Tkacz Snów - Gabriel van Robern - ebook
NOWOŚĆ

Tkacz Snów ebook

Gabriel Van Robern

0,0

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Nadkomisarz Nina Cassini, kobieta obdarzona fenomenalną pamięcią i analitycznym umysłem, zostaje wezwana do zbadania serii brutalnych, rytualnych morderstw na południu Polski. Jej wyjątkowe zdolności – przypominające hipertymestię i cechy sawanta – okazują się równocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Coraz częściej doświadcza ona niepokojących wizji i zaburzeń percepcji, które zmuszają ją do kwestionowania własnej rzeczywistości.

Dwoje nastolatków zostaje odnalezionych martwych w lesie w okolicach Hańczowej, niewielkiej wiosce w Beskidzie Niskim. Ich ciała noszą ślady rytualnego okaleczenia, a na piersiach wyryte są symbole przypominające starosłowiańskie znaki.

Śledztwo prowadzi Ninę w głąb Łemkowszczyzny – regionu, który po akcji „Wisła” został niemal doszczętnie wyludniony i zapomniany. To miejsca, gdzie trauma wysiedleń, przemilczana historia i dawne wierzenia przenikają się z teraźniejszością. Lokalna społeczność, zamknięta i nieufna, niechętnie mówi o przeszłości. Starzy mieszkańcy szepcząc wspominają o bogach starego świata, których kult miał przetrwać w tajemnicy aż do dziś.

Stare cerkwie, opuszczone wsie i fragmenty oryginalnych łemkowskich nagrobków prowadzą Ninę ku coraz bardziej niepokojącym odkryciom. Szczególną uwagę przykuwa zrujnowana kapliczka z wyrytym na kamieniu znakiem węża – tym samym, który pojawił się na skórze jednej z ofiar.

Na tropie mordercy Nina trafia do samotnika żyjącego na skraju lasu – Stanisława, byłego drwala i lokalnego dziwaka. Mężczyzna twierdzi, że morderstwa są próbą odtworzenia starosłowiańskiego rytuału związanego z bóstwem podziemi i zaświatów. Stanisław mówi o „Tkaczu Snów”, postaci obecnej w archaicznych legendach Łemków.

W trakcie dochodzenia Nina natrafia również na szereg wskazówek, które sugerują, że morderca nie tylko zna dawne rytuały, ale też skrupulatnie je odtwarza. Zaczyna podejrzewać, że nie ściga człowieka kierowanego szaleństwem, lecz ideologią – opartą na rekonstruowanym, pogańskim systemie ofiarnym. Znalezione symbole przypominają te związane z kultem Trygława – tajemniczego bóstwa o trzech twarzach, symbolu trzech światów: przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.

Czy jednak to wszystko to tylko folklor, czy może morderca rzeczywiście próbuje wskrzesić pradawną mitologię przy pomocy krwi niewinnych? A może Nina, rozdarta między śledztwem a własną degenerującą się percepcją, gubi się w projekcjach własnego umysłu?

Z każdym rozdziałem śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, a kolejne osoby giną.

W tle rozgrywa się cicha historia Łemków – ich wysiedlenia, kultury zepchniętej w niepamięć, ale wciąż obecnej w szeptach starszych ludzi, w znakach rytualnych wycinanych w korze drzew, w ruinach cerkwi, do których nikt się nie zbliża. Powieść korzysta z dokumentacji antropologicznej i elementów starosłowiańskiej symboliki, jednak wszystko osadzone jest w realistycznej, policyjnej procedurze i we współczesnym języku.

To opowieść o granicach ludzkiej percepcji, o pamięci, która może być zarówno darem, jak i przekleństwem, oraz o przeszłości, która nigdy naprawdę nie odeszła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 550

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Tkacz Snów, Gabriel van Robern, 2025 rok
Redakcja: GvR
Korekta: GvR
Skład i łamanie: GvR
Projekt okładki: Gabriel van Robern
Wydanie I
Miejsce i data wydania Warszawa 2025
Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udo­stępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, ko­piowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Od Autora
W labiryncie neuronów i synaps, ludzki mózg pozostaje jednym z najbardziej złożonych i fascynujących obiektów badań naukowych. Mimo dekad intensywnych eksploracji, mechanizmy leżące u podstaw świadomości, pamięci i percepcji wciąż skrywają wiele tajemnic. W spektrum ludzkiej neurologii istnieją przypadki, które zdają się przeczyć utartym schematom, rzucając wyzwanie naszym obecnym modelom rozumienia działania tego niezwykłego organu.
Wśród tych neurologicznych zagadek znajdują się jednostki obdarzone niezwykłymi, wręcz nadludzkimi zdolnościami w konkretnych dziedzinach, znane jako "savanci". Często występują u osób ze spektrum autyzmu lub z innymi zaburzeniami rozwojowymi. Pomimo trudności w wielu obszarach funkcjonowania, savanci demonstrują fenomenalną pamięć do dat i wydarzeń historycznych, nadzwyczajne zdolności muzyczne, takie jak perfekcyjne słyszenie i natychmiastowe odtwarzanie skomplikowanych utworów, lub zadziwiające umiejętności matematyczne, w tym błyskawiczne wykonywanie złożonych obliczeń bez użycia narzędzi. Te wyjątkowe talenty, kontrastujące z innymi ograniczeniami, sugerują wysoce wyspecjalizowaną i być może kompensacyjną organizację neuronalną ich mózgów, pracujących z nieznaną nam jeszcze efektywnością i przetwarzających informacje w sposób niedostępny dla przeciętnego człowieka.
Podobnym ewenementem jest hipertimezja, znana również jako pamięć autobiograficzna o wysokim stopniu szczegółowości. Osoby dotknięte tą rzadką cechą posiadają zdolność do przypominania sobie niemal każdego dnia swojego życia z zadziwiającą dokładnością. Potrafią przywołać szczegóły dotyczące dat, wydarzeń, rozmów, a nawet doznań sensorycznych z odległych lat, jakby odtwarzały zapis wideo. Ich wspomnienia są żywe i bogate w szczegóły sensoryczne, co odróżnia je od typowych wspomnień, które z czasem ulegają zatarciu i rekonstrukcji. Badania nad hipertimezją sugerują, że może ona być związana z różnicami w strukturze i funkcjonowaniu określonych obszarów mózgu, takich jak kora przedczołowa i hipokamp, które odgrywają kluczową rolę w procesach pamięciowych, tworząc niemal nieograniczone archiwum wspomnień, dostępne na każde zawołanie.
Z drugiej strony spektrum zaburzeń neurologicznych obejmuje stany, w których granica między światem wewnętrznym a zewnętrznym, między snem a jawą, ulega zatarciu. Różnego rodzaju dysfunkcje, od zaburzeń snu po poważne uszkodzenia mózgu, mogą prowadzić do sytuacji, w której mamy trudności z odróżnieniem realnych doświadczeń od wytworów własnego umysłu. W kontekście zaburzeń snu, parasomnie takie jak narkolepsja z katapleksją czy zaburzenie zachowania podczas snu REM mogą prowadzić do przenikania elementów snu do stanu czuwania lub odwrotnie. W przypadku schorzeń neurologicznych, pewne formy padaczki skroniowej lub uszkodzenia struktur mózgowych odpowiedzialnych za regulację cyklu snu i czuwania mogą skutkować dezorientacją i trudnościami w odróżnianiu realnych doświadczeń od snów. Z perspektywy psychiatrycznej, stany psychotyczne również mogą charakteryzować się zaburzeniami percepcji rzeczywistości, w tym wizjami, halucynacjami i urojeniami, które mogą być trudne do odróżnienia od realnych doświadczeń i przenikać do codzienności.
Przypadłość Niny Cassini stanowi fascynujący przykład z pogranicza tych neurologicznych fenomenów. Jej umysł, z jednej strony obdarzony niezwykłą mocą analityczną i fotograficzną pamięcią, zdolną do przywoływania najdrobniejszych detali z całego jej życia, z drugiej strony doświadcza niepokojących zaburzeń percepcji, w których sen i jawa splatają się w trudną do rozplątania sieć. Jej wybitne zdolności kognitywne, przypominające te obserwowane u savantów i osób z hipertimezją, współistnieją z epizodami zaburzonej percepcji, w których granica między snem a jawą staje się niebezpiecznie płynna. To unikalne połączenie może sugerować rzadką i jeszcze słabo poznaną interakcję między różnymi obszarami i systemami neuronalnymi w jej mózgu. 
Czy jej wyjątkowe zdolności kognitywne są formą kompensacji za nieznaną dysfunkcję? Czy jej wizje są jedynie produktem chorego umysłu, czy też stanowią okno do innego wymiaru rzeczywistości? 
Możliwe, że nieznany czynnik etiologiczny, być może o charakterze organicznym lub funkcjonalnym, wywołuje specyficzne zmiany w aktywności mózgu, które manifestują się zarówno wzmocnieniem pewnych zdolności poznawczych, jak i zakłóceniami w procesach integracji sensorycznej i monitorowania rzeczywistości.
Lekarze i naukowcy nadal próbują zrozumieć złożoność ludzkiego mózgu i mechanizmy leżące u podstaw tak niezwykłych i często paradoksalnych zjawisk. Przypadek Nadkomisarz Cassini, z jej unikalnym połączeniem nadludzkich zdolności i zaburzonej percepcji, stanowi fascynujące studium przypadku, które może rzucić nowe światło na granice możliwości ludzkiego umysłu i jego nieodkryte jeszcze tajemnice. Dalsze, interdyscyplinarne badania, łączące zaawansowane techniki neuroobrazowania, testy neuropsychologiczne i analizę genetyczną, byłyby niezbędne do pełniejszego zrozumienia tej fascynującej i złożonej przypadłości.
W kontekście prowadzonego śledztwa, te unikalne cechy neurologiczne Niny stanowią zarówno bezcenne narzędzie, jak i potencjalne wyzwanie, wymagające ciągłej autorefleksji i krytycznej oceny jej własnych percepcji i wniosków. Jej historia jest opowieścią o śledztwie, ale także o podróży w głąb ludzkiej psychiki i o nieustannej próbie zrozumienia, co tak naprawdę definiuje naszą rzeczywistość.
Prolog
Ołowiana mgła, gęsta i ciężka, niczym wyziew z głębin Łemkowszczyzny, spowijała stare cerkwie o cebulastych kopułach, które wyłaniały się z ciemności jako milczący świadkowie minionych obrzędów. Chłodny wiatr przynosił ze sobą aromat wilgotnej gleby oraz przenikliwą woń krwi, wsiąkającej w leśne poszycie niczym purpura w pergamin. 
Na opuszczonej polanie Beskidu Niskiego, gdzie nocna cisza zdawała się strzec dawno pogrzebanych tajemnic, rysowały się kontury pradawnego, kamiennego kręgu, pokrytego mchem i trawą – niemego świadectwa czasów, gdy nie zanoszono tu modlitw do chrześcijańskiego Boga, lecz składano dary dawnym, słowiańskim bóstwom. Panowała noc, głucha i bezgwiezdna, a jedynym źródłem światła był wątły sierp księżyca, który z trudem przeciskał się przez gęstwinę chmur, malując na polanie niepokojące, drgające cienie.
Nagle nocną głuszę przeciął stłumiony, gardłowy śpiew. Te pierwotne i dzikie dźwięki zdawały się emanować z samej ziemi, niosąc echo zapomnianych rytuałów, a być może i złowieszczą zapowiedź. Z mroku wyłoniła się sylwetka w ciemnych, ceremonialnych szatach, które otulały jej wychudzone ciało niczym cień, lub też jak starannie skrojony kostium do makabrycznego misterium. 
Oblicze skrywał głęboki kaptur, lecz w jego ciemności jarzyły się fanatyczne, gorejące oczy, odbijające nikłe światło księżyca niczym wypolerowane klingi. W ręku dzierżyła nóż – długi, smukły i ostry, lśniący w świetle niczym precyzyjnie wykonane narzędzie chirurga, zdolne do zadania głębokich, śmiertelnych ran. Na czole widniał namalowany zaschniętą, szkarłatną krwią symbol spirali, antyczny znak, przywołujący oddech zamierzchłych epok i wspomnienie bóstw dawno pogrzebanych w mrokach historii.
Zbliżyła się do płaskiego, oślizgłego kamienia, niegdysiejszego ołtarza. Na jego powierzchni spoczywało młode ciało, bezwładne i nieme, z ustami otwartymi w bezgłośnym krzyku. Kończyny ofiary były spętane rzemieniami, a na jej piersi widniał ten sam, krwawy znak spirali, pulsujący w słabym oświetleniu księżyca niczym złowieszczy tatuaż. Uniosła nóż, którego ostrze zabłysło w lunarnym blasku, gotowe zadać ostateczny cios w imię zapomnianych mocy. 
– Perunie, Welesie, Mokoszo... – wyszeptała, a jej głos drżał ekstatyczną żarliwością, jakby recytowała magiczną inkantację, mającą otworzyć wrota do innego wymiaru. – Duchy kniei i gór, przyjmijcie ten dar. Niech niewinna krew obudzi dawną potęgę, niech przywróci chwałę zapomnianym bóstwom!
Krzyk, krótki, zdławiony i pełen trwogi, rozdarł na chwilę nocną ciszę, a jego echo odbiło się od drzew, niosąc zapowiedź nadciągającej grozy. Potem ponownie zapanowała głucha cisza, przerywana jedynie szumem wiatru, który zdawał się nieść po lesie wspomnienie dawnych bogów, ich gniew i ich krwiożerczość. Nad opuszczoną polaną unosiła się ciężka, złowieszcza aura, a mrok zdawał się zagęszczać, pochłaniając ostatnie ślady życia i nadziei, pozostawiając jedynie poczucie nieuniknionego zła.
Ostrze noża zalśniło w bladym świetle księżyca, po czym opadło z precyzją, niemal chirurgiczną, przecinając skórę i mięśnie ofiary. Cichy jęk, który wydobył się z jej gardła, został natychmiast stłumiony przez gęstą mgłę i szelest wiatru. Krew, ciemna i lepka, spłynęła po obnażonej piersi, wsiąkając w omszały kamień ołtarza, jakby karmiąc prastare, spragnione ziemi istoty. Mroczna figura w kapturze nachyliła się nad ciałem, a jej gorejące oczy zdawały się wpatrywać w coś niewidocznego dla zwykłego człowieka – w wirujące energie, w duchy przodków, w echo dawnych bóstw, które unosiło się nad tą świętą, a teraz zbezczeszczoną polaną.
Kościste i zimne dłonie, przypominające gałęzie ogołocone z liści przez zimową zawieruchę, zaczęły kreślić krwawe znaki na ciele ofiary, powtarzając z maniakalną dokładnością wzory zapisane od wieków w zapomnianych manuskryptach i przekazywane potajemnie z pokolenia na pokolenie. Każde pchnięcie noża było starannie wymierzone, każdy symbol niósł swoje znaczenie, swoją moc, zdolną otworzyć wrota do innych wymiarów, do światów zamieszkałych przez byty starsze niż czas. 
Czy ta ofiara była jedynie przypadkowym wędrowcem, który zbłądził na zakazany szlak, czy też jej śmierć stanowiła część złożonego planu, ogniwo w łańcuchu wydarzeń, które miały wstrząsnąć pozornie spokojną społecznością Łemkowszczyzny?
Stłumiony śpiew wciąż rozbrzmiewał, narastając w intensywności, przechodząc niemal w zawodzenie, pełne bólu i tęsknoty za czasami, które bezpowrotnie minęły. W powietrzu wisiała ciężka, duszna atmosfera, a drzewa wokół zdawały się pochylać, wsłuchując się w ten makabryczny rytuał, jakby same pamiętały dawne czasy, gdy krew płynęła tu obficiej, a ofiary składano bez wahania. 
Postać wzniosła triumfalnie zakrwawioną klingę ku blademu księżycowi, a jej cień wydłużył się i zatańczył na oślizgłych kamieniach, niczym demon radujący się z pochłoniętej duszy. Echo dawnych bogów roznosiło się po lesie, a wiatr szeptał ich imiona, przypominając o ich gniewie i ich nieustannej żądzy ofiar. Mrok gęstniał, a polana spowiła się w ciszy, bardziej przerażającej niż sam krzyk umierającego.
Zakapturzona sylwetka ponownie nachyliła się nad ciałem, a jej dłoń, drżąca podnieceniem, sięgnęła do torby leżącej u jej stóp. Wyjęła z niej niewielki, drewniany przedmiot – misternie wyrzeźbiony amulet przedstawiający sowę z rozpostartymi skrzydłami. Ostrożnie umieściła go na piersi ofiary, tuż obok krwawego znaku spirali. To był dar, ofiara dla mrocznych sił, mająca zapewnić przychylność zapomnianych bóstw w nadchodzących czasach chaosu i przebudzenia. W lesie rozległo się ciche krakanie, jakby sowa, duchowy przewodnik nocy, przyjęła ten makabryczny dar i potwierdziła swoją obecność.
Nagle, w oddali, rozległ się cichy trzask łamanych gałęzi. Istota znieruchomiała, a jej gorejące oczy przeszyły ciemność, próbując dostrzec przyczynę zakłócenia świętego rytuału. Czy to tylko leśne zwierzę, czy może ktoś ich obserwuje? Czy ich sekret został odkryty? W jej sercu zagościł chłodny dreszcz niepokoju – nawet w tak odległym i zapomnianym miejscu nie można było czuć się całkowicie bezpiecznie.
Po chwili napięcia, gdy cisza ponownie zaległa polanę, odetchnęła z ulgą. To musiało być tylko złudzenie. Nikt nie mógł ich tu odnaleźć. To miejsce było ich sanktuarium, ich królestwem ciemności, gdzie mogli bezkarnie oddawać cześć dawnym bóstwom i realizować ich krwawe przepowiednie.
Ponownie pochyliła się nad ofiarą, wyjmując z torby kolejny przedmiot – małą, glinianą tabliczkę z wyrytymi runami. Ostrożnie umieściła ją pod językiem martwego nastolatka. To była wiadomość, znak dla tych, którzy mieli nadejść, dla tych, którzy mieli zrozumieć. To był dopiero początek. Echo dawnych bogów miało rozbrzmieć z nową mocą w sercu Łemkowszczyzny, a krew niewinnych miała być ofiarą na ołtarzu przebudzenia. 
Wstała, otrzepując z szat leśne igliwie i mrok nocy. Jej misja została dopełniona. Teraz musiała tylko rozpłynąć się w ciemności, czekając na kolejne znaki i kolejne ofiary, które miały nadejść, aby wypełnić pradawne proroctwo. Odwróciła się i zniknęła w leśnej ciemności, poruszając się z cichą, niemal nienaturalną lekkością, jakby była częścią samego mroku. 
Polana ponownie  opustoszała, a jedynymi świadkami rozegranej tu tragedii pozostały oślizgłe kamienie pradawnego kręgu i wątły sierp księżyca, który oświetlał makabryczną scenę. W powietrzu unosiła się ciężka, duszna atmosfera, a zapach krwi mieszał się z wonią wilgotnej ziemi i leśnych ziół, tworząc odurzającą, niemal mistyczną mieszankę. Echo dawnych bogów zdawało się wciąż unosić nad tym miejscem, ciche i złowieszcze, zapowiadając nadchodzące czasy chaosu i przemiany.
Rozdział 1
Warszawa, spowita wczesnopaździernikowym chłodem, malowała się w pamięci Niny jako odległe, pulsujące życiem wspomnienie, niczym sen na granicy jawy. Szarość dnia, przytłumiona przez nisko wiszące, ołowiane chmury, ostro kontrastowała z jaskrawymi smugami neonów i nieustannym gwarem wielkomiejskiej dżungli, która teraz wydawała się spokojną przystanią przewidywalnej codzienności w zestawieniu z sennym, a zarazem mrocznym zakątkiem Polski, do którego ją skierowano. 
Za szybami jej służbowego forda krajobraz, początkowo płaski i monotonny, stopniowo przeobrażał się w pofałdowane wzgórza, które niczym śpiący giganci wyłaniały się z mlecznej mgły poranka. Gęste lasy, pokrywające ich strome zbocza, w tej nieprzeniknionej, białej zasłonie przypominały malowidło na pożółkłym, lekko rozmytym płótnie, gdzie realne kształty mieszały się z fantasmagorycznymi widziadłami. Rześkie, niemal szczypiące w nozdrza powietrze, które wdzierało się do wnętrza pojazdu przez uchyloną szybę, niosło ze sobą subtelną woń wilgotnej ziemi, opadłych, rudych liści i odległego, leniwie snującego się dymu z kominów, zapowiadając nadchodzącą zimę, która w tych górskich rejonach potrafiła być długa, surowa i bezlitosna, rzeźbiąc krajobraz mrozem i śniegiem.
Nina zaciągnęła się głęboko, próbując odpędzić uporczywy ból głowy, który pulsował za jej skroniami od kilku dni niczym natrętny, metaliczny takt uderzeń. Momentami miała wrażenie, że jej umysł jest jak stary, wysłużony radioodbiornik, z trudem wyszukujący fale, wychwytujący jedynie urywki rozmów z wielu nakładających się na siebie stacji – fragmenty sennych marzeń mieszały się z echem realnych dźwięków, a niepokojące wizje przelatywały przed jej wewnętrznym okiem niczym ciemne motyle o aksamitnych skrzydłach, których nie można było dotknąć, a ich ulotnych cieni nie dało się pochwycić.
"Skup się, Nina," strofowała się w myślach, masując bolącą skroń opuszkami palców, czując pod nimi nerwowe, szybkie pulsowanie tętnicy. "Skup się na faktach. To tylko migrena." Lecz w głębi świadomości tliło się niejasne przeczucie, że to coś więcej, coś nieuchwytnego, co z każdym krokiem podważało jej pewność zmysłów i rzucało złowieszczy cień na jej postrzeganie rzeczywistości.
Uście Gorlickie wyłoniło się przed Niną niespodziewanie, jakby wykwitło wprost z mlecznej pościeli mglistej doliny. Pierwszym, co przykuło jej wzrok, była barwna mozaika dachów – rubinowych, kasztanowych, popielatych – stłoczonych u stóp ciemnozielonych, zalesionych wzgórz. Miasto sprawiało wrażenie przytulnego skupiska, jakby poszczególne domy i budynki szeptały ze sobą cichą, niespieszną rozmowę, tworząc kameralną wspólnotę. 
W oddali, niczym smukła iglica wyrastająca ponad zielony baldachim drzew, wznosiła się wieża kościelna, a jej zegar, jak sprawdziła Nina kątem oka na desce rozdzielczej, wskazywał właśnie kwadrans po siódmej. Poranne słońce, choć jeszcze leniwie gramolące się znad horyzontu, zaczynało muskać ulice złotym światłem, odsłaniając barwne fasady kamieniczek i pierwsze, nieśmiałe oznaki budzącego się do życia miasteczka – pojedyncze, ospałe samochody na drogach, smugi dymu wznoszące się z kominów niczym niebieskawe serpentyny, i niknące w oddali sylwetki ludzi spieszących do swoich zajęć.
Wjeżdżając w pulsujące serce miasteczka, Nina dostrzegła niewielki rynek, wokół którego koncentrowało się codzienne życie Uścia Gorlickiego. Skwer z fontanną otoczony był rzędem ławeczek, a wokół rozlokowały się małe, klimatyczne sklepiki i kawiarnie. Atmosfera była spokojna, niemal senna, lecz Nina, wyczulona na wszelkie napięcia, instynktownie wyczuwała subtelny prąd niepokoju pod tą łagodną powierzchnią, niewątpliwie wzburzony niedawnymi, makabrycznymi wydarzeniami w pobliskiej Hańczowej.
Komenda Policji w Uściu Gorlickim okazała się budynkiem o surowej, lecz znajomej architekturze małych miast – dwupiętrowa, solidna konstrukcja z czerwonej cegły, pozbawiona zbędnych ozdobników, emanująca prostotą i trwałością. Okna na parterze już lśniły światłem, lecz wyższe piętra tonęły jeszcze w porannym półmroku, sugerując, że dzień pracy dopiero nieśmiało rozprostowuje skrzydła. 
Przed budynkiem rozciągał się skromny parking, na którym stało kilka oznakowanych radiowozów z charakterystycznymi kogutami i kilka dyskretnych, nieoznakowanych samochodów osobowych. Przy jednym z nich, oparty nonszalancko o chłodną maskę, oczekiwał już Komendant Leszek Jastrzębski; jego postawna sylwetka, mimo wczesnej pory, zdradzała napięcie, które rzeźbiło zmęczenie i nieprzespane noce na jego twarzy i które niczym niewidzialna nić łączyło się z makabrycznym odkryciem w Hańczowej. Jego wzrok, skupiony i wyczekujący, powędrował ku nadjeżdżającemu samochodowi Niny, a w jego oczach malowała się cicha mieszanka ciekawości i ulgi.
— Nadkomisarz Cassini, witam — powiedział Jastrzębski, podchodząc do jej samochodu. Jego głos, choć uprzejmy, brzmiał nieco szorstko, jakby nie był przyzwyczajony do formalnych powitań o tak wczesnej porze. — Cieszę się, że pani dotarła.
— Dzień dobry — odpowiedziała Nina, wysiadając z auta. Jej spojrzenie, błękitne i przenikliwe, na moment zatrzymało się na komendancie, próbując wyczytać z jego twarzy więcej niż zawierały słowa. 
Weszli do środka komisariatu, gdzie unosił się zapach wilgotnej podłogi, kawy i papierosów. Na ścianach korytarza wisiały stare plakaty z zaginionymi osobami, a na tablicy korkowej Nina dostrzegła już pierwsze zdjęcia z miejsca zbrodni. Makabryczny taniec śmierci rozegrał się w malowniczej, lecz teraz naznaczonej złem scenerii Beskidu Niskiego, a ofiary – Lena i Kuba – spoczywały tam w nienaturalnych pozach, ich młode ciała nosiły ślady okrutnego rytuału. Nina podeszła bliżej, a jej umysł natychmiast zaczął analizować każdy detal, próbując dostrzec w tym chaosie ukryty porządek, mroczną logikę, która kierowała ręką zabójcy.
— Pani nadkomisarz — zaczął Jastrzębski, wskazując na fotografię leśnej polany. Na pierwszym planie rysowały się zarysy dwóch ciał okrytych folią, a w tle majaczyły ciemne pnie drzew i gęste zarośla. — To Hańczowa. Tam ich znaleźli. Turyści, wczoraj rano. Szli szlakiem na Lackową... Piękna, zwykle spokojna trasa. A tu taki... makabryczny widok.
Nina przyjrzała się uważnie zdjęciu. Pomimo zabezpieczenia folią, niemal fizycznie wyczuwała chłód śmierci emanujący z tego miejsca. Coś w kompozycji tej sceny, w ułożeniu ciał, budziło jej niepokój, niejasne przeczucie, że nie był to przypadkowy akt przemocy. To wydawało się czymś bardziej złożonym, wręcz rytualnym.
— Czy mogę zobaczyć zdjęcia z bliska? Te, które pokazują obrażenia i symbole? — zapytała Nina, nie odrywając wzroku od polany spowitej poranną mgłą na fotografii.
Jastrzębski skinął głową i podał jej kolejny plik. Nina przejrzała fotografie jedną po drugiej. Makabryczne rany cięte na ciałach ofiar układały się w niepokojące wzory. Spirala, którą widziała we śnie, była tam, wyryta na piersi jednego z nastolatków. A obok niej, na przedramieniu dziewczyny, ten drugi, mały, archaiczny znak, który tak mocno utkwił jej w pamięci.
— To... — wyszeptała Nina, wskazując na jedno ze zdjęć. — Co to jest? Ten mały znak obok spirali?
Jastrzębski pochylił się nad fotografią, marszcząc brwi.
— Górska wspominała o tym. Mówiła, że przypomina jakąś starodawną literę, albo runę. Ale nie była pewna. Był słabo widoczny.
— Czy to zabezpieczyliście? Zrobiliście dokładniejsze zdjęcia tego znaku?
— Oczywiście. Wszystko zostało udokumentowane. Technik jest bardzo dokładna. Mogę pani pokazać jej raport i dodatkowe zdjęcia na komputerze.
— Proszę pokazać — odparła Nina, oddając mu plik fotografii. 
Jastrzębski zaprowadził Ninę do niewielkiego pomieszczenia, pełniącego rolę prowizorycznego biura śledczego. Na jednym z biurek stał włączony komputer, na którego ekranie widniały zdjęcia z miejsca zbrodni w wysokiej rozdzielczości. Przy drugim biurku siedziała technik Agnieszka Górska, młoda kobieta o bystrym spojrzeniu i krótkich, ciemnych włosach, pochylona nad stertą dokumentów.
— Agnieszka Górska, technik kryminalny z Nowego Sącza — przedstawił Jastrzębski. — Agnieszko, to nadkomisarz Cassini z Warszawy.
— Dzień dobry, pani nadkomisarz — powiedziała Agnieszka, wstając i podając Ninie dłoń. Jej uścisk był pewny i konkretny.
— Dzień dobry — odparła Nina z lekkim uśmiechem. — Komendant wspomniał o pani dokładności. Chciałabym zobaczyć te zdjęcia symboli, o których rozmawialiśmy.
Agnieszka skinęła głową i podeszła do komputera. Wkrótce na ekranie pojawiło się powiększenie przedramienia Leny. Mały, archaiczny symbol był teraz znacznie wyraźniejszy, przypominając spłaszczoną literę "M" przeciętą w środkowej części ukośną kreską.
— Widzi pani? — wskazała Agnieszka na monitor. — To ten znak. Znaleźliśmy go tylko na ciele dziewczyny. Na ciele chłopaka nie było nic podobnego.
Nina wpatrywała się w symbol z intensywnym skupieniem. Coś w nim wydało się jej znajome, lecz nie potrafiła przypomnieć sobie, gdzie go wcześniej widziała. Jej umysł, zwykle pracujący z niezwykłą szybkością, teraz zdawał się natrafiać na niewidoczną przeszkodę.
— Czy konsultowaliście ten znak z jakimś specjalistą od symboli lub starych wierzeń? — zapytała Nina, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Tak, na prośbę komendanta z Nowego Sącza kontaktowaliśmy się z profesorem z krakowskiego uniwersytetu, specjalistą od mitologii słowiańskiej. Wysłałam mu te zdjęcia. Stwierdził, że znak ten przypomina tak zwany "znak Trygława", symbol trójgłowego boga, choć nie miał stuprocentowej pewności. Wspomniał, że to rzadko spotykany motyw.
"Trygław..." – przemknęło Ninie przez myśl. Trójgłowy bóg. Jakie to mogło mieć znaczenie w kontekście tych morderstw? I dlaczego tylko jedna z ofiar nosiła to znamię?
— Czy profesor wspomniał o jakimś szczególnym znaczeniu tego znaku? O powiązanych z nim rytuałach lub ofiarach?
Agnieszka pokręciła głową.
— Niestety, nie. Wyjaśnił, że to bardzo stara symbolika i trudno obecnie jednoznacznie określić jej pierwotne znaczenie. Obiecał jednak, że przejrzy swoje materiały i skontaktuje się z nami, jeśli coś znajdzie.
Nina westchnęła. To było niewystarczające. Potrzebowała więcej informacji. 
— Dziękuję — powiedziała Nina. — Komendancie, czy moglibyśmy udać się na miejsce zbrodni? Chciałabym zobaczyć to wszystko na własne oczy.
— Oczywiście — odparł Jastrzębski, wstając od biurka. — Właśnie miałem to pani zaproponować. Im szybciej tam pojedziemy, tym lepiej. Może pani coś zauważy, czego myśmy nie dostrzegli w tym całym zamieszaniu.
Wyszli z komisariatu i wsiedli do oznakowanej Skody Yeti. Jastrzębski ruszył, kierując się w stronę Hańczowej. Droga wiła się malowniczo przez pogórze Beskidów, a poranne słońce zaczynało przebijać się przez gęstwinę drzew, rzucając na asfalt długie, tańczące cienie. Po obu stronach drogi rozciągały się pola i łąki, a gdzieniegdzie widać było drewniane chaty o charakterystycznej łemkowskiej architekturze.
— Ładna okolica, co nie? — zagadnął Jastrzębski, spoglądając na Ninę. — Szkoda, że w takich okolicznościach musimy ją pani pokazywać. Zwykle to tu ludzie przyjeżdżają odpocząć, nacieszyć się ciszą i spokojem. A teraz...
— Rzeczywiście pięknie — odparła Nina, wpatrując się w krajobraz za oknem. Jej umysł jednak był już gdzie indziej, na leśnej polanie, gdzie rozegrała się tragedia. — Komendancie, proszę mi opowiedzieć jeszcze raz o tych turystach, którzy znaleźli ciała. Co dokładnie mówili? Jak trafili na to miejsce?
— No więc, to była para z Krakowa. Młodzi ludzie, na oko jakieś trzydzieści lat. Przyjechali na weekend w góry. Chcieli sobie zrobić dłuższą wędrówkę, no i wybrali szlak na Lackową. To popularna trasa, ale wiedzie przez dość odludne tereny. Mówili, że szli już jakieś dwie godziny, kiedy nagle zobaczyli... no, to co zobaczyli.
Jastrzębski na chwilę zamilkł, jakby wciąż miał przed oczami ten makabryczny widok.
— Byli w szoku, wiadomo. Ledwo zdołali zadzwonić na policję. Potem czekali na nas tam, na szlaku, trzęsąc się jak osiki. Nic specjalnego nie zauważyli. Mówili tylko, że ciała leżały obok siebie, a wokół było pełno krwi. I że to nie wyglądało na zwykłe zabójstwo. Mieli rację, cholera.
— Czy pamiętają może jakieś szczegóły? Coś, co im się wydało dziwne, niepokojące? Może kogoś widzieli na szlaku?
— Niestety, nie. Mówili, że nikogo nie spotkali. Szli sami przez cały czas. Dopiero później, jak już my tam dotarliśmy, to się okazało, że ktoś tam musiał być przed nimi.
Nina skinęła głową. To oznaczało, że zabójca musiał dobrze znać teren i wiedzieć, jak się poruszać po leśnych ścieżkach, unikając spotkania z innymi turystami.
Po kilkunastu minutach jazdy skręcili w leśną, boczną drogę. Asfalt szybko zmienił się w wyboistą, szutrową nawierzchnię, a samochód podskakiwał na nierównościach, podczas gdy gałęzie drzew ocierały się o karoserię.
— Jeszcze kawałek i będziemy na miejscu — powiedział Jastrzębski, zwalniając. — Dalej już nie podjedziemy autem. Trzeba będzie iść pieszo.
Nina spojrzała na niego, czując narastające napięcie. Wiedziała, że zbliżają się do miejsca tragedii, zakątka, który od początku tej sprawy w jakiś mroczny sposób ją przyciągał.
— No to wysiadamy — oznajmił Jastrzębski, zatrzymując skodę na niewielkiej polance z widokiem na gęsty, ciemny las. Poranne słońce z trudem przedzierało się przez korony drzew, malując na ziemi mozaikę światła i cienia. Rześkie, wilgotne powietrze pachniało igliwiem i mchem. — Stąd już musimy iść pieszo. Szlak na Lackową zaczyna się niedaleko.
Nina wysiadła, rozglądając się po okolicy. Panowała niemal absolutna cisza, przerywana jedynie cichym szumem wiatru w gałęziach i odległym śpiewem ptaków. To malownicze miejsce emanowało jednak dziwnym, nieokreślonym niepokojem, który Nina wyczuwała instynktownie, jakby ziemia pamiętała to, co się tu wydarzyło.
— Proszę za mną — powiedział Jastrzębski, ruszając ścieżką wijącą się między drzewami. Nina podążyła za nim, uważnie stawiając kroki na nierównym gruncie. Wąski, zarośnięty szlak prowadził przez gęsty, nieprzenikniony las.
— Tędy szli ci turyści — ciągnął Jastrzębski, wskazując na ślady butów na ziemi. — Mówili, że szli już dość długo, kiedy nagle...
Komendant urwał, a Nina zauważyła cień wspomnienia makabrycznego odkrycia w jego oczach.
— Tam ich znaleźliśmy — dodał po chwili, wskazując na niewielką przecinkę w lesie, kilkadziesiąt metrów od ścieżki. Miejsce to było otoczone policyjną taśmą, która powiewała na wietrze niczym żałobna chorągiew.
Nina podeszła bliżej, omijając taśmę. Niewielka przecinka porośnięta była trawą i wrzosem. Na ziemi wciąż widniały ciemniejsze plamy, ślady krwi, które mimo upływu czasu jeszcze nie zniknęły. Nina przykucnęła, uważnie oglądając każdy skrawek ziemi, a jej umysł intensywnie pracował, próbując odtworzyć scenę zbrodni.
— Tutaj leżała Lena — powiedział cicho Jastrzębski, wskazując na jedno z miejsc. — A Kuba... tam, obok niej. Byli blisko.
Nina skinęła głową. Przyjrzała się pniom drzew okalających przecinkę. Na jednym z nich, na wysokości wzroku, dostrzegła ledwo widoczny znak – splecioną spiralę, identyczną jak ta na zdjęciach. Dotknęła szorstkiej kory palcami.
— Ten symbol... był tu — wyszeptała Nina.
— Tak — potwierdził Jastrzębski. — Górska go zabezpieczyła. Ale nie wiemy, co on oznacza.
Nina powoli okrążyła przecinkę, skanując wzrokiem każdy szczegół. Zauważyła kilka kamieni ułożonych w niewielki krąg, a obok nich leżały połamane gałązki i uschnięte zioła. Wszystko to przypominało fragment jakiegoś zapomnianego rytuału.
— Komendancie — powiedziała Nina, podnosząc się. — Pamięta pan dokładne ułożenie ciał? W jakiej pozycji leżeli? Czy coś trzymali w rękach?
Jastrzębski zamyślił się.
— Lena leżała na plecach, z rozłożonymi rękami. Kuba... był na boku, jakby chciał się do niej przytulić. Nic nie trzymali. Ale... chwileczkę... — Komendant zmarszczył czoło, próbując przypomnieć sobie umykający mu szczegół. — Przy Lenie... tak, przy Lenie leżał ten drewniany wisiorek... z sową. Właśnie, z sową. Technik go zabezpieczyła. Taki mały, zgrabnie wyrzeźbiony.
Nina skinęła głową. To nie mógł być przypadek. Ten wisiorek miał znaczenie.
— Pamięta pan dokładne miejsce, gdzie leżał ten wisiorek? Na ciele czy obok?
— Leżał na jej piersi, pani nadkomisarz. Wyglądało to tak, jakby ktoś go tam położył. Nie wypadł jej z ręki ani nic w tym stylu.
"Położył..." – pomyślała Nina. To sugerowało, że zabójca chciał, aby ten amulet został znaleziony, że był częścią jego makabrycznej inscenizacji.
Nina ponownie rozejrzała się po przecince. Poranne słońce wznosiło się już wyżej, ale w głębi lasu wciąż panował półmrok. Zauważyła, że na korze kilku drzew, oprócz spirali, wyryte były inne, mniejsze znaki. Niektóre przypominały stylizowane zwierzęta, inne były abstrakcyjne, trudne do rozpoznania.
— Te inne znaki na drzewach... próbowaliście ustalić ich znaczenie?
— Górska zrobiła zdjęcia. Profesor z Krakowa też je widział. Powiedział, że są bardzo stare i trudno teraz jednoznacznie określić, co przedstawiają. Wspominał coś o symbolice związanej z kultem natury, ale bez konkretów.
Nina podeszła do jednego z drzew i uważnie przyjrzała się wyrytemu znakowi. Przypominał uproszczoną sylwetkę węża. To wszystko zaczynało tworzyć coraz bardziej niepokojącą całość.
— Komendancie, ta starsza kobieta z raportu z Hańczowej... mówiła o "przeklętym kamieniu" i "znaku węża". Wie pan może, gdzie to miejsce się znajduje?
Jastrzębski zamyślił się, drapiąc się po zaroście na policzku.
— Hmmm... Babka Horyna? Tak, coś takiego wspominała. Mówiła, że to gdzieś w głębi lasu, niedaleko starej kapliczki. Ale nikt tam nie chodzi od lat. To podobno takie... no, miejsce, gdzie straszy.
— Stara kapliczka... — powtórzyła Nina, a w jej głosie pobrzmiewało ciche echo informacji z raportu o rozmowie z Horyną. — Ta wzmianka o "przeklętym kamieniu" i "znaku węża"... biorąc pod uwagę te symbole, które znaleźliśmy na miejscu zbrodni, myślę, że powinniśmy tam pojechać. To może być kolejne miejsce, gdzie natrafimy na jakieś dowody, może kolejne ślady, które naprowadzą nas na sprawcę.
Jastrzębski westchnął, ale tym razem w jego oczach malowała się raczej zawodowa ciekawość niż niechęć. Informacje od starszej kobiety zdawały się pasować do dziwnego charakteru sprawy.
— No dobrze — powiedział, wzruszając ramionami. — Skoro babka Horyna tak twierdziła... Warto to sprawdzić. Może tam faktycznie coś znajdziemy. W końcu to niedaleko stąd. Pokażę pani drogę.
Jastrzębski skinął głową i ruszył w głąb lasu, przecierając drogę między gęstymi krzakami. Nina podążała za nim, uważnie rozglądając się po okolicy. Każde drzewo, każdy kamień, każdy szelest liści pod jej stopami wydawał się mieć tu jakieś znaczenie, jakąś ukrytą historię. Czuła narastające napięcie, jakby zbliżała się do kolejnego etapu śledztwa, do miejsca, które mogło rzucić nowe światło na mroczną zagadkę Hańczowej. A w jej umyśle wciąż wirowały obrazy z miejsca zbrodni, symbole i słowa Babki Horyny, tworząc niepokojącą układankę, której brakujące elementy mogły znajdować się właśnie tam, w ruinach starej kapliczki.
Rozdział 2
Droga do starej kapliczki wiła się przez gęsty, ołowiany las, gdzie każdy krok zdawał się pogrążać ich w głębszym mroku. Pod kołami forda chrzęścił szuter, gdy asfalt ustąpił miejsca wyboistej ścieżce, a nagie, kościste gałęzie drzew z jękiem ocierały się o karoserię, szepcząc złowieszcze obietnice. Poranne słońce, choć uparcie obecne na horyzoncie, z trudem przedzierało się przez gęstwinę splecionych konarów, rzucając na ziemię długie, pokraczne cienie, które w mgnieniu oka przybierały kształty rodem z najgorszych koszmarów. 
Nina w milczeniu obserwowała ten posępny krajobraz, a pulsujący ból głowy nie przeszkadzał jej umysłowi pracować na najwyższych obrotach, usiłując wyobrazić sobie to zapomniane przez ludzi miejsce, które mogło być kluczem do makabrycznej układanki z Hańczowej.
— Daleko jeszcze, komendancie? — Jej głos, choć starała się utrzymać go na spokojnym poziomie, drżał lekko, zdradzając narastające zniecierpliwienie pośród monotonnej jazdy po wertepach.
— Już niedaleko, pani nadkomisarz. Jeszcze kilka kilometrów tą leśną gardzielą i powinniśmy dotrzeć na miejsce — odparł Jastrzębski, zwalniając, jakby i sam nie był pewien, co czeka na końcu tej upiornej drogi. Jego twarz, skupiona na zdradliwej nawierzchni, zdradzała napięcie, rysy były ostre, a wzrok niespokojny. — Babka Horyna wspominała, że to za takim starym, powalonym dębem z dziurą w pniu. Charakterystyczne monstrum, nie powinniśmy go przeoczyć.
Wkrótce, zgodnie z ponurą przepowiednią komendanta, ich oczom wyłonił się potężny, spróchniały dąb, którego złamany pień spoczywał na ziemi niczym trup giganta, a w jego wnętrzu ziała czarna, obiecująca ciemność dziura. Jastrzębski zatrzymał samochód na niewielkiej, zachwaszczonej polance, gdzie wysoka trawa i ostre osty drapały o podwozie.
— To tutaj — oznajmił, gasząc silnik. W nagłej ciszy, która opadła na nich niczym całun, słychać było jedynie posępny szum wiatru w koronach drzew i krakanie samotnej wrony, niosące się z oddali jak złowieszcze proroctwo. — Dalej musimy iść pieszo. Kapliczka skrywa się w głębi lasu, jakieś kilkaset metrów stąd.
Wysiedli z pojazdu, a chłodne, wilgotne powietrze uderzyło w nich niczym lodowaty uścisk. Zapach igliwia i gnijących liści był tu intensywniejszy, niemal duszący, przytłaczający zmysły swoją dekadencją. Nina rozejrzała się po tym odludnym miejscu. Panująca tu głucha cisza i absolutne odosobnienie sprawiały, że w jej wnętrzu narastał niepokój, irracjonalne przeczucie, jakby to zapomniane miejsce było wyrwane z normalnego czasu i przestrzeni, zawieszone między światami.
Ruszyli wąską ścieżką, która wiodła w gęstwinę drzew. Jastrzębski torował drogę, rozgarniając ostre gałęzie i gęste krzaki. Nina podążała za nim, stawiając ostrożnie kroki na nierównym, zdradliwym gruncie. Po kilku minutach ich oczom ukazały się mroczne zarysy starej, kamiennej budowli. Kapliczka była niewielka, lecz jej ruiny emanowały aurą dawnej świętości, zmieszanej z obecnym rozkładem. Częściowo zawalony dach i popękane mury, oplotłe mchem i bluszczem, sprawiały wrażenie opuszczonych przez Boga i ludzi, a jej ciemne, bezokienne otwory wyglądały jak puste oczodoły trupa.
— To tutaj — wyszeptał Jastrzębski, zatrzymując się przed wejściem, jakby bał się spłoszyć demony czające się w środku. W jego głosie drżała nuta niepokoju, a może nawet pierwotnego lęku. — Babka Horyna ostrzegała, że ten "przeklęty kamień" leży gdzieś w jej trzewiach.
Nina zbliżyła się o krok, a jej wzrok metodycznie skanował zniszczoną fasadę kapliczki, szukając śladów zła. Coś w tym miejscu wywoływało w niej dziwny, rezonujący chłód, mgliste wspomnienie z jej własnych, niespokojnych snów. Czuła, że stoi na progu czegoś ważnego, że za tymi rozpadającymi się murami kryje się klucz do mrocznej tajemnicy, która mogła okazać się bardziej złożona i przerażająca, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
Wnętrze kapliczki tonęło w duszącym półmroku, a powietrze było ciężkie od wilgoci, stęchlizny i czegoś jeszcze… czegoś trudnego do nazwania, metalicznego i słodkawego zarazem, co wywoływało instynktowny dreszcz na karku. Resztki ołtarza pokrywał gruby całun kurzu, a na kamiennej posadzce walały się połamane figury świętych z urwanymi kończynami i fragmenty rozbitego, kolorowego szkła witrażu. Nina powoli przemierzała zniszczoną nawę, a jej błękitne oczy, niczym drapieżne ptaki, skanowały każdy kąt, próbując wyłowić z mroku choćby cień wskazówki.
— Pani nadkomisarz niech uważa pod nogi — ostrzegł Jastrzębski, a snop światła jego latarki przecinał mrok, ujawniając dziury w posadzce i rozsypujący się gruz. — Tu roi się od pułapek.
— Widzę — odparła Nina, nie odrywając wzroku od kamiennej podłogi. Nagle jej uwagę przykuł dziwny rysunek, ledwo widoczny spod warstwy stuleci kurzu i wilgotnego mchu. To była spirala, identyczna z tą, którą znaleźli wyrytą na drzewach w przeklętej Hańczowej.
Nina przykucnęła, a jej palce, z delikatnością archeologa, ostrożnie oczyszczały kamień z brudu. Spirala była wyryta głęboko, a jej linie, mimo upływu czasu, wciąż były proste i precyzyjne, co szeptało o tym, że ten, kto ją stworzył, doskonale znał ten pradawny symbol i jego mroczne znaczenie.
— Jest tutaj — wyszeptała Nina, wskazując na rysunek, a jej oddech zamarł w piersi. — Ten sam znak.
— No tak… ale co to, kurde, ma znaczyć? — mruknął Jastrzębski, rozglądając się po zrujnowanym wnętrzu kapliczki, jakby odpowiedzi szukał w cieniach. — Babka Horyna bredziła coś o jakimś kamieniu…
Nina wstała i metodycznie zaczęła badać każdy kamień w kapliczce, jej dłonie przesuwały się po zimnych, wilgotnych powierzchniach. W pewnym momencie jej wzrok zatrzymał się na większym, płaskim głazie, który spoczywał w ciemnym rogu, częściowo przysypany stertą gruzu. Ostrożnie podeszła bliżej. Na jego pokrytej mchem i porostami powierzchni dostrzegła ledwo widoczny rysunek. Przypominał uproszczoną, esowato wijącą się sylwetkę węża.
— Komendancie — powiedziała Nina, a jej głos drżał lekko, wskazując na kamień. — Czy to jest ten "znak węża", o którym mówiła Wieszczka Horyna?
Jastrzębski podszedł bliżej i wytężył wzrok, przyglądając się wyrytemu w kamieniu symbolowi.
— Wygląda na to… Tak mi się kojarzy z jej mglistych opisów. Ale co to wszystko ma wspólnego z tymi bestialskimi morderstwami?
Nina dotknęła kamienia palcami. Był lodowaty i oślizgły, a pod jej dotykiem mech uginał się z cichym skrzypnięciem. Ogarnęło ją dziwne, nieokreślone przeczucie, jakby to miejsce emanowało jakąś starożytną, mroczną energią, która przenikała jej ciało aż do szpiku kości.
— Myślę, komendancie, że to jest klucz — powiedziała Nina, a jej spojrzenie płonęło dziwnym blaskiem. — Musimy tylko zrozumieć, jak go użyć.
Klęczała przy kamieniu, a jej palce z obsesyjną uwagą śledziły chropowate linie wyrytego węża. Chłód przenikał przez tkaninę spodni, lecz jej ciało zdawało się nie reagować. Całą jej istotę pochłonął ten prastary znak, z trudem wyłaniający się spod zielonego całunu mchu i śladów zacierającego go czasu, a jednak wciąż pulsujący subtelną, niepokojącą mocą. Światło latarki Jastrzębskiego drżało nerwowo, rzucając na wilgotne ściany kapliczki upiorne, tańczące cienie, które ożywiały kamienne figury świętych i grożące zawaleniem mury. Powietrze wewnątrz było gęste i ołowiane, nasycone zapachem stęchlizny, słodkawym odorem rozkładającego się drewna i czymś jeszcze… czymś pierwotnie mrocznym, zwierzęcym, co wwiercało się w nozdrza, wywołując dreszcz, ignorujący wszelkie próby racjonalnego wytłumaczenia.
"Znak węża"… te słowa, rezonowały w jej pamięci niczym echo z zamierzchłej przeszłości. Ta staruszka, przestrzegała przed przeklętym kamieniem i symbolami dawnych, pogańskich wierzeń. Teraz Nina stała w samym sercu tych mrocznych opowieści, w pogańskim cieniu padającym na chrześcijańską ruinę. Kamienny krąg na spowitej mgłą polanie, złowieszcze spirale wydrapane na korze drzew w Hańczowej, wisiorek z sową spoczywający na sinej skórze ofiary, a teraz to – wirująca spirala na kamiennej posadzce i wijący się wąż na zimnym głazie. Fragmenty układanki zaczynały tworzyć spójny, przerażający obraz. Obraz, który nie przynależał do zgiełku współczesności, lecz wyłaniał się z głębin czasu, z pierwotnych lęków i krwawych rytuałów dawno zapomnianych bogów.
— Klucz? — Jastrzębski powtórzył z niepewnością, a jego głos, stłumiony i ochrypły, zdawał się wtapiać w panującą ciszę, jakby obawiał się obudzić drzemiące w tym miejscu zło. Snop światła jego latarki powoli sunął po oślizgłych od wilgoci ruinach, ujawniając kolejne ślady upadku i zapomnienia. — Klucz do czego, pani nadkomisarz? Do tożsamości tego, kto dopuścił się tych okrucieństw?
Nina wstała z wolna, otrzepując dłonie z niewidzialnego kurzu. Jej stalowoniebieskie oczy spoczęły na twarzy Jastrzębskiego. Dostrzegła w nich głębokie zmęczenie, lecz także niepokojącą iskrę ciekawości, która walczyła z narastającą niepewnością. Był stróżem prawa starej daty, ufającym jedynie namacalnym dowodom i chłodnej logice kryminalistyki. To, co wydarzyło się w sennej Hańczowej i teraz tutaj, w tej zapomnianej kapliczce, wykraczało daleko poza granice jego dotychczasowego pojmowania.
— Do motywu, komendancie. Do tego, co opętało umysł zabójcy. On nie morduje przypadkowo, w szale. To są krwawe obrzędy, makabryczne ofiary. Te wyryte symbole… ten zimny kamień… to wszystko pulsuje znaczeniem w kontekście dawnych, pogańskich wierzeń.
Podeszła do zniszczonego ołtarza, na którym w nieładzie leżały dogasające resztki świec i kruche, zeschłe liście. Jej palce musnęły chłodną, porowatą powierzchnię kamienia.
— Czyli Babka Horyna mówiła, że to miejsce jest przeklęte, że unosi się nad nim zła moc. Mówiła o kamieniu, który sprowadza nieszczęście. Ludzie omijają to miejsce szerokim łukiem od dziesięcioleci. Dlaczego morderca wybrał właśnie Hańczową? Dlaczego zostawił te znaki?
Jastrzębski zbliżył się o krok, a ostre światło jego latarki padło na bladą twarz Niny, wydobywając spod cieni zmęczenie wokół jej oczu, ale i hipnotyzującą intensywność spojrzenia.
— Czyli… sugeruje pani, że to wszystko ma związek z tymi starymi, ludowymi bajaniami? Z tym całym folklorem, o którym nikt już nie pamięta?
— Każda legenda zawiera w sobie ziarno prawdy, komendancie. A w tym zapomnianym przez Boga regionie… stare wierzenia są niczym głęboko wrastające korzenie, wciąż żywe pod cienką warstwą chrześcijaństwa. Profesor z Krakowa napomknął, że makabryczny znak wyryty na ciele Leny to najprawdopodobniej "znak Trygława". Trójgłowego bóstwa. To nie są przypadkowe, bezmyślne rysunki.
Nina przymknęła powieki, próbując w ciszy uporządkować kotłujące się w jej głowie myśli, stłumić pulsujący ból i obrazy, które z każdą chwilą stawały się coraz bardziej natarczywe – fragmenty koszmarnych snów, złowieszcze symbole, twarze ofiar naznaczone terrorem. Granica między światem jawy a mroczną krainą snu stawała się niebezpiecznie cienka, a to miejsce, ta stara kapliczka przesiąknięta krwawą historią, zdawało się tę granicę bezlitośnie zacierać.
— Potrzebujemy kogoś, kto naprawdę rozumie te zapomniane, lokalne wierzenia. Kogoś, kto potrafi odczytać znaczenie tych przerażających symboli, tego wijącego się węża, tej złowieszczej spirali. Kogoś, kto…
Nagle w jej pamięci rozbłysły słowa Jastrzębskiego o samotniku żyjącym na uboczu wsi. O mężczyźnie, którego z lekceważeniem nazwał "Świrem", lecz który ponoć był studnią wiedzy o lokalnych legendach i starych wierzeniach.
— Ten mężczyzna, o którym pan wspomniał… ten „Świr”. Czy moglibyśmy z nim porozmawiać? Czy możemy zanurzyć się w jego mroczny świat?
Jastrzębski zawahał się, a cień niepewności przemknął po jego twarzy.
— Stanisław… Tak, możemy spróbować z nim porozmawiać. Żyje samotnie w leśnej głuszy. Ludzie go unikają, szepczą za jego plecami, uważają za nieszkodliwego dziwaka. Ale fakt jest taki, że… no, ma jakąś mroczną wiedzę o tych starych, zapomnianych sprawach. Pytanie tylko, czy ten odludek zechce z nami rozmawiać. Jest… skrajnie nieufny i zamknięty w swoim własnym, dziwnym świecie.
— Zaryzykujmy, komendancie — wyszeptała Nina, a jej spojrzenie, pełne desperackiej determinacji, spoczęło na zimnym kamieniu ze znakiem węża. 
Nina czuła na sobie ciężar tego przeklętego miejsca, jego pulsującą, mroczną energię, która zdawała się wnikać pod jej skórę, wzmacniając niepokojące wizje i niebezpiecznie zacierając granicę między światem żywych a krainą cieni. Wiedziała, że zbliżają się do makabrycznej prawdy, lecz ta prawda była głęboko zakorzeniona w prastarym złu, które drzemało pod pozornie spokojną powierzchnią łemkowskiej ziemi. A zabójca… on był bezlitosnym rzeźbiarzem, który przekuwał mroczne legendy w przerażającą, krwawą rzeczywistość.
Rozdział 3
Chłodne, wilgotne powietrze Łemkowszczyzny wdarło się do płuc Niny, gdy tylko przekroczyli próg zrujnowanej kapliczki. Pomimo rześkości poranka, czuła na sobie ołowiany ciężar tego miejsca, jego mroczna historia przylegała do skóry niczym pajęczyna utkana z lęku i zapomnianych koszmarów. Oślizgłe kamienie chrzęściły pod ich stopami, gdy ruszyli ścieżką prowadzącą z powrotem do samochodu. Las wokół wydawał się gęstszy, bardziej złowieszczy niż przed chwilą, a słońce z trudem przedzierało się przez splecione korony drzew, rzucając na ziemię drgające, niepokojące cienie, które momentami przybierały kształty czających się w mroku upiornych sylwetek.
Nina szła w milczeniu, a jej umysł gorączkowo składał w całość obraz z kapliczki: wyrytą na posadzce spiralę, znak węża na zimnym głazie, zniszczony ołtarz, porozrzucane fragmenty połamanych figur świętych. Wszystko to tworzyło mozaikę, której brakujące elementy wciąż kryły się w zakamarkach jej pamięci, w sennym chaosie, który coraz natarczywiej wdzierał się do jej świadomości na jawie. Czuła narastający, pulsujący w rytm przyspieszonego oddechu ból głowy. To nie była zwykła migrena; to jej ciało i umysł buntowały się przeciwko przekraczaniu kolejnych granic, przeciwko wnikaniu w świat, który powinien spoczywać pogrzebany pod warstwą czasu i racjonalności.
— No i co pani o tym myśli? — Głos Jastrzębskiego, choć niski, rozległ się w leśnej ciszy z nagłą intensywnością. Odwrócił się, patrząc na nią wyczekująco. Na jego twarzy malowała się mieszanka zdezorientowania i rodzącej się, niepokojącej ciekawości. To, co odkryli w kapliczce, było namacalne, przerażająco realne, a jednocześnie wykraczało poza standardowe ramy policyjnego śledztwa.
Nina zatrzymała się, a jej wzrok powoli wędrował po otaczającym ich, mrocznym lesie. 
— Myślę, komendancie, że morderca nie tylko zabija. On odprawia rytuały. Te miejsca... Hańczowa, ta zapomniana kapliczka... one mają dla niego fundamentalne znaczenie. Te symbole... spirala, wąż... to elementy jakiegoś archaicznego systemu wierzeń. 
Weszli do samochodu, a jego wnętrze wydało się nagle klaustrofobiczne. Droga powrotna dłużyła się, a wyboje zdawały się potęgować narastający w jej głowie chaos. Nina przymknęła na chwilę powieki, opierając czoło o chłodną szybę. Obrazy z kapliczki zderzały się w jej umyśle z niespokojnymi przebłyskami sennych wizji. Widziała wirujące spirale, wijące się w oparach krwi węże, ociekające wilgocią kamienne ołtarze i postać spowitą w ciemne, oślizgłe szaty, która szeptała niezrozumiałe, złowieszcze słowa. Czuła narastający, paraliżujący lęk, ale jednocześnie dziwną, niebezpieczną fascynację. To zło miało korzenie głęboko w przeszłości, a ona... ona zdawała się mieć z nim niepokojące, mroczne połączenie poprzez swój własny, coraz bardziej zniekształcony umysł.
Samochód w końcu wytoczył się z leśnego gardła na szutrową drogę, a potem na wąską, asfaltową wstęgę wijącą się przez pagórkowate, spowite mgłą tereny Łemkowszczyzny. Krajobraz był surowy, naznaczony bliznami historii wysiedleń i niepewnych powrotów. Pola uprawne i wilgotne łąki, często ze śladami dawnych fundamentów wiejskich chat, przeplatały się z kępami gęstych, mrocznych lasów, kryjących w sobie zapomniane cmentarze i ciche ruiny cerkwi. Gdzieniegdzie widać było samotne, drewniane chyże o charakterystycznej, melancholijnej architekturze – długie, wąskie budynki z podcieniem, przysiadłe do zboczy wzgórz niczym stare, osamotnione ptaki, wrastające w ten posępny krajobraz.
Powietrze przesycone było zapachem wilgotnej ziemi, gnijących liści i unoszącego się w oddali dymu z kominów, snującego się leniwie nad dachami niczym widmowy całun. Był to zapach wiejskiego życia, pozornie prostego i niezmiennego od pokoleń, lecz Nina wyczuwała pod nim coś starszego, coś pierwotnego, co rezonowało z mrocznymi odkryciami w kapliczce. Każde wzgórze, każdy szemrzący strumień, każdy stary, omszały krzyż przydrożny zdawał się skrywać jakąś krwawą opowieść, jakąś tajemnicę czekającą na brutalne odkrycie.
Dom Babki Horyny stał na odludziu Hańczowej, nie w samym sercu wsi, lecz na niewielkim, porośniętym dziką trawą wzgórzu, oddalonym od głównych zabudowań niczym samotna wyspa na wzburzonym morzu. Droga do niego była wąska i wyboista, ledwo widoczna wśród wysokich traw i cierpkich, dzikich kwiatów, jakby sama natura usiłowała ukryć to miejsce przed ciekawskimi, nieproszonymi spojrzeniami.
Chata była niewielka, przysadzista, zbudowana z ciemnego, sękatego drewna, które zdawało się pamiętać szepty minionych wieków i niezliczone, mroczne historie opowiadane przy tlącym się palenisku. Jej stromy, czterospadowy dach, pokryty szarym, spłowiałym gontem porośniętym wilgotnym mchem, sprawiał wrażenie, jakby wyrastał wprost z ziemi, stapiając się z posępnym otoczeniem. Małe okna, osadzone głęboko w ścianach, były niczym ciemne, wpatrujące się w dal oczy, obserwujące doliny i wzgórza, nie tylko krajobraz, ale i nieubłagany przepływ czasu, zmiany pokoleń, powroty i ostateczne odejścia.
Wokół domu rosły stare, powyginane drzewa owocowe – jabłonie o sękatych konarach, grusze o poskręcanych pniach – których dziwne, nienaturalne kształty, uformowane przez lata wiatru i słońca, sprawiały wrażenie żywych, uwięzionych w drewnie istot, tańczących w rytm niewidzialnego wiatru, upiornych strażników tego odosobnionego miejsca. Unosił się wokół niego intensywny zapach palonego drewna z dymu snującego się z komina niczym całun, wilgotnej ziemi po niedawnym deszczu i czegoś jeszcze... słodkawego i ziołowego, co Nina instynktownie wiązała z magią i starymi, ludowymi praktykami, z zielarstwem i odczynianiem mrocznych uroków. Całe to zapomniane miejsce emanowało aurą tajemniczości i odosobnienia, jakby czas płynął tu inaczej, w zgodzie z własnym, pradawnym rytmem, a granica między tym, co realne, a tym, co nadprzyrodzone, była tu wyjątkowo cienka, niemal niewidoczna.
Jastrzębski zatrzymał samochód na niewielkim, nierównym placyku przed domem, wydeptanym w wysokiej trawie. Wysiadając, Nina rozejrzała się po okolicy. Wszędzie panowała głucha cisza, przerywana jedynie zawodzącym śpiewem ptaków ukrytych w koronach starych drzew i odległym brzęczeniem owadów w wysokich trawach. Czuła, jak wzgórze pod jej stopami wibruje jakąś ukrytą, pierwotną energią, czymś starym i potężnym, co drzemało pod powierzchnią ziemi.
Jastrzębski podszedł do drzwi i zapukał. Dźwięk drewnianej kołatki rozniósł się w ciszy, wydając się głośniejszy, niż powinien, jakby naruszał delikatną, mroczną równowagę tego miejsca. Po chwili drzwi otworzyły się powoli, z cichym skrzypnięciem starego drewna, ukazując drobną, niemal eteryczną sylwetkę staruszki.
Była niska i szczupła, wtopiona w półmrok sieni niczym cień, ale jej postawa emanowała siłą i spokojem, wewnętrzną, niepokojącą mocą. Twarz Babki Horyny była poorana gęstą siecią głębokich zmarszczek, które rozchodziły się od ciemnych oczu i wąskich ust, tworząc wzory niczym starą, popękaną mapę ludzkiego losu i doświadczeń. Skóra miała kolor starego pergaminu, cienka i ściśle przylegająca do wyraźnie zarysowanych kości policzkowych i ostrej szczęki. Włosy, cienkie i siwe jak pajęczyna utkana o świcie, były niedbale spięte w niewielki kok na karku, spod którego wymykały się pojedyncze, niesforne kosmyki, otaczając jej twarz delikatną, upiorną mgiełką. Ubrana była w ciemną, prostą, długą spódnicę z grubego, szorstkiego materiału i wełniany sweter w odcieniu ziemi, mimo że poranek nie był już chłodny – strój praktyczny, zakrywający ciało, jakby chroniący je przed światem zewnętrznym i jego ciekawskimi spojrzeniami.
Jednak to jej oczy przykuły uwagę Niny i zatrzymały ją na dłużej. Były ciemne, niemal czarne, głęboko osadzone pod wydatnymi, krzaczastymi brwiami, otoczone gęstymi zmarszczkami. Nie były to oczy staruszki zmęczonej życiem, choć widać było w nich ślad wielu lat i gorzkich doświadczeń, lecz oczy, które widziały zbyt wiele, które potrafiły przeniknąć poza zasłonę widzialnego świata. Patrzyły na Ninę z intensywnością, która wywołała u niej lekki dreszcz, poczucie bycia bezlitośnie przejrzaną. Nie było w nich lęku na widok policji, jedynie głęboka, spokojna mądrość i... złowieszcze zrozumienie? Jakby wiedziała, dlaczego przyszli, zanim jeszcze otworzyli usta.
— Wiedziałam, że przyjdziecie — powiedziała Babka Horyna, jej głos był niski i chropowaty, jak szelest suchych liści niesionych przez zimny wiatr, a jednocześnie zaskakująco dźwięczny i nośny, jakby wydobywał się z głębi ziemi. Mówiła z wyraźnym, przeciągającym się dialektem, z nutą wschodniosłowiańskiej, melancholijnej melodii w tle. — Czułam wasze kroki na ścieżce. I czułam niepokój, coście ze sobą przynieśli z mrocznego lasu.
Wpuściła ich do środka, ruchem kościstej dłoni zapraszając do przekroczenia progu, który zdawał się być granicą między dwoma światami – światem zewnętrznym, pozornie realnym, a tym wewnętrznym, przesiąkniętym magią i krwawą tradycją. 
Wnętrze chaty było małe, z niskim sufitem, opartym na solidnych, ciemnych belkach, ale zaskakująco przytulne i ciepłe. Powietrze było ciężkie i nasycone zapachem palonego drewna z pieca, w którym cicho trzaskał ogień, aromatem suszonych ziół – rumianku, mięty, dziurawca – wiszących pod sufitem w pęczkach niczym upiorne girlandy pradawnych sekretów, i czegoś jeszcze... trudnego do zidentyfikowania, słodkawo-gorzkiego, ale wywołującego poczucie, że przekroczyło się próg do innego świata, świata dawnych, mrocznych praktyk i wierzeń. Na ścianach, bielonych wapnem, wisiały stare, pożółkłe ikony o łagodnych, nieco zamazanych twarzach świętych i haftowane ręczniki z tradycyjnymi, niepokojącymi wzorami geometrycznymi i roślinnymi, symbolami ochrony i pomyślności. Na półkach i parapetach stały gliniane figurki, niektóre o wyraźnych kształtach zwierząt lub ludzi, inne bardziej abstrakcyjne, stare, oprawne w skórę książki o pożółkłych, kruchych kartach, wypełnione odręcznymi notatkami i dziwnymi rysunkami, i słoje z dziwnymi, kolorowymi płynami – czerwonymi jak krew, zielonymi jak mech, bursztynowymi jak stare łzy – które wpadające przez małe okna światło przemieniało w mieniące się eliksiry, mikstury na wszelkie dolegliwości ciała i duszy. Pomimo skromności, miejsce to emanowało spokojem i poczuciem głębokiego zakorzenienia w ziemi i jej mrocznej historii.
— Siadajta — wskazała na dwa drewniane stołki przy prostym, solidnym stole stojącym na środku izby. Sama usiadła naprzeciwko nich, jej dłonie, o kościstych palcach i wyraźnie widocznych żyłach, spoczywały na blacie, dłonie naznaczone pracą i czasem, ale też... jakąś ukrytą siłą, zdolną do uzdrawiania i rzucania mrocznych uroków. W jej obecności czas zdawał się zwalniać, a świat zewnętrzny, z jego pośpiechem i problemami, tracił na znaczeniu, stawał się odległym echem.
— Babko Horyno, znaleźliśmy to miejsce, o którym babka mówiła — zaczął Jastrzębski, jego głos był wyraźnie cichszy niż zwykle, jakby instynktownie dostosował się do atmosfery panującej w chacie, do szeptów starych ścian i unoszącego się zapachu ziół. — Tę starą kapliczkę... w lesie. I ten kamień... ze znakiem węża. I spiralę na ziemi.
Oczy staruszki rozszerzyły się nieznacznie, a na jej pooranej zmarszczkami twarzy pojawił się wyraz głębokiego zatroskania, niemal pierwotnego lęku. 
— Ojjj... przeklęte miejsce... Tam śpi zło, co od wieków czeka na przebudzenie. Czułam, że się budzi. Mówiłam o tym... ludziom. Ale kto tam dzisiaj słucha starej baby? Nikt... Mrok wstaje z kolan... a pieczęcie... zostały złamane...
Horyna zamilkła na chwilę, jej ciemne oczy wpatrywały się w przestrzeń ponad głowami Niny i Jastrzębskiego, jakby widziała coś, co było dla nich niewidoczne, jakieś upiorne zjawy tańczące w powietrzu. W małej izbie, oświetlonej jedynie drgającym blaskiem z pieca i mdłym światłem wpadającym przez małe okna, zapach ziół zdawał się gęstnieć, a cisza stawała się niemal namacalna, nasycona niewypowiedzianymi, krwawymi historiami.
— Co to za zło, Babko Horyno? — zapytała Nina cicho, jej analityczny umysł mimo woli próbował nadać ramy temu mistycznemu językowi. Zło... to słowo było zbyt ogólne, zbyt... baśniowe. Ale widziała symbole, widziała rany na ciałach, czuła mroczną atmosferę tamtych miejsc. Wiedziała, że za słowami staruszki kryje się coś realnego, coś, co zabiło dwoje młodych ludzi.
Staruszka westchnęła, a dźwięk ten przypominał szelest suchej trawy na wietrze. 
— To nie jest zło, co ma imię, pani komisarz... To... głód. Pragnienie. Coś, co spało pod ziemią, zapomniane przez pokolenia. Karmione krwią i strachem w dawnych czasach... jak jeszcze ludzie pamiętali, że trza składać ofiary, żeby las był łaskawy, żeby wody nie porywały, żeby zima nie zabijała... Potem przyszła nowa wiara... i zapomniano o starych bogach, o starych zwyczajach. Ale to coś... ono pamięta. I czeka na swoją godzinę.
Jastrzębski poruszył się niespokojnie na skrzypiącym stołku. Jego policyjny umysł buntował się przeciwko temu, co słyszał. Głód? Pragnienie? Nieznane "coś", co czeka pod ziemią? To brzmiało jak mroczna baśń na dobranoc dla dzieci, a nie logiczne wyjaśnienie brutalnego podwójnego morderstwa.
— Pieczęcie... Pani mówiła o pieczęciach — Nina wróciła do konkretów. Jej wzrok spoczął na dłoniach Babki Horyny spoczywających na stole, dłoniach, które dotykały ziół, które przez długie lata stykały się z tą ziemią. — Co to za pieczęcie? Te symbole, które znaleźliśmy?
Babka spojrzała na nią, a w jej ciemnych oczach na moment błysnęło coś, co mogło być uznaniem. Jakby widziała, że Nina próbuje przedrzeć się przez gęstą zasłonę folkloru do ukrytej, mrocznej prawdy. 
— Znaki... znaki to pieczęcie. Stare znaki, wyryte z pietyzmem. Wyryte w kamieniu, w drewnie... w ziemi... żeby to zło nie wyszło na powierzchnię. Żeby wrota do innego świata były szczelnie zamknięte. Jak spirala, co kręci się w nieskończoność, bez początku i końca... trzymając cykl życia i śmierci w ryzach. Jak wąż, co pilnuje progu między światami... co strzeże zapomnianych tajemnic. Mówiło się... że jak te pieczęcie zostaną złamane... albo splamione krwią... to wrota mogą się uchylić, a to, co za nimi czeka, może się przedostać.
— Wrota do czego? — spytała Nina, a jej głos był ledwo słyszalny w panującej w izbie ciszy. Czuła, jak jej serce bije coraz szybciej, w dziwnym rytmie niepokoju i zrozumienia. Wrota... światy... sny... Ta archaiczna symbolika uderzała w najczulsze struny jej umysłu, w ten narastający chaos, który zacierał granice jej własnej rzeczywistości.
— Do... drugiej strony. Do tego, co tam niespokojnie czeka. Tkacz snów... tak o nim szeptano przy ogniskach. Nie bóstwo... nie demon... Coś... co karmi się lękiem, co wślizguje się do snów... i tka z nich przerażającą rzeczywistość. On zbiera... swoje krwawe żniwo.
Nina analizowała każde słowo staruszki. Tkacz snów... Zbiera żniwo... Sny... Krew... Ofiary jako makabryczny klucz do otwarcia "wrót". Analityczna część jej umysłu próbowała przełożyć to na język zimnej logiki kryminalistyki. Morderca wierzy w stare, mroczne legendy. Wierzy, że poprzez rytualne zabójstwa otwiera jakieś przejście, przywraca coś do życia. Symbole to nie tylko jego makabryczny podpis, ale klucz do zrozumienia jego obłąkanej motywacji, a być może nawet do przewidzenia jego kolejnych, krwawych kroków.
— Te legendy... skąd one się wzięły? — zapytała Nina, próbując dotrzeć do korzeni tych mrocznych opowieści.
Babka Horyna wzruszyła ramionami, a jej gest zdawał się obejmować całe wieki istnienia tych ziem. 
— Z ziemi się wzięły. Z mrocznego lasu. Z pierwotnego lęku przed tym, czego nie potrafimy zrozumieć. Przed potężną mocą natury, co daje życie i co je bezlitośnie odbiera. Ojcowie i dziadowie gadoli... przy tlącym się ogniu... o tym, co czai się w głębokim mroku, co szepcze w wyciu wiatru, co patrzy na nas z głębi studni. O tym, że niektóre miejsca są święte, a niektóre... przeklęte na wieki. Jak ta kapliczka w lesie... zbudowana na starym, pogańskim miejscu... żeby zatrzymać to, co złe... ale czy zdołała zatrzymać?
W chropowatym głosie staruszki pobrzmiewało niedopowiedzenie, nuta głębokiej wątpliwości. Jakby te mroczne legendy nie były tylko opowieściami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie, ale żywą, pulsującą krwią rzeczywistością.
— Gadono... że wąż, co pilnuje progu między światami... jak go przebudzisz... to możesz przejść na drugą stronę. Do krainy cieni, gdzie dusze błąkają się w wiecznej ciemności. Albo do... krainy zapomnienia, gdzie czas nie ma znaczenia. A spirala... jak będzieta nią kręcić w odpowiedni sposób... w odpowiednim miejscu... z odpowiednią, krwawą ofiarą... to możesz cofnąć czas. Albo... otworzyć drogę dla czegoś, co czeka w mroku.
Cofnąć czas? Otworzyć drogę? Nina poczuła, jak jej umysł wpada w niebezpieczny wir spekulacji. Te mroczne metafory, te zagadkowe symbole... Czy kryła się w nich dosłowna wskazówka? Czy zabójca wierzył, że może dosłownie cofnąć coś, co się stało, poprzez te makabryczne rytuały? Albo otworzyć drogę dla jakiegoś zła... lub jakiejś upiornej istoty?
— Czy te legendy mówią, jak powstrzymać Tkacza snów? Jak na zawsze zamknąć te wrota? — zapytała Nina, czując narastającą desperację.
Babka Horyna spojrzała na nią z głębokim smutkiem w ciemnych oczach. 
— Zamknąć... To, co raz zostało otwarte... bardzo ciężko zatrzasnąć na wieki. Trzeba zrozumieć jego naturę. Zrozumieć, czego tak naprawdę pragnie. Co nim kieruje w tym szaleństwie. Tkacz... on czegoś usilnie szuka. Czegoś, co dawno utracił. A pani... — jej wzrok ponownie spoczął na Ninie, intensywny, przenikliwy, jakby przeszywał ją na wylot. — Pani stoi na pograniczu światów. Pani widzi oba światy, ten realny i ten zrodzony z koszmarów. To dar... i straszliwe przekleństwo. On może panią widzieć. Czuć pani obecność. Przez sny... Uważajcie, pani komisarz... Uważajcie na to, kogo spotkacie w mrocznym lesie. I uważajcie... przede wszystkim... na siebie...
Słowa staruszki brzmiały jak złowieszcze ostrzeżenie. Nina czuła, że Horyna wie o jej przypadłości, o tych cichych szeptach w jej umyśle, o tej niebezpiecznie zacierającej się granicy między jawą a koszmarnym snem. Tkacz snów może się z nią komunikować? Przez jej własne sny? Ta myśl była jednocześnie przerażająca i... niebezpiecznie pociągająca. Jeśli zabójca mógł wniknąć w jej sny, być może ona mogła zanurzyć się w jego obłąkany umysł. Ale za jaką straszliwą cenę?
Jastrzębski odchrząknął, próbując sprowadzić rozmowę na bardziej racjonalne tory. 
— Babko Horyno, a... Stanisław? Mówi babka, że on też ma wiedzę o tych starych, mrocznych rzeczach?
Babka Horyna powoli skinęła głową. 
— Stanisław... On żyje na uboczu, z dala od ludzi. Z przyrodą, z duchami. Inaczej patrzy na świat. Pamięta więcej niż inni, bo nie zagłuszył w sobie dawnych wierzeń. Ale... jest naznaczony cierpieniem. Ostrożnie z nim. Trza go uważnie słuchać... ale nie wszystkiemu wierzyć. Prawda... jest głęboko ukryta. Jak korzeń w ziemi. Trza kopać, żeby ją odkryć.
Jastrzębski i Nina wymienili spojrzenia. Rozmowa z Babką Horyną dostarczyła im więcej niepokojących pytań niż konkretnych odpowiedzi, ale rzuciła nowe światło na prawdziwą naturę tych zbrodni. To nie był zwykły, pospolity morderca. To był ktoś, kto wierzył w prastare, krwawe moce i odprawiał makabryczne rytuały. Ktoś, kto otwierał wrota do czegoś, co od wieków drzemało w mroku tych ziem. A Nina... ze swoim zniekształconym umysłem, ze swoimi sennymi wizjami... znalazła się w samym centrum tego mrocznego, przerażającego misterium.
Opuszczali chatę Babki Horyny w gęstniejącej ciszy, która zdawała się podążać za nimi z mrocznego wnętrza izby. Słowa staruszki zawisły w powietrzu niczym złowieszcze zaklęcie, wbijając się głęboko w umysł Niny. Tkacz snów... Wrota... Pieczęcie... Jastrzębski włączył silnik forda, a jego warkot, choć głośny, z trudem przegonił echa prastarych, mrocznych opowieści. Ruszyli wyboistą drogą w stronę skraju lasu, gdzie samotnie mieszkał Stanisław, ten, o którym mówiono, że "inaczej widzi" i "pamięta więcej".
Rozdział 4
Jechali przez posępny krajobraz, który teraz wydawał się Ninie przesiąknięty ukrytymi, mrocznymi znaczeniami. Każdy stary, spróchniały krzyż przydrożny, każda zapomniana kapliczka, każdy omszały głaz i powyginane w dziwne kształty drzewo mogły być "pieczęcią", "wrotami" lub niemym świadkiem dawnych, krwawych obrzędów. Wiedza Babki Horyny, choć enigmatyczna, dała jej nową, mroczną perspektywę, ramę, w którą mogła zacząć wkładać rozproszone, przerażające elementy układanki. Zamiast szukać motywów w zwykłej psychopatii, musiała teraz rozważyć fanatyzm, obłąkańczą wiarę w coś starszego i znacznie mroczniejszego.
Dotarcie do Stanisława okazało się nie lada wyzwaniem. Jego dom, jeśli w ogóle można było to tak nazwać, znajdował się na kompletnym odludziu, głęboko w lesie, z dala od jakichkolwiek utartych dróg. Musieli zostawić samochód przy leśnym dukcie i iść pieszo przez kilkanaście minut, kierując się niewyraźną ścieżką, która zdawała się zarastać z każdym krokiem, jakby sama przyroda usiłowała ukryć to zapomniane miejsce przed nieproszonymi gośćmi. Powietrze stało się cięższe, gęstsze, przesycone zapachem wilgotnej ściółki, stęchłych grzybów i butwiejącego drewna. Światło słoneczne z trudem przedzierało się przez gęste, splecione korony drzew, tworząc labirynt mrocznych cieni i gęstego półmroku.
W końcu ścieżka doprowadziła ich na niewielką, oświetloną jedynie smugami słońca polanę. Na jej skraju, niemal wciśnięta w gęstwinę drzew, stała chata Stanisława. Była mniejsza i jeszcze bardziej prymitywna niż dom Horyny, zbita z nieregularnych, ciemnych desek i omszałych bali, z dachem pokrytym dziurawą papą i rdzewiejącymi kawałkami blachy. Nie wyglądała na trwałą, raczej na tymczasowe schronienie, wzniesione pospiesznie ręką kogoś, komu nie zależało na wygodzie ani wyglądzie. 
Wokół panował niepokojący nieład – stosy wilgotnego drewna, zardzewiałe narzędzia, potłuczone gliniane garnki, jakieś dziwne, drewniane rzeźby o niepokojących, niemal demonicznych kształtach, przypominające totemy lub prastare bożki. Całe to odosobnione miejsce emanowało dzikością i pewnym stopniem zaniedbania, ale też... niepokojącą niezależnością. Stanisław nie potrzebował świata, a świat zdawał się nie pamiętać o jego istnieniu. Żył na własnych, mrocznych zasadach, w rytm, który sam sobie narzucił.
Na spróchniałym pniaku przed chatą siedział mężczyzna. Był szczupły, wręcz wychudzony, z długimi, przetłuszczonymi, siwymi włosami opadającymi na kościste ramiona i niechlujną, splątaną siwą brodą. Jego ubranie było zniszczone i brudne – stara, wyblakła kurtka i parciane spodnie, wsunięte w rozpadające się buty. Wyglądał na zaniedbanego, na kogoś, kto od dawna nie dbał o swój wygląd. Ale gdy podnieśli głowy na ich widok, Nina dostrzegła jego oczy. Były jasne, niebieskie, o dziwnie intensywnym, przenikliwym spojrzeniu. Patrzyły na nich zza zmierzwionych włosów z mieszanką ciekawości, głębokiej nieufności i... czegoś jeszcze. Czegoś, co sprawiło, że Nina poczuła lodowaty dreszcz. Jakby widział w nich coś więcej niż tylko dwójkę ludzi w policyjnych mundurach.
— Ktoś was przysyła... — powiedział Stanisław, a jego głos był niski i chropowaty, podobnie jak u Horyny, z tym samym przeciągającym się dialektem, ale z nutą szorstkości i... niepokojącego szaleństwa? — Czułem... jak idzieta przez las. Las szepcze... O tych, co szukajom w mroku... O tych, co znaleźli... to, co lepiej, żeby na wieki pozostało ukryte.
Nina i Jastrzębski podeszli bliżej, zatrzymując się w niewielkiej odległości. Atmosfera była napięta, niemal namacalna. Stanisław nie wydawał się stanowić fizycznego zagrożenia, ale jego obecność, jego sposób bycia, jego enigmatyczne słowa... były głęboko niepokojące.
— Dobry — zaczął Jastrzębski, starając się zachować swój zwykły, służbowy ton, choć w jego głosie słychać było lekkie wahanie. — Staszek to nadkomisarz Cassini. Przyjechaliśmy w sprawie tych... morderstw w Hańczowej.
Stanisław uśmiechnął się lekko, a jego uśmiech przypominał raczej grymas, który nie dotarł do jego jasnych, przeszywających oczu. 
— Morderstw... Oj, to nie są zwykłe morderstwa... to... opłata. Dług, który trza spłacić. Co trza oddać... ziemi... mrocznemu lasowi... tym, co śpią pod jego powierzchnią...
Nina weszła w to od razu. Wiedziała, że z tym człowiekiem nie można rozmawiać jak ze zwykłym świadkiem. 
— Widział pan coś? Słyszał coś dziwnego w lesie? Coś... co niepokoiło ciszę nocy?
Stanisław powoli skinął głową, a jego jasne oczy spoczęły na twarzy Niny. 
— Słyszołem... szepty. Stare, zapomniane słowa... niesione przez zimny wiatr. Widziołem... cienie. Tańczące wokół omszałych kamieni... w głębokiej nocy. Czerwone ślady... na korze starych drzew... jak krwawe rany. Znaki... co otwierajom wrota do innego świata...
— Jakie znaki? — naciskała Nina, a jej analityczny umysł usiłował wyłowić konkretne informacje z potoku pozornie niezwiązanych słów. Znaki... te same, które znaleźli w kapliczce i na ciele ofiary. Spirala... wąż...
— Te... co pamiętajom... — Stanisław podniósł kościstą dłoń i zaczął kreślić w powietrzu niewidzialne, złowieszcze kształty. — Krąg... co się kręci w nieskończoność... bez początku i końca. I... wąż... co się wije jak ciemna rzeka... albo jak nieubłagany czas... i inne... co tylko zimna ziemia pamięta... i omszałe kamienie... i stare, sękate drzewa...
Jastrzębski przewrócił oczami, ledwo powstrzymując głośne westchnienie. To było dokładnie to, czego się obawiał. Bełkot ekscentrycznego odludka, który bredzi o znakach i wężach, zamiast podać konkretne fakty.