Tchórze - Josef Škvorecký - ebook + książka
NOWOŚĆ

Tchórze ebook

Josef Skvorecky

4,0

Opis

„Siedzieliśmy w Porcie Arthur i Benno powiedział:

– A więc rewolucja została odłożona na czas nieograniczony.

– Aha – odparłem i wetknąłem sobie stroik do ust. – Z przyczyn technicznych, no nie? – Bambusowy stroik miał smak przyjemny jak zawsze. Grałem na sakstenorze również i z tego powodu, że tak przyjemnie było go ssać”.

Pierwsze zdania Tchórzy, debiutanckiej powieści Josefa Škvoreckiego, należą do najważniejszych zdań w literaturze czeskiej. Dla bohaterów książki ważniejsze od hitlerowców, okupacji, powstania i rewolucji są jazz, miłość i dziewczyny. „Mit walki i ofiary ustąpił mitowi jazzu jako formy sprzeciwu” – pisał Witold Nawrocki w posłowiu do pierwszego i dotychczas jedynego polskiego wydania tej powieści w 1970 roku.

Akcja zaczyna się w piątek 4 maja 1945 roku i trwa tydzień. Tchórze opowiadają o powstaniu majowym (częściej zwanym powstaniem praskim) w małym mieście na wschodzie Czech – Kostelcu. Głównym bohaterem jest młodzieniec Danny Smiřický – alter ego pisarza. Danny pojawia się również w kolejnych książkach Škvoreckiego, także w tej najsłynniejszej: Przypadkach inżyniera ludzkich dusz.

Młodym ludziom z powieści wydaje się absurdalne, że ich ojcowie nagle mieliby się stać bohaterami prawdziwego powstania przeciw okupantom: „To będzie heca, jak mój stary zamknie interes i pójdzie z fuzją na Niemców”. Taką wizję walki ośmieszają słowami: „To są idioci. Takie osły stracą głowę, gówno zwojują, rozeźlą Niemców, a my wszyscy za to zapłacimy”.

Czeską odmianę Kolumbów. Rocznik 20 Škvorecký napisał między rokiem 1948 a 1949, wyszła jednak dopiero dziesięć lat później. Wywołała nieprawdopodobną wrzawę medialną, nagonkę na autora i książkę, została potępiona przez prezydenta na zjeździe partii, a dyrektor wydawnictwa, a kilku  redaktorów – w tym redaktor naczelny – stracili pracę. Sam pisarz został zwolniony z redakcji czasopisma „Světová literatura”.

Książkę zrehabilitowano – i wydano na nowo – w 1964 roku.

Tchórze wyznaczyli nowy styl w czeskiej literaturze dzięki użyciu bardzo potocznego języka, a także „autentycznych” dialogów o niczym, które mają celowo odwlekać najmocniejsze punkty akcji.

Josef Škvorecký był chyba pierwszym, który w powojennej Czechosłowacji powiedział na głos, że to, co intymne i osobiste, może być ważniejsze od tego, co publiczne i patriotyczne. Owszem, w czasie drugiej wojny światowej działa się Historia, ale myślenie o dziewczynach było czymś o wiele ważniejszym. „A w rezultacie nie było ważne nic”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 603

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydanie drugie, poprawione

Warszawa 2025

TYTUŁ ORYGINAŁU

Zbabělci

Copyright © by Josef Škvorecký, 1958

By arrangement with Westwood Creative Artists Ltd.

Copyright © for the Polish translation by Zuzanna Witwicka,

Anna Witwicka, 2025

Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2025

TEKST NA OKŁADCE

Copyright © Mariusz Szczygieł

OPIEKA REDAKCYJNA

Julianna Jonek-Springer, Mariusz Szczygieł

KOREKTA

Justyna Tomas

PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY SERII I OKŁADKI

Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio

www.behance.net/OneOnes

SKŁAD I ŁAMANIE

Michał Wysocki

ILUSTRACJA NA OKŁADCE

Kateřina Sidonová

www.katerinasidonova.blogspot.cz

ISBN: 978-83-66778-75-7 (EPUB); 978-83-66778-76-4 (MOBI)

Wydanie elektroniczne 2025

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

[email protected], [email protected]

www.dowody.com

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Piątek, 4 V 1945

Siedzieliśmy w Porcie Arthur i Benno powiedział:

– A więc rewolucja została odłożona na czas nieograniczony.

– Aha – odparłem i wetknąłem sobie stroik do ust. – Z przyczyn technicznych, no nie? – Bambusowy stroik miał smak przyjemny jak zawsze. Grałem na sakstenorze również i z tego powodu, że tak przyjemnie było go ssać. Ale nie tylko dlatego. W czasie gry człowiek słyszał to cudowne brzęczenie. Rozbrzmiewało w głowie mocno, krągło i szlachetnie, to była czysta rozkosz grać na tenorze. Tak więc grałem na nim i z tego powodu.

Benno zdjął kapelusz i powiesił go na wieszaku nad Heleną. Futerał z trąbką położył na stole i wyjął instrument.

– Tak, z przyczyn technicznych – powiedział. – Nie mają dosyć broni ani odwagi, no i sporo tu jeszcze Niemców.

– W ogóle to bzdura – rzekł Fonda. – Wszyscy powinni się cieszyć, że jak dotąd tak gładko idzie.

– Wcale nie tak gładko – stwierdził Benno.

– Jak to?

Benno uniósł brwi, wetknął ustnik do trąbki i przycisnął ją do swoich habsburskich warg. Fonda patrzył na niego z rozdziawioną gębą i czekał. Benno zadmuchał w trąbkę i poruszył palcami. Uniósł brwi jeszcze wyżej, ale nic nie powiedział. Chciał zdenerwować Fondę. Z Fondy był zawsze bardzo porywczy gość i byle co doprowadzało go do szału.

– Jak to? – powtórzył z naciskiem. – Co nie idzie gładko?

Benno zagrał na trąbce rozłożony akord, zabrzmiało to twardo i bardzo pewnie, toteż odetchnąłem z ulgą, bo bałem się, czy w obozie koncentracyjnym nie stracił tonu. Nie stracił. Na pewno nie. Już z tego jednego akordu było widać, że nie.

– Była wczoraj rozróba w Chodovie – powiedział i wykręcił jeden wentyl.

– Jaka rozróba?

– Ktoś się zalał i wywiesił flagę, a ludzie zaczęli rozbrajać Niemców. – Benno splunął na wentyl i wetknął go z powrotem.

– No i co? – niecierpliwie zapytał Fonda.

– Zwyczajnie. Niemcy nie dali się rozbroić.

– Przyskrzynili kogoś? – zapytał Harýk.

– Mhm – rzekł Benno lakonicznie.

– Ilu?

– Chyba ze czterech.

– Skąd wiesz?

– Mój stary był tam rano z Šabatą.

– No i jak to teraz wygląda?

– Spokój, wszyscy położyli uszy po sobie.

– Niemcy zostali?

– Zostali.

– Cholera – rzekł Harýk. – A coś ty miał przedtem na myśli?

– Z czym?

– No, z tym, że rewolucja została odłożona.

– Ano, stary Weiss chciał dzisiaj zrobić przewrót, uzgodnili to już z Chodovem i z Rohnicą, ale że tam wybuchło wcześniej, więc dali spokój.

– A skąd ty to wiesz? – spytał Fonda.

– Też od starego. Mój stary jest w jakiejś radzie narodowej czy w czymś takim.

– Nie wierzcie mu – powiedziała Helena. – On tylko robi panikę. Beníku, siadaj i graj!

Benno wziął trąbkę i usiadł.

Zza kontuaru przyczłapał stary Wintr i postawił przed Heleną szklankę czerwonej lemoniady.

– Halo – odezwała się Lucie od sąsiedniego stolika. – Nie macie czasem tej zielonej?

– Do usług – rzekł Wintr, sunąc z wolna za kontuar. Z tyłu na karku miał trzy fałdy tłuszczu, a jego spodnie tworzyły na siedzeniu dziwaczny worek. Przypominało mi to tego słonia czy słonicę, którego widziałem kiedyś w cyrku, spacerował zawsze koło menażu, a zad zwisał mu niczym oklapnięty pusty worek tak samo jak Wintrowi. Josef Wintr mawiał zresztą, że jego stary ma paraliż postępowy, a w ogóle to był cięty na ojca, bo nie chciał mu dawać forsy i zrzędził, że Josef tylko się obija i nic nie robi. Ale gdyby nawet tak było, to nie słyszałem, żeby paraliż postępowy miał jakiś wpływ na spodnie. W ogóle to był tylko taki pomysł. Idiotyczny pomysł, co też człowiekowi w podświadomości przychodzi do głowy. Bo w zasadzie to człowiek jest drań. Każdy człowiek. Tylko jeden udaje przed ludźmi, że tak nie jest, a drugi nie. Drzwi się otworzyły i do Porciku wpadł Jindra Kotyk.

– Cześć! – powiedział i poszedł wziąć kontrabas, który był schowany w sypialni Wintrów.

– Nareszcie jesteś – rzekł Fonda.

– Nie mogłem wcześniej, była u nas straszna draka.

– Gdzie?

– U nas w fabryce.

– A co? – spytał Harýk.

– Co?

– Gdzie była draka?

– W Messerchmitce[1]. W fabryce.

– Jindřišku, toś ty dzisiaj jeszcze pracował? – spytał Harýk.

– Ależ nie...

– Chłopie, ale z ciebie frajer – rzekł Fonda.

– A co mam robić, no?

– W każdym razie nie głupieć do reszty – rzekł Harýk. – No i co ci z tego przyjdzie, że jeszcze teraz łazisz do tej fabryki?

W drzwiach kuchni Wintrów ukazała się pani Wintrová z kontrabasem. Jindrowi było to ogromnie na rękę, bo jego sytuacja stawała się już dosyć kłopotliwa.

– Dziękuję – powiedział i schował się za kontrabas. Udawał, że go stroi, chociaż nie miało to sensu, bo wszyscy wiedzieli, że go nie stroi. Jindra nawet by tego nie potrafił. Grał z nami tylko z braku laku, bo innego kontrabasisty nie mogliśmy znaleźć, właściwie to nie mogliśmy znaleźć kontrabasu, a kiedy Jindra kupił sobie kontrabas, byliśmy zadowoleni, że w czasie koncertu ktoś przynajmniej za nami z tym kontrabasem stoi. Miało to ten minus, że musieliśmy mu pozwolić, żeby na nim również grał, byle cicho. Inaczej nie chciał nam go pożyczyć. Zrobiliśmy mu więc przynajmniej pod strunami kreski kredą, żeby te tony, które wydobywał, nie były już tak zupełnie z innej parafii, i Jindra nauczył się z czasem brząkać całkiem znośnie. W jednym songu grał nawet hot solo, ale ratowała go tylko werwa, z jaką to solo wykonywał. Słychać było głównie trzaskanie strun o gryf, tak nimi energicznie szarpał, ale w tym trzaskaniu ginęły fałszywe tony. Jindra był z tego sola ogromnie dumny, mówił, że to styl hammera, a myśmy się z nim nie sprzeczali. Zresztą nie byłoby dobrze z nim zadrzeć, bo jego stary miał sklep tekstylny i duże chody u Niemców w ratuszu, a to nam do naszych koncertów czasami się przydawało.

– Panowie! – powiedział Harýk. – Hitler kipnął, a ten chodzi do roboty.

– Przypadkowo przez te ostatnie dni w fabryce było bardzo ciekawie.

– No, a co takiego?

Jindra skorzystał z okazji. Teraz mógł gadać i utopić w tym gadaniu przykre wrażenie. Spojrzałem na niego i zobaczyłem, jak kręci kółkiem przy kontrabasie i udaje, że to nic ważnego, że tak tylko sprawdza, a przy tym od niechcenia opowiada.

– W Messerchmitce wybuchł bunt. Robotnicy przerwali pracę i zażądali podwyżki.

– Panowie – powiedział znowu Harýk. – Hitler nie żyje, Rajch się pali, a robotnicy w Messerchmitce nie mają innych zmartwień niż podwyżka.

– Oni tak dla hecy. Ale największa heca, że tym buntem kierował Bartošik.

– Który to?

– Nie znasz go? Bartošik z rachuby.

– A, ten! To ci idioci pozwolili, żeby nimi dowodził taki kolaborant?

– Aha – rzekł Jindra i zamilkł. Przestał stroić i otworzył leżące przed nim nuty. Wszyscy patrzeliśmy na niego. Powiedział to tak, że wiadomo było, że to jeszcze nie wszystko. Poczekał chwilę, aż się wszyscy uciszą, a kiedy ucichli, ciągnął dalej: – Pozwolili, żeby ich prowadził, ale tylko do kancelarii, do Fenika, a tam ich obu capnęli i zamknęli w piwnicy.

– Panowie! – rzekł Harýk. – Nabieram szacunku dla ludu pracującego.

– Nie wyobrażacie sobie, jaka to była draka i jaką minę miał Bartošik, kiedy go zamykali.

– Przypadkowo mogę to sobie wyobrazić, ponieważ przeżyłem już coś podobnego przy okazji pewnej tragicznej pomyłki – rzekł Benno.

– Kiedy?

– Kiedy się dowiedziałem, że z przyczyn rasowych mam iść do kacetu.

Roześmialiśmy się, a najgłośniej Jindra. On miał największy powód. Mógł być zadowolony, że mu ta jego nadgorliwość uszła na sucho. To hańba, żeby 4 maja 1945 roku pracować w fabryce samolotów w Kostelcu. Benno zaczął po cichu grać na trąbce sam dla siebie solo z Bob Catsów i my też zajęliśmy się każdy własną partią. Benno, zanim został wysłany do obozu koncentracyjnego, był sekretarzem Bartošika. Wyobrażam sobie zdumienie tego faceta. Bo i pomyśleć tylko. Pan Bartošik dowiaduje się nagle, że w tak odpowiedzialnej roli zatrudniał pół-Żyda. A jak sobie przypominał te wszystkie przedpołudnia, kiedy Benno z jego wiedzą urywał się z fabryki. Wetknąłem sobie saksofon do ust i cicho zagrałem początek pierwszego refrenu z Annie Laurie. Przy sąsiednim pulpicie Harýk też rozłożył Annie Laurie, tylko że zmienił tytuł na Lucie. Annie Lucie. Stary Wintr oderwał się od kontuaru, niósł tacę z zieloną lemoniadą. Doczłapał do stolika pod oknem i postawił ją przed Lucie. Lucie wzięła słomkę owiniętą w bibułkę i zanurzyła w lemoniadzie. Miała ładne opalone ręce i czerwone paznokcie. Pochyliła się nad szklanką i pociągnęła łyk lemoniady. Siedziała w ślicznej lekkiej sukience, z tymi swoimi złotymi włosami i ciągnęła szmaragdową lemoniadę, w której odbijał się blask zachodzącego słońca. Była diablo ładna. Pomyślałem o Irenie. Co też ona teraz robi? Ale wiadomo było, co robi. Z tyłu za mną odezwał się Benno: grał swoje brutalne, cudowne wielkie solo, które grywał przed pójściem do obozu, solo z Riverside Blues. Spojrzałem przez okno; wisiała za nim poszarzała sylwetka zamku i niebo, całe czerwone i pomarańczowe, usiane obłoczkami i rozjarzone blaskiem, z pierwszymi gwiazdami w górze, a szyby zamku płonęły. Arystokracja odbywała, widać, naradę. Pewnie nad tym, jak dać drapaka. Pełno ich tam było, pozjeżdżali się z całego Rajchu, a teraz robiło im się coraz ciaśniej i siedzieli w tych swoich aksamitnych pokojach niczym w pułapce. Wydało mi się to wzruszające. Kostelec leżał w samym środku Europy, więc zjechali się tam i myśleli pewnie, że jakoś się tu uratują czy jak... Była między nimi także jedna wirtemberska księżniczka Ema, córka klucznika pokazywała mi ją niedawno; całkiem niebrzydka. Ale i tak mnie nie interesowała. Zakochać się w niej to tak, jakby się człowiek zakochał w Deannie Durbin czy coś w tym rodzaju. Najwyżej mógłbym ją zgwałcić, jak to wszystko kiedyś trzaśnie. Ale nie miałem ochoty nikogo gwałcić, kiedy to już trzaśnie. Właściwie nigdy nie miałem ochoty nikogo gwałcić. Tyle tylko, że ta księżniczka wirtemberska była ładna, a ja zawsze miałem słabość do ładnych kobiet. Jak każdy. Każdy ma do nich słabość. Nie bardzo wierzyłem w piękno duchowe. To całkiem w porządku, że ludzie mają słabość do ładnych dziewcząt, tak już urządziła natura i głupio było się tego zapierać. Natura po prostu już taka jest. W każdym razie byłem absolutnie pewny, że ta księżniczka wirtemberska podoba się także Fondzie, chociaż mówił, że jest mu całkiem obojętna, bo ona naprawdę była cholernie ładna. Ładniejsza niż Irena, to musiałem przyznać obiektywnie. Tylko że Irenę kochałem, a Fonda był pełen przesądów, konwenansów i skrupułów. W każdym razie od czasu do czasu. Ale do księżniczki wirtemberskiej miałem tylko słabość. Nic więcej. Fonda zastukał w blat fortepianu i powiedział: „Nastrójcie się”.

Podał ton, a my nastroiliśmy instrumenty. Przez cały czas myślałem przy tym o księżniczce wirtemberskiej. Jindra nawet nie zawracał Fondzie głowy strojeniem, ale pozostałych strasznie się czepiał. Miał absolutny słuch i czasami był z tym nieznośny. Venca aż się spocił, tak go Fonda piłował, a piłował go tak, że Venca musiał stroik puzonu przesunąć prawie o dziesięć centymetrów, aż już dalej nie szło, ale Fonda ciągle nie był zadowolony. Kiedy mu w końcu powiedziałem, że to w ogóle niemożliwe, żeby ten puzon dało się jeszcze lepiej nastroić, Fonda wolał stwierdzić, że jest źle wykonany albo że napęczniał od gorąca, niżby pozwolił na jakąkolwiek wątpliwość co do swego absolutnego słuchu. W końcu jakoś jednak nastroiliśmy instrumenty i uciszyliśmy się. Fonda cztery razy zastukał w blat fortepianu i zaczęliśmy. Lexa zakwilił cienko na klarnecie, Venca na swoim puzonie figurą basową zaczął schodzić w najniższe, chrapliwe rejestry, ja grałem z wariacjami w średnicy, a spośród nas wszystkich wybijał się Benno ze swoim szorstkim, brutalnym, łkającym i niebiańskim dźwiękiem trąbki. Znowu zacząłem myśleć o księżniczce wirtemberskiej. I o tym, jak to dobrze, że są na świecie ładne dziewczyny i że to chyba wcale nie jest niesprawiedliwe. Myślałem o tym, że to jest księżniczka wirtemberska i że ma rodowód i przodków, i przesądy, tylko nie ma królestwa, i że na przykład za mnie na pewno by nie wyszła, bo ja jestem Czech, a ona Niemka, i mam w przyszłości może większe szanse niż ona, chociaż nie mam ani przodków, ani przesądów, ale potem uprzytomniłem sobie, że właściwie ja też mam przodków, i to nawet chyba tyle samo co ona, i zacząłem myśleć o teoriach monogenetycznej i poligenetycznej, o których niedawno czytałem, i o panu nadleśniczym Baumanie, który gdzieś się dogrzebał, że my jesteśmy właściwie boczną linią rodu Smiřickich ze Smiřic, i myślałem, że to może prawda i że wobec tego może i mógłbym ożenić się z księżniczką wirtemberską, ale potem przyszło mi do głowy, że lepiej byłoby się ożenić z jakąś angielską lady teraz, skoro wojna się kończy i skoro pochodzę z takiego rodu, ale potem sobie pomyślałem, że to może pomyłka i że właściwie kocham Irenę, i znowu nie byłem taki całkiem pewny, czy kocham ani czy to byłoby tak cudownie z nią się ożenić, że może dużo cudowniej byłoby się ożenić z tą angielską lady, przy tym wciąż jeszcze graliśmy, a ja sobie o tym wszystkim myślałem. Wcale nie myślałem, że będzie rewolucja i że przeżyjemy front. Ale potem, kiedy przyszła kolej na moje solo, powiedziałem sobie: jestem osioł, mam tylko Irenę i kocham tylko Irenę, i Irena jest lepsza niż wszystkie inne dziewczyny, i Irena jest najważniejsza ze wszystkiego, i wydało mi się, że umrę jakoś po bohatersku i że Irenie to zaimponuje, i że fajnie byłoby tak po bohatersku umrzeć, żeby Irena to widziała, i byłem całkiem pewny, że kocham Irenę, bo to było rozkoszne uczucie być tak całkiem pewnym. Kiedy skończyliśmy, Benno powiedział:

– Chłopaki, co tu gadać, tego mi w Schlausen brakowało.

– Wierzę ci – rzekł Fonda – ale z tym solowym wejściem spóźniłeś się o pół taktu.

– Nie pleć – odparł Benno.

– Ależ oczywiście. To powinno iść tak: tadlladada-taa – zaśpiewał Fonda, machając przy tym palcem, tupiąc nogą i poruszając kędzierzawą główką na długiej szyi. Był nieomylny. Jego śpiew był precyzyjny i brzmiał autorytatywnie.

– Tak? – spytał Benno i spokorniał. Potem przytknął trąbkę do ust, zagrał swoje wejście i popatrzył na Fondę.

– Nie – powiedział Fonda i znowu mu zaśpiewał. Benno posłusznie zagrał jeszcze raz. Teraz było dobrze. Myślałem, że mnie też będzie miał Fonda coś do zarzucenia, ale nie miał. – Powtórzymy to jeszcze raz – powiedział tylko, zaczekał, aż się uciszy, zastukał i zaczęliśmy od nowa. Nie mieliśmy wtedy jeszcze odwagi na improwizowanie. Większość kawałków graliśmy z nut. Ale orkiestrę mieliśmy pierwsza klasa. Na pewno lepszą niż wszystkie inne w całej okolicy. Mieliśmy pierwszorzędny dixieland à la Bob Crosby, tylko kontrabas był do chrzanu. Ale na szczęście grał cicho, więc tak bardzo to nie przeszkadzało. Ja umiałem swoją partię na pamięć. Zamknąłem oczy i przebierałem palcami po klapkach saksofonu. Miałem ochotę oddać się jak zwykle marzeniom, ponieważ bujanie w obłokach zawsze leżało w mojej naturze. Dokładnie mówiąc, od czwartej klasy. Zakochałem się wtedy w Judy Garland i od tego się zaczęło. To rozmyślanie o sobie i o niej, a głównie o sobie, co by było gdyby, a przeważnie były to myśli tak przepiękne, że nieomal mi wystarczały. Czasami prawie że zdawałem sobie sprawę, że lepiej jest o tym myśleć, niż to przeżywać, przynajmniej pod pewnymi względami. Tak więc znowu zacząłem marzyć. To było diablo przyjemne – grać na saksofonie, kiedy song, który się grało, miał człowiek po prostu we krwi, a przy tym marzyć z zamkniętymi oczami. W głowie brzęczały mi synkopy i myślałem o Irenie, a właściwie o sobie, jak ją kocham i jak by to było, gdybym z nią był, i znowu było to lepsze, niż gdybym był z nią naprawdę i nie wiedział, o czym mówić. A tak to w ogóle nie musiałem mówić albo mogłem coś tam powiedzieć i wsłuchiwać się, jak to rozbrzmiewa w moich myślach i mojej wyobraźni, a przy tym nie myśleć o niczym konkretnym, tylko tak w ogóle o Irenie. Miała być rewolucja i o tym też przyjemnie było myśleć. I mieć napisany testament, tak jak ja już miałem. Że nikogo w życiu nie kochałem, tylko Irenę, i że nie pragnę na tym świecie niczego, tylko żeby teraz, kiedy przeczyta te słowa, wiedziała, że wszystko, co robiłem i przeżywałem, miało jakiś sens tylko dlatego, że było związane z nią, że żyłem i umarłem tylko dla niej i że ją kochałem. Zwłaszcza dobry był ten czas przeszły. Ale reszta też była niezła. I zwrot „te słowa”, i to, że „nikogo w życiu nie kochałem”, i że „nie pragnę na tym świecie niczego”. Takie słowa jak świat, życie i tak dalej brzmiały bardzo fajnie. Robiły wrażenie. A uczciwie rzecz biorąc, to dobre było i to, że kochałem Irenę, a ona chodziła ze Zdeňkiem, i może nawet lepiej, że mogłem tylko marzyć i pisać miłosne testamenty. Ale dobre byłoby i to, gdybym naprawdę z nią chodził. Wszystko było dobre. Absolutnie wszystko. Właściwie nie było na świecie nic złego.

– Przyznaj się, Benno – odezwał się Lexa, kiedy skończyliśmy. – Tyś trochę grywał w tym kacecie, co? Sadzisz bluesa jak sam Armstrong.

– To przez te pluskwy. Myślałem, że przez nie zwariuję.

– Rzeczywiście były tam pluskwy?

– Człowieku. Całe morze.

– Beník boi się ich jeszcze teraz – rzekła Helena.

– Panicznie się ich boję.

– Panicznie? – spytał Lexa.

Helena uniosła brwi i udawała, że nie słyszy.

– Co wieczór wywraca do góry nogami całą pościel – powiedziała – przez całą noc nie daje zgasić światła.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Pluskwy boją się światła – rzekł Benno.

– Serio?

– Aha. Wystarczy prosty trick. Dopóki pali się światło, nie wyłażą. Głupie są.

– Ano fakt – rzekł Lexa.

– Tylko że w obozie nie wolno było palić światła i to było straszne. Do nikogo nie lazły, a ja zawsze z rana byłem dosłownie zjedzony.

– U ciebie miały się czym pożywić – rzekł Lexa.

Benno nic nie odpowiedział.

– Ale trochę tam przytyłeś, Benno – rzekł Harýk.

– On miał protekcję u komendanta lagru, co? – wtrącił Lexa.

– Miałem – rzekł Benno. – Codziennie rano musiałem mu pucować buty, a wieczorem mu je ściągać.

– Serio?

– Serio. Zupełnie jak w Szwejku.

– Jak?

– No, musiałem za każdym razem nadstawiać dupę.

– Beníku! – rzekła Helena.

– Co?

– Wiesz, że nie powinieneś być ordynarny.

– Ależ, Helenko, przecież...

– Nie powinieneś być ordynarny. Jeśli powiesz jeszcze jedno ordynarne słowo, to sobie pójdę.

– Ale dupa to przecież nie jest ordynarne słowo.

– Wychodzę – powiedziała Helena i wstała. Benno zerwał się i popędził za nią. Kolebał się, biegnąc z boku na bok, był gruby i ociężały, biała koszula lepiła mu się do pleców.

– Ależ, robaczku! – powiedział.

– Nie. Mówiłam ci, żebyś nie mówił ordynarnych wyrazów, a ty powiedziałeś.

– Ależ posłuchaj, robaczku!

– Nie. Do widzenia.

Wszyscy patrzyli z zainteresowaniem na tę scenę, a ja przestałem marzyć. Benno był całkowicie pod władzą Heleny. Trzymała go pod pantoflem. Zupełnie klasycznie. Nie mogłem tego pojąć. Był wobec niej absolutnie groggy. Cwałował teraz za nią, a fałdy tłuszczu na plecach trzęsły mu się pod przylepioną koszulą.

– No, robaczku! – skamlał głosem pełnym strachu. Dogonił ją i chwycił za rękę.

– Zostaw mnie – powiedziała.

– Ale, robaczku. Dokąd chcesz iść?

– Do domu.

– Ale dlaczego?

– Bo powiedziałeś ordynarne słowo.

– Ja przecież nic nie powiedziałem.

– Powiedziałeś. Nie zapieraj się.

– Ależ to przecież nic takiego.

– Owszem. Zabroniłam ci i wiesz, że ja sobie tego nie życzę.

– No, już dobrze, robaczku!

– Puść mnie!

– No, nie gniewaj się już.

– Puść mnie!

– Helenko, nie gniewaj się, proszę cię.

– Puść mnie, powiedziałam.

– No, robaczku! Proszę cię, zostań.

Helena przestała się wyrywać. Widać było, że kręci nim, jak chce.

Miał miękkie serce, jak podobno wszystkie grubasy. Nie wiem, czy to prawda, ale on miał cholernie miękkie serce. Helena zrobiła krnąbrną minę i powiedziała:

– Przeproś!

– Helenko, proszę cię, wybacz mi – wymamrotał prędko i cicho.

Wszyscy słuchaliśmy z okropną ciekawością.

– Przyrzeknij, że już nigdy nie powiesz żadnego ordynarnego słowa.

– Już nigdy nie powiem ordynarnego słowa.

– Żadnego.

– Żadnego ordynarnego słowa.

– Nie, całe!

– Co?

– Całe powiedz.

– Jeszcze raz?

– Tak.

– Ależ, robaczku.

– Beníku!

– Ależ, robaczku.

– No więc jak, powiesz czy nie?

– Ależ, robaczku, przecież już powiedziałem!

– Powiesz czy nie?

Nie rozumiałem, jak mógł aż tak zgłupieć. Nie żeby w ogóle, co to, to nie, ale na jej punkcie.

– Już nigdy nie powiem żadnego ordynarnego słowa.

– A teraz przeproś.

– Helenko, proszę cię, wybacz mi, już nigdy nie powiem żadnego ordynarnego słowa – wyrecytował szybko i cicho, żeby mieć to już za sobą. Był całkiem zeszmacony.

– No to teraz idź i graj ładnie – powiedziała Helena i usiadła.

Odwrócił się i posłusznie pomaszerował do swego pulpitu. Udawaliśmy, że nic się nie stało. Wziąłem saksofon ze stojaka i przewiesiłem go sobie przez szyję.

– No to jazda. Co zagramy? – spytałem.

– Czekaj – rzekł Fonda. – Jak to było z tym ściąganiem butów?

– Aha. Jak to było, co, Benno? – przyłączył się Lexa.

Benno wziął trąbkę i powiedział:

– Zwyczajnie. Za każdym razem musiałem wypiąć się do niego siedzeniem i wziąć jego goleń pomiędzy nogi, a on drugą nogą opierał mi się o siedzenie, aż mu ten but ściągnąłem.

– Aha – rzekł Lexa. – Rozumiem.

– No to gramy, chłopcy. Coś przynajmniej odwalmy – powtórzyłem.

– OK – rzekł Fonda. – Poszukajcie tam sobie Bob Catsów.

Rozległ się szelest nut, chłopcy szukali Bob Catsów. Znalazłem to od razu, a kiedy wyprostowałem się na krześle, żeby się wygodnie usadowić, zobaczyłem, jak Lucie robi oko do Harýka. Miała śliczne oczy. Zielona lemoniada przed nią wciąż jeszcze lśniła szmaragdowo, za nią, na dworze, rozlewała się teraz krwawa czerwień, a okna zamku płonęły. Cały rząd okien na pierwszym piętrze, tam, gdzie był salon Piccolominich, a poza tym dwa albo trzy na drugim. Arystokracja pakowała pewnie manatki. Dokładnie nad spiczastą wieżą zamkową migotała gwiazdka. Fonda zastukał cztery razy. Brynych zaczął solo na perkusji, czekaliśmy, aż skończy, a potem weszliśmy. Venca cudownym ochrypłym glissandem, prowadzonym z dołu w górę, a Lexa chwytającym za serce szlochem. To się nam udało. Zobaczyłem, jak na twarzy Fondy rozlewa się uśmiech. Potem zacząłem myśleć o Bennie. Dziwna sprawa, wiedziałem, że jest to coś, czego nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem. Pozwolić tak się spętać i tak zgłupieć, do tego stopnia stracić władzę nad sobą. Ja nigdy nie traciłem władzy nad sobą. Nigdy nie potrafiłem wściec się do nieprzytomności ani z miłości stracić głowy. Kiedy obejmowałem jakąś dziewczynę i bełkotałem coś przy tym, to musiałem udawać, że bełkoczę ze szczęścia, z podniecenia itp. Bo mogłem mówić całkiem do rzeczy, tylko że to by ją może wkurzyło, więc zawsze bełkotałem namiętnie różne idiotyzmy. Musiałem udawać, że tracę zmysły i że po prostu nie jestem w stanie mówić, a przy tym miałem głupie uczucie, że ona się połapie i że mnie wykpi, ale żadna się nigdy nie połapała. One tego chciały. Pewnie wszyscy bełkotali w takich sytuacjach, więc dziewczynom wydawało się to naturalne. Tylko że trudno sobie wyobrazić, żeby wszyscy bełkotali na serio. Nie wiadomo. Na pewno żadna na to nie wpadła. Chyba rzeczywiście chłopcy byli mądrzejsi niż dziewczyny. Naraz przyszło mi do głowy, że powinienem myśleć o Irenie, skoro ją kocham. No więc zacząłem o niej myśleć. Z początku jakoś mi nie szło. Usiłowałem ją sobie wyobrazić, ale mi się nie udawało, więc przypomniałem sobie, jak niedawno na pływalni zajrzałem jej za dekolt, i teraz poszło mi już gładko. Myślałem, że dobrze byłoby z nią spać, że Zdeněk z nią sypia, i zacząłem być przyjemnie zazdrosny i to było dobre. Przyszła kolej na moje tenorowe solo i zacząłem zachłystywać się w środkowych rejestrach, które na tenorze wychodzą najlepiej, i zapomniałem o Irenie, pozostała mi tylko świadomość jej istnienia, i grałem swoje wielkie solo z Bob Catsów. Swoje wielkie dobre solo i było mi dobrze. Nie przeszkadzało mi nawet to, że pewnie będzie rewolucja i że niedobrze byłoby, gdybym został rzeczywiście ranny albo zabity, raczej było mi przyjemnie myśleć o tym i o testamencie, i o bohaterstwie, i w ogóle o wszystkim. Kiedy skończyłem swoje solo, podniosłem wzrok i zobaczyłem starego Wintra, siedzącego za kontuarem i gapiącego się przekrwionymi oczyma gdzieś w przestrzeń. Tępe miał te oczy i jakieś pływające i marzył, chyba o czymś marzył, może tak jak ja, tyle że nie o Irenie, a pewnie o restauracji dworcowej, którą już od najmłodszych lat chciał wydzierżawić, z czego się nam zwierzał, albo o wielkim hotelu z czterema kelnerami, a może tylko o dobrej szkockiej whisky, żeby ją tak skądś wytrzasnąć i móc nam sprzedawać. Sam nie pił chyba przez perwersję czy co, a może miał naprawdę ten paraliż. Za kontuarem połyskiwała jego łysa głowa i lśniły mosiężne kurki. Krwawa łuna za oknem ciemniała i zaczęły migotać gwiazdy. Bob Catsów skończyliśmy z pamięci i w zupełnym mroku.

– Helena, zapal tam światło – powiedział Fonda, kiedy zapadła cisza.

Helena wyciągnęła rękę nad głową, przez chwilę przesuwała nią po omacku po ścianie, wreszcie znalazła kontakt i przekręciła go. Żarówka pod sufitem zaczęła działać, a jej efekt nas zdumiał. Naraz wszystko było wyraźnie widać. Zobaczyłem usta Lucie, bardzo czerwone w elektrycznym świetle, i ciemność, która zgęstniała za oknem. Harýk zaczął brzdąkać na gitarze, improwizując jakąś rytmiczną, sentymentalną melodię, i uśmiechnął się do Lucie. Przerzucałem swoje nuty.

– Panowie! – powiedział Harýk. – Widziałem dzisiaj Uippelta z Messerchmitki, jak wiał gdzieś na rowerze.

– A jego małżonka? – spytał Venca.

– Nie wiem. Pryskał sam.

– W ogóle to dziwne, że siedział tutaj tak długo. Wszyscy go tu przecież znają i wiedzą, co to za świnia – rzekł Lexa.

– Trzeba ci go było zepchnąć z roweru i wziąć do niewoli – rzucił Fonda.

– Dobryś sobie. Żeby wyciągnął rewolwer i kropnął mnie, co?

– Tak, bracie, mamy rewolucję – rzekł Lexa.

Z tyłu odezwał się Benno:

– Rewolucja została odłożona na czas nieokreślony.

– Chłopaki, myślicie, że coś będzie? – zapytał Fonda.

– No, chyba. – Lexa mówił jak człowiek wtajemniczony, ponieważ jego ojca zamordowali Niemcy. Od tego czasu zawsze wiedział więcej niż my. Ale w tej sprawie ja wiedziałem więcej niż on.

– Nic nie będzie – rzekł Benno. – Myślisz, że panowie z Kostelca się na coś zdobędą?

– No, poczekaj.

– Akurat bym się doczekał. Wszyscy robią w portki ze strachu. Rewolucja zostanie po prostu odłożona na czas nieokreślony.

Spojrzałem na Helenę, ale ona nic nie mówiła. Czytała gazetę.

– Nie, panowie – powiedziałem. – Zobaczycie, że coś będzie.

– I komendant policji, pan Řimbálník, stanie na czele, co?

– On nie. Ale zobaczycie.

– Człowieku, mówisz, jakbyś należał do jakiegoś spisku – rzekł Harýk.

Roześmiałem się. Cieszyło mnie, że chłopcy nie mają pojęcia, co i jak. Nie wierzyli mi, bo sami nigdzie nie należeli, ale nie byli pewni, czy ja gdzieś nie należę. Nigdzie nie należałem, chociaż jednak troszeczkę... jakby... O czymś tam wiedziałem, tylko że sam nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Wiedziałem to od Přema i nie wolno mi było nic mówić.

– Chłopie, nie bądź taki tajemniczy – powiedział Benno, a ja wcale nie miałem chęci być tajemniczy, bo to była bzdura. Chociaż chłopcy nic nie wiedzieli, to jednak wiedzieli tyle, że to, do czego ja należę, nie może być niczym nadzwyczajnym i bombowym. Tak więc troszeczkę tylko porozkoszowałem się rolą wtajemniczonego, po czym powiedziałem to, com wiedział. Mówił mi to Přemo, który miał informacje od Perlíka, którego miesiąc temu zamknęło gestapo. A ten coś chyba wiedział. Ale na pewno niedużo. Dużo to nie wiedział nikt. Wszystko to w ogóle była improwizacja. Ale mnie to nie obchodziło, byłem zadowolony, że mogę coś powiedzieć i że to będzie wyglądało interesująco, a jeśli nawet w końcu nic z tego nie wyjdzie, to chłopcy i tak zapomną.

– Gdzie tam – powiedziałem. – Ale wiem, że coś się zacznie, jak radio Praha przestanie nadawać.

– Skąd wiesz?

Wzruszyłem ramionami.

– Wiem.

– Nie wygłupiaj się. Skąd wiesz?

– Nie mogę wam powiedzieć, no, ale poczekajcie, to zobaczycie.

– Panowie, serio myślicie, że coś będzie? – spytał Fonda.

– Jak ty to sobie wyobrażasz?

– Przecież to bzdura. Niemcy i tak już leżą na obie łopatki.

Roześmiałem się. Mówił to, co ja w głębi duszy sam czułem, ale należało się roześmiać, bo nie wypadało, żebym mu przyznał rację. Teraz gdzieś należałem i musiałem chcieć, żeby coś się stało. Nie miałem zresztą nic przeciw temu. Kryły się w tym różne możliwości w związku z Ireną. Bohaterstwo. No, i Zdeněk mógłby polec, przyszło mi do głowy. Tak. Mógłby polec. To byłoby lepsze, niż gdybym poległ ja, chociaż i w tym coś było. Ale nie myślałem tego poważnie. Teraz nie, bo teraz nie marzyłem. Otworzyła się przede mną nowa perspektywa, jak w efektowny sposób pozbyć się Zdeňka. Gdyby poległ, bardzo chętnie chodziłbym z Ireną na jego grób. Byłbym wobec Ireny wielkodusznie delikatny i uważający, aby nie dotknąć jej bolesnej rany. Całkiem bezinteresownie chodziłbym z Ireną na jego grób. Gdyby Zdeněk nie żył, byłbym całkiem bezinteresowny. Tak więc nie miałem nic przeciwko powstaniu. Ale był to również jedyny powód, który wydawał mi się dobry na to, żeby było powstanie. Poza tym oczywiście zgadzałem się z Fondą. Nie chciało mi się walczyć z jakichś powodów patriotycznych czy strategicznych. Niemcy i tak już byli wykończeni, więc co za sens. Miałem na to ochotę tylko ze względu na Irenę. Żeby się przed nią popisać. Tylko po to. Dlatego roześmiałem się, kiedy Fonda powiedział, że Niemcy leżą na obie łopatki, jakby to nie była prawda.

– No, powiedz... czy to ma sens? – nalegał Fonda.

– Różnie na to można patrzeć. Ja tylko powiedziałem, co wiedziałem.

– W każdym razie będzie heca – powiedział Harýk i znów uśmiechnął się do Lucie.

Lucie siedziała podparta łokciami o stół, ze słomką w ustach i ciągnęła lemoniadę. Kiedy Harýk uśmiechnął się do niej, przymknęła oczy. Byli nastrojeni na tę samą falę. Złościło mnie to.

– Będzie heca, jak mój stary zamknie interes i pójdzie z fuzją na Niemców – rzekł Benno.

– I jak stary Čemelík będzie dowodził szturmem na gimnazjum – dorzucił Harýk.

– A twój stary wyczyścił już mundur? – spytał go Lexa.

– Wiadomo – powiedział Fonda. – Mole mu go pocięły.

– Gdzie?

– Na dupie – rzekł Lexa.

– Lexa! – pisnął Harýk takim głosem jak przedtem Helena.

– Co?

– Wiesz, że nie powinieneś być ordynarny.

– Ależ, robaczku...

– Spokój, chłopcy. Nie wygłupiajcie się – krzyknęła Helena.

– Przeproś! – nie ustępował Harýk.

– Helenko, wybacz, proszę cię – wymamrotał Lexa, podczas gdy Helena krzyczała:

– Chłopcy, przestańcie się wygłupiać. Bo pójdę do domu!

– Ależ, robaczku – rzekł Lexa.

Helena wstała, odwróciła się i otworzyła drzwi. Wyszła bez słowa. Za mną rozległ się rumor, ktoś wywrócił pulpit, a potem głos Benna:

– Helenko! Zaczekaj! Gdzie idziesz?

Benno wpadł na mnie z tyłu, pędząc swoim kolebiącym krokiem do drzwi. W mroku korytarza błysnęła jego biała koszula, po czym zniknął w ślad za Heleną.

– No, teraz to już koniec – powiedział Lexa i roześmiał się.

– Panowie, ależ ten Benno głupi – rzekł Harýk.

– Ano głupi. A ta idiotka tak cholernie go wykorzystuje.

– Żeby przynajmniej była coś warta.

– Głupi jest – rzekł Lexa.

– Co tam – powiedział Fonda. – Ona jest wcale niezła.

– Panowie! – westchnął Harýk.

– Fakt. Twarz ma całkiem niczego.

– Ale dupę lepszą – rzekł Harýk.

– Harýk! Nie zapominaj, że tu jest Lucie – powiedział Lexa.

Spojrzałem na Lucie.

– Jestem do tego przyzwyczajona – rzekła.

– Uważam, że to jest duża sztuka przyzwyczaić się do takiego chama – powiedział Lexa.

– Ty możesz tak uważać – rzekł Harýk.

Chłopcy zawsze mówili w ten sposób. Nie myśleli tego nigdy na serio, tylko zdawało im się, że to jest szalenie dowcipne, a może i było dowcipne. To znaczy w życiu. W książkach i powieściach dowcip i humor się produkuje, ale w życiu nic takiego znowu dowcipnego nie ma. Raczej kryje się za wszystkim chęć podrażnienia czy co, tak jak chłopaki drażnią się rozmową z dziewczynami, a także między sobą. Nie wiem, czy dziewczyny też, ale chłopcy tak. Bo gdyby nie można było drażnić się przynajmniej słowami, to w ogóle nie byłoby o czym mówić, kiedy na przykład na potańcówkach nic nadzwyczajnego się nie dzieje, a specjalnego drygu do gadania człowiek nie ma. Tam przecież nie miałoby sensu pleść tych głupstw, które się plecie, gdyby nie właśnie ta chęć drażnienia między chłopcami i dziewczynami, to zrozumiałe. Tam rozmowa to mniej więcej to samo, co obwąchiwanie się u psów, naprawdę nie ma w tym żadnej wulgarności ani przesady. Wiem o tym i myślę, że wszyscy wiedzą, tylko że nie każdy chce się z tym pogodzić, a ja to wiem i godzę się z tym. Całe to gadanie i silenie się na dowcipy u chłopców to tylko po to, żeby w końcu mogli cmoknąć dziewczynę w jakiejś bramie. Tak to jest, przynajmniej jeśli chodzi o rozmowy chłopców z dziewczynami. A już na pewno, kiedy chłopaki rozmawiają między sobą w obecności dziewczyn. Kiedy są sami, to może nie zawsze, tylko że chłopcy, kiedy są sami, przeważnie rozmawiają o dziewczynach, więc i wtedy właściwie tak jest. I w ogóle tak to jest z tym dowcipnym gadaniem.

Po chwili Benno zjawił się w drzwiach z Heleną, był znowu taki zeszmacony jak przedtem, a Helena usiadła z obrażoną miną.

– Chłopaki, dzisiaj skończymy wcześniej, muszę iść do domu – powiedział.

– A czemu to? – spytał Lexa.

– Muszę się wykąpać i w ogóle.

– Pierwszy raz od powrotu z kacetu, co?

– E, nie. Znacie przecież Beníka – rzekł Fonda.

– Zamknij się. Zagramy jeszcze Riverside[2] i idę do domu.

– Nie wygłupiaj się.

– Ale ja muszę.

– Nie obrażaj się, no!

– Nie obrażam się, ale muszę iść.

– Dajcie mu spokój. Ja też pójdę dziś wcześniej do domu – powiedziałem.

– Jak to? Czy Helena ma wpływ również i na ciebie? – spytał zjadliwie Lexa.

– Helena nie. Ale Irena – rzekł Harýk.

– Okej – powiedziałem. – No to zaczynamy, co?

Byłem spokojny, wcale nie było mi nieprzyjemnie, że Harýk to powiedział, ponieważ w ogóle nie było mi nieprzyjemnie, że chłopcy o tym wiedzą. Miałem już taki trening, że w ogóle nic, co dotyczyło Ireny, nie było dla mnie nieprzyjemne. Kochałem ją.

Fonda zastukał w fortepian i powiedział:

– A więc Riverside. A ty, Venca, nie sknoć znowu wejść.

– Spokojna głowa – odrzekł Venca i wytrząsnął ślinę z puzonu.

Zajrzałem do środka saksofonu i zobaczyłem, że w wygięciu zalśniła mała płaska plamka. Lubiłem zawsze, żeby w środku było mokro. Wylewałem to z tym większą rozkoszą, im więcej tam tego było.

– Ready? – zapytał Fonda.

– Aha – rzekł Benno.

Fonda zastukał powoli, a blacha zagrała wprowadzenie do Riverside Blues. Stary Wintr kimał za kontuarem, a z kurka skapywały białe krople do podstawionego kufla. Helena siedziała znudzona nad gazetą, muzyka ją nudziła, a tolerowała ją tylko dlatego, że przyjemnie jej było być żoną najlepszego trąbkarza w całej okolicy. Przy drzwiach stał jakiś starszy facet z półlitrowym kuflem piwa i przyglądał się nam. Czytałem w jego myślach. Z oczu po prostu patrzyły mu baskornety[3], a gębę miał jak puzonista. Na pewno tego, cośmy tu wyczyniali, nie uważał za muzykę. My właściwie też. Nie uważaliśmy tego wyłącznie za muzykę, było to raczej coś jakby świat. Jak przed Chrystusem i po Chrystusie. Co było przed jazzem, tego nawet nie pamiętałem. Może zajmowałem się wtedy futbolem albo czymś takim. Jak ojcowie rodzin, co to w każdą niedzielę chodzą na stadion, żeby się poentuzjazmować. Byłem wtedy właściwie takim miniaturowym tatusiem. Tatusiem pomniejszonym do stu trzydziestu centymetrów. A potem przyszedł Benno z płytami, jazz, pierwsze próby z trąbką w willi Benna, z fortepianem, ze starym ksylofonem, który wygrzebałem na strychu, i z dwiema parami skrzypiec, na których zgodnie z życzeniem rodziców uczyli się grać Lexa i Harýk. A potem Jimmie Lunceford. I Chick Webb. I Louis Armstrong. I Bob Crosby. Potem już wszystko liczyło się od jazzu. Tak że właściwie nie była to tylko muzyka. Ale tego ten starszy facet nie rozumiał. Jego już dawno zdegenerowały futbol, piwo i orkiestra dęta. Był już do końca życia zdegenerowany. Ale za to nie była zdegenerowana Lucie, która siedziała nad resztką lemoniady i której spod spódniczki świeciła opalona noga, założona na drugą nogę, a mnie się przypomniał najkapitalniejszy kawał, jaki zrobiłem w życiu, kiedy pewnego razu w labiryncie petrzyńskim powiedziałem jej, żeby mnie pocałowała, że to będzie jakby tysiąc pocałunków naraz, i zrobiło mi się trochę żal, że puściłem ją kantem, natychmiast jednak uprzytomniłem sobie, że to nie ja ją, tylko ona mnie puściła kantem, ale nie wszystko jeszcze było stracone, na pewno nie, i poczułem wyrzuty sumienia, że nie myślę o Irenie, zacząłem więc o niej myśleć, przyłączyłem się do zawodzeń tamtych pozostałych i zagraliśmy Riverside jak jeszcze nigdy w życiu. Jak chyba już ze dwadzieścia razy, kiedy to graliśmy jak nigdy w życiu. Kiedy skończyliśmy, Helena wstała i oświadczyła:

– Beníku, idziemy!

– Już, już, Helenko – powiedział Benno i złożył nuty.

Fonda wstał.

– Wystarczy – powiedział. – Jeśli się uda, to będziemy grać w uzdrowisku.

– Załatwiłeś to już? – spytał Harýk.

– Aha. Mědílek oczyścił już parkiet w ogrodzie, możemy grać.

– Fajno, chłopaki. Będzie forsa – rzekł Venca.

– Ano będzie. Fura – powiedział Harýk i ułożył gitarę w futerale.

Wstałem i zacząłem odkręcać górną część saksofonu. Potem przechyliłem go na tę stronę, gdzie na dole nie ma klapek na korpusie, i wylałem zawartość na podłogę. Wrzuciłem do korpusu wyciory i elegancko przewróciłem saksofon do góry nogami. Ciężarek wypadł cieńszym końcem, a ja doznawałem błogiego uczucia, wyciągając powoli wycior górą z instrumentu. Potem schowałem korpus saksofonu do walizki, wziąłem głowicę, wyciągnąłem ją z munsztuka i przeczyściłem drutem. Odkręciłem stroik, oczyściłem go i wytarłem bakelitowy ustnik. Potem wszystko włożyłem do walizki, zamknąłem i zarzuciłem płaszcz. Wszyscy już byli gotowi. Z saksofonem zawsze jest najwięcej roboty. Podszedłem do starego Wintra, zapłaciłem, co się należało. Wypiłem tylko jedno piwo. Stary Wintr z zaspanymi oczyma stał za kontuarem i wydał mi resztę z pięćdziesięciu fenigów. Przypomniało mi to o rewolucji.

– Dobranoc – powiedziałem, wychodząc za tamtymi w majową noc. Była ciepła i gwieździsta, ale wyszedłszy ze światła, byłem trochę oślepiony i z początku widziałem tylko ciemne sylwetki na szarobiałym, czerniawym tle nocnego oparu, który wisiał nad miastem w dolinie. Po drugiej stronie wciąż jeszcze świeciły okna zamku. Nic sobie nie robili z zaciemnienia.

Przed Portem Arthur żegnały się ciemne postacie.

– Cześć – powiedziałem i przyłączyłem się do małej, grubej figurki Benna i do kobiecej sylwetki Heleny. Pozostali szli w lewo, w stronę szpitala, tylko my szliśmy w dół, w kierunku lasu, koło browaru i przez most za rzekę, gdzie rodzice Benna mieli willę. Było cicho. Nasze kroki w potrójnym rytmie odbijały się od bruku, milczeliśmy. Ta cisza była jakby przed burzą. Mijaliśmy willę doktora Strassego, gdzie mieszkali teraz niemieccy oficerowie. Główna brama była otwarta, możliwe, że Niemcy już zwiali. Jak to zawsze: ci ważniejsi dali drapaka, a nieszczęśni żołnierze muszą nadstawiać karku. Hotel na placu zamieniono na szpital dla żołnierzy, leżeli tam i kuśtykali ranni, cali zawszeni, zaropiali i chorzy. Ale pana komisarza rządu, Kühla, już nie było. Miał tam jeszcze do niedawna pięciopokojowy apartament. A teraz Bóg wie, gdzie się obraca. Rzucił wszystko w diabły. Miasto pozostało bez komisarza rządu. Ranni żołnierze Wehrmachtu beznadziejnie tkwili w apartamentach Kühla. Wielkodusznie przekazał je dla rannych. Wszędzie panowała cisza. Ludzie zaszyli się w domach i czekali. Zwykła cisza. To jedynie fakt, że wiedziałem, co już niedługo się stanie, czynił z tej ciszy ciszę przed burzą. Doszliśmy do browaru i skręciliśmy w dół, w stronę mostu. Łagodnym łukiem wznosił się nad rzeką i bielały na nim wypukłe kostki bruku. Za mostem biegła dalej szosa prosto do dworca, a przy szlabanach błyszczały czerwone światła. Na fosforyzującym niebie rysował się olbrzymi komin cieplarni.

– Zaczekajcie, chłopcy – powiedziała Helena i przystanęła. Zatrzymaliśmy się w połowie mostu. Helena oparła się o balustradę, a my zrobiliśmy to samo po obu jej stronach. Spojrzałem w dół. Pod nami płynęła spokojna rzeka i czuło się, jak jej czarna powierzchnia bezgłośnie się porusza. Las na prawo był niski i ciemny, a drzewa na brzegu kąpały w wodzie zwisające gałęzie. Było cicho. Nastawiłem ucha, ale nic nie usłyszałem. Kiedy się człowiek skoncentrował, można było usłyszeć nawet strzelaninę na froncie. Na Černej horze słychać było czasem nawet ciężkie karabiny maszynowe. Ale teraz nie słyszałem nic. Tylko ciszę. I ten całkiem dosłyszalny i nieświadomy szum rzeki pod mostem. Benno westchnął.

– Tak – powiedział i splunął z mostu do wody.

Duża biała ślina spadała w dół niczym samobójczyni w białym zawoju i plasnęła o powierzchnię.

– Co, Beníku? – spytała Helena.

– Głupio się czuję. Mam gorączkę.

– Pokaż. – Dotknęła jego czoła. – Nie masz.

– Mam.

– Nie masz. Znowu coś sobie wmawiasz.

– Nie, mam gorączkę. To po obozie.

– No to chodź. Położysz się, tak?

– Zaczekaj – rzekł Benno i przez chwilę milczał. – Jakoś mi głupio i smutno.

– Ależ dlaczego, Beníku? Przecież już niedługo wszystko będzie dobrze.

– Tak. Ja wiem, ale mimo to jest mi smutno.

Helena nic nie powiedziała, tylko wzięła Benna za rękę. Stałem obok nich i nagle doznałem takiego uczucia, jakby tu stało obok siebie tylko dwoje ludzi. Ach, ja wiedziałem, dlaczego Bennowi jest smutno. Mnie też było smutno. Jeszcze dziesięć minut temu nie, ale teraz tak. Nie żeby jakoś nieprzyjemnie smutno jak zapewne Bennowi, bo on miał za sobą kacet, gdzie wymordowali mu połowę rodziny, ale smutno mi się zrobiło przez tę rzekę i przez tych Niemiaszków z obandażowanymi głowami tam, w hotelu, i przez ten niepotrzebny już front, który się zbliżał, i przez las, i przez gwiazdy, i w ogóle. I przez Irenę. Głównie przez Irenę. I przez to, że kończyło się teraz nagle coś wielkiego i trwającego długo, trwającego sześć lat, coś, czego już nigdy nie będzie. Spojrzałem na dom Ireny na drugim brzegu rzeki. Poprzez liście drzewa rosnącego przed domem widziałem jej okno, paliło się tam światło. Albo czytała, albo też całowali się ze Zdeňkiem. Poczułem straszną ochotę, żeby też się z kimś całować. I było mi smutno. Obok mnie Benno z Heleną coś tam czule bajdurzyli, a ja stałem koło nich sam, osowiały i całkowicie świadom swojej samotności. Może nikt mnie nie rozumie i dlatego jestem sam. Może ja naprawdę nie potrafię nikogo kochać. Tak idiotycznie jak Benno Helenę. Przypomniałem sobie je wszystkie, Věrkę i Evę, i Jarkę, i Irenę, i miałem takie uczucie, jakbym wcale i nigdy ich nie kochał. Zapomniałem, jak to było, kiedy je kochałem. Wszystko, co zapamiętałem, to tylko różne nieprzyjemności, kłopoty i przykre odczucia. Nic więcej. Widocznie nie byłem do tego stworzony. Ciekaw jestem, czy istnieje na świecie choćby jedna dziewczyna, po której zostałyby mi inne wspomnienia. Przynajmniej jedna. Miałem saksofon, ukończoną z wyróżnieniem ósmą klasę i wpływowego ojca. Wszystkim się zdawało, że jestem zadowolony i nic mi do szczęścia nie brakuje. A tymczasem wcale nie. Miałem szczęście do starszych pań. Paplałem z nimi na herbatkach o polityce. Ach, jak ja paplałem. Jak na swój wiek, byłem diablo dojrzały i rozsądny. A w domu pisałem sentymentalne testamenty dla Ireny, miałem ochotę się z nią przespać i dosyć długo trwało u mnie to uczucie miłości do Ireny. Ale nie stale. A poza tym było mi smutno. Może rzeczywiście lepiej by było, gdybym zdechł podczas tej rewolucji. Zebrałem w ustach dużo śliny i wychyliłem się przez barierę. Powoli wypuszczałem ślinę z ust i patrzałem w ślad za nią. Spadała pionowo, bo nie było wiatru. Szybko zmniejszała się i zniknęła w ciemności. Dał się słyszeć tylko słaby plusk. Rzeka w dole płynęła cicho i równomiernie. Spojrzałem na tych dwoje obok. Obejmowali się wpół, głowy mieli przytulone do siebie i patrzyli na rzekę. Nagle poczułem, że jestem ponad nimi. Byłem ponad. No właśnie. Co oni mają? Z tym ich tuleniem się i wzajemnym zatruwaniem sobie życia. Ja byłem sam i byłem wolny. Byłem cudownie sam. Zbliżała się rewolucja, a ja się cieszyłem. A potem wyjadę. Do Pragi, za granicę, kto wie dokąd. I znowu coś się we mnie załamało. Do czego jechać? I co tam robić? Żyć. Tak, tak, po prostu żyć. Patrzeć na przedmioty, jeść i kochać się z dziewczynami. Tak. W końcu tak. W końcu dlaczego nie. To było dosyć interesujące – żyć. Lepsze, niż zdechnąć podczas rewolucji. Rzeka szumiała, było ciepło i ciemno. Wyprostowałem się.

[...]

Przypisy
[1] W oryginale Mesršmitka – potoczna nazwa zakładu produkcyjnego. We Františkovie był montowany kokpit samolotu Messerschmitt Bf 109. (Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji tego wydania).
[2]Down by the Riverside Blues.
[3] W oryginale baskřídlovka. Chodzi o skrzydłówkę basową.