do wiosny daleko.

Poczuł irytację i smutek. Nie był tak dobrym lekarzem, jak zaplanował. Przecież obiecał sobie, że nie przepuści żadnego przypadku, że nie skończy się tak, jak u jego mamy. Całe studia zakuwał, myśląc o niej. Że gdyby dostała lepszą opiekę, na czas, że gdyby przemęczony lekarz nie zignorował jej objawów, to wciąż byłaby tutaj z nimi. A teraz sam stawał się tym lekarzem, który tylko odhaczał pacjentów, jednego po drugim. „Cóż za lekcja pokory, czyż nie?” — przemknęło mu przez myśl. Ilu przypadków takich jak u pani Lidii nie udało mu się wykryć w przeciągu ostatniego roku? Znów westchnął.

A jeszcze do tego ta dziewczyna wczoraj, którą prawie potrącił… Zastanawiał się, czy wszystko z nią w porządku. Wprawdzie sama władowała się pod koła (choć czy aby na pewno nie odpłynął tuż przed incydentem?), ale czy taki argument uciszyłby wyrzuty sumienia, gdyby coś jej się stało?

Uświadomił sobie, że chyba łapie go zimowy blues. „Muszę w końcu kupić tę lampę imitującą światło słoneczne i łykać więcej witaminy D” — postanowił, po czym wstał i za­wołał kolejnego pacjenta.

Karolina tkwiła na posterunku już od ósmej trzydzieści. W jej budynku ludzie byli raczej sowami niż skowronkami, więc zjawiali się między dziewiątą a dziesiątą, a wychodzili późnym wieczorem, czasem w nocy. Na szczęście, poza nielicznymi wyjątkami, nikt nie oczekiwał od niej aż tak ekstremalnych godzin pracy.

Obsługiwała recepcję na dwunastym piętrze wieżowca, w którym różne korporacje ze świata prawniczo-księgowo-bankowego założyły lokalne filie. Witała więc pracowników i gości, którzy przeszli przez pierwsze sito ochrony budynku na parterze, wykonywała telefony, układała harmonogramy spotkań i rezerwowała sale, odbierała paczki, a czasem zamawiała catering. Czuła się jak asystentka wielu biur i wielu szefów. Nawet lubiła swoją pracę, choć jej umowa wciąż była jakimś prawnym bublem z niską stawką (czego oczekiwać po firmach, które zajmowały się kreatywną księgowością?), a każde z biur zdawało się sądzić, że ma usługi Karoliny na wyłączność.

Na szczęście zaraz po Nowym Roku większość menadżerów i menadżerek decydowała się na urlop, zapewne gdzieś w Alpach, gdzie śnieg był czymś więcej niż miejską legendą, więc jej dzień rozpoczął się dość spokojnie.

Rafał zjawił się z kawą o dziesiątej, to był ich wspólny rytuał — rozpoczęcie tygodnia (nawet jeśli w tym wypadku był on krótszy) od krótkiej przerwy.

— Cześć, Li — przywitał się, wciąż wyraźnie niedoleczony po sylwestrowych szaleństwach.

Poznali się w pracy — Rafał był jednym z prawników w biurze na piętnastym piętrze. Przed spotkaniem z ważnym klientem oblał się kawą i nie znalazł żadnej koszuli na zmianę. Karolina, wtedy wciąż relatywnie nowa, wykazała się inicjatywą i w try miga poleciała w trakcie przerwy do pobliskiego ciucholandu, gdzie szybko znalazła pasującą część garderoby. Zapach lumpeksu zwalczyła za pomocą łazienkowego odświeżacza powietrza. W trakcie prezentacji Rafał wprawdzie pachniał jak sosna i do tego przypłacił całe zdarzenie wysypką na torsie, ale był Karolinie tak wdzięczny, że zaprosił ją na kolację i drinka. Wtedy nie wiedziała, że jest gejem, i zainteresowanie tego przystojnego, starszego od niej o dziesięć lat mężczyzny w markowym garniturze wydało jej się bezczelnym podrywem. A przecież była w związku. Ale Rafał dość szybko uświadomił jej, że nie jest nią zainteresowany właśnie w TEN sposób.

— Nie wyglądasz na geja! — palnęła po tym wyznaniu Karolina i od razu poczuła się głupio, zdając sobie sprawę, że myśli stereotypowo.

Rafał roześmiał się i tak zrodziła się ich przyjaźń, która pomogła jej wyjść z sideł toksycznego związku. Po tamtym rozstaniu, gdy zerwała nie tylko z byłym, ale też z jego kręgiem znajomych, prócz Rafała nie miała innych przyjaciół.

— Cześć, Raf — odparła w ten szary, styczniowy poranek. — Wyleczyłeś się już? Odespałeś amory z Amore Mio?

— Tak jakby… On wciąż jest w mieście, aż do końca przyszłego weekendu, więc nie wiem, czy dać mu się na­mówić na drugie spotkanie, czy nie. — Łyknął kawy i spojrzał na mankiet swojego garnituru. — Nie spałem przez to pół nocy. — Jakby na podkreślenie tych słów znów przechylił kubek i doładował się kofeiną. — Pochwal się dzisiejszym strojem, co?

Rafał zawsze był największym fanem stylizacji Karoliny, które komponowała z ciuchów i dodatków znalezionych Bóg wie gdzie, i to za grosze. Oczywiście ze względu na typ pracy wciąż wyglądała gustownie i elegancko, po prostu po swojemu — tutaj inna faktura materiału lub print, jakiś dodatek w odlotowym kolorze. Dziewczyna żartowała czasem, że dobiera strój z rana tylko po to, by sprawić przyjemność przyjacielowi. On w pracy zawsze wyglądał jak metroseksualny biznesmen w garniturze i niestety z powodu poważnej klienteli nie mógł pozwolić sobie na choćby bardziej odjazdowy krawat.

Wstała zza szklanego kontuaru i zaprezentowała mu się, parodiując naburmuszoną minę stereotypowej modelki. Dzisiaj padło na solidne martensy, przylegające, połyskujące spodnie z czarnej pseudoskóry i ciemny golf. Mroczność stroju przełamała futerkową kamizelką w kolorze szmaragdu i długimi złotymi łańcuszkami.

— I jak, pozwolisz mi dzisiaj zostać i odbierać telefony czy mam lecieć do domu się przebrać?

— Wyglądasz bosko, Li. Jak zwykle. A teraz pij kawę, bo ci wystygnie.

Za szklanym kontuarem Karolina często czuła się jak dowódca na statku kosmicznym — trzy monitory do jej dyspozycji, nowoczesny, stylowy komputer, telefony w pogotowiu, wygodne siedzisko… „I gdyby tylko umowę mi normalną dali” — myślała z przekąsem.

Upiła łyk latte, które smakowało o niebo lepiej niż rozpuszczalna lura w domu. Rafał patrzył na nią z namysłem.

— Wiesz, jak tak wczoraj nie mogłem zasnąć, pomyślałem też trochę o tym twoim śpiewaniu. Kumpel prowadzi mały dom kultury niedaleko ciebie, w tym roku organizują jakieś rzeczy na WOŚP, ale chyba wciąż brakuje im ludzi do programu. Może byś się popisała swoim głosem?

Karolina zakrztusiła się kawą. W świetle nowego dnia, gdy zdarzenie z wczoraj stało się nieco bardziej odległe, jej postanowienie wydało się niedorzeczne. Właściwie szkoda, że Rafał o nim nie zapomniał.

— Czy ja wiem… Na pewno będą chcieli, żeby był mikro­fon, a to on mnie najbardziej przeraża. Kompromitacja gwarantowana, i to jeszcze przed ludźmi, którzy żyją w mojej okolicy.

— To nieduża sala, mają dobrą akustykę, a ty potrafisz wprawić w drżenie sufit, jak się postarasz, więc może pogadaj z nim i nikt nie będzie podsuwał ci mikrofonu, co? Wyślę ci jego numer mailem. Ale nie napalaj się na żadną randkę, to mąż mojej dobrej koleżanki ze studiów.

— Idź już lepiej, Raf, wasza kancelaria ma za dziesięć minut wideopołączenie z Chinami. — Karolina poczuła irytację na tę ostatnią uwagę, bo przyjaciel wiedział, że nie podrywała zajętych facetów. — I jak zwykle dzięki za kawę. — Uniosła kubek w geście pożegnania.

— Przyjemność po mojej stronie, Li. I może popatrzyła­byś na jakąś terapię w związku z tą fobią na punkcie mikro­fonu, co? — spytał, wchodząc do windy, bo kancelaria znajdowała się trzy piętra wyżej.

— Mhm — mruknęła tylko, coraz bardziej poirytowana. Zapomniał, że nie zarabiała nawet jednej trzeciej tego, co on. Oczywiście zaproponowałby jej pomoc finansową, ale już i tak płacił za cotygodniową kawę i za posiłki, gdy co jakiś czas wychodzili na miasto, a od kilku miesięcy wzbraniał się rękami i nogami, gdy chciała mu oddać choćby część. W tej sytuacji nie zamierzała naciągać go jeszcze bardziej.

Z powodu sezonu urlopowego dzień minął jej relatywnie spokojnie. Karolina łapała się na obserwowaniu świateł stoją­cej nieopodal choinki, które migotały w różnym rytmie. Wiedziała, że za kilka dni to jej przyjdzie rozebrać świąteczne drzewko i pożegnać się z nim aż do końca roku. Początek stycznia zawsze ją z tego powodu dobijał.

Po przerwie obiadowej Rafał wysłał jej numer kolegi. Nie zdążyła się nawet zastanowić, co z tym zrobić, gdy przebywający w Val di Fiemme wspólnik z korporacji księgowej zadzwonił ze stoku, by wysłać ją na poszukiwania jakichś ważnych dokumentów, które miały być wysłane do trzydziestego pierwszego grudnia i chyba ktoś o nich zapomniał (oczywiście ku irytacji Karoliny przełożony musiał włączyć wideo i pochwalić się pięknym, zaśnieżonym krajobrazem za plecami). Zaliczyła przejażdżkę specjalną, ekskluzywną windą, która obsługiwała piętra od dwunastego do ostatniego, piętnastego, gdzie mieściły się wszystkie biura firm, pod które podlegała. W gabinecie wspólnika znalazła plik, który rzeczywiście został przez kogoś zapomniany, i za­dzwoniła po kuriera, by jak najszybciej naprawić niedopatrzenie. Oczywiście osoba, której pomogła, nie raczyła nawet od­powiedzieć SMS-em z krótkim „dziękuję”.