Tłuścioch i leszcz - Andrej Adamowicz - ebook + książka

Tłuścioch i leszcz ebook

Adamowicz Andrej

0,0

Opis

 „Wasi, nasi oraz inni” to zbiór esejów, w którym Ołeksandr Bojczenko „tropi” następców pierwszego europejskiego intelektualisty – Sokratesa, których obecność w literaturze świadczy o dojrzałości społeczeństwa, a jednocześnie jest wyrazem jego sumienia. Kim więc są współcześni mędrcy literatury? Wasi – to myśli autora o polskich pisarzach, wśród których znaleźli się Gombrowicz, Kołakowski, Herling-Grudziński, Herbert; nasi – to refleksja nad literaturą ukraińską, w szczególności nad pierwszym literackim „pokoleniem odzyskanym”; inni zaś to kultura rosyjska. Nagroda Angelus 2019 - nominacja.

Ołeksandr Bojczenko (ur. 1970 w Czerniowcach) – krytyk literacki i badacz literatury, felietonista, tłumacz z języka polskiego i rosyjskiego. Autor zbiorów esejów „Coś w rodzaju chautauqua” (2003), „Chautauqua plus” (2004), „Byle książka” (2011), „Moi wśród obcych” (2012), „Mniej/Więcej” (2015), „50 procent racji” (2016). Autor licznych przekładów z języka polskiego i rosyjskiego, tłumacz m.in. Tadeusza Borowskiego, Leszka Kołakowskiego, Marka Hłaski, Jerzego Pilcha, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji. Wielokrotny stypendysta programu Gaude PoloniaMinistra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2005, 2008, 2013). W roku 2014 został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 83

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pro­się, pro­się,

Zmień się w ka­ra­sia, pro­szę

[z aneg­doty]

 

 

– I coby na­wet nie cią­gnął. Coby nie cią­gnął. Coby go ani widu, ani sły­chu. Coby ani widu. Coby ani kręgu na wo­dzie. Ca­ba­niego kręgu. Coby zła­mał się ha­czyk. Coby się zła­mał. Coby żyłka się obe­rwała. Coby ob­rze­zała. Coby ani łu­ski. Ca­ba­niej łu­ski. Coby ani sel­fie z nim. Ani sel­fie. Coby ro­bak zdechł. Coby zdechł. Coby larwy... w mu­chy. Coby w mu­chy. Coby ani łu­ski, coby ani ogona! Ca­ba­niego ogona! Amen!

Ma­ryja i Mak­sim wstali z ko­lan. Za­nim za­częli się mo­dlić, męż­czy­zna pił her­batę. Zro­bił ją dla nich dwojga, ale żona, le­d­wie we­szła do kuchni, uklę­kła i nie po­ru­szyła się, do­póki Mak­sim do niej nie do­łą­czył. Te­raz, po­mo­dliw­szy się za po­łów, usie­dli za sto­łem.

– Jak my­ślisz, przyj­dzie leszcz? – za­py­tała Ma­ryja.

– Nie – bez­na­mięt­nym to­nem od­po­wie­dział mąż. – Nie przyj­dzie, bo nie ma nóg, i nie weź­mie, bo nie ma rąk. I nie tra­fię go, bo nie mam ku­po­nów.

Żona kilka razy ski­nęła głową, po­pa­trzyła na męża i uśmiech­nęła się.

Pro­gnoza na ju­tro była lep­sza niż na po­przed­nich osiem­dzie­siąt osiem dni, kiedy to Mak­sim wy­jeż­dżał na ryby. Jeź­dził na nie co ty­dzień, na­wet w zi­mie, znaj­du­jąc miej­sca, gdzie nie było lodu. Cza­sem na je­den dzień, wy­pra­wia­jąc się rano, a cza­sami zo­sta­wał także na noc.

I oto już przez osiem­dzie­siąt osiem węd­ko­wań nie mógł zła­pać lesz­cza. Mak­sim wstał. Żona po­ło­żyła dłoń na ra­mie­niu męża.

– Umó­wi­li­ście się na szó­stą. Bę­dziesz na niego cze­kał.

Mak­sim usiadł na ta­bo­re­cie przy stole. W po­koju za­niósł się od pła­czu Jan. Ma­ryja ostroż­nie od­sta­wiła ku­bek na stole. Zło­żyła ręce, jakby znów zbie­rała się do mo­dli­twy, od­li­czyła do sied­miu, wstała i po­szła do ma­łego. Mak­sim włą­czył te­le­wi­zor i pod­szedł do drzwi po­koju. Po­stał tam z pół mi­nuty. Żona uspo­ka­jała syna, pró­bu­jąc go uko­ły­sać.

Mak­sim wró­cił do kuchni, wy­szedł na bal­kon. Wziął torbę, wy­niósł ją do ko­ry­ta­rza, znowu wró­cił. Okna w po­koju jesz­cze nie otwie­rali, bo o tej po­rze na dwo­rze było już cie­plej niż w domu. Za­pa­lił. Smużka dymu, roz­dzie­liw­szy się na dwa nie­mal jed­na­kowe łań­cuszki, przy­po­mniała mu spi­ralę DNA i męż­czy­zna po­my­ślał, że od tego lesz­cza, po któ­rego je­dzie, różni się bar­dzo nie­znacz­nie – bę­dąc taką samą ma­szyną chro­niącą in­te­res po­łą­czo­nych bia­łek, które na­uczyły się po­wie­lać same sie­bie.

Mak­sim skrzy­wił się i splu­nął, pró­bu­jąc tra­fić w ga­łąź cze­re­śni, która ro­sła w od­le­gło­ści trzech me­trów. Ślina wy­lą­do­wała na ko­rze. W tej sa­mej chwili po­my­ślał także o DNA drzewa. Zdu­sił długi nie­do­pa­łek, chwilę po­stał nie­ru­chomo, po­szedł do przed­po­koju.

Kiedy byle jak za­wią­zał buty i się wy­pro­sto­wał, Ma­ryja wy­szła z po­koju z Ja­nem. Chłop­czyk już cał­kiem się roz­bu­dził, cho­ciaż po­wi­nien po­spać jesz­cze z go­dzinę. Mak­sim od­wró­cił wzrok od ma­łego.

– Gdzie tata je­dzie? Cooo? Jak my­ślisz, Ja­nie?

Chłop­czyk nie od­po­wie­dział, na­wet by nie po­tra­fił. Mak­sim wziął ma­łego na ręce i przy­tu­lił do sie­bie. Przez chwilę czuł, jak bije serce syna i przy­po­mniał so­bie zda­rze­nie z wła­snego dzie­ciń­stwa – oj­ciec od­ciął głowę ży­wemu kar­piowi. Z kar­pia rów­no­mier­nymi, jakby od­mie­rza­nymi przez me­tro­nom fa­lami, wy­cie­kała gę­sta jak miód, nie­mal czarna, lepka krew. Mak­sim od­dał ma­łego żo­nie i otwo­rzył drzwi. Ma­ryja na po­że­gna­nie po­ma­chała mu rączką syna. Męż­czy­zna za­mknął za sobą drzwi i na­ci­snął przy­cisk cen­tral­nego zamka. Kiedy za­mek od­sko­czył, prze­tarł oczy przed­ra­mie­niem.

Mak­sim przy­je­chał kwa­drans przed szó­stą. Szwa­gier nie ode­brał te­le­fonu. Wik­tar miesz­kał na osie­dlu Fa­bryki Trak­to­rów – w bloku, jed­nym z tych, które za­pro­jek­to­wano dla ide­al­nych lu­dzi pracy, a za­sie­dlono praw­dzi­wymi. Ci, nie zna­jąc słowa „sztu­ka­te­ria”, na­wet jej nie za­uwa­żali. Opu­ścił okno w sa­mo­cho­dzie, od­su­nął fo­tel i po­my­ślał, że aby ma­low­ni­czo na­cią­gnąć na oczy czapkę, naj­pierw trzeba ją mieć. Za­mknął oczy i po­le­żał kilka chwil, ale sen nie nad­cho­dził.

Wy­jął te­le­fon i wszedł w spis kon­tak­tów. Cho­ciaż li­sta była długa, nie miał do kogo za­dzwo­nić. Przej­rzał spis jesz­cze raz, ale wy­nik był taki sam. Dawni kum­ple, do­brzy zna­jomi, le­d­wie zna­jomi – z wszyst­kimi nie­mal w ogóle prze­stał się kon­tak­to­wać po tym, jak za­czął ło­wić ryby. „Żeby szczy­tówka na­wet nie drgnęła. Żeby ci fale na­wet uk­lejki nie po­ka­zały” – przy­po­mniał so­bie słowa i scho­wał te­le­fon. Z po­czątku oni po pro­stu za­czy­nali mó­wić o czymś in­nym, po­tem sta­rali się jak naj­szyb­ciej koń­czyć roz­mowę, wresz­cie – w ogóle jej nie za­czy­nać. Po­tę­piali go, jakby znali ja­kąś praw­dziwą drogę ra­tunku lub wie­dzieli, że ta­kiej drogi w za­sa­dzie nie ma.

Obok klatki scho­do­wej Wik­tara, gdzie było rów­nież wej­ście do ko­mi­sa­riatu, dwóch mło­dych po­li­cjan­tów pil­no­wało trzech atrak­cyj­nych dziew­czyn. Jedna albo na­prawdę się za­ta­czała, albo spra­wiała wra­że­nie, jakby od czasu do czasu przy­tu­lała się do mi­li­cjanta, który od­py­chał ją, ale ani razu nie pchnął na­prawdę.

Z ko­mi­sa­riatu wy­szedł ofi­cer, sta­nął pod klatką scho­dową i za­pa­lił. Wkrótce nad­je­chał sa­mo­chód i za­ła­do­wano do niego dziew­czyny przy akom­pa­nia­men­cie ich wła­snego śmie­chu. Jedna zdą­żyła pu­ścić do Mak­sima oko. Po­czuł się jak po dłu­go­trwa­łym pi­jań­stwie – miał chęć wszystko rzu­cić i za­cząć ży­cie od nowa. Ale ani wczo­raj, ani w ogóle w tym mie­siącu nie pił. Męż­czy­zna zro­zu­miał, że rzu­cić wszystko mają ochotę wy­łącz­nie ci, któ­rzy ni­czego nie mają. I mi­mo­wol­nie roz­cią­gnął usta w uśmie­chu – za­do­wo­lony z tak sfor­mu­ło­wa­nej my­śli.

Szwa­gier stuk­nął nogą w drzwi jego sa­mo­chodu.

– Co ty wy­pra­wiasz?

– No co ty, w ra­zie czego pod­rych­tu­jemy twoją brykę. Do­bra, po­wiedz mi, to na­prawdę na cały dzień? Może prze­sie­dzimy ten wie­czór gdzieś bli­żej?

Mak­sim czknął i za­my­ślił się przez chwilę, pa­trząc we wsteczne lu­sterko.

– Prze­cież się umó­wi­li­śmy.

– Umó­wi­li­śmy, umó­wi­li­śmy, tak tylko py­tam. Do­bra, po­cze­kaj, mu­szę wpaść na pięć mi­nut do domu.

Wik­tar trza­snął drzwiami od klatki scho­do­wej. Szwa­gra uda­wało mu się na­mó­wić na ryby rzadko, cały czas wy­my­ślał ja­kieś nowe nie­sprzy­ja­jące oko­licz­no­ści. Mak­sim na­pi­sał mu ese­mesa: „Wal­nij pię­ścią! Po­każ, kto tu jest chło­pem!”. Wik­tar nie od­po­wie­dział, Mak­sim znów czknął, tym ra­zem gło­śniej. Lu­bił to i nie za­mie­rzał nic z tym ro­bić.

Po­ło­żył ręce na kie­row­nicy i za­czął za­gi­nać palce, po­czy­na­jąc od kciuka le­wej ręki, a po­tem roz­gi­nać je w od­wrot­nej ko­lej­no­ści. Wy­brał nu­mer szwa­gra. Wik­tar ode­brał, ale się nie ode­zwał. Mak­sim zdo­łał usły­szeć tylko „...swoim sa­mo­cho­dem!”, wy­mó­wione przez ko­bietę, i roz­łą­czył się, bo te słowa, choć jego do­ty­czyły, nie były prze­zna­czone dla niego. Męż­czy­zna wy­siadł z sa­mo­chodu i pod­niósł klapę ba­gaż­nika. Otwo­rzył pa­czuszkę z gą­sie­ni­cami mo­tyla cy­trynka i po­wą­chał. Przy­po­mniało mu się za­równo mo­rze, jak i śro­dek na prze­zię­bie­nie.

– Raz po tłu­stej du­pie!

Wik­tar mocno klep­nął Mak­sima, który znów prze­ga­pił mo­ment po­ja­wie­nia się szwa­gra.

– Żonę swoją klep, sa­dy­sto.

– Nie ma ta­kiego tłu­stego tyłka jak ty. Na ja­kąś dietę może byś po­szedł albo co?

– To dla­tego, że sie­dzę w domu.

– Mnie tam wszystko jedno. Do­bra, po­ka­zuj, co wzią­łeś.

Mak­sim w mil­cze­niu po­ka­zał Wik­ta­rowi cy­trynka, gą­sie­nice na ha­czyk, ro­baki białe i bar­wione, czer­wone dżdżow­nice, pa­czuszki z za­nętą, atrak­tory, pro­te­inowe kulki. Już w sa­mo­cho­dzie Wik­tar za­py­tał:

– My­ślisz, że trzeba było wziąć białą za­nętę?

– Za­czniemy od czar­nej. Ale trzeba się za­bez­pie­czyć.

– A ja też wzią­łem atrak­tory. Patrz.

Wik­tar wy­cią­gnął spod nóg biały pa­ku­nek. Mak­sim od­wi­nął go i za­czął oglą­dać szklany li­trowy słoik z pla­sti­kową na­krętką. Po­wą­chał i nie­mal nie zwy­mio­to­wał – z pa­kunku wy­do­by­wał się mocny za­pach łajna. Mak­sim od­rzu­cił pa­ku­nek Wik­ta­rowi na ko­lana i wy­sko­czył z sa­mo­chodu.

– Co to, kurwa, jest? Idiota!

– Atrak­tor na raki. Całą wannę so­bie za­smro­dzi­łem, za­nim zro­bi­łem gnój. Trzeba jesz­cze po ra­kow­nice za­je­chać.

Mak­sim chwilę po­stał, opie­ra­jąc się o ma­skę i sta­ra­jąc się nie zwy­mio­to­wać. Wy­pro­sto­wał się, parę razy głę­boko ode­tchnął i znów czknął. Ra­zem owi­nęli pa­ku­nek w jesz­cze kilka re­kla­mó­wek, wło­żyli do ba­gaż­nika i na­kryli wia­der­kiem.

– A ty, tłu­ścio­chu, kiedy so­bie ja­kąś pracę znaj­dziesz? Nie mogę zro­zu­mieć, po jaki chuj wy, Or­mia­nie, ży­je­cie? Na lesz­cza cze­kasz? I za cho­lerę też nie ro­zu­miem, jak to jest, pie­nię­dzy nie masz, a ta­kie dup­sko wy­ho­do­wa­łeś.

– À pro­pos pie­nię­dzy. Wi­sisz mi dwie­ście ru­bla­sów za ben­zynę i za za­nętę. Dwa karm­niki też mi jesz­cze uto­pi­łeś, ale tego już ci nie pa­mię­tam. – Wik­tar, prze­wró­ciw­szy oczami, po­woli wy­cią­gnął z kie­szeni zwi­tek bank­no­tów, od­li­czył dwa pa­pierki i wsu­nął je do skrytki.

– Jedźmy po ra­kow­nice. To nie­da­leko, po­każę.

Tra­fili nie do sklepu, a do zwy­czaj­nego czte­ro­pię­tro­wego bloku. Wik­tar wy­tłu­ma­czył ko­muś przez te­le­fon, że do­ga­dali się wcze­śniej na fo­rum i ten ktoś po­dał mu nu­mer miesz­ka­nia.

– Tam raki cho­ciaż są?

– Są – od­po­wie­dział Mak­sim. – W po­stach wi­dzia­łem zdję­cia. Na­wet na wędki ła­pią.

Zro­bili przy­sta­nek na dru­gim pię­trze i Mak­sim przy­po­mniał so­bie, jak to uda­wał, że niby to czyta o tym na fo­rum, a płyn­nie prze­łą­czał prze­glą­darkę na sieć spo­łecz­no­ściową. Do­piero kiedy dwa pię­tra wy­żej otwo­rzyły się drzwi, Wik­tar za­czął dal­szą wspi­naczkę i Mak­si­mowi nie zo­stało nic in­nego, jak go go­nić.

– Co? Wy­soko? Ale wi­dzę, że nie je­ste­ście z mę­towni.

– Dla­czego? Prze­cież ten gru­bas to praw­dziwy sza­lony cho­rąży1.

– No fakt. Tylko ta­kie zo­stały.

Wik­tar i Mak­sim wzięli ra­kow­nice i za­częli je ob­ra­cać w rę­kach, roz­kła­da­jąc i znów skła­da­jąc. Ich oczka oka­zały się o dwa mi­li­me­try mniej­sze, niż ze­zwa­lały prze­pisy, ale Wik­tar nie zwra­cał uwagi na słowa Mak­sima i je ku­pił.

– Od dzie­ciń­stwa nie ja­dłem ra­ków. Mam wielką ochotę. Do piwa.

Mia­sto stało, za­bite sa­mo­cho­dami pra­cow­ni­ków biur, któ­rzy do­tąd byli tylko ukry­tymi węd­ka­rzami, bo te­raz co­raz czę­ściej węd­kar­stwo przy­po­mi­nało wy­ścig, w któ­rym naj­waż­niej­sze jest, żeby jako pierw­szy za­jąć naj­lep­sze miej­sce.

– Za­trzy­maj się przy me­trze. Za­bie­rzemy jesz­cze jed­nego fe­ede­ra­stę.

– Znowu ko­goś za­pro­si­łeś?

– A jakże by ina­czej? Ty prze­cież pro­wa­dzisz.

Tka­cza było wi­dać z da­leka, zdra­dzał go fu­te­rał na wędki, który mógł też mie­ścić strzelbę – czer­wony w błę­kitne gro­chy.

– Za­mó­wi­łem so­bie w Chi­nach. I mi przy­słali, pie­ska jego nie­bie­ska.

– Na ben­zynę bę­dziesz się zrzu­cał? – za­py­tał Mak­sim, ale nikt nie od­po­wie­dział.

Przy wy­jeź­dzie z mia­sta za­je­chali na par­king pod su­per­mar­ke­tem. Mak­sim szybko ku­pił so­bie pa­rówki i chleb. Chłop­ców zna­lazł przy pi­wie. Gdyby nie kli­ma­ty­za­cja, nie wy­trzy­małby pro­ce­dury wy­boru pie­ni­stego trunku.

– Weźmy coś z wi­śnią, czer­wone musi być. Jak raki.

Tkacz za­klął do rymu i obaj za­re­cho­tali, roz­glą­da­jąc się, czy nie usły­szała ich ja­kaś babka.

– A ty, gru­ba­sie, ja­kie bę­dziesz pił?

– My­ślę, że na­piję się two­imi no­wymi żar­tami.

– Lej do bu­te­lek, tylko daj pia­nie osiąść!

Tak stra­cili przy­naj­mniej pięt­na­ście mi­nut. Już na par­kingu, po dach na­biw­szy sa­mo­chód pla­sti­ko­wymi bu­tel­kami, przy­po­mnieli so­bie, że nikt z nich nie wziął drewna ani ba­te­rii do la­tarki – więc wró­cili. Chcieli zmu­sić Tka­cza, żeby za­pła­cił, skoro nie zrzu­cał się na ben­zynę, ale ten się zgo­dził do­piero wtedy, kiedy Wik­tar wy­ło­żył po­łowę.

O pół do ósmej wy­je­chali na trasę. Lato było go­rące i po dzie­się­ciu mi­nu­tach słodki za­pach pło­ną­cych tor­fo­wisk wy­peł­nił wnę­trze sa­mo­chodu. Jed­nak nie­mal od razu stał się mniej wy­czu­walny, bo Wik­tar i Tkacz otwo­rzyli po bu­telce.

– No jakby nas tak dro­gówka za­trzy­mała. Okna za­pa­ro­wane, kie­rowca ma czkawkę.

Wik­tar włą­czył ra­dio. Pro­gram Bez po­wodu! „Po­zdrów­cie bez po­wodu krew­nych i bli­skich” – za­częła za­chę­cać wiecz­nie do­pin­gu­jąca pro­wa­dząca gło­sem na­da­ją­cym się do sek­ste­le­fonu, i Mak­sim wy­łą­czył ra­dio, ale przy­po­mniał so­bie, że za nie­spełna mie­siąc koń­czy trzy­dzie­ści lat. Od­szedł z po­przed­niej pracy przed dwu­dzie­stymi ósmymi uro­dzi­nami przez kon­flikt z ko­le­gami. Wciąż jesz­cze lu­bił opo­wia­dać tę hi­sto­rię, tyle że Wik­tar i Tkacz już ją sły­szeli.

Sa­mo­chód nie­do­ma­gał, wy­glą­dało na to, że się ze­psuje, ale nic ta­kiego się nie działo. Kie­rowca, nie­re­agu­jący na nie­ustanne do­cinki, przy­po­mniał so­bie swój pierw­szy po­łów na fe­eder. Jak to do za­nęty wlali za dużo wody i zro­bili zbyt kle­istą, jak wszy­scy się upili, i jak Adam przy­pad­kowo, zbie­ra­jąc już wędki, wy­cią­gnął lesz­cza tro­chę cięż­szego niż ki­lo­gram. W tam­tym węd­ko­wa­niu nie było ni­czego, za co można było je po­lu­bić.

– Słu­chaj, Maks, a gdzieś bli­żej nie można by za­je­chać?

– No, mo­gli­by­śmy po­ło­wić w two­jej wan­nie.

– Nie, w jego wan­nie nie ma ra­ków, a ja na raki jadę.

– A ja na suma – pod­trzy­mał Tkacz, cho­ciaż przed chwilą pro­po­no­wał, by skrę­cić. – Te­raz je­stem su­mot­ni­kiem.

Mak­sim wie­dział, że nie zła­pią żad­nych ra­ków, ale nic nie mó­wił. Ko­rek zgęst­niał, zro­bił się więk­szy. Kie­rowca za­trzy­mał sa­mo­chód, otwo­rzył okno i za­pa­lił. Przy­po­mniał so­bie dzi­siej­szą myśl o DNA, strzą­snął po­piół i za­czął ro­bić prze­gląd rze­czy, o któ­rych by­łoby przy­jem­nie po­my­śleć. Ale przy­pad­kowe sko­ja­rze­nie mimo wszystko cią­gle wra­cało i wra­cało mu do głowy.

Sa­mo­chód to ru­szał, to się za­trzy­my­wał, jed­nak w dzie­sięć mi­nut prze­je­chali od­ci­nek, na któ­rym wy­mie­niano rury. Da­lej roz­pę­dzili się do po­nad setki.

– Mak­sim, klik­ną­łeś „save”?

Kie­rowca zdjął ręce z kie­row­nicy i po­ło­żył je na nią do­piero wtedy, kiedy sa­mo­chód za­częło wy­raź­nie ścią­gać na prawo. Pa­sa­że­ro­wie mil­czeli. Mak­sim z dy­stan­sem po­my­ślał, że mógłby nie wra­cać na wła­ściwy pas, tylko jak w dzie­ciń­stwie – pa­trzeć, co się wy­da­rzy, choć do­brze wie­dział, że nie bę­dzie nic, prócz bólu na po­że­gna­nie.

Dzięki kli­ma­ty­za­cji w sa­mo­cho­dzie było chłodno, ale z za­chodu za­częły nad­cią­gać chmury, im da­lej – tym cięż­sze. Oczy­wi­ście tak mu­siało być. Mak­sim po­czuł, jak draż­niąc skórę, ścieka mu po czole kro­pelka potu, starł ją wierz­chem dłoni.

– Ci­śnie­nie tro­chę spad­nie i wszyst­kie ryby moje. Zba­dam dno cię­żar­kiem. To zaj­mie nie­długo. Moż­liwe, że zdążę na­wet dzi­siaj. Szczy­tówkę musi jesz­cze być wi­dać. Można na­sta­wić na sam czuj­nik, to przy ba­da­niu dna nie­ważne.

– Maks, z kim ty te­raz roz­ma­wiasz? – za­py­tał Wik­tar. – Cał­kiem od­je­cha­łeś przez te ryby? Czy to moja sio­strzyczka do tego do­pro­wa­dziła?

Mak­sim do­piero te­raz zro­zu­miał, że to wszystko po­wie­dział na głos.

– Opo­wia­dam wam, co trzeba ro­bić.

– Mnie to zwisa, ja na spła­wik ka­ra­sia będę ło­wił – stwier­dził Tkacz i za­re­cho­tał.

– A może i sum ci się trafi – pod­pu­ścił go Wik­tar.

Mak­sim po­my­ślał, że ba­da­nie dna nie jest ko­nieczne. Za­wsze za­pi­sy­wał pro­file i wczo­raj prze­glą­dał no­tes. Naj­bar­dziej obie­cu­ją­cymi miej­scami były kra­wędź skarpy na pięć­dzie­siąt trzy ob­roty i przej­ście mię­dzy twar­dym piasz­czy­sto-ka­mie­ni­stym a mięk­kim, błot­ni­stym grun­tem znaj­du­jące się na pła­skim dnie rynny rzeki koło sześć­dzie­się­ciu dwóch ob­ro­tów. Ma­ryja ra­dziła mu ło­wić tam, gdzie koń­czył się pia­sek. Coś jed­nak pod­po­wia­dało Mak­si­mowi, że kra­wędź skarpy jest bar­dziej obie­cu­jąca.

Wra­ca­jąc do domu z nie­uda­nego węd­ko­wa­nia, Mak­sim za­wsze usi­ło­wał prze­ko­nać sam sie­bie, że to był jego ostatni wy­jazd na ryby, ale Ma­ryja za­wsze ra­dziła mu nie po­pa­dać w roz­pacz i do­pro­wa­dzić rzecz do końca. „Skoro wzią­łeś się za zła­pa­nie lesz­cza – to go złap” – mó­wiła i za­zwy­czaj do­da­wała: „Lesz­cza zła­pać – ni­gdy nie jest za późno!”. Za każ­dym ra­zem uda­wało się jej go prze­ko­nać, cho­ciaż te jej ar­gu­menty przy­po­mi­nały zbiór lu­do­wych po­rze­ka­deł.

– Słu­chaj­cie, a wasi ro­dzice ku­po­wali żywe kar­pie?

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dział Tkacz – ku­po­wali cały czas. Nie­na­wi­dzę ich, tych karpi.

– Mama też ku­po­wała – po­wie­dział Wik­tar. – Pa­mię­tam, pły­wały w wan­nie, a ja im my­dła tam na­kru­szy­łem. Wy­daje mi się, że zde­chły. Słabo to pa­mię­tam. Ale do­brze pa­mię­tam, że ty­łek mnie bo­lał. Och, żesz twoja mać! Pa­trz­cie, co się stało!

Po pra­wej stro­nie w ro­wie le­żały dwa sa­mo­chody. Obok obu po­woli cho­dzili lu­dzie. Po­środku pra­wego pasa, wśród odłam­ków szkła i ko­lo­ro­wego pla­stiku, stał trój­ko­łowy ro­wer, tak jakby nie wy­padł z ba­gaż­nika przy zde­rze­niu, a ktoś go wła­śnie po­sta­wił, żeby można było nań wsiąść i po­je­chać. „Ja­sną drogą dzie­ciń­stwa” – po­my­ślał Mak­sim i prze­łknął.

– Może się za­trzy­mamy?

– Tam jest mnó­stwo lu­dzi – od­po­wie­dział Tka­czowi Wik­tar. – Nie je­ste­śmy le­ka­rzami ani ra­tow­ni­kami. Co my tam po­mo­żemy? Tam już żadna po­moc nie jest po­trzebna, wszystko na pla­cek spra­so­wane. Chyba że popa wzy­wać. Tam też je­chał ktoś, kto klik­nął „save”...

Mak­sim szybko skrę­cił w lewo, bo do­je­chali do wła­ści­wego skrzy­żo­wa­nia.

– Tylko bla­cha – po­wie­dział Tkacz. – Ro­wer dzie­cięcy wi­dzie­li­ście?

– Wi­dzie­li­śmy – od­po­wie­dział Mak­sim. – Lep­sza jest śmierć czy ka­lec­two?

– Jak kto woli. Ty przez otłusz­cze­nie zo­sta­niesz in­wa­lidą, a na lesz­cza jeź­dzisz.

Kie­rowca czknął. Pa­sa­że­ro­wie się za­śmiali.

– Ale z was świ­nie. Po­my­śl­cie, do­piero co pa­trzy­li­ście na mar­twe dziecko, a te­raz się śmie­je­cie – po­waż­nie po­wie­dział Maks, ale spoj­rzaw­szy na pro­fil Wik­tara i czknąw­szy, sam też się ro­ze­śmiał, cho­ciaż nic w tym śmiesz­nego tak jak po­przed­nio nie wi­dział.

– Ech, zła­pać by dzi­siaj lesz­cza... po­wie­dział Mak­sim po kilku chwi­lach.

Wik­ta­rawi zda­wało się, że Mak­si­mowi łza­wią oczy i że za­raz się roz­pła­cze, ale ten ostat­nimi czasy na­prawdę bar­dzo przy­tył i przy wzro­ście stu sie­dem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów grubo prze­kro­czył sto dzie­sięć ki­lo­gra­mów. Po­cił się cały czas, pory na skó­rze zro­biły mu się wiel­kie i czę­ściowo były za­pchane czar­nymi wą­grami, ząb za kłem wy­padł i zo­stał za­stą­piony że­la­zną pro­tezą, włosy, ze­brane w kitkę, prze­rze­dziły się. Być może po­czer­wie­niałe oczy były jed­nym z ob­ja­wów cho­roby.

Je­chali starą drogą, z któ­rej te­raz nie­mal nikt nie ko­rzy­stał, ale as­falt był do­bry. Po jej obu stro­nach ro­sły wiązy. Mak­sim po­my­ślał, że zje­chali na tę drogę, jakby w opo­wia­da­nie Czor­nego, i te­raz na szosę wy­sko­czy głodna krowa, wzbije kurz, a kora drzew zwil­got­nieje i bę­dzie od­da­wać po­wie­trzu lepki za­pach. Na po­bo­czu po­ja­wił się za­uwa­żony tylko przez kie­rowcę lis. A było tak jak do­tych­czas – go­rąco i cał­kiem ja­sno.

Wje­chali do nie­wiel­kiej osady, Wik­tar nie wie­dział ja­kiej, być może to był skraj Osi­po­wi­czów. Dzień się skoń­czył.

– A co bę­dzie, jak nie zło­wisz lesz­cza, Maks? – Wik­tar pił już drugi litr.

– Zło­wię na­stęp­nym ra­zem.

– Już dwa lata go ła­piesz. Może le­piej na suma? Jak Tkacz? U suma bra­nie jest raz na rok, nie taki wstyd go nie zło­wić, jak two­jego lesz­cza. Jak długo już jeź­dzisz?

– Osiem­dzie­siąty dzie­wiąty raz.