The Frontiers Saga. Tom 1. Aurora CV-01 - Brown, Ryk - ebook + audiobook

The Frontiers Saga. Tom 1. Aurora CV-01 audiobook

Ryk Brown

4,3

Opis

Wyniszczony zarazą świat, który powstaje z kolan. Bezwzględny wróg, który grozi inwazją. Młody mężczyzna pragnący uwolnić się z cienia własnego ojca. Okręt obsadzony świeżo upieczonymi absolwentami akademii. Ściśle tajny eksperymentalny napęd. Wątpliwy sojusz z tajemniczą zielonooką kobietą.

Załoga „Aurory” nawet nie podejrzewa, jak śmiałe plany ma wobec niej przeznaczenie. A to dopiero początek…

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 56 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,3 (584 oceny)
286
219
56
22
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Crawfordpl

Całkiem niezła

Prosta i banalna. Do tego ciamkający i sapiący lektor, który jest w stanie zabić każdą książkę. Jak nie ma nic innego pod ręką można przeczytać/posłuchać.
10
Greg68

Dobrze spędzony czas

taka sobie
10
AnnaTrz

Nie oderwiesz się od lektury

Lektor robi dobrą robotę, książka mnie rozgrzała, chcę więcej👍
00
Gas400

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Tomasz1920

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna śmigam drugi tom.
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Frontiers Saga Episode #1: Aurora CV-01

Copyright © 2012 by Ryk Brown

All rights reserved

Warszawa 2020

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-66375-33-8ISBN MOBI: 978-83-66375-34-5

1

Dayton Scott siedział w swoim gabinecie przy panoramicznym oknie, skąd miał widok na morze świateł rozciągającego się w dole miasta. Obserwował je z tego miejsca wielokrotnie w ciągu swojego siedemdziesięcio­dwuletniego życia. Nadal pamiętał, jak przesiadywał u ojca na kolanach i wyglądał przez to samo okno. Pamiętał, o ile mniejsze było wówczas Vancouver. W tamtych czasach dopiero zaczęło rozkwitać, niczym róża, która otworzyła się jedynie na tyle, by ukazać swój prawdziwy kolor. W tamte noce miasto było zaledwie odległym skupiskiem świetlistych plamek, ale mimo wszystko stanowiło promyk nadziei dla odradzającego się świata. Obecnie jasne punkciki wypełniały całą dolinę, a miasto stało się jaśniejącym symbolem dobrobytu, sukcesu i niecierpliwego oczekiwania na przyszłość. W uszach Scotta wciąż pobrzmiewały słowa ojca: „Już teraz wszystko się zmienia, Dayton. Kiedy będziesz w moim wieku, wszystko będzie inne. Dożyliśmy wspaniałych czasów, chłopcze!”.

Ojciec miał rację – wszystko się zmieniło. Rzeczy, o których nie marzył nawet w najśmielszych snach, nie tylko zaistniały, ale też przestały zadziwiać. Kiedy się urodził, ludzie nadal latali samolotami śmigłowymi. Obecnie zaś budowano statki kosmiczne szybsze od światła, zdolne zabrać pasażerów z Układu Sol do dawno zagubionych ziemskich kolonii. Jednak ten gwałtowny, oszałamiający wręcz rozwój technologiczny miał swoją cenę. I właśnie przed tą ceną Scott desperacko prag­nął uchronić swój świat.

– Dayton – powiedziała żona, wchodząc do gabinetu – mamy pełno gości, a ty się tutaj ukrywasz? – Gdy nie odpowiedział, podeszła zaniepokojona i stanęła obok męża. – Co robisz?

– Po prostu wyglądam przez okno, kochanie.

– Czyżbyś się denerwował? – zapytała żartobliwie.

– Może odrobinę – przyznał.

– Czemu? Wygłosiłeś w życiu z milion przemówień.

– Ale żadne nie było tak ważne – odparł i westchnął.

Dostrzegła zmartwienie malujące się na jego twarzy.

– Na pewno świetnie sobie poradzisz – zapewniła, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Senator uśmiechnął się do żony i przykrył jej dłoń swoją. Już miał coś powiedzieć, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi.

– Tak?

Drzwi się otworzyły i wyłonił się mężczyzna po trzydziestce o nijakiej twarzy. Był ubrany w prosty ciemny garnitur, w lewym uchu nosił słuchawkę.

– Panie senatorze? – odezwał się. – Już prawie czas.

– Za chwilę przyjdę.

Dayton wstał i włożył marynarkę. Pani Scott poprawiła mężowi krawat.

– Przystojny jak w dniu naszego ślubu – zapewniła i pocałowała go.

– Raczył się zjawić? – zapytał senator.

– Och, znasz Nathana. Na pewno gdzieś tam się kryje po kątach i patrzy na młode ślicznotki w eleganckich sukienkach.

Dayton wiedział, że żona kłamie. Nie widziała go i tylko próbowała odwrócić uwagę męża od bolesnych myśli. Miał nadzieję, że akademia wywrze na Nathana pozytywny wpływ, ale powoli dochodził do wniosku, że jego najmłodszy syn już się nie zmieni.

– Chodź, skarbie. Pora, żebyś oczarował wszystkich urokiem osobistym – powiedziała wesoło pani Scott, prowadząc go do drzwi.

*

Była piękna letnia noc. Czyste niebo skrzyło się tysiącami gwiazd. Trawnik po południowej stronie okazałej niczym pałac rezydencji był pełen gości ubranych w najmodniejsze wieczorowe kreacje. Niektórzy kończyli jeść kolację, choć większość kręciła się tu i tam, rozmawiając w niewielkich grupkach i próbując się przyjrzeć komuś sławnemu lub sprawić, by to ich dostrzeżono. W tle orkiestra grała znane kawałki z młodości senatora. Muzyka sprawiła, że niektórzy zapomnieli o podniosłym charakterze wieczoru i zaczęli tańczyć, ignorując pełne dezaprobaty spojrzenia starszych, bardziej konserwatywnych gości.

Nagle orkiestra przerwała w połowie refrenu i zaczęła grać radosny motyw przewodni poprzedniej kampanii Scotta. Uwaga tłumu skupiła się na szczycie schodów prowadzących do południowego wejścia do rezydencji. W rytm muzyki włączono dwa reflektory, które oblały bladoniebieskim światłem senatora wraz z małżonką. Ręka mężczyzny triumfalnie wystrzeliła do góry, również do rytmu. Ten gest wszyscy znali z fety po zwycięstwie w ostatnich wyborach. Tłum zaczął wiwatować, rozległ się gromki aplauz, a tymczasem polityk ujął żonę za rękę i ruszył w dół schodów. Reflektory podążyły za parą, śledząc każdy ich ruch. Dayton Scott machał do zebranych, od czasu do czasu pozdrawiając osobno gościa, którego szczególnie dobrze znał.

Gdy dotarli na dół, żona puściła jego dłoń i skręciła w lewo, niknąc w ciemności poza snopami świateł reflektorów. Tymczasem senator pobiegł truchtem w prawo. Pomimo wieku robił wrażenie zdrowego i pełnego życia. Wszedł na scenę i stanął przy pulpicie w chwili, gdy muzyka osiągnęła apogeum.

– Dziękuję! – powtórzył kilkakrotnie, czekając, aż ucichną oklaski. – Czy wszyscy dobrze się bawicie w Dzień Założycieli? – zawołał, co oczywiście wywołało kolejną falę okrzyków.

Przez całą minutę machał do tłumu, aż wreszcie owacje ścichły na tyle, że dało się go usłyszeć.

– Świetnie. Cieszę się, że wszyscy miło spędzają ten wieczór. To bardzo ważny dzień w historii naszego świata, dlatego warto go świętować. – Rozejrzał się po zebranych i zaczekał, aż oklaski zupełnie ucichną, a wtedy przeszedł do głównej części przemówienia. Zmienił ton na bardziej stosowny do tematu. – Dawno temu ludzkość ogarnęły mrok i rozpacz, jakich dotychczas nie znała historia. Przez ponad tysiąc lat nasi przodkowie walczyli o przetrwanie po najbardziej niszczycielskiej katastrofie, jaka kiedykolwiek spadła na rodzaj ludzki. Epidemia na niespotykaną skalę niemal nas unicestwiła. Przetrwali jedynie szczęśliwcy obdarzeni naturalną odpornością. Jednak ta straszna biologiczno­-cyfrowa zaraza nie tylko zdziesiątkowała populację. Nie tylko zniszczyła cywilizację i infrastrukturę. Nie tylko pozbawiła nas nauki, kultury i technologii. Odebrała nam również jedność. Odebrała nam wspólne marzenia i cele. Prawdę mówiąc, odebrała nam nawet chęć do życia…

Senator zrobił dramatyczną pauzę, uważnie lustrując twarze gości na trawniku, aż poczuł, że przyszedł właściwy moment, by dodać jedno kluczowe słowo:

– Prawie. Bo pomimo trudów, bólu i cierpienia, pomimo tysięcy masowych grobów i niezliczonych samobójstw w obliczu skrajnej desperacji, ludzkość znalazła w sobie siłę, by iść naprzód. Połączyliśmy się z początku w niewielkie grupy, by łatwiej podtrzymać swoją skromną egzystencję. I z czasem sytuacja uległa poprawie. Z czasem zapomnieliśmy. O przerażeniu, rozpaczy i tragedii. Jednak wraz z każdym nowym pokoleniem zatracaliśmy również samych siebie. To, kim jesteśmy, skąd pochodzimy i czym niegdyś byliśmy. Zapomnieliśmy nawet, że ludzie tacy jak my zmagali się z podobnymi trudnościami na światach, które skolonizowaliśmy pośród gwiazd.

Senator przerwał na moment, chcąc popatrzeć w oczy kilku osobom w tłumie. Wiedział, że każde napotkane spojrzenie to kolejny pozyskany głos.

– Przez wieki jedynie istnieliśmy, nie zadając sobie trudu, by odzyskać to, co zostało utracone. Wreszcie, wraz z rosnącą liczbą ludności, potrzeba ponownie stała się matką wynalazku. Rozwijaliśmy się, odbudowywaliśmy cywilizację. Niestety, musieliśmy na nowo opanować zapomnianą wiedzę, znów przeprowadzić te same eksperymenty i badania, znosić te same niezliczone porażki. Postęp był powolny. Aż do pewnego pamiętnego dnia… Dnia, w którym odkryliśmy, że wiedza z minionych czasów nie została utracona, a jedynie zagubiona. W tym dniu ludzkość odzyskała wszystko, co nam odebrano. W tym dniu odkryto Arkę Danych!

*

– Jezu – mruknął młody mężczyzna, sącząc koktajl. – Można by pomyśleć, że widział to wszystko na własne oczy.

Dokończył drinka, odstawił szklankę i dał znak barmanowi, że chce jeszcze raz to samo, po czym odwrócił się w kierunku sceny. Ze swojego miejsca przy barze widział morze zwolenników ojca – „owieczek ojca”, jak lubił ich nazywać – oczarowanych talentem oratorskim senatora.

– Tu jesteś. – Młoda kobieta oparła się o kontuar obok niego, kuląc odsłonięte ramiona w wieczornym chłodzie. – Długo się tu ukrywasz?

– Od kiedy przyjechałem. – Odwrócił się do niej i cmoknął ją w policzek. – Jak się masz, siostrzyczko?

– Niezły dobór stroju, Nathan – powiedziała, zauważając jego mundur galowy. – W życiu nie przepuściłbyś okazji, żeby dopiec tacie, co?

– No cóż, znasz powiedzenie, które lubi powtarzać. Zmarnowana okazja…

– …to stracona przewaga – dokończyła. – Weź mi nie przypominaj. – Bez pytania poczęstowała się z jego szklanki i zaraz skrzywiła wargi, czując gorycz alkoholu. – Od kiedy pijesz tak mocne drinki?

– A jak inaczej mam tu wytrzymać?

– Gadałeś już z mamą?

– Próbowałem tego uniknąć.

Siostra Nathana spojrzała w prawo i dostrzegła w tłumie matkę.

– Tam jest. – Zaczęła skakać i machać do niej.

– Przestań! – Nathan chwycił ją za rękę, a ona tylko zachichotała. Uwielbiała się z nim drażnić. – Odbiło ci? Zobaczy nas.

Popatrzył w kierunku matki, żeby sprawdzić, czy ich zauważyła. Rozmawiała ze starszym mężczyzną i młodą blondynką. Chyba nie zwróciła uwagi na wygłupy jego siostry.

– Kim jest tamta blondyna, z którą gada?

– Spokojnie, braciszku. Nie w twoim typie. Jest naukowcem albo kimś takim – wyjaśniła. – Więc jak? Gotowy na cyrk medialny?

– Na co?

– Cyrk medialny. No wiesz, prasa, paparazzi?

– O czym ty mówisz, Miri?

– Nie rozmawiałeś jeszcze z tatą? – spytała ze zdziwieniem.

– Tego tym bardziej próbowałem uniknąć. A co?

– Och, nic takiego – skłamała. – Nieważne. – Stwierdziła, że najlepiej będzie, jeśli młodszy brat zdziwi się wraz z resztą gości.

– No mów! – zażądał, dostrzegając na jej ustach chytry uśmieszek. Widział ten uśmiech zbyt wiele razy i wiedział, że zawsze oznacza kłopoty.

– Ćśś! Tato przemawia – syknęła żartobliwie.

Nathan odwrócił się do baru i podniósł szklankę.

– A kiedy on nie przemawia? – wymamrotał i upił kolejny łyk.

*

– Dzień Założycieli to moment w historii, kiedy ludzkość wreszcie wzięła swoją przyszłość we własne ręce. Jednomyślnie zobowiązaliśmy się zadbać o to, aby wszystkie odzyskane cuda technologii przodków wykorzystano mądrze i do poprawy losu całego rodzaju ludzkiego, a nie tylko tych nielicznych, najzamożniejszych. Założenie Instytutu Arki i ustalenie zasad, jakimi się kieruje, doprowadziło do stworzenia tej samej Republiki, która do dziś utrzymuje i chroni całą populację Ziemi! W tamtej cudownej chwili z niespotykaną klarownością ujrzeliśmy przed sobą cel, który zjednoczył wszystkich Ziemian jak nigdy wcześniej. W ciągu jednego stulecia wiedza z Arki Danych poprawiła nasze życie bardziej niż całe wieki ciemności, która panowała przed jej odkryciem.

Senator Scott znów przerwał, tym razem bardziej po to, żeby zwilżyć zaschnięte gardło niż dla dramaturgii.

– Jednak owa poprawa jakości życia może łatwo doprowadzić do powrotu tamtego mroku i rozpaczy.

*

– Rany, ale ma dzisiaj gadane. To w jakich wyborach tym razem startuje? – Nathan popatrzył na Miri, która uśmiechnęła się szeroko. – Jaja sobie robisz! – Nagle zrozumiał, skąd ta wesołość. – Mówisz poważnie?

Tylko się roześmiała.

– Szkoda, że nie widziałeś swojej miny.

– Daj pan tę butelkę – rzucił do barmana.

– Och, uspokój się, Nate. Nie będzie tak źle.

Wziął od barmana butelkę, napełnił kieliszek, opróżnił go i znów sobie nalał. Miri wciąż się śmiała.

– Co ty próbujesz zrobić, zamarynować własną wątrobę?

– Nie słyszałaś? Przecież teraz można sobie wyhodować nową.

Wychylił drugi kieliszek. Skrzywił się i w tym momencie zauważył, jak do przeciwnego końca kontuaru podchodzi młoda kobieta.

– Chyba będzie najlepiej, jak zajmę myśli czymś innym.

Miri spojrzała na nowo przybyłą.

– Ta też raczej nie jest w twoim typie.

– Kiedy ty się wreszcie nauczysz, siostra? Dopóki sam nie sprawdzę, każda jest w moim typie. – Odwrócił się do Miri i wygładził mundur. – Życz mi szczęścia.

Poprawiła mu krawat.

– Szczęścia to ci akurat, braciszku, nigdy nie brakowało.

Obróciła go w kierunku kobiety i lekko pchnęła, po czym odeszła od baru.

Nathan pewnym krokiem zbliżył się do młodej kobiety. Odwagi dodawały mu dwa opróżnione przed chwilą kieliszki. Dziewczyna była piękna i długowłosa, miała około dwudziestu pięciu lat. Nathan natychmiast zauważył, że dopasowana suknia wieczorowa podkreśla jej doskonałą figurę. Gdy podszedł, właśnie prosiła barmana o ponowne napełnienie kieliszka.

– Dobry wieczór. Mogę ci postawić drinka? – Nathan próbował włożyć w te słowa cały urok osobisty, na jaki potrafił się zdobyć, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę ilość spożytego alkoholu.

– To otwarty bar… – zaczęła, ale urwała. Zirytowane spojrzenie zmieniło się w wyraz rozbawienia, gdy jej wzrok spoczął na galowym mundurze. – Jasne, żołnierzyku – powiedziała, chichocząc. – Proszę bardzo.

– Nie jestem zwykłym trepem, tylko podporucznikiem. – Nathan zaprezentował swoje insygnia. – Służę we flocie. No wiesz, tam w górze – dodał, wskazując na nocne niebo.

– Ach tak, oczywiście. Okropnie przepraszam, podporuczniku. – Jednym haustem wychyliła szota.

– Coś nie tak? Wyglądasz na zdenerwowaną – zauważył, gdy z trzaskiem odstawiła kieliszek.

– Widzisz tamtego wysokiego blondyna? Tego muskularnego, co włazi w tłusty tyłek każdego polityka, jakiego spotka?

Nathan rozejrzał się, ale nie zobaczył osoby, o której mówiła.

– No, w tym momencie go nie widzisz, bo pewnie klęczy przed którymś z nich.

– Nadal nie rozumiem…

– Chodzi o to, że powinien interesować się raczej moim tyłkiem! Spójrz tylko na niego! – Wstała i odwróciła się tak, aby Nathan mógł obejrzeć jej opięte sukienką pośladki. – Mój tyłek bosko wygląda w tej kiecce! Nie uważasz?

– O tak – zgodził się z entuzjazmem.

– Jasne, że tak! Seksownie wyglądam w tej sukience!

– Bardzo seksownie! – Nathan postanowił jej przytakiwać. Sprawy szły znacznie lepiej, niż mógł się spodziewać.

Kobieta przestała narzekać i dała barmanowi znak, żeby jej polał.

– Więc co mi opowiesz, podporuczniku? Czekaj, sama zgadnę. Jutro wylatujesz, prawda?

– Coś w tym stylu.

– Więc to może być twoja ostatnia noc na Ziemi. – Zlustrowała Nathana od stóp do głów.

– Niewykluczone.

– W takim razie, podporuczniku, to twój szczęśliwy wieczór – oznajmiła, po czym osuszyła zawartość kieliszka. – Muszę się odegrać na panu wazeliniarzu, a ty chyba jesteś odpowiednim facetem. – Jej wyraz twarzy zmienił się z rozzłoszczonego na uwodzicielski. – Dasz radę znaleźć dla nas bardziej odosobnione miejsce? – zamruczała cicho, przeczesując mu włosy.

– Oczywiście – odpowiedział z szerokim uśmiechem.

*

– Ci, którzy dążą do rozbudowy floty, aby lepiej chronić Ziemię, sami się proszą o spełnienie swoich największych obaw! Jeżeli Jungowie uznają nas za zagrożenie, bez wątpienia zareagują, nim będzie dla nich za późno! – obwieścił senator, podkreślając swoje słowa uderzeniem pięścią w pulpit. – Czy powinniśmy przeznaczać środki na obronę? Tak! Czy powinniśmy utrzymywać na orbicie okręty wojenne? Oczywiście! Ale nie należy wyposażać ich w silniki do podróży nadświetlnych, bo tego właśnie obawiają się Jungowie. Boją się wroga zdolnego z zaskoczenia zaatakować ich światy! Musimy powstrzymać ten szalony wyścig zbrojeń! Musimy nawiązać pokojowy dialog z jungiańskimi przywódcami, aby zapewnić bezpieczeństwo nie tylko Ziemi, ale i całemu Układowi Słonecznemu! Naprawdę uważam, że jeśli władze Jungów zrozumieją, iż zależy nam jedynie na rozbudowie własnego świata i pokojowej koegzystencji z innymi zamieszkanymi przez ludzi układami centralnymi, nie będą widzieć powodu do agresji!

Senator po raz ostatni zrobił pauzę i popatrzył na żonę. Czekał na spojrzenie pełne bezwarunkowego wsparcia, jakim zawsze go obdarzała – i otrzymał dokładnie to, na co liczył.

– Potrzebujemy rozsądnego, trzeźwo myślącego przywódcy, a nie człowieka, który będzie napędzał spiralę strachu. Potrzebujemy przywódcy, który na pierwszym miejscu postawi potrzeby tego narodu i tego świata. Potrzebujemy człowieka, który skupi się na odbudowie naszego kraju i naszej planety, a nie na tym, co robią inni.

*

W niewielkim pokoiku Nathan skończył wsuwać koszulę do spodni i włożył marynarkę. Jego spojrzenie spoczęło na odbiciu kobiety w lustrzanych płytkach nad minibarem. Właśnie ubierała swoje idealne ciało w wieczorową suknię. Wiedziała, że ją obserwuje, ale nie miała nic przeciwko temu.

– Pomożesz mi zapiąć suwak? – spytała.

Nathan podszedł, a ona odwróciła się do niego plecami.

– Wolałbym znów cię rozebrać – mruknął, zapinając suknię.

– Spokojnie, podporuczniku – powiedziała figlarnym tonem i odwróciła się. – Chyba już wyrównałam rachunki z tamtym ćwokiem. Poza tym czy nie powinniśmy wrócić, zanim senator dokończy przemówienie?

Ruszyła w kierunku drzwi. Nathan odprowadził ją wzrokiem, podziwiając jej sylwetkę, kiedy nagle coś sobie uświadomił.

– Czekaj, nawet nie zapytałem cię o imię.

W rzeczywistości mało go ono obchodziło, po prostu chciał być uprzejmy.

– Och, to słodkie z twojej strony, ale myślę, że imiona nie są tu potrzebne. – Zachichotała i przystanęła z dłonią na klamce. – Powiedzmy, że spełniam swój patriotyczny obowiązek wobec naszych chłopców w mundurach. – Posłała mu przebiegły uśmiech, otworzyła drzwi i wyszła.

Z zewnątrz Nathan słyszał, jak ojciec kończy przemówienie.

– I właśnie dlatego postanowiłem, że przyszedł czas, abym ubiegał się o urząd prezydenta Unii Północnoamerykańskiej!

Na te słowa tłum oszalał z podekscytowania. Nathan tylko przewrócił oczami.

– Chyba jaja sobie robisz.

*

– Nathan, skarbie – zawołała jego matka i dołączyła do niego przy barze. Zdążył opróżnić pół butelki i zamierzał jak najszybciej dokończyć to, co zaczął.

– Cześć, mamo – powitał ją, siląc się na szczery ton.

– Wiedziałam, że przyjdziesz. – Cmoknęła go w policzek. – Mam nadzieję, że nie ominęło cię przemówienie ojca.

– Niestety nie – mruknął i sięg­nął po butelkę.

– Och, odłóż to, Nathanie – skarciła go. – Wiesz, jaki ojciec ma stosunek do alkoholu. – Wzięła z baru cukierek i wręczyła synowi. – Proszę, kochanie, poczęstuj się miętówką.

Cofnęła się o krok, aby mu się przyjrzeć.

– Och, Nathan, muszę przyznać, że bardzo przystojnie wyglądasz w galowym mundurze. Ale czy musiałeś go włożyć akurat tego wieczoru? Wiesz, co ojciec myśli o flocie.

– Dzień Założycieli to święto patriotyczne, mamo. I, jak widzisz, nie tylko ja przyszedłem w mundurze – powiedział, wskazując tłum.

– Wiem, kochanie. Ale jesteś jedynym członkiem rodziny Scottów, który pojawił się w stroju wojskowym. A teraz chodź, skarbie. – Poprawiła mu krawat. – Postarajmy się dobrze wypaść przed kamerami.

„Czemu kobiety w tej rodzinie zawsze poprawiają mi krawat?” – pomyślał.

Podróż przez tłum była równie nieprzyjemna, jak ją zapamiętał z ostatniej kampanii ojca. Niekończący się strumień „tak, proszę pani” i „oczywiście, proszę pana” oraz wysłuchiwanie tekstów o synach w jego wieku i córkach, które powinien poznać. Z tą różnicą, że dziś każdy stary pierdziel czuł się zobligowany do opowiedzenia o czasach, kiedy służył w wojsku. Oczywiście Nathan wykręcał się z gracją, jakiej nauczył go ojciec, ale cała ta szopka wydawała mu się pretensjonalna i bezcelowa. Żałował, że nie zdążył osuszyć butelki, zanim znalazła go matka. Teraz mógł zająć myśli tylko wspomnieniem seksownej, zgrabnej brunetki zakładającej z powrotem suknię.

Ale wtedy zauważył ojca, który rozmawiał z innymi politykami ze swojej partii. I dostrzegł rozczarowanie w jego oczach, gdy zobaczył syna w mundurze, posłusznie podążającego za matką przez tłum. Ojciec zawsze tak na niego patrzył.

– Nathan! Tak bardzo się cieszę, że jesteś, synu! – wykrzyknął senator. Gdyby nie był politykiem, mógłby zostać aktorem.

– Jak zdrowie, sir? – zapytał Nathan po wojskowemu.

– Daj spokój z tym „sir” – obruszył się ojciec i rozłożył ręce. – Przytul swojego staruszka!

Objął Nathana w serdecznym uścisku, a potem – co było do przewidzenia – bez wahania obrócił ich obu w stronę aparatu. Pstryknęła migawka, a zdjęcie z pewnością już po kilku sekundach ukazało się w każdym zakątku sieci. Nathan nie powinien być zaskoczony, że ojciec obrócił irytującą sytuację na swoją korzyść. Odsłonił zęby w uśmiechu i przez moment pozował nienaturalnie, aby fotografowie i operatorzy kamer mogli się nasycić tym widokiem. Nie znosił tego aspektu życia ojca. A jeszcze bardziej irytowało go, że odruchowo i bezrefleksyjnie zaczął odgrywać swoją rolę w przedstawieniu. Wiedział, że za tym zdecydowanie nie będzie tęsknił.

– Senatorze Scott! – zawołał jeden z reporterów, przekrzykując gwar. – Jakie ma pan odczucia co do służby wojskowej swojego syna, biorąc pod uwagę, że jest pan przeciwny ZSO?

Nathan ukradkiem zerknął na ojca. Wiedział, że stary szybko rozbroi tę minę.

– Jestem tak dumny, jak tylko dumny może być ojciec! – zapewnił senator z takim przekonaniem, że Nathan niemal sam w to uwierzył. – Jaki ojciec nie cieszyłby się, że jego syn ma odwagę i hart ducha, aby walczyć o idee, w które wierzy? – Senator odwrócił się w kierunku pytającego i, co ważniejsze, jego kamerzysty. – Przy okazji chciałbym zaznaczyć, że nie jestem wcale przeciwny Ziemskim Siłom Obronnym. Po prostu chcę ograniczyć dostęp do technologii nadświetlnej, aby nie prowokować dynastii Jung. Czeka nas długa odbudowa naszej własnej cywilizacji, zanim zaczniemy marzyć o ponownym kolonizowaniu obcych światów.

„Idealnie to rozegrał, jak zawsze” – pomyślał Nathan.

– Podporuczniku Scott – zawołał inny reporter, zaskakując Nathana – co pan myśli o stanowisku pańskiego ojca wobec wojska?

Pytanie stanowiło przesadne uproszczenie bardzo skomplikowanej kwestii – ale to było bez znaczenia dla Nathana, który powiedział pierwsze, co mu przyszło do głowy:

– Tato służy ludziom po swojemu, a ja po swojemu.

Odwrócił się od kamer, aby wrócić na bezpieczniejszy grunt, zostawiając ojca sam na sam z reporterami. Nie wątpił, że ten ułagodzi ich kilkoma chwytliwymi frazesami.

*

– Jezu, Nathan – wykrzyknął ojciec, podążając za synem do gabinetu w obstawie ochroniarza, który zamknął za nimi drzwi. – Widzę, że nadal mówisz, co ci ślina na język przyniesie.

– I tak ich nie obchodzi, co uważam.

– Ależ tak. Obchodzi ich każde słowo, każda sylaba, każde zachowanie. Cholera, obecnie analizują nawet mowę ciała. Wszystko może mieć wpływ na opinię wyborców.

– Ostatnim razem się tym nie przejmowałeś. – Nathan poluzował krawat i usiadł na kanapie.

– Podczas poprzedniej kampanii miałeś piętnaście lat, więc naprawdę mieli gdzieś, co sobie myślisz – wyjaśnił senator, chodząc nerwowo po pomieszczeniu. – Poza tym wówczas startowałem tylko do senatu, a nie w wyborach prezydenckich najbardziej wpływowego narodu na tej planecie. Cholera, przecież ostatni trzej prezydenci Unii zostali później wybrani na przywódców Zjednoczonej Republiki Ziemi. Ktoś musi bezpiecznie wprowadzić nasz świat w następne stulecie. Jeśli wygram te wybory, w ciągu roku prawie na pewno zasiądę w Genewie. A wtedy będę mógł naprawdę zadbać o nasze bezpieczeństwo.

Z jakiegoś powodu wspomnienie anonimowego szybkiego numerka przestało dawać Nathanowi pociechę. „Naprawdę trzeba było się dowiedzieć, jak ma na imię”. Nagle poczuł, że musi się bronić.

– Od kiedy masz ambicje, żeby zostać prezydentem? Zawsze powtarzałeś, że najważniejsze decyzje zapadają na poziomie Kongresu.

– Mówiłem w życiu różne rzeczy, synu. Nie zawsze miałem rację.

Nathan zdziwił się. Nie przypominał sobie, żeby ojciec kiedykolwiek tak łatwo przyznał się do błędu.

– Jednak sytuacja zmieniła się dramatycznie, odkąd poznaliśmy realia panujące w centralnych układach – kontynuował. – Jungowie stanowią realne zagrożenie, a przeciętny zjadacz chleba nie traktuje tego poważnie, bo wróg znajduje się dwadzieścia lat świetlnych od nas! – Senator przystanął i oparł się o biurko, spoglądając na syna. – Rozwój technologiczny był w ostatnim stuleciu tak szybki, że ludzie nie potrafią jeszcze myśleć w kategoriach lat świetlnych. Dla nich to wciąż niemożliwie daleko.

– Ale skoro rozumiesz, że Jungowie stanowią zagrożenie, czemu jesteś przeciwny rozwojowi floty? Myślałem, że kto jak kto, ale ty na pewno nas wesprzesz. Cholera, przecież w moim w wieku zrobiłbyś wszystko, żebyśmy mieli flotę.

– Tak jak mówiłem, sytuacja uległa zmianie – powtórzył ojciec. Nathan jak zwykle wykazywał się krótkowzrocznością. Dayton Scott dawno dostrzegł u syna tę wadę. To nie tak, że Nate nie potrafił spojrzeć na sprawy z szerszej perspektywy, tylko zwyczajnie nie zadawał sobie trudu, aby to zrobić.

– Co się niby zmieniło? – dopytywał Nathan. – Co się zmieniło tak bardzo, żebyś prawie z dnia na dzień zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni?

Ojciec nabrał powietrza i wypuścił je powoli. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Jego syn miał rację. W ciągu ostatnich czterech lat kompletnie zmienił stanowisko w sprawie rozbudowy Ziemskich Sił Obronnych, co stworzyło między nimi ogromną przepaść. Ironia polegała na tym, że jego prawdziwe przekonania pozostały takie same, jednak senator był zmuszony zmienić publiczne stanowisko. Gorąco prag­nął sprawić, aby syn to zrozumiał, nie wyjawiając jednocześnie prawdy.

– To skomplikowane – powiedział wreszcie zrezygnowanym tonem.

Nathan najchętniej drążyłby dalej, ale wiedział, że „to skomplikowane” oznacza, że ojciec albo nie chce, albo nie może powiedzieć więcej.

– Nie łudzę się, że kiedykolwiek dogadamy się w tej sprawie – przyznał senator. – Po prostu zrób coś dla mnie, synu. Przynajmniej do wyborów powstrzymaj się przy ludziach od takich komentarzy, dobrze?

Jak na zawołanie do gabinetu weszła matka Nathana, kończąc dyskusję.

– Tu jesteś! – powiedziała do męża i dopiero wtedy zauważyła Nathana siedzącego na sofie. – Och, Nate, skarbie, nie widziałam cię. – Pocałowała męża w policzek. Najwyraźniej dostrzegła panujące między nimi napięcie. – Przerwałam wam? – zapytała, choć doskonale znała odpowiedź. Przez lata nabrała wprawy we wchodzeniu do pomieszczenia w odpowiednim momencie, aby przerwać kłótnię. Choć wydawało się to niemożliwe, Nathan był pewien, że matka robi to specjalnie.

– Bez obaw, sir, będę grzeczny – zapewnił ojca, wstając z sofy.

– Nathan – ofuknęła go matka za wojskowy ton.

– Zresztą to i tak bez znaczenia. Jutro rano mam się zgłosić do służby na pokładzie „Niezawodnego”, który za kilka dni odlatuje na patrol graniczny po Obłoku Oorta. – Nathan pocałował mamę w policzek i uścis­nął ją delikatnie, żeby nie zmiąć jej ubrania na wypadek, gdyby później robiono jej zdjęcia. – Prasa nie będzie miała do mnie dostępu przez co najmniej kilka lat. Nie popsuję ci wyborów – obiecał ojcu, wyciągając ku niemu dłoń. – Powodzenia, sir.

Najdziwniejsze, że tym razem mówił zupełnie szczerze.

– Dziękuję, synu.

Ojciec uścisnął mu rękę, a drugą dłoń położył Nathanowi na ramieniu. Pomimo dzielących ich różnic senator darzył swoje najmłodsze dziecko głęboką miłością i był z niego bardziej dumny, niż Nathan mógł podejrzewać. I choć nie dawał tego po sobie poznać, wiadomość o rychłym odlocie syna na względnie niebezpieczny patrol zszokowała go i zmartwiła.

– Spokojnego lotu, podporuczniku.

Teraz to Nathan był w szoku. Ojciec po raz pierwszy zwrócił się do niego z użyciem stopnia. Można by pomyśleć, że wreszcie zaakceptował decyzję Nathana o zaciągnięciu się do służby.

– Postaram się utrzymywać z wami kontakt – obiecał i odwrócił się do wyjścia.

– Bardzo bym prosił – wymamrotał senator, bardziej do siebie samego niż do syna.

Po wyjściu Nathana Dayton i jego żona milczeli przez ponad minutę.

– Musisz coś zrobić – odezwała się wreszcie pani Scott. – Nie wolno ci pozwolić, żeby tam poleciał. Możemy go już nigdy nie zobaczyć – dodała z obawą w głosie.

– Postaram się, kochanie – zapewnił senator, obejmując ją. – Postaram się.

*

Nathan stał na skraju podjazdu, czekając na auto, które miało zabrać go na lotnisko, skąd odlatywał prom do akademii. Impreza trwała w najlepsze, a orkiestra grała z jeszcze większą werwą niż wcześniej. Mógł zostać dłużej, może nawet znów by mu się poszczęściło. Ale po wielkim oświadczeniu ojca wolał nie rzucać się w oczy.

Wychował się w politycznie aktywnej rodzinie i już lata temu stwierdził, że ma dość. To był jeden z powodów dołączenia do floty. Chciał uciec tak daleko, jak to tylko możliwe.

Zresztą niewiele innych opcji do niego przemawiało. Dzięki swojemu wykształceniu – studiował historię Ziemi przed epidemią – mógłby nie najgorzej żyć jako wykładowca, gdyby zdecydował się na doktorat. Jednak mimo wszystko pozostawałby pod czujnym okiem mediów jako syn senatora Daytona Scotta. Najzwyczajniej w świecie nie wyobrażał sobie takiego życia.

Jego siostry zrobiły karierę, a później powychodziły za mąż i zaczęły wyciskać z siebie dzieci, aby pomóc liczbie populacji wrócić do poziomów industrialnych. Lecz Nathan miał dość szkoły, dość rodziny i zdecydowanie dość polityki. A gdyby został na Ziemi na dłużej, koniec końców pewnie sam skończyłby jako polityk.

Prawda była taka, że potrzebował zmiany otoczenia, najlepiej drastycznej. Kiedyś służba wojskowa nawet nie przeszłaby mu przez myśl, ale później perspektywa dołączenia do floty, życia w kosmosie i wracania na Ziemię raz na kilka lat wydała się kusząca. Wystarczająco atrakcyjna, aby pewnego wieczoru, lekko podpity, poszedł z kolegami do punktu werbunkowego i zobowiązał się oddać krajowi dziesięć lat życia, nawet jeśli wiązało się to ze spędzeniem kolejnych czterech lat w szkole wojskowej, zanim opuści planetę.

Szkolenie w akademii szybko minęło, a co więcej, okazało się o wiele ciekawsze niż studia. Trening fizycz­ny i bojowy sprawił Nathanowi sporo frajdy. Nigdy nie uważał się za sportowca, ale radził sobie lepiej, niż mógłby przypuszczać. Nigdy też nie widział w sobie „superżołnierza”, a jednak nie odstawał od pozostałych kadetów.

Najwięcej kłopotu sprawiały mu symulacje. Z początku chodziło w nich po prostu o zyskanie wprawy i wtedy potrafił naprawdę zabłysnąć. Jednak kiedy sprawdzano umiejętność podejmowania decyzji, czuł się niepewnie i trochę nie na miejscu jako dowódca. W kilku symulacjach nie zdołał zareagować dostatecznie szybko, żeby uniknąć katastrofalnych skutków.

Mimo wszystko zdał egzaminy z symulacji dowódczych. Jego współlokator często żartował, że przebrnął przez testy tylko dlatego, że nie opuszczało go szczęście. Nathan miał świadomość, że w docinkach kolegi jest trochę prawdy.

Wreszcie ukończył akademię jako nawigator i pilot. Nie mógł się doczekać przydziału na „Niezawodnego”. Był to najstarszy krążownik floty i choć nigdy nie oddał strzału poza ćwiczeniami, odbył kilka lotów patrolowych i był użytkowany od ponad dekady. Przy załodze liczącej ponad trzysta osób Nathan stałby się po prostu kolejnym nazwiskiem na liście, prawdopodobnie jako rezerwowy pilot albo nawigator na najmniej lubianej ze zmian. I nawet by tego chciał.

– Proszę, proszę – za plecami usłyszał głos brata. – Syn marnotrawny, podporucznik Scott, wrócił do domu, żeby znów siać zamęt.

Eli był starszy o dwanaście lat. Nigdy się nie dogadywali.

– Cześć, Eli. – Nathan uważał na słowa, próbując sobie przypomnieć choć jeden raz, kiedy ich spotkanie nie skończyło się źle. – Co ostatnio porabiasz?

Spróbował zwykłej rozmowy o niczym, w nadziei, że samochód przyjedzie, zanim konwersacja przerodzi się w kłótnię.

– Zabawne, że pytasz, Nathanie. Powinienem spędzać czas z żoną i dziećmi, świętując Dzień Założycieli. A zamiast tego prawie godzinę zajęło mi przekupienie fotografa, żeby skasował dość sugestywne zdjęcia ciebie i tej zdziry, którą dziś posuwałeś.

– Dalej pilnujesz wizerunku medialnego taty?

Gdy tylko te słowa opuściły jego usta, Nathan zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Eli zawsze prag­nął iść w ślady ojca. Niestety, w przeciwieństwie do brata nie odziedziczył po nim uroku osobistego, niezbędnego w życiu polityka, przez co najstarszemu synowi senatora pozostawało uganiać się za ojcem i gasić pożary. Dla Eliego była to gorzka pigułka do przełknięcia, a Nathan sądził, że właśnie to stanowiło źródło konfliktu między nimi.

– Przynajmniej nie próbuję go zniszczyć – warknął oskarżycielsko Eli. – Kim ona była?

– Nie twój zasrany interes.

Eli rozzłościł się.

– Po co w ogóle przyjeżdżałeś, Nate?

– Zaprosili mnie.

„Hmm, sarkazm, kolejny kiepski pomysł” – pomyślał.

– Widzę, że nadal lubisz sprawiać kłopoty.

– Lepsze to, niż włazić ojcu w dupę – odpowiedział Nathan rzeczowym tonem. Kłótnia już się zaczęła, więc stwierdził, że nie ma sensu się hamować.

– Myślałem, że w akademii oduczą cię nawyku szkodzenia.

– Zabawne, że ten nawyk ujawnia się tylko w towarzystwie rodziny.

– Więc może zrobisz nam tę przysługę i będziesz trzymał się z daleka? Albo chociaż zachowuj się jak człowiek do dnia wyborów. Zdołasz poświęcić się tak dla rodziny?

Nathan miał ochotę powiedzieć coś więcej. Znacznie więcej. Prawdę mówiąc, miał wielką chęć rąbnąć Eliego w tę jego arogancką gębę. Jednak wszędzie były kamery, a auto, które miało go raz na zawsze zabrać z tego cyrku, właśnie wjechało na długi, kręty podjazd.

Nathan podszedł do brata, przysunął twarz do jego twarzy i posłał mu nieruchome, lodowate spojrzenie, jakiego nauczył się, stojąc na baczność podczas inspekcji w akademii. Zaskoczony Eli przez chwilę nie wiedział, czego się spodziewać. Nigdy nie widział w oczach Nathana takiej surowości.

Tymczasem Nathan uścisnął bratu rękę.

– Pozdrów ode mnie żonę i dzieci.

Puścił dłoń Eliego i objął go w czymś, co dla postronnych wyglądało jak braterski uścisk. Eli z niedowierzaniem zwiesił ręce wzdłuż tułowia, gdy Nathan szepnął mu na ucho:

– Na razie, dupku.

Puścił nadal wstrząśniętego brata i odsunął się, by na odchodnym uśmiechnąć się jeszcze i pomachać do obiektywów. A potem odwrócił się i wsiadł na tylne siedzenie auta, które właśnie zatrzymało się tuż obok.

„Już nigdy nie będę musiał odgrywać tej szopki”.

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10