Teksas w kwiatki - Danuta Dygała - ebook

Teksas w kwiatki ebook

Danuta Dygała

0,0

Opis

„Teksas w kwiatki” to opowieść oparta o realia przełomu lat 60-tych i 70-tych. Nie jest jednak opisem konkretnie zaistniałych zdarzeń. Stara się zarejestrować relacje między różnymi osobami charakterystyczne dla określonych środowisk a także indywidualny sposób widzenia świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Danuta Kuncewicz — Dygała

Teksas w kwiatki

© Danuta Kuncewicz — Dygała, 2016

„Teksas w kwiatki” to opowieść oparta o realia przełomu lat 60-tych i 70-tych. Nie jest jednak opisem konkretnie zaistniałych zdarzeń. Stara się zarejestrować relacje między różnymi osobami charakterystyczne dla określonych środowisk a także indywidualny sposób widzenia świata.

ISBN 978-83-8104-340-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

Cisza wypełniała przestrzeń. Przyjazna, opiekuńcza, przytulna. Czasem nieszczelna.

— To mgła niepamięci — pomyślała nagle.

Ze zdziwieniem zarejestrowała tę myśl i wówczas usłyszała niewyraźne dźwięki. Szuranie, szum, zgrzyt. Nie widziała nic. Słyszała. Jednym tylko zmysłem zaczęła postrzegać zewnętrzność, która na razie nie przynosiła jej zagrożenia.

Właśnie tak pomyślała:

— Na razie nie czuję zagrożenia.

A potem myśl ta rozmyła się. Na granicy postrzegania pojawiły się niejasne zarysy, kontury barwnych plam, pulsujących cieniem przypomnienia bólu, niepokoju, strachu. Bezgłośnie poruszyła wargami. Usiłowała unieść ręce.

— Nie drgnęły — pomyślała ze zdziwieniem.

Z powolnego zapadania się z powrotem w nicość wyrwały ja głosy: natarczywe, ale stonowane, napływające jakby z oddali, niepowodujące odruchu wrogości. W blasku jarzeniowego światła pochylały się nad nią białe postacie.

— To nie są anioły — pomyślała, zanim zorientowała się, że myśl o aniołach i tak nie budzi w niej żadnych skojarzeń. Spoza rzęs rzucane spojrzenia przynosiły informacje chaotyczne, bezładne, niespójne obrazy.

— Pani Tereso! Pani Tereso! — usłyszała wyraźnie i chociaż nie wiedziała, kto mówi i do kogo, miała wrażenie, że identyfikuje postacie, a i otoczenie nie sprawiało wrażenia próżni kosmicznej.

— Jestem w szpitalu — uświadomiła sobie. — Ten biały rozczłonkowany kokon to gips i bandaże.

Zmęczona wysiłkiem odgrodziła się od natarczywości dźwięków i kształtów, zaciskając szczelnie powieki. Pogrążyła się w wygodnej nieczułości.

Ocknęła się, ale, zdając sobie sprawę z upływu czasu, nie potrafiła określić, jak długo była poza granicami świadomości. Może minuty, godziny, dni … Usiłowała otworzyć oczy i poruszyć wargami.

— Panie doktorze — zawołała pielęgniarka. — Pacjentka odzyskuje przytomność.

Spojrzała spod wpół przymkniętych powiek. Nieoczekiwanie, z pełną świadomością, odnalazła zewnętrzne realia: białe ściany, charakterystyczne łóżka, szpitalne monitory, kroplówki, dziwne przewody jak mechaniczne węże oplatające jej ręce.

— Gdzie jestem? Dlaczego mnie więzicie? — spytała. — Torturujecie mnie? — Głos jej zabrzmiał jak skrzypienie zardzewiałych zawiasów. Towarzyszył mu dojmujący ból spieczonego gardła.

— Jest pani w szpitalu. Nikt tu nie stosuje tortur. Znaleziono panią na peryferiach naszego miasteczka. Powiadomiono Pogotowie. I tak znalazła się pani u nas. Diagnoza lekarza z Pogotowia potwierdziła się: pękniecie podstawy czaszki, potłuczenie żeber, naruszenie kości piszczelowej lewej nogi, uszkodzenie lewego nadgarstka. Kurujemy panią od trzech tygodni.

Spojrzała na otaczające ją postacie z niedowierzaniem.

— Szpital? Złamania?

Miała wrażenie, że ogląda jakiś filmklasy B i widzi scenę kręconą w sali szpitalnej. Przyjrzała się uważniej ludziom przy jej łóżku. Postanowiła wytypować najważniejszą osobę.

— Ten łysiejący blondyn z pewnością gra rolę ordynatora — oceniła w myślach.

— Nazywam się Adam Jarosz i jestem ordynatorem chirurgii — bezwiednie potwierdził jej przypuszczenie właśnie ten mężczyzna. — Zapewniam, iż stan pani jest stabilny, a najważniejsze jest wyjście ze śpiączki. Podejrzewam jednak, że w tym wypadku nasza kuracja była tylko czynnikiem wspomagającym. Ma pani silny organizm i równie silną osobowość, która przebija się nawet z głębi podświadomości.

Cały czas miała wrażenie, że irracjonalnie weszła w środek fabuły sensacyjnego filmu.

— A może to nowy reality show? — pomyślała i postanowiła sprostać sytuacji.

— Tak, tak, mam zdecydowany charakter — powiedziała — i jeśli rozbieraliście mnie na wizji, to będziemy rozmawiać przez adwokata — mówienie sprawiało jej już mniejszą trudność, nawilżone śliną gardło nie zareagowało ostrym bólem.

Dostrzegła popłoch na twarzach pielęgniarek.

— Ona majaczy — powiedziały niemal równocześnie.

— Ejże — ordynator skierował uważne spojrzenie w stronę pacjentki.

— Bierze nas pani pewnie za wytwory swojej wyobraźni. Oświadczam więc, że jesteśmy w Bolesławiu, w powiatowym szpitalu, na oddziale chirurgicznym. Była pani cały czas w stanie śpiączki pourazowej. Problemem jest brak dokumentów, nie mamy więc danych osobowych potwierdzających np. pani ubezpieczenie. Próbowaliśmy nawiązać z panią kontakt. Niestety, bezowocnie. Zareagowała pani jedynie w pewnym momencie na imię Teresa. Może teraz przedstawi się nam pani i powie coś o sobie.

Poczuła konsternację. — Coś o sobie? — pomyślała i ogarnął ją niepokój.

— Co ja o sobie wiem? Kim jestem? Jak stałam się niezidentyfikowaną ofiarą wypadku?

— Niczego nie powiem.

— Dlaczego? — zdziwienie ordynatora nie zawierało wrogiego podtekstu.

— Po prostu nic nie pamiętam. Nie wiem, kim jestem i dlaczego mam obrażenia. Nie potrafię… — poczuła ogarniającą falę paniki. Opanowały ją emocje, zapierające dech w piersiach.

Monitory zaczęły alarmować, a ona patrzyła na postacie krążące wokół niej, na ich coraz bardziej rozmywające się sylwetki. Powoli zapadała się w nicość.

Gdy znów otworzyła oczy, spostrzegła jasność poranka wypełnionego odgłosami krzątaniny, skojarzonej po chwili namysłu z niedawną informacją o tym, że znajduje się w szpitalu. Na krześle, obok jej łóżka, siedziała dziewczyna, raczej młoda kobieta, o miłej powierzchowności, z szarymi, świetlistymi oczyma. Smukłymi, zadbanymi dłońmi jakby bezwiednie wygładzała pościel na brzegu szpitalnego łóżka.

— Kim pani jest? — spytała pacjentka, nie usiłując nawet snuć domysłów.

— Witam! Mam na imię Magda i jestem psychologiem. Wezwano mnie na konsultacje. Porozmawia pani ze mną, Tereso?

— Jestem… Teresa…?

— Nazwijmy panią w ten sposób, mniej lub bardziej umownie.

— Nie czuję chyba związku z tym imieniem. Jest ono w tej chwili dla mnie pustym dźwiękiem. Jeżeli jednak nie ma alternatywy, myślę, że można tak się do mnie zwracać.

— Proponuję bardziej bezpośrednią formę: mówmy sobie po imieniu — Magda starała się wprowadzić nieco luzu.

— Nie zależy mi na formie...chyba bez… pani… będzie lepiej..

— Ok, co pamiętasz?

— Nic, kompletnie nic, czarna dziura.

— No, nie...Może inaczej. Poproszę o cokolwiek. Zacznijmy od tego, co aktualne. Leżysz na chirurgii po operacji. Miałaś poważne obrażenia. Potem zostaniesz przeniesiona na oddział rehabilitacji neurologicznej, a lekarze zapewniają, że twoja pełna sprawność fizyczna to tylko kwestia czasu, nie powinno być nawet widocznych blizn powypadkowych.

— A ból? Nadal cierpię. Boję się każdego ruchu.

— Zmniejszają ci już dawki środków antybólowych, jest więc naprawdę zdecydowanie lepiej. Ordynator zapewnia, że nie ma żadnych powikłań. Twoje cierpienie to bardziej sprawa psychiki. Jeśli przestaniesz się bać bólu, na pewno poczujesz się lepiej. Popatrz, już ci zdjęto gips. Zaufaj mi, spróbuj unieść ręce, porusz palcami, choć troszeczkę zegnij nogi.

— Jestem Teresą — powiedziała do siebie w myślach — niech będzie. Poradzę sobie z bólem i sprawdzę, na ile mogę się poruszać.

Pacjentka usiłowała podnieść się. Niekoniecznie wstać. Usiąść chociażby. Wyobrażenie sobie ruchu przyszło bez trudności. Zwiotczałe mięśnie odmawiały jednak posłuchu. Mimo wszystko uwierzyła, że umiejętność poruszania się to tylko kwestia czasu, ćwiczeń i samozaparcia. Palce zginały się swobodnie, nadgarstki miała sprawne, gorzej było z uruchomieniem całych kończyn. Odważyła się na więcej, niż zaproponowała jej Magda — powoli, na chwilę, uniosła głowę. Nie zabolało. Co więcej, przyszło to jej bez spodziewanego trudu. Powtórzyła tę czynność kilkakrotnie.

— Brawo! — wręcz krzyknęła Magda. — Przed nami świetlana przyszłość. Ale przy mnie nie popisuj się sprawnością. Zaraz przyjdzie rehabilitant i poprowadzi ćwiczenia. Ja chciałam ci tylko pomóc zrozumieć, jak wiele może zależeć od ciebie. Jesteś świetna.

— Naprawdę? — ucieszyła się Teresa. — Odnajdę siebie? Będę wiedziała, kim jestem? Skąd i dokąd zmierzałam?

— Nie tak od razu. Ale wierzę, że uda się to szybciej, niż nam się teraz wydaje. Dziś doszłyśmy do pewnych ustaleń: akceptujesz imię Teresa, które jest na pewno związane z tobą, przeszłaś pomyślnie kilka zabiegów chirurgicznych, chcesz szybko powrócić do pełnej sprawności fizycznej i...chyba mnie polubiłaś. Jak na pierwsze spotkanie to spory mój sukces. Twój zresztą — też.

Teresa usłyszała jeszcze sympatycznie brzmiące — bye, bye — i, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zobaczyła sylwetkę oddalającej się postaci. Przymknęła oczy, nie chcąc patrzeć na codzienną szpitalną krzątaninę, która stała się ostatnio cząstką jej życia. Rutynowe zabiegi znosiła ze stoickim spokojem jako rzecz wprawdzie uciążliwą, lecz nieuniknioną. Po rozmowie z Magdą mimowolnie zaczęła myśleć o sobie. Ze zdziwieniem stwierdziła, iż ma wrażenie nie tyle rozdwojenia jaźni, co pozostawania w roli obserwatora, który równocześnie bierze udział w jakichś bliżej niesprecyzowanych wydarzeniach, widzianych fragmentarycznie. Miała też poczucie istnienia jakiegoś niewyraźnego dramatycznego podtekstu.

Pogrążyła się w półśnie, a może w jakimś szczególnym transie wywołanym napływającymi wspomnieniami.

Najpierw zamajaczyły niewyraźne kontury dwóch postaci. Potem obraz urealnił się. Pojawiły się barwy i dźwięki. Zdawało się jej, że widzi siebie w sytuacji niedwuznacznej. Mężczyzna, leżący obok niej na nieco zdezelowanej kanapie, powoli rozbierał ją. Rozpinał biustonosz, zsuwał go, delikatnie głaszcząc jej odkryte ramiona. Widziała tylko nagie męskie plecy, ciemne włosy, zarys młodzieńczej sylwetki. W swojej postawie dostrzegła akceptację i bierne przyzwolenie. Nagle usłyszała krzyk. Przejmujący, na wysokiej nucie. Zobaczyła też dziewczynę stojącą w szeroko otwartych drzwiach. Nie potrafiła dostrzec niczego więcej poza, porażoną niczym na obrazie Muncha, niemal bezcielesną, twarzą kobiecą.

Rozdział II

Gdy następnego dnia przyszła Magda, Teresa bez wahania postanowiła opowiedzieć ten swój niby–sen.

Magda zareagowała pytaniem: — Czy po wypadku choć raz przeglądałaś się w lustrze?

— Nie.. nie przyszło mi to na myśl… w ogóle nie zainteresowałam się, jak wyglądam. Wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonywały salowe. Nie mam kosmetyków, nie posiadam nawet własnej szczoteczki do zębów. Lusterka zresztą też. Ale teraz …teraz… uważam, że masz rację. Chcę zobaczyć przynajmniej swoją twarz.

Magda podała jej lusterko bez słowa komentarza. Teresa uważnie patrzyła na swoje odbicie.

Mam ciemne włosy, półdługie, do ramion. Są świetnie przystrzyżone, chodziłam więc do dobrego fryzjera. Oczy piwne, brwi właściwie wydepilowane. Rysy mojej twarzy są regularne. Karnację i cerę też mam niezłą. Jak na tak długi pobyt w szpitalu i brak makijażu, prezentuję się całkiem dobrze.

— A ile masz lat? — spytała Magda.

— Tego z lusterka nie da się wyczytać — roześmiała się Teresa. — No, może trochę — dodała po chwili. — Nie jestem nastolatką ani staruszką. Ale tak naprawdę nie wiem, w jakim jestem wieku.

— Lekarze oceniają twój wiek na mniej więcej czterdziestkę. Zgadzam się z ich opinią. A ty? Przecież widziałaś, jak twierdzisz, samą siebie.

— Lusterko pokazuje mi inną nieco twarz, niż mój sen–wspomnienie. Pamiętam twarz młodej dziewczyny. Teraz wyglądam znacznie starzej.

Magda zamyśliła się. Popatrzyła na Teresę z nagłym błyskiem zrozumienia.

— To przecież proste. Wspomnienie dotyczy wcześniejszego okresu twojego życia. Nie pamiętasz teraźniejszości. Sięgasz bezwiednie do przeszłości. Dość odległej zresztą. Dlaczego jednak wspominasz tę właśnie scenę? Może stanowi ona ważny moment w twoim życiu? Mam wrażenie, że nie fantazjujesz. Naprawdę przypomniałaś sobie konkretny fakt.

Po wyjściu Magdy Teresa zaczęła myśleć o scenie ze wspomnień, która, w miarę upływu czasu, niepokoiła ją coraz bardziej. Wiedziała, że musi spróbować przeanalizować te fakty, dopóki pamięć jej znów nie zawiedzie.

Prawdopodobnie działo się to ze dwadzieścia lat temu — stwierdziła, przypominając siebie samą ze snu–transu, o którym wiedziała, że jest echem wspomnienia sprzed lat, skrywanego dotychczas w podświadomości. — Ta postać, stojąca w otwartych drzwiach, to ktoś mi bliski, jej cierpienie odczuwam jak własne. Dlaczego?

Teresa skupiła się na przypominaniu sobie szczegółów, jak gdyby skanując w pamięci wielokrotne przybliżenie zapamiętanego obrazu. Nieco krępa sylwetka młodej dziewczyny, jasne włosy, bure oczy o spojrzeniu kojarzącym się z chmurą gradową. Ciemna futryna drzwi stanowiła pewne ramy, wyodrębniające dziewczynę z nieokreślonego tła. Nie dziewczynę, raczej młodą kobietę z piegowatym, zadartym nosem i wykrzywionymi grymasem ustami.

Znam ją na pewno, a przynajmniej kiedyś byłyśmy sobie bliskie — myślała z rozdrażnieniem Teresa.

I nagle błysk przypomnienia — Irena! Moja najlepsza kumpela ze studiów! Taka, co to zawsze na dobre i na złe! Ileż jej zawdzięczałam! Notatki z wykładów, przyjazne trwanie na giełdzie, kiedy przed samym wejściem na egzamin usiłowałam gorączkowo uzupełnić wiedzę lekturową, wspólne latanie za komisem z scs–u …

— Wzruszyła się. Równocześnie tak była przejęta faktem nierozpoznania przyjaciółki od razu, że całkiem zapomniała o innych elementach, przywołanej w pamięci, sytuacji. Ogarnęło ją poczucie winy. Przemożne, chyba niewspółmierne do sprawy.

Czy dlatego zaczęłam się dręczyć, że teraz nie pamiętałam, czy dlatego, że zapomniałam już kiedyś?

Zorientowała się, że nie jest w stanie sama rozproszyć tych wątpliwości. Po wieczornym obchodzie podano jej zwiększoną dawkę środków uspakajających, sądząc, że spotkanie z psychologiem rozdrażniło ją.

Zapadła w sen–koszmar. Uciekała w nim od długich cieni, posępnie i natrętnie chwytających ją w swoje objęcia, od łez, których smak czuła na spierzchniętych wargach, od załamanych rąk… Nogi jej ciążyły ołowiem. Z trudem odrywała je od spopielałej ziemi. Wyrywała się powojom, oplatającym poczerniałe kikuty niebotycznych drzew i tworzących między nimi monstrualną sieć. Biegła przed siebie, bez określonego celu. Słyszała pomruki burzy: to zbliżającej się, to oddalającej. Widziała wokół ponurą ciemność, czuła ją, słyszała. Wreszcie dotarła do jej kresu. Spostrzegła mgłę, mleczny opar unoszący się aż po coraz przyjaźniejszy jasny horyzont. Zatrzymała się, uspokojona wyciszonymi, przyjaznymi głosami docierającymi spoza obrębu jej snu.

Rozdział III

Na następnej sesji Magda zaproponowała zapisywanie rozmów na dyktafonie. Teresa nie miała obiekcji.

— Tak, tak, uważam to za doskonały pomysł.

Nagrywanie pomoże nam w uporządkowaniu wspomnień. Jeżeli nie będzie w nich chronologii, pozwoli też na uzupełnianie fragmentaryczności. Może się zdarzyć, że w którymś momencie zmienisz zdanie, wówczas natychmiast wyłączę dyktafon — dodała jeszcze Magda. — Ty decydujesz. Rozumiesz?

Zamyślona Teresa potakująco skinęła głową, jakby kwestia nagrywania rozmów nie stanowiła dla niej istotnego problemu. Widać było, że jest skoncentrowana na czymś innym.

Dla mnie sprawą nadrzędną jest odzyskanie tożsamości — powiedziała. Zaakceptuję więc każdy sposób, każdą metodę, nawet jeśli wspólnie poznamy niewygodną dla mnie prawdę. Nie czuję się typem przestępczym — zażartowała z nieco wisielczym humorem — ale może są w moim życiu wydarzenia trudne do zaakceptowania. Kto wie?

Nie obiecuj sobie jednak zbyt wiele — zastrzegła po namyśle. — Nie wiem, ile zdarzeń zdołam sobie przypomnieć. Nie jestem też pewna, czy to, co sobie przypomnę, zaistniało rzeczywiście, czy przedstawię ci wyłącznie twory mojej wyobraźni.

Każda ewentualność będzie stanowić dla mnie podstawę do poznania nie tylko twoich działań, ale także sposobu widzenia świata i ludzi — oświadczyła zdecydowanie Magda.

Dobrze, posłuchaj…

Teresa opowiedziała o swoim wczorajszym transie–koszmarze, skupiając uwagę na dokładnym opisie sytuacji. Nie pominęła jednak przeżywanych emocji i wniosków, do których usiłowała dojść. W trakcie tej opowieści Magda sporządziła zarys wywiadu. Wiedziała wprawdzie, że taśmę przesłucha jeszcze kilkakrotnie, zanim postawi pewne hipotezy, ale chciała teraz, na gorąco, poznać sposób interpretacji dokonywanej przez swoją pacjentkę i kolejność przedstawianych przez nią elementów przedstawionego obrazu. Teraz zaczęła stawiać pytania. Poprosiła równocześnie o uszczegółowienie, w miarę możliwości, wszystkich skojarzeń.

— Dlaczego utkwił ci w pamięci przede wszystkim obraz dziewczyny wchodzącej do pokoju?

— Chyba od razu byłam przekonana, że ją znałam.

— Mówisz: znałam?

— No, właśnie — znałam… kiedyś…

— Co pamiętasz?

— Coraz więcej...Tak...Mam wrażenie, że widziałyśmy się… wczoraj. Wiem, że to niemożliwe. Przypomina mi się sporo różnych szczegółów, trochę wyrywkowo, ale jednak…

— Proszę, opowiedz mi, co i jak pamiętasz.

— Irena, Irenka, dla najbliższych Renia. Moja studencka przyjaciółka, powierniczka, podpora duchowa. Bratnia dusza w potyczkach z formami staro-cerkiewno-słowiańskimi. Antystresowe Pogotowie Ratunkowe. Zawsze pogodna, uśmiechnięta, miła. Jedynaczka, z inteligenckimi, jeszcze lwowskimi, korzeniami. Mieszkała z rodzicami: ojcem — chirurgiem, matką — stomatologiem. Mieli dużą willę na Biskupinie.

— Zaraz, zaraz… Trochę to nieprofesjonalnie, ale muszę ci przerwać. Mamy już pierwszy trop. Biskupin to dzielnica Wrocławia. Prawda?

— Tak… — Teresę zaskoczyło to pytanie.

— No, widzisz! Dowiedziałyśmy się właśnie mimochodem, że studiowałaś we Wrocławiu, a informacją o scs–ie zasugerowałaś kierunek studiów. Czy obie byłyście na polonistyce?

— Owszem. Zaprzyjaźniłyśmy się od razu na pierwszym roku, a na trzecim, gdy straciłam akademik, zamieszkałam u niej. No, może nie tyle u niej, co w domu jej rodziców, oczywiście za ich całkowitą aprobatą.

— I jak? Zaaklimatyzowałaś się? Może były jakieś zgrzyty?

— Nie, w porządku. Byłyśmy z Renią jak papużki nierozłączki. Jej ojciec godzinami uczył nas grać w szachy, nie zważając, że w tej dziedzinie byłyśmy niewyuczalne, często podwoził nas na zajęcia, poznawał naszych kolejnych chłopaków.

— A matka?

— Też była w porządku. Nie… Nie cały czas… Po mniej więcej roku zaczęła robić aluzje do mojego powrotu do Akademika.

— Przecież straciłaś Akademik?

— Tylko na czas generalnego remontu.

— Mogłaś więc tam wrócić?

— Oczywiście, ale mieszkanie z Renią chroniło mnie przed depresją, chandrami, niedojadaniem. Dawało poczucie komfortu, nie tylko psychicznego.

— Ustawiłaś się więc życiowo.

— Nie, to nie tak. Nie w sensie materialnym. Płaciłam za pokój, a Renia spędzała znaczną część wakacji u mojej rodziny w Bieszczadach, Białowieży i na Mazurach.– Teresa przerwała na moment, jakby szukając najodpowiedniejszych określeń, po czym oświadczyła zdecydowanie. — W domu Reni panowała wspaniała atmosfera, szacunek międzypokoleniowy, życzliwość, trudna do określenia więź między domownikami. Czułam się tam jak w życiowej przystani.

— Nawet z niechętną ci matką?

— Nie było niechęci. Po prostu z upływem czasu pojawiło się mniej serdeczności z jej strony… jakiś dystans wobec… mnie. Nic oczywistego, pewien chłód, zresztą bardziej przeczuty, niż zauważalny. Renia twierdziła, że jestem przewrażliwiona, bo jej mama cały czas jednakowo życzliwie mnie traktuje.

— Może tak właśnie było?

— Niczego nie jestem pewna. To takie stare dzieje.

— Jak stare?

— Nie wiem… Jestem coraz bardziej przekonana, że od wielu lat nie utrzymuję kontaktów z Renią i nie pytaj mnie dlaczego, bo w tej chwili nie mam pojęcia.

— Dobrze. Zostawmy na razie tę sprawę.

— Czyli kończymy dziś naszą sesję.

— Jesteś wyczerpana?

— Nie… nie…

— To może jeszcze trochę powspominamy?

— Powspominamy?

— Tak. Interesuje mnie całość obrazu, przywoływanego przez twoją podświadomość. Nie znasz powodów przerażenia Reni. Wierzę ci. Ale chciałabym, żebyś wróciła do wspomnień i przedstawiła mi raz jeszcze całość przypominanej sytuacji.

— Poczekaj — Teresa zareagowała pewną dozą niepewności.

— Czujesz się zmęczona? — w głosie Magdy zadźwięczało poczucie winy.

— Nie o to chodzi. Chcę dalej opowiadać, ale muszę zastrzec, że moje wspomnienia przybierają formę stop klatek, są więc na pewno bardzo wyrywkowe. Niemniej jednak…

— Niemniej jednak powiedzą nam sporo o tobie sprzed lat, a to jest bardziej ważne, niż sama przypuszczasz.

— No więc… Nie, nie zaczyna się zdania od więc …?

— Jesteś polonistką i prawdopodobnie uczyłaś w szkole, skoro takie uwagi przychodzą ci na myśl.

— Możliwe, że masz rację — Teresa zgodziła się z tą sugestią. — Zauważyłam u siebie tendencje do pouczania, poprawiania. Wprawdzie ich dotychczas nie uzewnętrzniałam, ale czuję je.

— Zaraz, zaraz… — Magda przerwała tę dygresję. — Miałyśmy rozmawiać teraz o konkretnej sprawie.

— Tak jest generale! — Teresa żartobliwie usiłowała zasalutować, ale chwilę potem spoważniała. — Na czym mam skupić uwagę?

— Kim jest ten młody, jak twierdziłaś, mężczyzna?

— To mąż Reni.

— Cooo?

— O, Boże! — krzyknęła z przestrachem Teresa. — Tak było rzeczywiście. Tam, na kanapie z Romkiem, mężem Reni… Od niedawna mężem… Czy ja nie fantazjuję?! Może coś mi się ubzdurało?! On i… ja?!

— Jesteś przerażona. Czy przypuszczasz, że…

— Nie ponaglaj mnie. Muszę to sobie dokładnie przypomnieć.

— Mam o coś zapytać?

— Nie, nie… Sama muszę rozliczyć się z tym, co pamiętam o sobie.

— To trudne?

— Tak, zdecydowanie niełatwe, ale czuję, że muszę ci o tym opowiedzieć. Nie podam wszystkich szczegółów, bo ich nie pamiętam.

— Niczego ci nie chcę nakazywać — Magda powściągnęła emocje. — Mów po prostu wszystko, co sobie przypomniałaś. Nie krępuj się. Jesteśmy same, a mnie obowiązuje tajemnica zawodowa.

— Jeszcze jedno — dodała po chwili. — Nadal nagrywamy?

— Teresa przyzwalająco kiwnęła głową. Mocno nabrała tchu, niczym zawodnik przed skokiem z trampoliny. Przymknęła oczy. Z pewnymi oporami usiłowała przypomnieć sobie tamte wydarzenia. Nie znała przyczynywłasnej niechęci, przeczuwała jednak, że kiedyś z pełną świadomością wyparła je ze swojej pamięci.

— Zostaliśmy sami w domu — zaczęła mówić głosem nieco przyciszonym. — To znaczy: Romek i ja. Poznałam go wcześniej. Właściwie razem z Renią kiedyś wpadłyśmy do klubu na dyskotekę. Romek przysiadł się do naszej paczki. Był z medykami, ale wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, co studiuje. Nawet nie zainteresowałyśmy się, czy cokolwiek studiuje. Dopiero potem okazało się, że z poślizgami kończy medycynę. Brał dziekankę, przenosił się na inny wydział. Sam żartował: z internisty na zębistę.

Teresa uśmiechnęła się i rozpogodziła, jakby wspomnienie tego żartu przeniosło ją do beztroskich czasów. Przestała martwić się, że wspomnienia pogłębią jej stres, powrócą jak fala negatywnych emocji.

— Była to taka niezobowiązująca, przelotna znajomość — ciągnęła po chwili. — Wpadłam na niego kilkakrotnie na jakichś kumplowskich imprezach. Pozachwycał się mną co nieco, pchając się z łapami, też niezbyt nadmiernie, a jak po nich oberwał, obyło się bez wielkiej obrazy. Nawet nie bardzo pamiętałam, jak wyglądał. Kiedy więc Renia zaczęła mi opowiadać o swoim zauroczeniu facetem o imieniu Romek, nie skojarzyłam go. Nigdy zresztą nie uszczęśliwiałyśmy się na siłę dawaniem sobie zbawiennych rad. Przyjęłam do wiadomości fakt: Renia zakochała się. Niepowtarzalnie, jedynie, na amen. Mówiła o nim samymi wykrzyknikami.

Teresa umilkła na chwilę pogrążona we wspomnieniach, niewywołujących, jak dotąd, negatywnych emocji. Niemniej jednak jej tembr głosu nabrał jakby matowego akcentu. Można było zauważyć pojawienie się napięcia: w głosie, w zaciśniętych dłoniach, w przygryzieniu warg. Magda, pozornie nieporuszona, zamarła w oczekiwaniu. Minęła minuta, dwie, trzy… może więcej… czas na pozór przestał płynąć. Wreszcie Teresa zdecydowała się. Zaczęła znów mówić. Najpierw z trudem, walcząc chyba bardziej z wewnętrznymi oporami, niż z lukami w pamięci.

— Myślałam początkowo, że niezbyt pasują do siebie: akuratna, prostolinijna, solidna, ale trochę nieżyciowa jedynaczka i fajny imprezowicz, walczący o swoje miejsce na ziemi. Potem zmieniłam zdanie. Romek nie podrywał Reni. On ją adorował według reguł obowiązujących ze dwa pokolenia wstecz.

— Jak to należy rozumieć? — Magda nie była pewna, czy obie jednakowo oceniają zalety i wady mniej lub bardziej zamierzchłej obyczajowości. Nie miała pewności, nie umiała rozróżnić, na ile Teresa przekazuje jej wrażenia z przeszłości, a na ile obecną ocenę tamtej sytuacji. Przyjęła założenie, że uwierzy we względnie bezstronny przekaz zdarzeń i emocji z przeszłości. Później ewentualnie zweryfikuje swoją opinię.

— Ach, nie tylko morze kwiatów, nawet nieokazjonalnie. Zapraszanie do Filharmonii i Reni, i jej rodziców. Zamówienie u kolegi, znanego dziś malarza, portretu Reni — Teresa zaczęła okazywać zniecierpliwienie.– Jakaś taka aura wiernopoddańcza, nieustanne nadskakiwanie.

— To musiało być ekstra sztuczne.

— A wiesz, że nie. Może ja to źle przekazuję. Romkowi wszystko wychodziło z takim wdziękiem, że nikt nie odbierał go jako pozera. Nawet, gdy w szalenie nieścisłą rocznicę poznania się zaprosił Renię, mnie i kilku swoich kumpli z dziewczynami do schroniska Pod Muflonem. Sprowadził kapelę cygańską. Poprosił Renię wówczas o rękę, a właściwe o pozwolenie starania się (jak to określił półżartem, półserio). Ubaw zapowiadał się przedni, no i mocno alkoholowy. Kolega Romka był kierownikiem tego schroniska, więc impreza mogła trwać prawie jak góralskie wesele z ograniczonym budżetem. W życiu nie miałam tak monstrualnego kaca.

— Czy byli wtedy razem, Roman i Renia?

— Rozumiem, co masz na myśli — Teresa uśmiechnęła się. — To dość popularne określenie.

— Byli? — Magda nie dała się zbić z tropu.

— Tak. Tam, w schronisku Renia przeżywała swój pierwszy raz. Powiedziała mi, zwierzyła się. Najpierw ja, nie jej rodzice… Ja byłam powiernicą, gdy wkraczała w kobiecą dorosłość.

— Jak to przyjęła?

— Z euforią!

— A ty?

— Co ja?

— Jak zareagowałaś?

— Na co?

— Na związek swojej przyjaciółki. Na jej bycie z Romkiem. Ucieszyłaś się, zmartwiłaś? Co jej powiedziałaś?

— Nie mam pojęcia. Film mi się teraz urwał.

— Nie wykręcaj się — gniewnie zareagowała Magda. — Opowiadasz niby dokładnie, ale sama wiesz, że coś ciągle ukrywasz. Zaczynam podejrzewać, że robisz to celowo.

— No, coś ty… nie… nie ukrywam nic… widocznie… nie pamiętam.

— Albo świadomie chciałaś i chcesz zapomnieć. Nie potrafisz być szczera — twoja sprawa. Ale ja, w takim wypadku, nie będę mogła ci pomóc. Pamiętaj, że jestem doświadczonym psychologiem i przeważnie wyczuwam fałsz, celowe przekłamanie.

— Nie kłamię!… Może przemilczam?…

— Masz prawo. Nic mi po wymuszonych zwierzeniach — Magda była stanowcza. — Przemyśl to jeszcze. Tymczasem znikam. Cześć!

— Nie odchodź! Powiem ci wszystko, co pamiętam i jak pamiętam. A ty mnie rozgrzeszysz lub nie. W każdym bądź razie wierzę, że na pewno postarasz się mnie zrozumieć.

— Może wrócimy do tej sprawy jutro? Chyba jesteś już zmęczona.

Rozdział IV

Teresa milczała tylko krótką chwilę. Popatrzyła na Magdę z wyraźnym wyrzutem.

— Nie, nie, teraz… teraz porozmawiamy, teraz, gdy wróciły do mnie dręczące wspomnienia, pozornie wyrzucone na obrzeża pamięci, teraz… chcę ci opowiedzieć.

— Nie gorączkuj się — Magda pogłaskała delikatnie jej splecione kurczowo dłonie. — Odpręż się, rozluźnij… Nie odejdę.

— Miałaś rację — Teresa uchwyciła rękę Magdy jak linę ratunkową. — Pod Muflonem nie wszystko było proste i oczywiste. Byłam jedynym singlem. Odpowiadało mi to, bo właśnie krótko przed wyjazdem w góry stałam się dziewczyną po przejściach. Mój chłopak wyjechał z rodzicami do Stanów, a ja, zresztą słusznie, nie uwierzyłam w romans na odległość. Dla mnie taki wyjazd w tamtym czasie był nierealny.

— Byłaś załamana?

— Przede wszystkim smutna i … — zaczęła niepewnie Teresa. — Tak, czułam się zdołowana, jeżeli mam być do końca szczera.

— A w schronisku nieustający jubel. Czy tak? Dobrze to pamiętasz, Tereso?

— Na szczęście piąte przez dziesiąte. Trochę popijałam, ale żadnej trawki, nic z tych rzeczy. Baby poobrażały się na mnie, bo ich męskie połówki usiłowały dotrzymać mi towarzystwa.

— W jakim sensie?

— W każdym. To było obrzydliwe — Teresa skrzywiła się. — Przystawiali się do mnie pierwszego dnia, a moje stanowcze nie odbierali, chyba lekko naćpani, jako swoisty rodzaj droczenia się. Dyskomfort absolutny. Chciałam wyjechać. Renia prosiła o pozostanie, perswadowała. Wiedziała przecież, że jestem w kompletnym dołku i nie chciała mnie zostawić samej sobie. Zresztą następnego dnia wszystko wróciło do normy. Chłopcy wystąpili z przeprosinami. No, nie zbiorowo. Każdy coś wybąkał na temat męskich oczekiwań i marzeń, których spełnieniem miałam być właśnie ja. Tak naprawdę to Romek pokajał się w ich imieniu. Załagodził sprawę. Przekonał mnie. Jednodniowi podrywacze oferowali swoje towarzystwo już bez dwuznacznych propozycji. Dziewczyny przestały się boczyć. I wtedy właśnie… — Teresa przerwała na moment.

— Wtedy Renia… Nie, wtedy ja...przespałam się… z Romkiem, mimo że znałam jego zamiary wobec mojej najlepszej przyjaciółki, mimo że wiedziałam o jej zaangażowaniu, mimo że nic specjalnego do niego nie czułam.

— Dlaczego?!

— Nie wiem. Nie znaczy to, że zapomniałam. Dobrze pamiętam, że nie wiedziałam i nie wiem, dlaczego wtedy poszłam z nim do łóżka — plątała się Teresa.

— Podobał ci się?

— Niespecjalnie. Obiektywnie — tak, a subiektywnie — nie był w moim typie. Trochęmacho. Trochę wąż. Stale przekonany, iż wie, co tygrysy lubią najbardziej. Na dłuższą metę męczący. Dlaczego właśnie dla niego zapomniałam o lojalności wobec przyjaciółki? Chyba nigdy nie umiałam odpowiedzieć sobie na to pytanie.

— Czy ode mnie oczekujesz odpowiedzi?

— Nie, skądże. Odpowiedź nie istnieje. I nie to wydarzenie wróciło do mnie dręczącym koszmarem. Nie ja wyłącznie, w tym wypadku, zawiniłam wobec Reni. Inicjatorem był Romek, a ja, ja...pewnie wówczas rozładowywałam własne frustracje. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie, ale w tamtej sytuacji nie było dramatyzmu. Uwierz mi. Ot, tak w życiu bywa. Kwestia zdrady albo innego wyboru, jak kto woli.

— Czy nie za duża doza cynizmu? Naprawdę tak myślałaś Tereso?

— Tak myślało moje środowisko.

— Renia też?

— Nie. Renia i jej rodzice — nie. Lojalność, każda lojalność, była ich życiową dewizą.

— Teresa zamyśliła się. Relacjonowała Magdzie to, co stopniowo odsłaniała jej oporna pamięć. Do pewnego momentu nie miała pewności, że mówi o sobie. Dopiero teraz zabolało.

— To na mnie zawiodła się Renia — pomyślała. — To mnie zaliczył Romek. Komu zaszkodziłam?Najbardziej sobie.

Magda z niepokojem spoglądała na Teresę, przypuszczając, że nastąpił kres jej otwartości. Zacięte usta, przedłużające się milczenie. Chciała jakoś pozytywnie zareagować, zasugerować swoją życzliwość. Zanim jednak zdecydowała się na jakikolwiek gest czy słowo, Teresa znów zaczęła mówić.

— Renia nigdy nie dowiedziała się o tej zdradzie Romka. Zresztą nikt się nawet nie domyślał. Romek był dyskretny, ja — też. Jednakże latami przechowuję w pamięci, wbrew własnej woli, schroniskowy mini romans i czuję niesmak wobec samej siebie. Czy słusznie? — zwróciła się z pytaniem do Magdy.

— Nie rozpatrujemy w tej chwili żadnych kwestii etycznych — oświadczyła zdecydowanie Magda. — Chcę, żebyś, bez selekcjonowania i oceniania, opowiedziała mi o wszystkim, co aktualnie ci się przypomina.

Teresa nie od razu zareagowała. Nagle ogarnęło ją przemożne poczucie osamotnienia. Równocześnie wspomnienia zaczęły się odrealniać i przybierać formę starych wyblakłych fotografii z pożółkłymi twarzami osób, których się już nie pamięta. Przymknęła oczy i zaczęła się znów pogrążać w kojącej nicości. Wokół niej zapanowała cisza. Kolory zanikały.

To była jednak tylko chwila. Poczuła bowiem, że ktoś trzyma jej dłonie i nie pozwala uciec od rzeczywistości, od siebie, od wspomnień. Usłyszała spokojny, kojący głos: przyjazny, ale stanowczy. Nie liczyły się słowa. Ważniejszy był sposób mówienia, przynoszący w swej warstwie brzmieniowej gwarancje spokoju. Otworzyła oczy i przez moment nie skojarzyła z nikim kobiecej twarzy z troską pochylającej się nad nią. Po chwili jednak rozpoznała ją.

— Jesteś Magda — powiedziała najpierw półgłosem, a potem krzyknęła:

— Jesteś przy mnie Madziu, nie odtrącasz mnie!

— Już dobrze, dobrze — Magda poczuła wzruszenie. — Na mnie możesz polegać. Spróbuj zasnąć.

— Nie. Pamiętam, kim jesteś i o czym rozmawiałyśmy. Chcę ciągnąć swoją opowieść do końca.

— Do końca? — Magda zareagowała zdziwieniem.

— No, chcę powiedzieć wszystko, co teraz przypomniało mi się. Pomóż mi wrócić do przerwanych wątków.

Magda nie od razu zareagowała. Tak naprawdę chciała zakończyć dzisiejszą sesję, przesłuchać taśmy i samej sobie odpowiedzieć na pytanie o wiarygodność wspomnień i utożsamiania się Teresy z bohaterką opowiadanej przez nią historii. Miała nieodparte wrażenie, że ginie gdzieś jej obiektywizm i zaczyna zbyt emocjonalnie reagować na opowieść pacjentki. Potrzebowała czasu na otrząśnięcie się z powstającej, tu i teraz, pewnej formy mimowolnego manipulowania nią. Gdy jednak spojrzała na swoją rozmówczynię, zrozumiała, że musi wysłuchać jej zwierzeń dziś, inaczej straci wątły kredyt zaufania. Przez chwilę zastanawiała się nad sformułowaniem pytania, które uważała za dość istotne.

— Czy przypomniałaś sobie, dlaczego uważałaś, że mama Reni przestała cię lubić? — spytała.

— Już wiem, pamiętam — Teresa chyba sama poczuła się zaskoczona tym wspomnieniem. — Okazało się, że podejrzewała mnie o romans ze swoim mężem. Zupełnie bezpodstawnie. Ojciec Reni opowiadał, że wychowywał się w licznej rodzinie. Wojna zabrała mu wielu bliskich: zaginęli, rozproszyli się po świecie. Chciał, by Renia miała rodzeństwo, ale jego żona nie mogła mieć więcej dzieci. Kompensował sobie rodzicielskie zapędy, przebywając często w gronie przyjaciół córki. Interesowało go wszystko: był kumplem, powiernikiem, opiekunem.

— Jesteś pewna, że nic innego nie łączyło cię z nim?

— Oczywiście. To był kryształowy facet, ubóstwiający swoją żonę i córkę.

— Skąd więc wynikły podejrzenia, o których mówisz?

— Pewnie z jej kompleksów, może klimakterium…

— Jakich kompleksów?

— Pojęcia nie mam. Babka atrakcyjna, z klasą, ale taka… na dystans… bez jakichkolwiek spontanicznych odruchów. Zresztą nigdy mi nie powiedziała wyraźnie o swoich podejrzeniach. Mówiła podtekstami. W niektórych rozmowach dawała mi do zrozumienia. Na szczęście Renia i jej ojciec byli tak prostolinijni, że te przypuszczenia nigdy nie były dla nich czytelne. Zresztą ja sama nie byłam pewna sensu i celu naprawdę subtelnych i bardzo rzadkich aluzji.

Teresa przerwała, uznając ten wątek za wyczerpany i czekając na dalsze pytania, sugestie. Magda pomyślała, że nawet, jeżeli Teresa nie mówi całej prawdy i tylko prawdy, to przekazuje jej tak właśnie zapamiętaną sytuację. Nie budzi ona w niej głębszych emocji, więc nie to wspomnienie jest źródłem przerażenia. Coś innego stanowi dla niej koszmar.

— Wróć myślami jeszcze raz do zapamiętanego obrazu z przeszłości — zasugerowała Teresie. — Widziałaś krzyczącą Renię, siebie w ramionach Romka… Kogo jeszcze?

— Nikogo! Czy Romek, ja i Renia to mało?!

— Nie irytuj się. Proszę. Czy na pewno jest to jeden spójny obraz, a nie dwie nakładające się sytuacje? Jesteś o tym przekonana?

— Teresa zastanowiła się. Ujrzała tę scenę pod innym kątem. Patrzyła na zdarzenie nie jak obiektywny obserwator, ale z pozycji półleżącej roznegliżowanej dziewczyny. Widziała kawałki morelowej tapety, białego sufitu i ciemnobrązowej framugi drzwi.

— Na pewno wspominam jedno, istotne dla mnie, wydarzenie — powiedziała z pełnym przekonaniem. — Jestem …w salonie… Jesteśmy w salonie. Renia niespodziewanie weszła, gdy my z Romkiem… nie… gdy Romek mnie… to ten drugi raz… i Renia tym razem zobaczyła, przekonała, dowiedziała się. Ale nie to jest najgorsze!

Magda spostrzegła łzy, wypełniające oczy opowiadającej. Nie odzywała się. Czekała, aż Teresa sama postanowi, na ile może się jeszcze otworzyć. Nie miała przy tym pewności, że usłyszy dalsze wyznania. Przez długą chwilę panowała napięta cisza. Terapeutka nie przerywała jej. Czekała na szczere słowa pacjentki. Niewymuszone. Wreszcie Teresa zdecydowała się.

— Ja nie tłumaczyłam się, nie przepraszałam. Podniosłam się, poprawiłam bluzkę i spytałam Renię: — Czy ty także uważasz, że Romek jest dobry w te klocki?

Magda usiłowała coś powiedzieć, ale Teresa, płacząc, odwróciła się do ściany i kategorycznie wyprosiła ją z sali.

Rozdział V

Minęły trzy dni od chwili, gdy Magda rozstała się z Teresą. Ordynator chirurgii prosił wszystkich o nieodwiedzanie pacjentki. Badania i konsultacje wytrącały ją bowiem ze zwykłego, szpitalnego rytmu dnia. Była zresztą bardzo przygnębiona, a gdy wezwano lekarza z oddziału psychosomatycznego, nie chciała z nim rozmawiać. Do nikogo właściwie się nie odzywała. O Magdę nie zapytała ani razu. Zaczęła wątpić, że ma naprawdę na imię Teresa. Nie przypomniała sobie jednak innego, więc nie protestowała, gdy zwracano się do niej tym imieniem.

Magda tymczasem godzinami słuchała nagranych wyznań osobliwej pacjentki. Wsłuchiwała się w tembr głosu, szukała fantazjowania, celowych przekłamań, niespójności. Z każdą chwilą upewniała się, że Teresa zdobyła się na szczerość, a emocje, przekazywane w trakcie jej relacji, są autentyczne.