Jesień w kolorze syropu klonowego - Anna Chaber - ebook + książka

Jesień w kolorze syropu klonowego ebook

Chaber Anna

4,2

Opis

Tej jesieni daj się zabrać do ojczyzny syropu klonowego!

Ona szuka ucieczki od problemów u swojej ciotki w Kanadzie.

On jest dziennikarzem celebrytą, który zbiera materiały do książki.

Łączy ich pewna kawiarnia, starcie z niedźwiedziem i nieoczekiwana propozycja pracy.

Lena na kilka tygodni zostaje asystentką Jonathana Price’a i wraz z nowym szefem przemierza jesienną Kanadę wzdłuż i wszerz. Oczywiście w przerwach między researchem i wywiadami nie może zabraknąć chwili na pumpkin latte, bycie świadkinią zaręczyn nad Niagarą i spacery przez złoto-czerwone aleje klonowe.

Życie zdaje się dążyć do szczęśliwego zakończenia, aż nagle przeszłość daje o sobie znać. Przed czym ucieka Lena? Co skrywa Jonathan? Czy oboje będą w stanie pokonać przeciwności losu i znaleźć szczęście?

Vancouver, Montreal, Toronto – przemierz wraz z bohaterami jesienną Kanadę, spróbuj naleśników z syropem klonowym i przekonaj się, że ta książka to pozycja obowiązkowa dla każdej jesieniary!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (80 ocen)
37
27
11
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Całkiem niezła

Historia jest w porządku, ale minus za zakończenie książki - jakby autorka nie miała na niego pomysłu
40
MalgorzataKoziel

Nie oderwiesz się od lektury

Nie byłam nigdy w Kanadzie. Po tej lekturze jechałbym!
20
Aga19751227

Z braku laku…

Chyba będę w mniejszości ale nie podobała mi się ta książka. Jest przewidywalna i nudna. Nowa wersja Kopciuszka w Kanadzie.
10
anna_chudinii

Nie oderwiesz się od lektury

O takiej lektury potrzebowalam!...teraz muszę do Kanady 😆
10
margola25

Dobrze spędzony czas

polecam
10

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Anna Podburaczyńska, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Marta Akuszewska, Ewelina Sikora-Chodakowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografie na okładce:

© johavel | iStock by Getty Images

© Rohappy | iStock by Getty Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67815-35-2

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkim fajnym ciociom tego świata.

Dziękuję, że wspierałyście i wspieracie nas

w naszych marzeniach i nie oceniacie.

A także Alkowi — za wszelkie kanadyjskie inspiracje.

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

— Don’t panic — usłyszała za swoimi plecami.

Tylko nie wpadaj w panikę, przetłumaczyło opieszałe Google Translate w jej głowie.

„Że co?” — chciała krzyknąć, ale w tej sytuacji prawdopodobnie nie potrafiłaby wycisnąć z siebie ani słowa. Było zdecydowanie za późno. Już panikowała. Od dobrych kilku minut. Od jednego kłębka pary z nosa do drugiego. Od cebulek włosów po czubki przemoczonych skarpetek. Stała w kałuży i mimo przenikliwego zimna nie potrafiła się ruszyć.

— Nie patrz mu w oczy. Nie wykonuj gwałtownych ruchów — kontynuował ten niespodziewany, kojący głos za jej plecami, a wewnętrzny tłumacz szybko się dostroił do jego akcentu. — Podnieś ręce lekko w górę. Musisz wydać się większa.

Nie wiedziała, jak to możliwe, że wykonuje te absurdalne polecenia, ale chyba ośrodek w mózgu odpowiedzialny za przetrwanie stwierdził, że powinna posłuchać. Wbiła wzrok w kupkę czerwonych liści na ścieżce i powoli uniosła dłonie. Drżała, zwłaszcza że zawiał chłodny, wilgotny wiatr. Znów zaczęło mżyć.

— A teraz powoli się cofnij. Tylko się nie odwracaj. Spokojnie. Krok za kroczkiem.

Jakaś część niej twierdziła, że to absurd, że powinna rzucić się na ziemię i udawać trupa. Głos za plecami brzmiał jednak nad wyraz przekonująco. Jakby wiedział, o czym mówi. Guru przetrwania w tym dzikim kraju.

— No dalej. Jestem za tobą. Zrób krok do tyłu — zachęcał ją.

Cofnęła się. Po trzech jakże niepewnych krokach dostrzegła przed sobą niepokojący ruch, więc zamarła.

— Nie bój się. Zaraz sobie pójdzie. Musimy zacząć rozmawiać. Taka pogawędka też świetnie działa. Powiedz coś.

Nic adekwatnego nie przychodziło jej do głowy.

— No dalej — powtórzył głos. Go on.

— Ale co? — wyjąkała w końcu po angielsku.

— Może opowiesz mi, jak się tutaj znalazłaś?

— To taka pokopana historia…

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

To tylko turbulencje

 

 

 

Nie tak miał wyglądać ten wrześniowy wieczór. Lena Miłecka planowała coś zupełnie innego. W obszernym bullet journalu w błękitnej, skórzanej obwolucie, o który dbała z pieczołowitością godną pochwały lub skierowania do psychiatry, wypisała sobie kompletnie inne zajęcia.

1. Siedemnasta — odpowiedzieć na zaległe maile dotyczące zakończonych zleceń, klienci wciąż piszą z pytaniami.

2. Osiemnasta trzydzieści — pierwsze zajęcia pilatesu w nowej szkole na osiedlu.

3. Dwudziesta — kolacja, kwadrans na medytację, czas na relaks.

Zamiast tego kuliła się właśnie w przyciasnym fotelu między dwoma starszymi mężczyznami i wpatrywała w niewielki monitor przed sobą. Nic nie rozumiała z tego, co rozgrywało się na ekranie. Wybrała oscarowy film, żeby nie odnieść wrażenia, że marnuje czas na miałkie rozrywki, ale jej myśli były kompletnie gdzie indziej. A dokładnie jakieś dwa tysiące kilometrów na wschód i trzynaście kilometrów w dół.

Schowała twarz w dłonie. Wciąż nie mogła uwierzyć, że musi uciekać. Jak ostatni tchórz, choć przecież nie zrobiła nic złego. Wystarczyła tylko jedna niezbyt przemyślana decyzja ponad roku temu. Ścieżka dźwiękowa w filmie przeszła w coś dynamicznego, ale i to nie potrafiło jej wyrwać z myślowego marazmu.

— Dobrze się czujesz? — usłyszała po angielsku od pasażera obok. To był taki bezpośredni język, nikt nawet się nie zastanawiał, czy przechodzić na „ty”. — Wyciągnąć papierową torebkę? A może orzeszka?

Spojrzała na mężczyznę i trzymaną przez niego w dłoni torebkę z fistaszkami z logo Polskich Linii Lotniczych. Starszy jegomość z wąsem, który nie wzbudzał zaufania. No dobrze, w swojej aktualnej sytuacji to właściwie nie zaufałaby nikomu prócz własnych rodziców, więc może ten radar podejrzliwości należało chwilowo wyłączyć. Zwłaszcza że poczuła się niesamowicie głodna. Ta cała podróż była tak bardzo niezaplanowana, że nie przyszło jej nawet do głowy, by na lotnisku kupić sobie małego batonika. Mogła liczyć wyłącznie na posiłki serwowane przez załogę. Lub dobrą wolę współpasażerów.

— Nie zjesz ich?

— Proszę sobie wziąć. — Podał jej orzeszki. — Mam uczulenie na arachidy.

Lena podziękowała skinieniem głowy i otworzyła torebkę. Żuła przez chwilę przesolone fistaszki.

— Pierwszy raz lecisz do Kanady? — zagadnął znów mężczyzna.

Westchnęła w duchu. Chyba chciał być po prostu miły. Przypominał w tym ciocię. Może to ta cecha charakteru, z którą się człowiek rodzi lub nabywa za oceanem poprzez zasiedzenie.

— Pierwszy — potwierdziła. — W sensie… tam się urodziłam, ale nic z tego nie pamiętam, bo gdy miałam trzy miesiące, wróciliśmy do Polski.

— O. To ciekawe.

— No tak, rodzice trochę się obawiali, jak będzie wyglądał świat po upadku muru berlińskiego, i stwierdzili, że dobrze, by na wszelki wypadek ich dziecko miało zagraniczny paszport.

— Czyli jesteś Kanadyjką?

Lena uśmiechnęła się kącikiem ust. Nigdy wcześniej tak o sobie nie pomyślała. Paszport leżał w szufladzie, dotychczas kompletnie nieprzydatny. Właściwie stanowił kolejną formalność, której musiała co jakiś czas dopilnować. Nic by się wprawdzie nie wydarzyło, gdyby stracił ważność, ale ona zawsze przestrzegała terminów. Każdego. Jej rodziców doprowadzało do szału, gdy czyściła im lodówkę z jogurtów, których termin ważności upłynął raptem dzień wcześniej, choć znajoma z sanepidu twierdziła, że jak najbardziej można je jeszcze spożywać.

— Chyba tak. Ale wciąż nie mówię za dobrze po angielsku. No i nie znam kraju. W ogóle nie przygotowałam się do tej podróży.

„Jak na moje standardy” — chciała dodać, ale się powstrzymała. Wtedy być może padłoby niewygodne pytanie, skąd pomysł na tę wyprawę, i wróciłaby myślami do tego paskudnego tematu, który wygonił ją z kraju.

— A co chciałabyś wiedzieć?

O rany, jakie trudne pytanie. Niby w jaki sposób człowiek ma zidentyfikować luki w swojej wiedzy?

— Po której stronie drogi prowadzi się samochód? — Zaczęła od dość prostego zagadnienia, które przyszło jej do głowy, bo na filmie, do którego uciekał jej wzrok, właśnie przejechało auto.

— Po dobrej stronie — odparł.

Lena już miała prychnąć, że to niezbyt wielka pomoc, ale po chwili mentalnie puknęła się w głowę, bo przecież słowo right oznaczało również prawą stronę.

„Wstyd mi za mój angielski” — pomyślała, choć przed chwilą rozmowa nie stanowiła dla niej żadnego problemu. To pewnie chwilowe zaćmienie umysłu spowodowane wszystkimi emocjami.

— A jaka jest teraz pogoda? — Od razu pomyślała o swojej cienkiej parce, która prezentowała się na niej znakomicie, lecz na pewno nie chroniła przed chłodem. Nie miała jednak czasu grzebać w szafie, by poszukać czegoś grubszego. Wprawdzie nasłuchała się w opowieściach mamy o tym, jak srogie zimy panowały w Kanadzie, ale przecież nie miała zamiaru zostać tam aż tak długo… Prawda?

Na myśl, że kiedyś będzie musiała odbyć ten sam lot w przeciwnym kierunku, wrócić do Polski i stawić wszystkiemu czoła, od razu skręciło jej się w żołądku.

— Oj, nie wyglądasz za dobrze. — Współpasażer szczerze skomentował ten grymas przechodzący przez jej twarz. — Może jednak torebkę? — Wyjął papierową torbę z zagłówka przed swoim fotelem i jej podał.

Lena podziękowała gestem dłoni. Pewnie i była zielona na twarzy, ale z innych powodów niż choroba lokomocyjna.

— Dam radę. Więc jak z tą pogodą?

— A dokąd lecisz?

— Do Vancouver.

„Dalej się już nie dało” — przemknęło jej przez myśl.

— Nigdy tam nie byłem, to drugi koniec kraju. Ja pochodzę z Ottawy. Ale z tego, co słyszałem, to nieustannie tam pada. Przykro mi, że nie mogę ci bardziej pomóc w tej kwestii.

Dopiero to zdanie, że nigdy tam nie był, uświadomiło Lenie, z jak ogromnym państwem ma do czynienia. Nie żeby ona obskoczyła wszystkie województwa w Polsce, ale miała poczucie, że znała swój kraj.

— Okej. Najwyżej kupię sobie jakieś ubrania na miejscu.

— A na długo lecisz?

Wzruszyła ramionami.

— Sama nie wiem.

Nie chodziło nawet o to, że nie miała ochoty zwierzać się jakiemuś obcemu facetowi. Po raz pierwszy w życiu Lena czuła, że straciła kontrolę. Uwielbiała plany — snuć je, układać, ba, czasem nawet modyfikować. Zawsze sądziła, że to ostatnie to szalona spontaniczność jej charakteru. Ale nagle się okazało, że można, a czasem nawet trzeba, zrobić coś kompletnie bez planu. Nie czuła jednak ulgi, że została wypchnięta poza swoją strefę komfortu.

— Myślę, że zostanę parę miesięcy. U krewnej.

— A co cię sprowadza do Kanady właśnie teraz?

Zaczęła podejrzewać, że facet jest policjantem. Lub jakimś agentem. Pewnie od spraw bezpieczeństwa wewnętrznego. Może czasem umieszczają kilku takich na pokładzie i sprawdzają, czy ludzie na pewno mają zamiar grzecznie wrócić do ojczyzny, gdy ważność ich wiz dobiegnie końca. Źle jednak trafił. Punktów u szefostwa z tego nie będzie. Jej pobyt nie mógł być bardziej legalny.

— Zawiodłam się na bliskiej mi osobie. — Miała nadzieję, że tym krótkim zdaniem utnie dyskusję. Mężczyzna już otwierał usta, by spytać o coś jeszcze, ale ona odpięła pas i wstała. — Przepraszam. Muszę do toalety.

Siedziała na środku przy jednym ze skrzydeł. Najgorsze miejsce, zwłaszcza w trakcie tak długiego lotu, ale czego innego można się podziewać, gdy się kupuje bilet za dziesięć dwunasta? Pasażer przy oknie spał, odkąd wystartowali. Szczęściarz. Ona nie mogła zmrużyć oka.

Przeszła na sam tył samolotu i stanęła w kolejce. Steward posłał jej pokrzepiający uśmiech. Po raz pierwszy od paru dni nie poczuła się źle z powodu poświęconej jej uwagi. Od czasu tego… wydarzenia, gdy w Polsce spoglądał na nią ktokolwiek, choćby obca osoba na ulicy lub sprzedawczyni w sklepie, od razu dopadały ją paniczne myśli. Czy ta osoba wie? Czy widziała?

Stojąca przed nią w kolejce kobieta zaczęła nagle robić przysiady.

— Od takich lotów strasznie puchną mi nogi, pani nie? — wyjaśniła na widok zdziwionego spojrzenia Leny. — Trzeba je czasem rozruszać.

— Na razie wszystko u mnie w porządku — odparła, choć od razu, jakby w czysto psychosomatycznej reakcji, poczuła, że jej łydki robią się ciężkie.

Nie przygotowała się. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Ani po tym locie. Ani po wylądowaniu. Ani po samym pobycie na drugim krańcu północnej półkuli. Czy wystarczy jej oszczędności? Nie chciała nadużywać gościnności ciotki, choć była pewna, że starsza siostra mamy będzie zachwycona, kiedy Lena w końcu, po tylu latach obietnic skorzystania z zaproszenia, przy kolejnym urlopie do niej zawita.

Nagle po pokładzie rozległo się donośne „bip” i rozbłysł znak „Zapnij pasy”. Lena spojrzała pytająco na stewarda, który właśnie rozmawiał przez telefon pokładowy.

— Proszę wrócić na miejsca — powiedział po odłożeniu słuchawki. — Wejdziemy niedługo w strefę turbulencji.

Lena nie polemizowała i posłusznie ruszyła na swoje miejsce. Właściwie to wcale nie musiała jeszcze skorzystać z toalety, choć raczej nie mogła się pochwalić jakimś niewiarygodnie wytrzymałym pęcherzem. Na wszelkich wyjściach ze znajomymi to zawsze ona rzucała: „Sorki, muszę skoczyć do toalety”. Pewnie zatrzymywała jej się woda w organizmie na tej wysokości.

Po drugiej stronie korytarza mężczyzna agent wywiadu rozmawiał akurat z pasażerem o dalekowschodnich rysach. Spojrzał na nią.

— Szybko się uwinęłaś.

— Kazali mi wrócić na miejsce. Podobno lecimy w turbulencje — wyjaśniła, umościła się w swoim siedzeniu i zgodnie z przykazem zapięła pas. Przestrzegała narzuconych reguł. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby zrobić coś nielegalnego.

Pomasowała nasadę swojego orlego nosa, za którym nie przepadała. Dzięki, tato, za geny.

Mężczyzna obok niej wrócił do rozmowy ze współpasażerem i dzięki temu zostawił ją w spokoju.

Po minucie usłyszeli komunikat od załogi, by wszyscy zapięli pasy. Lena zaczęła podejrzewać, że to straszenie na zapas, ale akurat wtedy samolotem porządnie potrząsnęło. Chwyciła się podłokietników. Gdy samolot zawibrował w powietrzu po raz kolejny, mimowolnie wydała z siebie cichy pisk. Miała nadzieję, że nikt go nie usłyszał.

Zamknęła oczy i próbowała się wyluzować. To nie były pierwsze turbulencje, w które wpadła. Gdy rok temu leciała ze swoim facetem do Paryża, również nieco ich wytrzęsło, ale teraz to wszystko wydało jej się o wiele gorsze. Nawet jeśli została zwolniona z wątpliwej przyjemności jego towarzystwa.

Łup, łup. Jeden z pobliskich schowków na bagaże otworzył się i wypluł z siebie całą zawartość. Nikt jednak nie rzucił się w kierunku walizki, by umieścić ją z powrotem nad głowami, wszyscy siedzieli jak sparaliżowani. Zaraz potem nastąpił kolejny wstrząs. Jak w jakimś ogromnym ludzkim shakerze. Przed oczami mignęły jej wszystkie sceny filmów katastroficznych lub sensacyjnych, które rozgrywały się na pokładzie samolotu. Spojrzała na mapkę przed sobą. Lecieli nad oceanem. Nawet jeśli jakimś cudem przeżyłaby wypadek, to pewnie utonęłaby w zimnych wodach Atlantyku. No chyba że skończyliby na nieoznaczonej wyspie jak bohaterowie serialu Lost, który tak namiętnie oglądała w podstawówce.

Pieprzone turbulencje. Jakby ich za mało doświadczyła w ostatnim czasie. Palce na oparciu fotela zbielały od panicznego zaciskania.

— Wszystko z tobą w porządku? — spytał jej gadatliwy sąsiad, który najwyraźniej zakończył pogawędkę z mężczyzną po drugiej stronie przejścia.

Współpasażer przy oknie wciąż spał, jakby w ogóle nie ruszały go anomalie podróżne, więc to na pewno nie do niego zwracał się ten agent służb.

— Chyba nigdy nie doświadczyłam tak silnych turbulencji. Czy to normalne?

— Jak najbardziej! Zawsze jak latam przez ocean, to przechodzimy przez coś podobnego. A co, boisz się, że coś nam się stanie?

Chciałaby zgrywać odważną, ale jej mina wyraźnie temu przeczyła. Zwłaszcza gdy po raz kolejny nimi potrząs­nęło, a ona skrzywiła się ze strachu.

— Trochę.

— Nie martw się. Popatrz na stewardesy. One w ogóle się nie przejmują.

Rzeczywiście. Lena spojrzała na obsługę. Trzy młode dziewczyny nie wyglądały na specjalnie przejęte, ot, dzień jak co dzień, ludzie zamknięci jak sardynki w puszce, a puszka narażona na łaskę i niełaskę boga wiatru. Jedna z nich ze znużeniem obserwowała swój manicure.

— Ale jeśli wolałabyś pożegnać się z rodziną, to zawsze możesz skorzystać z wi-fi na pokładzie! — zażartował współpasażer. — Przez godzinę można za darmo używać WhatsAppa i Messengera. Ja niestety mój pakiet już zużyłem.

To by tłumaczyło, dlaczego dopiero niedawno zaczął zagadywać wszystkich ludzi dookoła. Towarzyski facet, a nie żaden agent wywiadu.

— Dziękuję, chyba dam radę.

Właściwie ta uwaga z jego strony bardzo ją otrzeźwiła. Telefon wyłączyła tuż przed lotem i nie miała zamiaru go używać przez najbliższe dni… może nawet tygodnie. Wzięła ze sobą jakiś przedpotopowy model komórki, do którego chciała dokupić kanadyjską kartę SIM, by móc kontaktować się z rodziną. Ostatnie, czego teraz pragnęła, to dostęp do internetu. Gdyby mogła, odłączyłaby światłowód z informacjami na całym globie.

Turbulencje trwały jeszcze kwadrans, ale Lena nie czuła się nimi już aż tak zestresowana. Pierwsze koty za płoty, choć nie była pewna, czy to tutaj adekwatne stwierdzenie. Nic w głowie nie rymowało się jej jednak ze słowem „turbulencje”.

Pozostała część lotu nie wydała się już tak przerażająca. Właściwie gdy podchodzili do lądowania na lotnisko Lester B. Pearson w Toronto, Lena poczuła ekscytację. Na moment zapomniała o powodzie, dla którego musiała opuścić kraj, i pozwoliła sobie na cieszenie się tą niezaplanowaną podróżą. Może naprawdę odpocznie i nabierze dystansu?

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

Na łonie matczyzny

 

 

 

Po wylądowaniu późnym wieczorem i zaliczeniu kontroli, podczas której po raz pierwszy w życiu mogła stanąć w kolejce dla posiadaczy kanadyjskich paszportów, Lena postanowiła porządnie rozejrzeć się na lotnisku i coś zjeść. Wprawdzie nie narzekała na posiłki serwowane na pokładzie, ale porcje były mikroskopijne nawet dla tak niewielkiego dziewczęcia jak ona, a ponad dziewięć godzin w samolocie solidnie ją wymęczyło. Przed nią prawie pół doby oczekiwania na lot do Vancouver, więc musiała nabrać sił. To była też dobra okazja, by przetestować międzywalutową kartę Revolut, bo wprawdzie na lotnisku w Warszawie wymieniła po złodziejskiej stawce złotówki na kilkadziesiąt kanadyjskich dolarów, ale pierwszy rzut oka na ceny w lokalach gastronomicznych terminalu nie pozostawił złudzeń, że ta kwota wystarczy jej na dłużej niż parę dni.

Zdecydowała się na hot doga i ciepłą herbatę w Timie Hortonsie, jak się potem miała dowiedzieć, w najsłynniejszej kanadyjskiej sieciówce z kawą, fast foodami i słodyczami. Płatność przebiegła bez najmniejszego problemu, więc przynajmniej to zmartwienie mogła na razie skreślić w swojej głowie.

Przysiadła przy stoliku i zaczęła przyglądać się ludziom. Nikt jej tu nie znał. Większość siedziała z nosami w smartfonach, ale Lena była daleka od oceniania, bo dotychczas tak samo spędzała czas, gdy na cokolwiek czekała — czy to na przystanku, czy w kolejce u lekarza. Teraz sama myśl, że miałaby odpalić social media i zobaczyć informacje na swój temat od znajomych, sprawiała, że parówka z hot doga stanęła jej w przełyku. Jak dobrze było poczuć się w pełni anonimową.

— Lenka, w coś ty się wpakowała… — westchnęła pod nosem. W lotniskowym zgiełku nikt nie zwrócił na to uwagi.

Próbowała wykrzesać z siebie ekscytację, która towarzyszyła jej jeszcze godzinę wcześniej, gdy przy podchodzeniu do lądowania dostrzegła przez okno wieczorne Toronto, tę chmurę światła, miejską mleczną drogę na ciemnej plamie kontynentu amerykańskiego. Czuła się jednak bardzo zmęczona. Szybko policzyła, że w Polsce, w strefie czasowej, z którą jej organizm był tak dobrze zsynchronizowany, jest właśnie trzecia nad ranem.

— Dość tego użalania się nad sobą — postanowiła na głos.

Tym razem siedzący niedaleko Azjata spojrzał na nią spod oka, ale zaraz wrócił do swojego ekranu. Dopiła herbatę i ciągnąc za sobą walizkę, zdecydowała, że spożytkuje czas na coś innego niż negatywne myśli. Weszła do księgarni i kupiła przewodnik po Vancouver. Wiedza to klucz do świętego spokoju… w dziewięciu przypadkach na dziesięć.

Zaopatrzona w tę lotniskową lekturę na dobranoc poszła do łazienki, by się odświeżyć przed poszukaniem jakiegoś wygodnego miejsca do spania. Wyjęła małą podręczną kosmetyczkę i spojrzała w lustro. Rzadko robiła makijaż, właściwie tylko wtedy, gdy czekało ją spotkanie z klientem, ale od czasów wczesnonastoletnich zawsze podkreślała dolną linię rzęs zieloną kredką, bo nadawała jej dużym oczom jeszcze więcej szmaragdowej głębi i odwracała uwagę od tego znielubionego przez nią nosa. Po prawie dziesięciu godzinach podróży kredka zaczęła się nieestetycznie kruszyć w kącikach, więc Lena chwyciła za papierowy ręcznik, zmoczyła go i obtarła oko, by pozbyć się bezsensownego w tych okolicznościach makijażu. Jej niedoświadczenie w kwestii podróży między kontynentami nie mogło być bardziej widoczne.

Po chwili namysłu przemyła twarz zimną wodą, mając nadzieję, że pomoże nieco swojej poszarzałej cerze. Nałożyła na twarz krem, który został wchłonięty przez jej skórę niczym gąbka. Wszystko w jej ciele nagle wydało się odwodnione. No, może wszystko poza łydkami, które mimo rozchodzenia wciąż wydawały jej się ciężkie.

Wyjęła szczotkę i przeczesała swoje brązowe włosy, które sięgały do ramion. Trzeba będzie w końcu pozbyć się tego koloru. Nie mogła na niego patrzeć, bo myślała wtedy tylko o nim, o facecie, który zgotował jej piekło. To on wolał ją w tej stonowanej, grzecznej wersji. Gdyby mogła kupić gdzieś na lotnisku farbę, to zabrałaby się do koloryzacji już teraz, zaraz, nie zważając na spojrzenia innych pasażerów. Ale musiała jeszcze trochę pomęczyć się z tym kolorem włosów.

Na końcu umyła zęby. Dla jej przyzwyczajonego do rutyny ciała był to zazwyczaj sygnał, że pora już iść spać. Ciekawiło ją, czy sztuczka zadziała i tym razem.

Mimo późnej pory lotnisko tętniło życiem. Wprawdzie większość sklepów zaczęto zamykać, ale ludzie tłoczyli się przy niektórych bramkach, biegli gdzieś pośpiesznie z walizkami lub układali się na krzesłach w wygodnych pozycjach, które pozwalały na sen. Dopiero teraz zauważyła, że każda z informacji na tabliczkach jest podana w dwóch językach — po angielsku i po francusku. Miała nadzieję, że w trakcie pobytu nikt nie będzie od niej wymagał znajomości tego drugiego języka, bo poza bonjour i merci nie byłaby w stanie wydusić z siebie nic więcej.

Odnalazła rząd wolnych krzesełek i pociągnęła swój bagaż podręczny w ich stronę. Po drodze podglądała, jak inni szykują się do nocy, ale prócz podłożenia torby i kurtki pod głowę, by posłużyły jako poduszka, nie znalazła więcej inspiracji. Jakby sama i tak nie wpadła już na ten pomysł!

Zdjęła swoje sportowe buty i ułożyła się w pozycji pół­leżącej, z głową na swoim dobytku. Już po minucie poczuła, że pomimo niecałych trzydziestu wiosen na karku będzie musiała po tej podróży skorzystać z pomocy jakiegoś kręgarza.

Rutyna. Obiecała sobie, że pozostanie jej wierna. Spróbowała więc wziąć kilka głębokich wdechów i wydechów, a z każdym cyklem starała się odpędzić negatywne myśli. Będzie dobrze. Wszystko musi się ułożyć. Wyliczyła w głowie, za co jest wdzięczna. Na pewno za to, że przeżyła turbulencje. Za to, że ma tak wspierającą rodzinę. I za to, że w końcu udało się jej dotrzeć do kraju, w którym przyszła na świat.

Po tej krótkiej medytacji przekartkowała przewodnik, ale czytanie po angielsku wymagało od niej zbyt wiele wysiłku. Postanowiła zabrać się do tego w trakcie kolejnego lotu.

Gdzie okiem sięgnąć, widziała kanadyjską flagę. Zasypiając, mogła liczyć liście klonu zamiast baranów.

Sen, który ją ogarnął, był płytki. Budziła się przy najmniejszym szmerze lub komunikacie, ale za to nad ranem, gdy przyszła pora pobudki, by pozbierać się i zdążyć na lot linii Air Canada do Vancouver, prawie zaspała. Stary telefon bardzo szybko się rozładował. Nie zdążyła się nawet rozejrzeć lub przemyśleć, czy czegoś nie zapomniała, musiała pędzić w kierunku swojej bramki.

Weszła na pokład jako jedna z ostatnich i gdy w końcu usiadła, zorientowała się, że zostawiła na krzesełku swój niedawno kupiony przewodnik po Vancouver. No i to by było na tyle, jeśli chodzi o solidne przygotowanie się do pobytu i niemarnowanie funduszy.

 

 

— O, kochana, już myślałam, że cię celnicy zatrzymali. Pewnie twoja matka znowu wsadziła tę suszoną kiełbasę do walizki? Zawsze jej powtarzam, że to proszenie się o problemy. Ile paczek z Polski zatrzymywali mi w kwarantannie! Poza tym ona często zapomina, że prowadzę tutaj polski sklep, nie potrzebuję, żeby mnie dokarmiać. — Niższa o pół głowy ciocia Ewa wyściskała Lenę sześć godzin później.

— Nie, ciociu, sama pakowałam sobie bagaż.

„W dużym pośpiechu i mama na pewno nie zdążyłaby do niego nic wetknąć” — dodała w myślach.

— Po prostu mieliśmy małe opóźnienie, a akurat wylądowało więcej samolotów i zrobił się tłok przy kontroli paszportów — wyjaśniła.

I tak jej kolejka była dość krótka, choć obawiała się, że strażnik z niechęcią spojrzy na jej kompletnie nieangielsko brzmiące nazwisko i być może każe odśpiewać hymn Kanady lub powiedzieć, kto jest w kraju głową państwa. „Taka z pani Kanadyjka? Czy ten paszport nie jest czasem sfałszowany?! Proszę tutaj na bok”. Niesamowite, co podsuwa głowa, gdy brakuje snu. Choć pewnie nawet po w pełni przespanej nocy nie byłaby w stanie zanucić tego hymnu.

— No tak, a pewnie jeszcze bagaż musiałaś odebrać… To jest cały twój dobytek? Co ty tam włożyłaś, bikini i jakieś klapki? Wiesz, że Kanada to nie Australia, prawda? — Ciocia spojrzała na dwie czarne walizki Leny: jedną kabinówkę, a drugą standardowego rozmiaru.

— Nie wiem, ile czasu zostanę. Najwyżej dokupię sobie coś tutaj, na miejscu.

Rzeczywiście, w odmętach walizki próżno było szukać nawet w połowie tak ciepłego stroju, jaki miała na sobie ciotka Ewa, która wyglądała, jakby zaraz miały udać się na wędrówkę. Grube skarpety wystawały jej z butów trekkingowych, które Lenie kojarzyły się z wycieczkami po Tatrach. Do tego ciocia włożyła kremowy wełniany sweter, który dzięki pięknemu splotowi od razu przypadł siostrzenicy do gustu. A na to wszystko narzuciła polarową kamizelkę. Dzięki temu sportowemu sznytowi, modnemu cięciu na boba i fit sylwetce Ewa nie wyglądała na swój wiek, prawie sześćdziesiątkę.

Ciocia poklepała ją po ramieniu i chwyciła za mniejszy bagaż, by podążyć za strzałką wskazującą parking. Gdy Lena rozmawiała z nią dwie doby wcześniej, była przekonana, że nie ma co kłopotać krewnej i że sama da radę jakoś dotrzeć do jej domu pod Vancouver. Teraz była jednak wdzięczna, że ciotka Ewa się uparła. „Chyba żarty sobie stroisz, oczywiście, że po ciebie przyjadę!” Już widziała, jak w takim stanie jedzie trzema różnymi pociągami, by dotrzeć do Port Moody.

Gdy wyszły na zewnątrz, Lenę od razu uderzyło w twarz zimne powietrze. Niebo było całkowicie szare. Rozejrzała się, ale nie dostrzegła wielkiej wody, która zwróciła jej uwagę, gdy podchodzili do lądowania. Zapach przypominał morską bryzę, więc nie były daleko od oceanu.

— Zmęczona? — spytała ciocia, gdy wsiadły do jej przestronnego SUV-a. Właściwie żadne z aut stojących na parkingu nie wyglądało na takie, które można by określić inaczej niż „przestronne”. Lenę uderzył kontrast, gdy przypomniała sobie samochody na parkingu przy Okęciu.

— Nigdy bym nie pomyślała, że siedzenie na tyłku przez tyle godzin może być aż tak męczące.

— A pewnie nie wykupiłaś sobie hotelu na lotnisku w Toronto? — Ciocia uruchomiła samochód jednym ruchem dłoni i wyjechała z miejsca parkingowego, kierując się za strzałką „Exit”. Lena spojrzała za okno, próbując wypatrzyć cieśninę otaczającą lotnisko.

— Nawet nie wiedziałam, że to możliwe. — Wprawdzie przespała prawie całe pięć godzin lotu, ale i tak czuła się wymęczona.

— Czasem tak robię. Ale najlepiej rezerwować z wyprzedzeniem. Pewnie i tak nie byłoby już wolnego pokoju.

W powietrzu zawisł niewypowiedziany komentarz, że cała podróż Leny to totalne last minute. Ale na szczęście ciocia nie dociekała. Na razie.

— Dziękuję ci, że mnie przyjęłaś.

— Daj spokój. Od tego jest rodzina. Tak się cieszę, że w końcu przyleciałaś. Już od dwudziestu lat nikt z was mnie tutaj nie odwiedzał.

Lena pamiętała przelotnie z czasów podstawówki, że mama wybrała się w odwiedziny do siostry w trakcie letnich wakacji. Ona została wtedy z tatą i chodziła z nim na ryby. Mimo że moczenie wędki i wyczekiwanie, czy coś się złapie, było nudne i monotonne, dobrze wspominała tamten czas.

Nie było jednak tak, że nie widywała ciotki lub w ogóle jej nie znała. Co dwa, trzy lata Ewa zamykała swój sklep na calutki miesiąc i wraz z mężem wybierała się w podróż do Polski. Mimo znacznej różnicy czasowej siostry często łączyły się też na Skypie.

— A jak tam wujek? — spytała Lena, gdy ciocia zjechała na autostradę. Jeśli musiały gawędzić, to wolała prowadzić rozmowę na bezpieczne tematy. Choć pewnie i tak w końcu zdradzi ciotce powód, dla którego wyjechała. Rodzina to rodzina.

— Dobrze. Trafiła mu się dłuższa podróż służbowa, siedzi właśnie w Stanach i prowadzi te swoje negocjacje. Wysłał mi wczoraj kilka zdjęć z plaży. Dasz wiarę, że on tam chodzi w krótkim rękawie, podczas gdy ja wczoraj musiałam napalić w kominku? — Ciocia aż zatrzęsła się na samo wspomnienie zimna i spojrzała przelotnie na Lenę. — To jedyna kurtka, jaką masz? Będę musiała znaleźć ci coś w szafie, bo przemarzniesz.

— Dzięki. Ale naprawdę, jeśli trzeba będzie, to coś kupię. A kiedy wraca wujek Paweł?

— Będzie na Święto Dziękczynienia. Zostaniesz z nami do tego czasu, co?

— Do końca listopada? Sama nie wiem, czy powinnam ci tyle siedzieć na głowie.

— W Kanadzie obchodzimy je w październiku. To będzie za jakiś miesiąc z kawałkiem. Bez sensu, żebyś tak szybko wracała. No chyba że nie masz więcej urlopu lub coś cię goni z powrotem do Polski…? — Ciocia znów zahaczyła o temat, którego Lena wolała jeszcze nie poruszać.

Zdecydowała się na szczerość.

— Wiesz co, ciociu, zdrzemnę się trochę i potem wszystko ci opowiem, dobrze? — Akurat jej mogła ufać. I sądziła, że ciocia, podobnie jak rodzice, nie oceni zbyt surowo jej błędów z przeszłości i stanie za nią murem.

— Dobrze, kochana. Czeka nas jeszcze jakieś pół godziny jazdy. Zdrzemnij się, jeśli masz ochotę.

Lena spojrzała na zegar, który wskazywał jedenastą. Szybko przekalkulowała w głowie, że w Polsce jest właśnie dwudziesta. Na więcej matematyki, na przykład przeliczenie, ile w sumie trwała cała jej podróż, nie starczyło jej sił. Zresztą, jakie to miało znaczenie?

Przymknęła oczy i sama nie wiedziała, kiedy ciocia obudziła ją lekkim dotknięciem w ramię.

— Hej, Lenko, kochanie, już jesteśmy.

Dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała na dom, przed którym się zatrzymały. Ładny, parterowy, o szarej, przypominającej panele fasadzie, ze spadzistym dachem. W porównaniu z domami w pobliskim sąsiedztwie nie prezentował się może aż tak majestatycznie, ale na Lenie i tak zrobił spore wrażenie.

Ciocia zabrała jej bagaż na ganek i wprowadziła ją do środka. Siostrzenica od razu pokochała wnętrze pełne drewnianych i kamiennych wykończeń.

— Chodź, pokażę ci od razu twój pokój i łazienkę. Odświeżysz się, wyśpisz, a potem cię oprowadzę.

Lena przystała na ten plan pożądany przez każdą komórkę jej ciała. Jej kości aż jęknęły z ulgi na myśl o ciepłym, miękkim łóżku.

Pokój gościnny, który przygotowała dla niej ciocia, był wprawdzie niewielki, ale z pięknym widokiem na rozciągający się za domem ogródek. Lena nie wpatrywała się jednak długo w zieleń za oknem, bo przed jej oczami zaczęły mrugać szare mroczki zmęczenia. Chwyciła za ręcznik, odgrzebała w walizce piżamę i poszła wziąć szybki prysznic.

— Kochanie, muszę podjechać do supermarketu i załatwić kilka spraw w moim sklepie. Jeśli byś się obudziła przed moim powrotem, to nie krępuj się i skorzystaj z kuchni.

— Dzięki, ciociu — odmruknęła i zapadła w sen jakieś pięć sekund po przyłożeniu głowy do poduszki.

 

 

Obudziła się zdezorientowana. Zapach pościeli nie przypominał jej nic znajomego. Tak jak i ściana, na którą właśnie patrzyła. Poczuła ból głowy, niczym na kacu po jednej z szalonych imprez, na które czasem zaciągała ją przyjaciółka. Wspomnienia szybko jednak ułożyły się w głowie. I te dobre, i te złe.

Lena wstała i rozejrzała się w poszukiwaniu zegarka. Było po trzeciej. Wprawdzie chętnie by jeszcze pospała, miękka poduszka wyglądała zachęcająco, ale z tego, co pamiętała, najbardziej efektywne w walce z jet lagiem było jak najszybsze dostosowanie się do rytmu dnia miejsca, w którym się znajdowało.

Narzuciła na siebie bluzę, bo w samej piżamie zrobiło jej się dość chłodno, i wyszła z pokoju.

Ciocia kręciła się po kuchni. Lena znów poczuła wyrzuty sumienia, że Ewa specjalnie dla niej urwała się z pracy. Doskonale wiedziała, jak to jest prowadzić własną działalność i nieustannie doglądać biznesu. Nawet teraz bolało ją, że musiała wszystko zostawić, odciąć się od tej maleńkiej firmy, z której była tak dumna.

— Nie powinnaś być w pracy? — spytała ciocię, która mieszała coś w garnkach.

— Ach, wstałaś! Podgrzewam sobie właśnie zupę na późny lunch. Zjesz ze mną?

— Poproszę. — Usiadła na hokerze przy kuchennej wyspie, tak by mieć widok na ciocię, ale też na ogród za oknem. Właściwie nie była pewna, czy zaraz za niewielką połacią trawy nie rozciąga się las. Wysokie drzewa iglaste tworzyły ciemną ścianę. — No więc? Jak tam sprawy sklepu?

— Kompletnie się tym nie przejmuj, mam od tego pracowników. Paweł i tak twierdzi, że za często tam siedzę jak na to, że zatrudniam tyle osób.

Lena nie wiedziała za wiele o biznesie ciotki prócz tego, że Ewa prowadzi polski sklep gdzieś pod Vancouver. Spodziewała się, że to markecik, coś jakby niewielka budka z produktami z ojczyzny, ale z tej krótkiej odpowiedzi mogła wydedukować, że jednak chodziło o większe przedsięwzięcie. Nie miała pojęcia, ile Polonii złaknionej polskich smaków żyje w tych okolicach.

— Chętnie bym go kiedyś zobaczyła. Może mogłabym ci nawet w czymś pomóc? Wiesz, że skończyłam zarządzanie, więc mogę posiedzieć kilka godzin na kasie.

— Daj spokój, wypoczywaj. — Ciocia wyjęła ze zmywarki porcelanowe miseczki i przelała do nich zupę. — Wybacz, to nic wyszukanego, jakiś tam ramen. Mamy niedaleko świetną koreańską knajpkę, niedawno otworzyli. Wolisz zjeść tutaj czy pójdziemy do salonu? Cholercia, tak dawno nie mieliśmy już gości, że zapomniałam, jakie to ekscytujące!

Lena uśmiechnęła się na te słowa. Miło, że jej obecność sprawiała cioci taką przyjemność.

— Możemy zjeść w salonie.

Przeszły do przylegającego do kuchni pomieszczenia, w którym znajdował się obudowany szarym kamieniem kominek. Jego obecność, a także drewniane elementy sprawiły, że Lena czuła się jak w góralskiej chacie.

Na ścianie po prawej od kominka dostrzegła dość duże rodzinne zdjęcie zrobione ponad dekadę temu. Szybko odwróciła wzrok, nie chcąc, by ciocia zauważyła, że patrzy w tamtą stronę. Jej kuzyn, jedyny syn cioci Ewy i wujka Pawła, zginął w wypadku w wieku szesnastu lat. Lena nie znała żadnych szczegółów dotyczących zdarzenia. Rodzina w Polsce traktowała tę tragedię jako temat, którego lepiej nie poruszać. Lena wyobrażała sobie, że ból straty jedynego dziecka musiał być dla wujostwa nieznośny, tym bardziej zdziwiła się, gdy zobaczyła tę dużą fotografię w tak widocznym miejscu. Może byli gotowi rozmawiać na ten temat? Może nawet chcieli, ale historia odeszła wraz z kuzynem, który byłby teraz prawie w jej wieku. Stwierdziła jednak, że pierwsze godziny po przyjeździe to nie najlepszy moment, by zapytać ciocię o wypadek.

— To jakie masz plany? — odezwała się w końcu Ewa, gdy usadowiły się wzdłuż dwóch boków stołu.

— Sama nie wiem, ciociu. Przez kilka dni muszę ochłonąć. — Lena zanurzyła łyżkę w ramenie. Gruby makaron udon od razu uciekł jej z powrotem do miski, więc wypiła tylko trochę bulionu.

— Powiesz mi, co się stało? Twoja mama była dość lakoniczna, gdy z nią wczoraj rozmawiałam. Pewnie wolała zostawić to tobie.

Dziewczyna pokiwała głową i wzięła głęboki wdech.

— Wszystko zaczyna się i kończy na tym popapranym facecie, z którym spotykałam się w zeszłym roku — zaczęła, unikając spojrzenia cioci i z zacięciem tnąc łyżką makaron na małe kawałki. Jakby to on był winny czemukolwiek poza ześlizgiwaniem się do miski.

W miarę opowieści wróciło to poczucie zażenowania i wstydu, które udało jej się odgonić na czas podróży. Jak to możliwe, że mimo opóźnionego startu z Warszawy już ją dopadło? Czuła, jakby przywiozła je w bagażu wraz z ubraniami nieadekwatnymi do pogody.

— Co za asshole — skomentowała ciocia, gdy Lena dotarła do sedna całej afery. — To musi być karalne!

— No nie wiem, ciociu. — Pójście na policję przyszło jej do głowy, ale jednak bardziej naturalnym odruchem była ucieczka. Zresztą tak poradziła jej najlepsza przyjaciółka. „Odetnij się od wszystkiego na jakiś czas. Niech to przycichnie”.

— Naprawdę jest aż tak źle?

— Widziałam tylko część. Nie chciałam więcej. — Mimo że ramen był całkiem smaczny, a jej żołądek przypominał, że od ponad sześciu godzin nic nie jadła, Lena straciła apetyt.

— A co z twoim biznesem? Przecież prowadzisz firmę. Na pewno masz klientów, których zaniepokoi twoja nieobecność.

— Prowadzę ją wspólnie z koleżanką ze studiów. Ustaliłyśmy, że Karo na razie ich przejmie, dopóki nie dowiemy się, czy wieści nie dotarły i do nich. Znalazła jakąś znajomą do pomocy, więc mój „urlop”… — podkreśliła to słowo z niesmakiem — …raczej nikomu nie zaszkodzi. Byleby tylko sobie nie poszli.

— Biedactwo. Ale pewnie coś tam i tak musisz ogarniać? Nadzorować?

— Tylko w krytycznych przypadkach. Na razie wyłączyłam wszystkie telefony, poczekam jeszcze parę dni i wtedy sprawdzę, czy ktoś próbował się do mnie dodzwonić. Wierzę, że Karolina sobie poradzi — zapewniła ciocię, choć sama miała delikatne wątpliwości. Jej przyjaciółka była kompetentna, ale zupełnie nie radziła sobie z wykonywaniem wielu zadań jednocześnie. Oby ta osoba do pomocy była inna.

Ciocia westchnęła i przechyliła miseczkę, by dopić pozostały w niej bulion.

— Na twoim miejscu bym tak tego nie zostawiła. Musisz walczyć o swoje.

— Wiem. Ale na razie… Chcę po prostu odetchnąć przez kilka dni. Może tygodni. Oczywiście jeśli zgodzisz się tak długo mnie gościć.

— Jak dla mnie to możesz zostać na stałe. Już ci mówiłam, jak się cieszę, że tu jesteś.

— Obawiam się, że nie wystarczy mi oszczędności. A nie chciałabym na tobie zbytnio pasożytować.

— Daj spokój. Od tego jest rodzina. A w razie czego znajdziemy ci tu jakąś pracę — zapewniła ją żarliwie ciocia.

Lena się uśmiechnęła. W jej zorganizowanej głowie mimo­wolnie zaczął układać się plan B na życie, gdyby okazało się, że przez głupiego eksa plan A obrócił się w proch.

— Dzięki, ciociu. A swoją drogą powiedz mi… miałabyś jakiś przewodnik po Vancouver?

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

Jak Ania z Zielonego Wzgórza

 

 

 

Przez kolejnych kilka dni Lena wybierała się na zwiedzanie centrum niczym sójka za morze i to bynajmniej nie z powodu złej organizacji czasu. Wciąż czuła ogromne zmęczenie podróżą i inną strefą czasową. Budziła się w środku nocy i przez kilka godzin wpatrywała w sufit. A potem spała do południa. Pogoda również nie sprzyjała — w rejonie Van­couver o tej porze roku codziennie padał deszcz. Czuła się jak w środku dżdżystego jesiennego snu. A gdy w końcu za pomocą pożyczonych od cioci ubrań przygotowała się na stawienie czoła żywiołowi, okazało się, że przegapiła ostatni poranny pociąg do miasta, a innych nie było. Autobusami zwiedziłaby chyba połowę regionu, nim dotarłaby na miejsce. Pozostało jej jedynie przyglądanie się przez okno kroplom deszczu, które kinematograficznie uderzały o parapet, i rozmyślanie, czy w lasku za domem można czasem spotkać niedźwiedzie.

Obeszła już wcześniej część Port Moody i choć większość zabudowań lub natury wyglądała swojsko, prawie europejsko, to właśnie ostrzeżenia o tym, jak postępować w przypadku spotkania na swojej drodze misia, sprawiły, że poczuła, iż naprawdę znajduje się na drugim krańcu świata. No dobrze, przepiękny widok na fiord, wzdłuż którego leżało miasteczko, również odrywał myśli od rzeczywistości.

— Może pożyczę ci samochód, co? — zaproponowała ciotka, gdy któryś dzień z rzędu po powrocie z pracy zastała Lenę w domu, choć ta przeczytała już cały przewodnik po Vancouver i wypisała wszystkie miejsca, które powinna odwiedzić. — Musiałabyś tylko podrzucić mnie do sklepu i potem po mnie przyjechać.

Siostrzenica pokręciła głową.

— Nie załatwiłam sobie międzynarodowego prawa jazdy, nie jestem pewna, czy mogę prowadzić z moim polskim. Poza tym, ciociu, ten twój samochód… jest taki ogromny. — Oczami wyobraźni już widziała, jak próbuje nim gdziekolwiek zaparkować.

— Naprawdę? Kwestia przyzwyczajenia. — Ciocia wzruszyła ramionami i odwiesiła kluczyki na haczyk przymocowany do drewnianego panelu. — Jak wolisz. Ale wyjdź w końcu z domu, co? Widzę, że nieustannie się zastanawiasz, czy włączyć komputer i komórkę i sprawdzić, jak to się sprawy w tej Polsce mają. Albo to zrób, albo zakop te sprzęty u nas w ogrodzie i ciesz się urlopem.

To była prawda. Odcięta od ponad tygodnia od własnych urządzeń, Lena czuła niepokojące mrowienie w palcach.

— Jak sądzisz, co powinnam zrobić?

Ciocia westchnęła. Sama nie wiedziała, jakiej rady siostrzenica od niej oczekuje. Tej szczerej czy pocieszającej?

— Uciekłaś, jakbyś była winna, zanim padło oskarżenie. Może należało się upewnić, że jest tak źle, jak sądzisz?

Właściwie takiego impulsu Lena potrzebowała. Po tych dniach internetowego detoksu czuła, że niepewność i strach wcale nie zanikają tak, jak na to liczyła. Problemów tego typu nie dało się po prostu zostawić za sobą. Fizyczny dystans nie rozwiązywał tej kwestii.

Poszła do pokoju i wyciągnęła polski telefon i służbowy komputer. Postanowiła uruchomić je synchronicznie, a niech te złe wieści uderzą w nią za jednym zamachem, po co rozdzielać to na dwa ciosy. Gdy w końcu się włączyły, zobaczyła, że bateria jest na wyczerpaniu — i w laptopie, i w smartfonie.

— Co za nieodporny na temperaturę szmelc! — mruknęła.

Szybko sobie uświadomiła, że wciąż nie kupiła adaptera do swoich europejskich ładowarek. Zdążyła wpisać hasło do wi-fi, ale już nie zdołała zajrzeć do skrzynki mailowej, bo urządzenia padły. Świetnie. Akurat wtedy, gdy zdobyła się na odwagę. Zdecydowanie nic nie szło po jej myśli. „Tak to jest, gdy się robi coś bez planu lub listy” — stwierdziła.

— Ciociu, masz może adapter?

— Oj, niestety, tylko taki na Europę. W drugą stronę nie był potrzebny, bo przez lata nikt z Polski do nas nie przyjeżdżał. Chcesz iść ze mną na zakupy? Tu zaraz niedaleko jest supermarket, tam powinni mieć taką elektronikę.

Lena przystała na tę propozycję, chcąc jak najszybciej odkryć, co też takiego mówiono o niej pod jej wirtualną nieobecność w szeroko pojętej sieci.

 

 

Gdy ciocia twierdziła, że supermarket znajduje się niedaleko, w na wskroś europejskiej głowie Leny pojawiła się wizja, że być może pójdą tam pieszo.

Krewna szybko sprowadziła ją na ziemię.

— To blisko, raptem siedem kilometrów. Ale nie ma szans, żebyśmy tam doszły. Zwłaszcza w taką pogodę.

No tak, niebo krzyczało całym sobą: „Jest jesień, pada deszcz, nic na to nie poradzę”.

Wsiadły do samochodu. Dziewczyna poczuła ekscytację związaną z wyjściem z domu. Irytowało ją, że znajduje się aktualnie w sytuacji, gdzie tak wiele nie zależy od niej.

Zaparkowały przed supermarketem o nazwie Real Canadian Superstore.

— Jesteś gotowa na prawdziwie kanadyjskie doświadczenie? — spytała ją ciocia, gdy wysiadły i skierowały się w stronę wejścia.

— Będziemy pić shoty z syropu klonowego? — Lena zapięła pożyczoną od cioci kurtkę przeciwdeszczową pod samą szyję i naciągnęła kaptur, bo z powodu wiatru krople deszczu smagały ją po twarzy.

— Jeśli masz takie życzenie. — Ewa się uśmiechnęła. — Ale tak na serio, koniecznie daj mi znać, gdy coś wpadnie ci w oko. Po tylu latach mieszkania tutaj ciężko mi dostrzec, co takiego jest dostępne u was w Polsce, a co nie.

W sklepie uderzyła Lenę przestrzeń. W Warszawie być może istniało jeszcze kilka równie gigantycznych supermarketów, ale ona do nich nie chadzała, tylko cisnęła się w ciasnych alejkach dyskontów blisko domu.

Właściwie w Kanadzie wszystko wydawało się duże i rozległe. Samochody, domy, ogrody, parki narodowe.

Szybko odnalazły dział z elektroniką i wrzuciły do koszyka adapter. Ciocia stwierdziła, że musi zrobić „małe zakupy”, ale w sumie chodziły między półkami przez bitą godzinę. Lena z zainteresowaniem patrzyła na nieznane jej produkty, ale daleka była od przesadnego zachwycania się bogatym asortymentem. Wyobrażała sobie jednak, że dla wychowanej w PRL-u mamy, która odwiedziła siostrę pod koniec lat osiemdziesiątych, wizyta w tego typu sklepie musiała być szokująca.

Koszyk napełnił się właściwie sam. Ciocia Ewa stwierdziła, że w końcu ma dla kogo gotować i chętnie porozpieszcza siostrzenicę. Nabrała różnego rodzaju mięs i pieczywa, bulwiastych warzyw, syropu klonowego, przypraw korzennych, a także purée z dyni w puszce.

— Zrobię w weekend indyka z żurawiną i batatami, a na deser tartę dyniową, co? Powinnam poćwiczyć przed Thanksgiving. Od czasu, gdy zginął Sebastian, jakoś nie zdobyłam się na przygotowanie tych dań. A on tak je uwielbiał — stwierdziła smutnym tonem Ewa.

Lena poczuła ciarki na wzmiankę o zmarłym kuzynie.

— Ciociu, nie musisz, jeśli to ma być bolesne.

— Ale chcę, kochana. Dla ciebie i dla siebie. — Poklepała siostrzenicę po dłoni.

Skierowały się w stronę kasy. Akurat wtedy Lena dostrzegła swoje odbicie w jednym z luster wystawionych w dziale z produktami do łazienki.

— Zapomniałam jednej rzeczy, poczekasz na mnie? — poprosiła, a po kilku minutach wróciła z opakowaniem farby do włosów. Nie zastanawiała się długo nad kolorem. Odpowiadał jej każdy, byle nie ten, który aktualnie nosiła na głowie.

— Uciekasz w nowy image? — spytała ciocia, wykładając wybraną przez siostrzenicę farbę na taśmę przy kasie.

— Nie. Robię to zdecydowanie dla siebie. Skoro jestem w Kanadzie, to niech będzie ze mnie Ania z Zielonego Wzgórza.

 

 

Gdy wróciły, Lena od razu rozkroiła pancerny plastik, którym otoczony był adapter, i podłączyła komputer. Czekała, aż ponownie złapie wi-fi. Otworzyła skrzynkę mailową, czując, jak stres rośnie w jej żołądku. Jak zareaguje, gdy zobaczy, że jej najgorsze obawy się spełniają?

Czekało na nią kilka nowych maili, ale już po tytułach wiedziała, że żaden nie jest tym z jej koszmaru. Takim, który sprawił, że ponad tydzień wcześniej kupiła bilety na samolot. Ot, krótkie informacje zwrotne od klientów, parę życzeń miłego urlopu w ramach odpowiedzi na jej powiadomienie, że wyjeżdża i przez kilka tygodni nie będzie dostępna.

Niby ogarnęła ją ulga, ale trwała krótko. Lena zamknęła komputer i podłączyła do ładowarki swojego smartfona. Tutaj na pewno będzie gorzej, prawda?

Telefon się włączył i po chwili mogła wejść na swoje media społecznościowe. Spodziewała się armagedonu. Skoro były nie zniszczył jej profesjonalnego wizerunku, to musiał to zrobić z tym prywatnym! Inaczej dlaczego by się tak odgrażał?

Pięć razy odświeżała Facebooka, by się upewnić, że nikt jej nie oznaczył czy to w poście, czy w komentarzu. Jedyne powiadomienia dotyczyły urodzin lub nowości na stronach, które śledziła.

Na WhatsAppie czekała na nią wiadomość od koleżanki, z którą miała się spotkać parę dni temu, ale z powodu pobytu na drugim krańcu świata musiała wszystko odwołać. Znajoma życzyła jej miłego urlopu.

I tyle. Przez ponad tydzień żyła w strachu z powodu… niczego.

Ta cisza wydała się jednak złowieszcza. Nierealna. Chciała zadzwonić do Karoliny i spytać ją, jak się sprawy naprawdę mają, ale w Polsce był akurat środek nocy. Musiała to odłożyć do rana.

Różnica czasu zaczęła ją irytować.

 

 

 

ROZDZIAŁ 4

 

Czy można nie zachwycić się Rain City?

 

 

 

Kolejnego dnia w końcu zebrała się, by odkryć Vancouver. Spakowała przewodnik, choć już wcześniej rozpisała sobie w notesie plan wycieczki i za pomocą map wytyczyła optymalną trasę.

Ciocia poradziła jej, żeby wybrała się jednym z późnoporannych pociągów i by koniecznie usiadła przy oknie po prawej stronie.

— Będziesz zachwycona — obiecywała.

Lena posłuchała tych sugestii. I rzeczywiście, widok był niesamowity, tak bardzo bajkowy lub jak zdjęcie z pulpitu komputera, że aż nierzeczywisty. Cała trasa linii kolejowej przebiegała tuż przy brzegu i pozwalała na obserwowanie fiordu. Lena przyglądała się wodzie błyszczącej w słonecznym świetle i wzniesieniom znajdującym się po drugiej stronie. Gdzieniegdzie dostrzegała wśród drzew przebłyski czerwieni, żółtości i złota. Przez te wszystkie zmartwienia kompletnie zapomniała, że wielkimi krokami zbliża się jesień. Choć przeczuwała, że pogoda w mieście jej o tym przypomni.

Szybko wyjęła z plecaka notatnik i ołówek i zaczęła szkicować. Od zawsze ta czynność pomagała jej się zrelaksować i jeszcze bardziej docenić bycie „tu i teraz”. A widząc takie cudo natury, jak nigdy chciała zapomnieć o przeszłości i przyszłości i chłonąć bieżącą chwilę. Zawsze uważała się za dość ścisły umysł, ale papier i grafitowy rysik stanowiły wentyl dla artystycznej cząstki jej duszy. Widok za oknem nieco się zmienił, gdy zbliżali się do centrum miasta, ale sam fiord niemalże stał w miejscu. Zresztą Lena miała nadzieję, że pokona tę trasę jeszcze kilka razy i dokończy ten pobieżny szkic.

Wysiadła na Waterfront, końcowej stacji pociągu, leżącej, jak wskazywała nazwa, nad wodą nieopodal portu, i skierowała się w stronę centrum wystawienniczego Canada Place, by potem, idąc wzdłuż wybrzeża, dotrzeć do parku Stanleya.

Na ścieżce mijało ją wielu biegaczy. Wyobraziła sobie, że jogging z takim widokiem to niezła motywacja do codziennego wysiłku. Choć nie dla niej. Po zdaniu testu Coopera w podstawówce, który polegał na nieprzerwanym biegu przez dwanaście minut, postanowiła, że poza uciekającym autobusem nic nie zmusi jej już więcej do biegania.

Nie mogła przestać podziwiać malującego się przed nią krajobrazu, jakże nietypowego jak na miasto tej wielkości. Czy mieszkańcy potrafili go wciąż doceniać, czy też z czasem ten obraz bladł w ich głowach?

Wyjęła z torebki mały metalowy aparat na klisze, taki starszego typu, z przewijanym filmem. Nie była to najtańsza plastikowa rzecz, taka z supermarketu w latach dwutysięcznych, ale całkiem solidny sprzęt.

— Zobaczysz, zapragniesz zrobić trochę zdjęć, a ten aparat powinien być jeszcze sprawny — powiedziała ciocia wieczór wcześniej, kładąc go na jej łóżku.

— Czy uda mi się to potem gdziekolwiek wywołać?

— Na pewno.

— Skąd masz jeszcze taki… vintage sprzęt? — Na końcu języka miała słowo „stary”, ale ten popularny wyraz wydał jej się bardziej adekwatny.

— Sebastian uwielbiał fotografię i nie chciał słyszeć o cyfrówkach.

Na wzmiankę o zmarłym kuzynie Lena po raz kolejny poczuła dreszcz na plecach. Wciąż nie zdobyła się na rozmowę, co takiego wydarzyło się dziesięć lat temu.

Przystawiła oko do małego wizjera i wybrała najpiękniejszy w jej odczuciu fragment krajobrazu. Rozległo się głośne pstryknięcie, a ona po chwili przewinęła film.

Ruszyła dalej. Po swojej lewej miała ogromne, szklane wieżowce, w których mieszkanie musiało kosztować niemałą fortunę. Po prawej niezmiennie towarzyszyła jej woda. Spokojna, niezmącona.