Tasowanie w Dżokerowie - George R.R. Martin - ebook

Tasowanie w Dżokerowie ebook

George R.R. Martin

4,3

Opis

W Nowym Jorku szaleje gang obdarzonych przerażającymi mocami mutantów, który zagraża bezpieczeństwu mieszkańców całej metropolii.

Opas, młodociany gubernator Rox, pragnął uczynić Ellis Island bezpiecznym azylem dla dżokerów. Dlatego postanowił zwerbować skoczków, nastoletnich wyrzutków władających supermocami, zdolnych w mgnieniu oka ukraść ciało człowieka.

Jednakże pod przywództwem szalonego wnuka Tachiona skoczkowie z każdym dniem stają się coraz bardziej okrutni i niepowstrzymani, aż wreszcie okazują się najpoważniejszą groźbą, przed jaką dotąd stanęły dzikie karty…

„Ta powieść to jak jazda szaloną kolejką górską – nigdy nie wiesz, co wyłoni się za następnym zakrętem fabuły! Podbijająca adrenalinę akcja, ale też zaskakująco dużo emocji to główne atuty kolejnych przygód superbohaterów ze świata dzikich kart”.

„ Publishers Weekly”

NA PODSTAWIE DZIKICH KART UNIVERSAL CABLE PRODUCTIONS, WYTWÓRNIA, KTÓRA WYPRODUKOWAŁA SERIALE TAKIE JAK W GARNITURACH I MR. ROBOT, PRZYGOTOWUJE OBECNIE SERIAL TELEWIZYJNY.

DZIKIE KARTY

TOM IX

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 719

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
3
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kuszenie Hieronima Opasa I

Kuszenie Hieronima Opasa

Stephen Leigh

I

Nie wiem, dlaczego to zaczynam, co z tym zrobię i do kogo właściwie mówię. Pewnie… pewnie chodzi o to, że chcę, by ktoś się dowiedział, co się naprawdę wydarzyło, kiedy już będzie po wszystkim. Ostatnio coraz częściej myślę, że Rox nie przetrwa długo.

Nie może przetrwać. ONI na to nie pozwolą.

Czy muszę tłumaczyć, kim są „ONI”? Nie sądzę. Kimkolwiek możesz być, mogę powiedzieć ci jedno — jeśli musisz o to pytać, to znaczy, że nie jesteś dżokerem. Mam rację?

Jest jednak pewne pytanie, na które muszę odpowiedzieć. Nikt nigdy nie zadaje mi go otwarcie, ale zawsze słyszę jego cichy brzęk w zgiełku ich myśli. Słyszę je u wszystkich, którzy na mnie patrzą lub choćby o mnie myślą: Jak to jest być tak kurewsko obrzydliwym? Jak to jest siedzieć niczym brodawka na cielsku, które zajmuje akr powierzchni i karmi się nieczystościami?

Jak to jest? Boże…

W porządku, spróbuję odpowiedzieć.

Znajdź sobie salę. Ogromną i pustą. Niech nie będzie zbyt wygodna. Dopilnuj, by podłoga była wilgotna i popękana, a temperatura za niska albo zbyt wysoka. Całość powinna sprawiać lekko posępne wrażenie.

Potem znajdź krzesło. Twarde i niewygodne, z rozszczepiającego się drewna. Takie, z którego chce się wstać już po kilku minutach siedzenia. Przyśrubuj je do środka swojej sali.

Zdobądź gdzieś pięćset telewizorów i ustaw je wokół krzesła: Wielki Mur pustych ekranów. Następnie nastaw każdy z nich na inny kanał, podkręć głośność i włącz te wszystkie skurwysyństwa.

Usiądź nago na kłującym krześle pośrodku brzydkiego pomieszczenia, zwrócony twarzą do wszystkich telewizorów. Niech ktoś przykuje cię łańcuchem do tego paskudnego mebla, a potem zwali ci na kolana dwieście ołowianych sztabek. Dopilnuj, by więzy były mocne, żebyś nie mógł się poruszyć ani podrapać, czy unieść rąk do uszu, żeby zagłuszyć ten upiorny hałas. Staniesz się całkowicie zależny od innych, którzy będą cię karmili, czyścili i rozmawiali z tobą.

Hej, wreszcie zaczynasz czuć się jak Opas. Zaczynasz sobie wyobrażać, jak to jest.

Słyszę cię. (Zawsze cię słyszę). Nie chrzań, mówisz. Masz talent do czytania w myślach. Czyż to nie jest wspaniały dar, mały pocałunek dzikiej karty?

No dobra, czytam w twoich myślach. Mam Mur Opasa, który nie dopuszcza natoli i asów na Rox, chyba że naprawdę bardzo chcą się tu znaleźć. Mam własną armię dżokerów, którzy mnie ochraniają i opiekują się mną.

To ja uczyniłem Rox możliwą. Jestem gubernatorem. Mam władzę. Beze mnie Rox by nie istniała. Cudownie, nieprawdaż?

Tak myślisz? To bzdura. Pieprzenie w bambus. Sterta opasowej czerni.

Wydaje ci się, że naprawdę rządzę tą wyspą? Chyba żartujesz. Kiedyś grałem w Dungeons & Dragons. Najczęściej byłem postacią władającą małym królestwem w scenariuszu wymyślonym przez naszego władcę podziemi. I wiesz co? Tamto królestwo było tak samo realne jak to, które mam tutaj.

Nie słyszysz, co myślą, kiedy do mnie mówią: Pierwszy, Blaise, Molly, K.C. i cała reszta skoczków. Nawet dżokerzy, ci, których przeklęła dzika karta. „Boże, cieszę się, że nie jestem taki jak on” albo „Nic mnie nie obchodzi, ile wie i jakimi mocami włada. To tylko jebany dzieciak…”.

Wiem. Wiem, co o mnie myślą. I wiem też, co myślą o Rox. Moja Rox jest wygodnym schronieniem, ale gdyby Ellis Island pogrążyła się jutro w wodach zatoki, znaleźliby sobie inne miejsce. Skoczkowie rozproszyliby się po miejskich zaułkach, a dżokerzy zrobiliby to samo, co zawsze. Wzruszyliby ramionami, jeśli je mają, i wróciliby do Dżokerowa.

Co zatem mam zrobić? Zagrozić, że zabiorę swoją piłkę i pójdę do domu, hę? Myślisz, że mógłbym się stąd ruszyć? Kurde, miałem farta, że zdołałem się tu dostać trzy lata temu, gdy byłem tylko wielkości szkolnego autobusu. A teraz… no cóż, płetwal błękitny nie jest już największym ssakiem na świecie. Przewyższam rozmiarami całe stado pierdolonych płetwali.

Jak się z tym czuję?

Nie możesz sobie wyobrazić Opasa. Nie potrafisz poczuć wobec mnie empatii. To niemożliwe.

Każdy pierdolony dżoker żyje we własnym, prywatnym piekle. Poprzestańmy na tym.

Nie znoszę grać roli sędziego. Potrafię nawet zrozumieć, z jakich powodów.

Moi rodzice mieli słabą wolę. Hej, jasne… większość dzieciaków za wszystko obwinia starych.

Ale czemu by nie? Moi nie mieli kręgosłupa, zawsze chcieli się wszystkim przypodobać, pozwalali, by rozkazywali im sąsiedzi, sprzedawcy w sklepach i każdy, kto miał jakąkolwiek władzę. To byli sympatyczni ludzie i bez trudu zmieniali zdanie na pierwszą oznakę sprzeciwu. Uroczy ludzie, pozwalający, by hołota z sąsiedztwa zastraszała i nękała ich syna. Ich syna, licealnego poetę, „ach, jakże utalentowanego artystę”. Ich syna, który nigdy nie odrywał spojrzenia od komiksów.

Kiedy wracałem do domu z krwawiącym nosem, podbitymi oczami i podartym ubraniem, mówili mi:

— Jeśli cię zaczepiają, czemu po prostu nie odejdziesz? Może to przez to, co ty robisz. Skup się na rysowaniu, pisaniu i nauce. Graj w tę swoją grę fantasy z dziwnymi kostkami albo czytaj komiksy. Kiedy trochę dorośniesz, dadzą ci spokój.

Byli współczującymi ludźmi, a gdy Ted wkroczył w wiek dojrzewania i zmienił się w robala wielkości wagonu metra, nie opuścili mnie. O nie. Najpierw zadzwonili do kliniki w Dżokerowie, a dopiero potem zniknęli.

Zniknęli bez śladu.

No cóż, mamo i tato, Ted z pewnością trochę dorósł, czyż nie? Wolałbym mieć w sobie trochę mniej z was, bo fakt, że już jestem duży, w niczym mi nie pomógł, i nadal muszę dźwigać cały wasz bagaż emocjonalny.

Jak więc mam osiągnąć swój cel? Jak znaleźć sposób, by połączyć moc z odrobiną współczucia? Jak uświadomić innym graczom na scenie Rox, że są cholernie krótkowzroczni i samolubni? Jak pozostać idealistą w świecie chciwych pragmatyków?

Przynieśli mi dzisiaj sprawę do rozpatrzenia. Nazywają to drwiąco „sądem gubernatora”. Ale przedstawiają mi te sprawy, bo nalegam na to. No dobra, bądźmy ze sobą szczerzy. „Sprawiedliwość” na Rox z reguły jest brutalna i nieodwracalna. Zwracają się do mnie tylko wtedy, gdy uczestnicy sporu nie są już martwi albo okaleczeni.

Wiedziałem, kto jest winny, zanim ich do mnie przyprowadzili. Zawsze to wiem.

Eskortował ich Blaise, ale była z nimi również Kelly. Kelly, która wydaje mi się tak boleśnie atrakcyjna, która na swój sposób zachowała jeszcze niewinność. Lubię na nią patrzeć i wyobrażać sobie, jak by to było, gdybym był normalny albo gdybym był jednym z nich. Gdy się zbliżała, wyczuwałem jej niejasne, wzajemnie sprzeczne uczucia. Z Blaise’a i K.C. Strange, drugiej ze skoczków, wypływały mroczniejsze, bardziej gwałtowne myśli, natomiast Śluzak, dżoker, którego wlekli do budynku administracji, emitował strach pomieszany z ulgą.

Oznajmiłem z chichotem wszystkim, którzy mnie otaczali, że będziemy mieli towarzystwo. Moja dżokerska straż stanęła na baczność w całym holu. Kafka przybiegł do mnie, odrywając się od swojego biurka. Jego umysł nadal błądził po labiryncie planów, które studiował. Otaczający mnie dżokerzy nagle się ożywili: zawsze wierny Fistaszek, Ćma, Wideo, Całun, Krogulec, Elmo, Ruszt oraz kilkunastu innych, którzy przebywali w pomieszczeniu albo stali na wysokim balkonie.

W prądach myśli pojawiły się wiry. Wyczuwałem też resztę Rox — Pilnika pogrążonego w wywołanej uniesieniem ekstazie w jakiejś norze na północnym końcu wyspy; Charona, który oddalał się od nas, zwabiony syrenim zewem jakiegoś dżokera z Nowego Jorku. Moi strażnicy zacisnęli ręce na broni.

Grupka Blaise’a weszła głośno do środka, wpuszczając ze sobą zimny powiew. Śluzaka wlekły między sobą K.C. i Kelly. Wnuk Tachiona zaczął pokrzykiwać jak szaleniec, nim jeszcze pokonał połowę drogi do mnie.

Kafka odchrząknął. Jego skorupa zastukała jak tanie kastaniety. W tej samej chwili Całun wprowadził z trzaskiem nabój do lufy swojego jednostrzałowego karabinu Remington kaliber .22. Usłyszałem myśl rozbawionego Blaise’a (pierdolona pukawka). Blaise nie jest tak potężnym psionicznym władcą jak jego dziadek. Jego tarcze przeciekają. Myśli leją się z niego, jakby był dzieckiem, które nie trzyma moczu.

Kafka zaczął go besztać.

— Zachowuj się, jak trzeba, jeśli łaska. — Brzmiał jak ojciec pouczający syna. Skutek również był podobny. — Już o tym rozmawialiśmy. Gubernatorowi należy się wasz szacunek. To również jest część czynszu, który płacicie.

Blaise łypnął na niego ze złością. Złapałem obraz karalucha rozgniecionego gigantyczną stopą. Mały jebany owad. Ta myśl umknęła po chwili. Znowu na mnie spojrzał. Chichocze jak mała dziewczynka. Kurwa, to obrzydliwe. Śmierdzi jeszcze gorzej niż zwykle.

Niemalże w odpowiedzi na te słowa przebiegła przeze mnie fala przynosząca ze sobą nagłą ulgę. Czułem gęstą maź opasowej czerni spływającą po moich bokach. Rozległ się dźwięk — miękki, mlaszczący i obrzydliwy, jakby ktoś ściskał w dłoniach gęste błoto.

— Gubernatorze — zaczął Blaise, wspierając ten tytuł głębokim, szyderczym ukłonem. Zlekceważyłem go. Więcej uwagi poświęcałem Kelly, która bezskutecznie starała się ignorować moją trwającą defekację. Wsparła ręce na biodrach. Ta wyzywająca, arogancka poza całkowicie kłóciła się z jej myślami. Biedne stworzenie, takie wielkie i brzydkie…

Uśmiechnąłem się do bezdomnej dziewczyny w podartych dżinsach. Jej cycki uwidaczniały się pod koszulką z napisem „Uwolnić Gila”. Włosy miała miękkie, ale jej wielkie oczy miały kolor głębokiego morza.

— Gubernatorze — rzekła, powtarzając słowo Blaise’a, ale jej głos miał przyjemne, łagodne brzmienie. Uśmiechnęła się do mnie.

Klasowa piękność odziana w łachmany. Wydawała mi się znacznie atrakcyjniejsza niż, na przykład, K.C. Kelly nie była skoczkinią, jeszcze nie. Pierwszy jej nie wprowadził. Ale w ostatnich miesiącach, od chwili, gdy Kuriozum zabiło Davida, Pierwszego interesowali tylko jasnowłosi chłopcy. Kelly była jedną z kandydatek, nastolatką z miasta, która uciekła z domu. Kandydatów jest znacznie więcej niż prawdziwych skoczków. Biorąc pod uwagę obsesję Pierwszego na punkcie sobowtórów Davida, większość z nich raczej nie miała szans na zmianę statusu.

Lubię na nią patrzeć. Gapię się na nią, gdy przechodzi obok mojego budynku. Czasami widuję ją również w snach.

Blaise przeszył dziewczynę wściekłym spojrzeniem i natychmiast umilkła, naburmuszona.

— Jeśli mogę błagać o audiencję u Waszej Jebanej Ekscelencji… — zaczął Blaise.

To wyzywające zachowanie było typowym przykładem moich trudności. Musiałem się znowu roześmiać, mimo że problem polegał na tym, że żadne z nich niczego nie traktowało poważnie. Bawią się w tworzenie nowego społeczeństwa, ale nie potrafię im wytłumaczyć, jakie to jest ważne.

Kafka zagrzechotał z oburzenia. Wyczułem, że umysły moich dżokerskich strażników nagle wypełniło skupienie. Przez chwilę bawiłem się z myślą, by po prostu odesłać Blaise’a, Kelly i K.C. Śmiech nadszedł, ale to mnie nie bawiło. Nie naprawdę.

Słyszałem większość myśli Blaise’a. Wiedziałem, że podobnie jak w przypadku Kelly czy K.C. większa część bezczelności chłopaka była na pokaz. Chciał zaimponować kolegom i koleżankom, by nie uznali go za słabego. Każdego, byle nie jego. W gruncie rzeczy, w ogóle nie chciał tu przychodzić.

— Słucham, Blaise. Zawsze słucham, gdy jakiś dżoker ma kłopoty. A Śluzak z pewnością jest dżokerem, czyż nie? — skończyłem i zachichotałem, jak to nazywał. Przerwałem, spoglądając prosto na K.C. — Zawsze słucham. Zawsze. Nawet, jeśli niektórzy myślą, że kiedy się śmieję, brzmię jak pierdolony głupi dwulatek.

Twarz dziewczyny poczerwieniała. No wiesz, zacytowałem jej myśli. Przez chwilę trochę się tego wstydziłem. Nieważne, ile razy demonstrowałem swe umiejętności, zawsze spotykałem się z taką samą reakcją. Ludzie nie są przyzwyczajeni do tego, że ktoś kradnie ich cenne, prywatne myśli. Niczego nie czują, nie widzą, żebym robił coś nadzwyczajnego, więc o tym zapominają.

Ale przynajmniej myśli Kelly są z reguły pełne wyrozumiałości.

Blaise się wkurzył.

— Powstrzymałem K.C. przed wykończeniem twojego wspaniałego dżokera. Powinienem sam załatwić skurSkurwysyna. Śluzak już drugi raz włamał się do naszej spiżarni.

Wiedziałem o tym. Już dawno wyczytałem to z myśli Śluzaka i K.C.

— K.C. i Kelly go nakryły, a mały skurwiel wyciągnął nóż. Co masz zamiar zrobić w tej sprawie?

Wiedziałem, czego chce ode mnie Blaise. Obraz był bardzo wyraźny. Jego wizja sprawiedliwości jest czarno-biała. Prosta.

Zerknąłem na Śluzaka. Od chwili incydentu płynął od niego nieartykułowany, rozdygotany strach, ze sporą domieszką niezaspokojonej nienawiści do Blaise’a. Jego salamandrowatą skórę pokrywał lepki olej, a płaskie przylgi na końcach palców wciskały się w wewnętrzne powierzchnie dłoni. Kiedy mrugał, wyłupiaste oczy o złotych tęczówkach i pionowych źrenicach znikały na moment pod grubymi, półprzezroczystymi powiekami. Otworzył usta i na moment wysunął się z nich rozwidlony wężowy język. Potem zniknął.

— Okłamałeś mnie — oznajmiłem Śluzakowi. — To naprawdę bardzo niedobrze. — Cmoknąłem z niezadowoleniem i potrząsnąłem głową. — Obiecałeś, że więcej nie ruszysz ich jedzenia. Powiedziałem, że masz się trzymać z dala od nich i nie niepokoić ich więcej. Pamiętasz? Na Rox jesteśmy jedną wielką rodziną.

K.C. parsknęła śmiechem, słysząc te słowa, ale nikt inny się nie śmiał.

— Co się stało, Śluzak?

To stara sztuczka czytających w myślach. Po prostu zadać im bezpośrednie pytanie. To wyrywa ich ze strumienia świadomości i każe im się skupić. Właściwie nie słuchałem słów Śluzaka. Obserwowałem jego umysł. Wyczuwałem jego głód przez cały czas, gdy mówił. Słowa nie miały znaczenia. Był głodny. Na Rox zdarzało się to często. Prosta sprawa. Myślał, że skoczkowie go nie złapią.

Był w błędzie. To proste.

— Opas, chcę, żeby tę sprawę rozstrzygnięto — wtrącił nagle Blaise. — Raz na zawsze. Jeśli tego nie zrobisz, ja się tym zajmę. Zabiję go — powiedział mi w myślach, celowo wypychając te słowa na sam przód, jakby myślał, że mój mentalny słuch niedomaga. Dopilnuj, żeby Śluzak trafił do kanałów, albo zrobię to sam. Tak czy inaczej, zjesz skurwiela. Wybór należy do ciebie, „gubernatorze”.

— Nie zabijam dżokerów — odpowiedziałem mu na głos.

Prychnął pogardliwie.

— Cały cholerny świat to robi. Czemu miałbyś być wyjątkiem?

Mógłbym mu to wytłumaczyć. Mógłbym mu oznajmić, że to przekleństwo, gdy zawsze się wie. Wiedziałem, że skoczkowie kradną więcej jedzenia dżokerom niż na odwrót. Wiedziałem, że na Rox głód jest problemem dla obu stron. Wiedziałem, że Śluzak ma tyle inteligencji i poczucia moralnego, ile sześciolatek, i że teraz szczerze tego żałuje, ale wkrótce o tym zapomni i zapewne zrobi to znowu.

Łatwiej jest nie wiedzieć. Ale ja zawsze znam prawdę. Znam wszystkie fakty.

Trudno jest zrobić komuś krzywdę, jeśli poznaliśmy jego najskrytsze myśli. Kiedy wiemy, że jego ból do nas wróci i będziemy musieli wysłuchać go w całości. Kiedy dostrzegamy, że nic nigdy nie jest do końca czarno-białe.

Całkowicie dobre albo złe. Sprawiedliwe lub niesprawiedliwe.

Z pewnością nie dla mnie. Pewne rzeczy, które uczyniłem… Tylko przez to, że tu jestem i że stworzyłem Rox, jestem odpowiedzialny za śmierć wielu ludzi. Mój Mur nie jest wyrozumiały, a Charon nie zatrzymuje się dla pasażerów, którzy zmienili zdanie po drodze. Kafka powiedział mi, że na dnie zatoki pod Murem leży mnóstwo szkieletów. Wszystko to są moje ofiary. A w Nowym Jorku dochodzi do licznych aktów przemocy, których dopuszczają się ludzie mieszkający na wyspie. Ludzie, których ochraniam.

Próbuje przekonać sam siebie, że to po prostu sprawiedliwość.

Spoglądam na Śluzaka ze szczytu swego cielska. Nikogo nie powinno się skazywać na śmierć za to, że chciał zaspokoić głód, bez względu na okoliczności.

— To jak będzie, gubernatorze?

Blaise jest niecierpliwy w takim samym stopniu, jak Kelly jest piękna. Przyciągający wzrok, a także niebezpieczny. Żaden umysł, jaki kiedykolwiek napotkałem, nie był bardziej amoralny od niego. Chciał, żebym popełnił morderstwo z powodu kilku cholernych biszkoptowych ciasteczek.

Niech to szlag, nie wiedziałem, co zrobić. Żadne wyjście nie wydawało się dobre. Trudno tu było mówić o racji. Kiedy się zna wszystkie fakty, zawsze wychodzi na to, że każda decyzja będzie niesprawiedliwa. Jednakże gdybym po prostu zlekceważył sprawę, podważyłbym wszystko, co w ostatnich miesiącach zbliżyło mnie do osiągnięcia prawdziwej władzy. Ale nie zabijam dżokerów. Gdybym zaś zwrócił się przeciwko skoczkom, utraciłbym ich poparcie, a oni są równie niezbędni dla Rox jak ja.

No wiesz, z początku to była tylko pierdolona zabawa. Olbrzymi chłopak Opas przejmuje władzę nad Rox i nie wpuszcza na wyspę złych natoli. Ale z czasem wszystko robiło się coraz poważniejsze. Opowieść rodem z komiksu przerodziła się w rzeczywistość. Myśli stawały się coraz głośniejsze, aż wreszcie nie byłem już w stanie się od nich odciąć. Wtedy wszystko przestało być zabawne. David zginął z rąk Kuriozum i wszyscy zaczęli walczyć o wpływy, zamiast ze sobą współpracować, a sytuacja dżokerów w zewnętrznym świecie robiła się coraz bardziej gówniana.

Blaise nie dał mi czasu na zastanowienie.

— Opas? Hej, Opas!

Łypnąłem na nich wszystkich z góry. Wkurzyli mnie.

— Śluzak jest winny — warknąłem wreszcie. — Ostrzegałem go przed kradzieżą żywności. Ale nie zabiję go za to, Blaise. Śluzak, od tej chwili jesteś członkiem brygady zajmującej się opasową czernią. Masz wynosić moje gówno, dopóki się nie upewnię, że będziesz się trzymał z dala od skoczków. Gdybyś znowu znalazł się na ich części Rox, pozwolę im zrobić z tobą, co tylko zechcą. Jasne?

Ulga Śluzaka oplatała się wokół jego niesmaku. K.C. wzruszyła ramionami, a Kelly obdarzyła mnie drobnym uśmieszkiem.

Blaise skrzywił się wściekle.

— Zabiję go, jeśli jeszcze kiedyś zobaczę tę jego ohydną gębę — oznajmił głośno. — Nie potrzebuję twojego pozwolenia, Opas.

— Blaise — odezwała się Kelly z błaganiem w głosie. — Gubernator…

Chłopak odwrócił się ku niej, unosząc zaciśniętą w pięść dłoń. Czułem przemoc wyciekającą z niego niczym gorąca lawa.

— Stój! — krzyknąłem. Na furię brzmiącą w moim głosie odpowiedziała seria trzasków przygotowywanej do strzału broni. Od strony Blaise’a popłynęły fale nagłego strachu. Czułem żar na swojej twarzy. — Potrzebujesz mojego pozwolenia, do cholery! — wrzeszczałem. — Ja jestem Rox. Ja! Bez mojego Muru natole natychmiast oblezą wyspę jak robactwo zdechłego kota. Słyszę twoje myśli. Uważasz, że jestem słaby. „Opas nikogo nie zabija, można go zastraszyć”. Słyszę cię.

Patrzyłem na obserwujących naszą konfrontację dżokerów. Słuchałem ich myśli. Byli tak samo gotowi do przemocy jak skoczkowie. Wiedziałem, że muszę natychmiast to zakończyć, bo inaczej ktoś zrobi coś naprawdę głupiego.

— Kafka, Blaise musi mi się pokłonić, zanim wyjdzie. Chcę usłyszeć, jak mi dziękuje za to, że poświęciłem czas na rozpatrzenie jego sprawy. — Przerwałem. — Jeśli tego nie zrobi, rozwal go.

Syn Tachiona był wyraźnie zbity z tropu. Rozdziawił usta. Przez jakąś minutę rozważał możliwość zapanowania nad umysłami moich dżokerów, ale było nas tu bardzo wielu, i nagle opuściła go pewność, że poradzi sobie ze wszystkimi. Prychnął ze złością.

— Blefujesz. Nie zrobisz tego. To nie w twoim stylu.

Odbierałem od niego tylko umysłowy szum.

Zachichotałem.

— Chcesz się przekonać? Proszę bardzo. Hej, jeśli tu zginiesz, władzę nad skoczkami po prostu przejmie K.C. albo ktoś inny. Idę o zakład, że K.C. tylko się ucieszy, że konkurencja się przerzedziła. — Dziewczyna obrzuciła mnie groźnym spojrzeniem. Zignorowałem ją. — Nie przejmę się, jeśli cię utracę, Blaise. Nawet w najmniejszym stopniu.

Zawahał się. W jego myślach zapanował chaos. Naprawdę nie był pewien, co robić. Moi dżokerzy czekali z cierpliwością i nieco zbyt wielkim zapałem. Myślę, że to widok ich twarzy go przekonał.

Zbliżył się o krok i skłonił sztywno głowę.

Zachichotałem.

— Bardzo ładnie ci to wychodzi. I co jeszcze?

Skrzywił się. Zmarszczył brwi. Wydął usta.

— Dziękuję — rzekł tak cicho, że ledwie można było go zrozumieć. W jego umyśle gorzała wściekłość. Pierdol się, skurSkurwysynu.

— Nie czuję pociągu do chłopaków — odpowiedziałem. — Nie to, co Pierwszy. No, gdybyś był taki ładny jak Kelly…

Jego twarz zarumieniła się atrakcyjnie, podobnie jak twarz dziewczyny. Odwrócił się gniewnie na palcach i oddalił, przy akompaniamencie śmiechu gapiących się na to dżokerów. K.C. podążyła za nim, obrzucając mnie pożegnalnym spojrzeniem.

Kelly długi czas mi się przyglądała (biedne stworzenie), a następnie poszła za nimi. Śluzak również się śmiał, nim Fistaszek wziął go za ramię i skierował w stronę stert opasowej czerni.

— Bierz łopatę — rzekł.

I wtedy wszyscy zaśmiali się ze Śluzaka. Dżokerom wolno się śmiać z innych dżokerów.

Kafka spojrzał na mnie. Jak dzieci. Wszyscy kłócicie się ze sobą jak dzieci. Owadopodobny mężczyzna westchnął. Jego słowa wydawały się mądre. Być może rzeczywiście takie były.

— Blefowanie jest bardzo niebezpieczne — dodał na głos. — Zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z Blaise’em.

Później miałem sobie przypomnieć te słowa.

♠♥♦♣

W obliczu śmierci

W obliczu śmierci

John JOS. Miller

Nędznymi uliczkami musi chodzić ktoś,kto sam nie jest nędznikiem, kto nie jestzdemoralizowany ani tchórzliwy1.

Raymond Chandler

I

Brennan obudził się nagle, choć noc była cicha i Jennifer spała spokojnie obok niego. Zastanawiał się, co wyrwało go ze snu. Po chwili znowu poczuł słaby zapach oleju i smaru do broni. Usiadł prosto. Noc przeszyły grom i ogień.

Zepchnął Jennifer z futonu na prawą stronę i przetoczył się w lewą. Jedna kula rozdarła mu bok, a druga przebiła górną część uda. Zacisnął zęby, ignorując straszliwy ból w nodze, i goły rzucił się w ciemność. Jego pierwszą myślą było odciągnięcie ognia od Jennifer, drugą załatwienie skurSkurwysyna, który strzelał.

Stwarzało to pewien problem. Brennan nie trzymał już broni w domu. Wszystko było zamknięte w szopie na zapleczu. W ten sposób chciał zademonstrować, że wyrzeka się życia, jakie kiedyś prowadził. Teraz żałował tej decyzji. Strumień strzałów ścigał go przez sypialnię. Wreszcie Yeoman dobiegł do drzwi i wpadł do wnętrza domu. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Uciekinier poczuł dotknięcie mroźnego, zimowego wiatru. Zabójca wpadł do środka przez okno i popędził za nim.

Ścigany wbiegł do kuchni, zatrzymał się i zawrócił, gdy tylko usłyszał, że drugi napastnik włamuje się do domu przez drzwi wejściowe. Skierował się ku drzwiom prowadzącym na podwórko za domem. Nagle sobie uświadomił, że jego jedyna szansa to wydostać się na zewnątrz, gdzie jego talenty łowcy będą mogły zneutralizować przewagę liczebną uzbrojonych po zęby przeciwników.

Wybiegł przez tylne drzwi, skręcił gwałtownie w lewo i przetoczył się po ziemi. Czekał tam na niego kolejny zabójca, ale Brennan biegł za szybko, by tamten mógł dobrze wycelować.

Zacisnął zęby, znowu czując ból przeszywający mu nogę, i przebiegł sprintem przez starannie wygrabiony piaskowy ogród, niszcząc harmonię usypanych ze żwiru fal śladami stóp i plamami krwi. Zabójca był zbyt wolny, by go załatwić. Kanonada kolejnych pocisków wbijała się w ziemię tuż za uciekającym. Po chwili Yeoman wpadł w gąszcz otaczający jego izolowany dom.

Noc była zimna i jego oddech zmieniał się w parę. Był nagi, a bose stopy zdawały się płonąć w zetknięciu ze śniegiem. Ze zranionego uda skapywała zaś krew. Jednakże przykucnięty w pokrytych śniegiem chaszczach mężczyzna ledwie czul ból. Drugi napastnik w czarnym stroju dołączył do pierwszego, który czaił się na podwórku za domem. Wymienili ze sobą kilka słów, zbyt cichych, by można było je zrozumieć. Jeden z nich wskazał na las, mniej więcej tam, gdzie ukrywał się Brennan, ale żaden nie miał ochoty ścigać go w ciemności.

Uciekinier skrzywił się, zmuszając umysł do zachowania spokoju i racjonalnego myślenia. Jego najpoważniejszym problemem był czas. Napastnicy mogli go przeczekać. Był nagi i mroźna zimowa noc wysysała już siły z jego kości. Musiał dostać się do szopy za szklarnią, zanim zmieni się w nieruchomą bryłę zamarzniętego mięsa.

Gdy zmusił się do ruszenia z miejsca, do dwóch zabójców dołączył trzeci, który włączył wielką latarkę i skierował snop światła na lewo od Brennana. Szanse Yeomana jeszcze bardziej zmalały. Napastnicy mogli go oświetlić, a następnie zastrzelić. Jeśli zaś pozostanie na miejscu, zamarznie i zaoszczędzi im wysiłku naciskania spustów.

Przeszukał warstwę śniegu zgrabiałymi z zimna palcami i znalazł śliski od lodu kamień wielkości pięści. To była dość kiepska broń, ale będzie mu musiała wystarczyć. Przesunął się bezgłośnie, gdy snop światła się zbliżył. Wstał, zamierzając rzucić swym pociskiem, gdy nagle coś wypadło przez okno na poddaszu.

Maleńka postać, mająca najwyżej dwadzieścia pięć centymetrów wzrostu, wylądowała na barkach jednego z napastników z cienkim, przeszywającym krzykiem. W blasku sierpa księżyca błysnął metal. Stworzenie krzyknęło jeszcze raz i wbiło w kark zabójcy coś, co wyglądało jak widelec. Mężczyzna wrzasnął z bólu pomieszanego ze strachem i uderzył istotkę otwartą dłonią. Spadła na zimny grunt i znieruchomiała jak żałosny strzępek.

Serce Brennana zabiło szybciej, gdy sobie uświadomił, że to Dyniogłowy, jeden z ludzików, których uratował w tunelach pod Kryształowym Pałacem. Było ich około trzydziestu, a wszyscy byli dziećmi niezwykłej dżokerki, którą zwali Matką. Byli oczami i uszami Poczwarki, obserwowali dla niej całe miasto. Po jej śmierci i zniszczeniu Pałacu Brennan wywiózł je na wieś, by zamieszkali z nim i z Jennifer.

A teraz Dyniogłowi spełnili najgorętsze życzenie swego gospodarza, odwracając uwagę napastników. Sypali się na zabójców niczym żywy deszcz. Mieli mizerną broń — co tylko mogli znaleźć: widelce, noże kuchenne, a nawet naostrzone ołówki. Mieli dziesięciokrotną przewagę liczebną nad przeciwnikiem, ale byli mali i słabi. Zbiry szybko otrząsnęły się z zaskoczenia i zaczęły ich zabijać jednego po drugim.

Kędzierzawy Joe, który wyskoczył z okna zaraz po Dyniogłowym, szybko zakończył swój żywot. Nie trafił w wybrany cel i mężczyzna rozdeptał go z miażdżącą kości siłą, uciszając jego piskliwy krzyk. Kiciunia zdołała wbić nóż kuchenny w kostkę przeciwnika, nim ten zmiażdżył ją latarką. Jaszczurro dźgnął nieprzyjaciela w bark ołówkiem, ale był za słaby, by zrobić coś więcej, niż przebić mu skórę, nim zbir skręcił mu łuskowaty kark.

Brennan stłumił gniew i litość. Ruszył do akcji tak szybko, jak tylko mógł, ignorując ból w ranionej nodze, a także kamienie, patyki oraz ostre odłamki lodu kaleczące jego bose stopy.

Przemknął między spowitymi w śnieżny całun drzewami jak duch, okrążył dom o spiczastym dachu i położoną za nim szklarnię, a wreszcie zatrzymał się przed szopą i zaklął. Zapomniał klucza. Cofnął się, by rozwalić drzwi, ale cichy, syczący głosik powstrzymał go, nim zdążył w nie uderzyć.

— Szefie! Szefie, klucz!

To był Brutus, homunkulus wzrostu około trzydziestu centymetrów. Jego szarą, bezwłosą twarz pokrywały liczne fałdy łuskowatej skóry. Brutus podjął się roli wodza plemienia. Był bardziej rozgarnięty niż większość homunkulusów, ale nawet on nie przerastał inteligencją bystrego dziecka. W tej chwili sprawiał jednak wrażenie, że bardzo trafnie ocenił sytuację. Rzucił klucz do kłódki Brennanowi, który złapał go zgrabiałymi z zimna palcami.

Musiał próbować kilka razy, nim udało mu się go wsunąć. Otworzył szeroko drzwi i chwycił w ręce łuk wiszący nieopodal. Szybko naciągnął cięciwę zwisającą z jednego z końców. To był tylko drewniany łuk refleksyjny o sile naciągu dwudziestu pięciu kilogramów, ale to wystarczy. Złapał kołczan wiszący obok łuku i znowu wyszedł w noc.

Nie czuł się już nagi, ani nie było mu zimno. Gniew wypływający mu z brzucha ogrzewał go, gdy mężczyzna biegł po śniegu w stronę domu. Brutus podążał tuż za nim.

Scena, którą Brennan ujrzał na podwórku, była gorsza, niż się tego spodziewał. Maleńkie, zdruzgotane ciałka mąciły harmonię jego ogrodu zen. Zmiażdżone, rozdeptane homunkulusy podjęły bohaterską, beznadziejną walkę z olbrzymami, zdolnymi zabić je jednym uderzeniem.

Yeoman zakrzyknął ze smutku i gniewu. Jeden z zabójców, gotowy zmiażdżyć Bigfoota kolbą karabinka automatycznego, znieruchomiał nagle i rozejrzał się wkoło, unosząc broń. Brennan opadł na jedno kolano, naciągnął cięciwę i wystrzelił. Myśliwska strzała o ostrym jak brzytwa grocie przeszyła noc i wbiła się w górną część piersi zabójcy. Mężczyzna osunął się do tyłu, wpadł na ścianę domu i zgiął się wpół. Broń wysunęła mu się z rąk.

Żyjące homunkulusy wydały z siebie triumfalny okrzyk o niesamowitym brzmieniu. Brennan wyciągnął z kołczana kolejną strzałę, wycelował i wystrzelił, nim drugi napastnik zdążył zareagować. Trafił go w brzuch. Ocalałe stworzenia rzuciły się na niego hurmem. Z ust zabójcy wyrwał się nieartykułowany wrzask. Próbował się odczołgać, rozpaczliwie, lecz bezskutecznie.

Trzeci zbir wyłączył latarkę, którą posługiwał się jak maczugą, odwrócił się i uciekł do budynku. Brennan wypuścił za nim kolejną strzałę. Trafił, ale zabójca się nie zatrzymał.

Yeoman nałożył na cięciwę kolejną strzałę i zatrzymał się, wytężając słuch. Zabójca zaatakowany przez homunkulusy wreszcie przestał krzyczeć. Pierwszy, którego trafił, natychmiast skonał.

— Zajmij się pobratymcami — polecił Brutusowi, a następnie pokuśtykał ku tylnym drzwiom. Nasłuchiwał przez chwilę, ale wewnątrz nic się nie poruszało. Nie mógł czekać zbyt długo, nawet jeśli napastnik czaił się gdzieś na niego. Musiał wejść do środka.

Podniósł z ziemi karabinek pierwszego z zabójców i wpadł szybko do domu, pochylając się nisko. Nadal panowały tu ciemność i cisza. Usłyszał odgłos włączanego silnika samochodu, dobiegający z ulicy.

Zapalił światło w sypialni. Panował tu chaos. Okno wybito, a kawałki szkła walały się na podłodze. W ścianach było pełno dziur od kul, które zniszczyły oprawione w ramy obrazy Hokusaia oraz drzeworyty Yoshitosiego, wiszące nad futonem. Jennifer leżała za nim, cicha i nieruchoma jak śmierć. Otaczało ją morze krwi.

Nowe ciało przypadło do gustu Kienowi. Było młode, miało dwie sprawne ręce, a także — co najważniejsze — dysponowało talentami asa, do których bardzo szybko się przyzwyczaił. Potrafił zrozumieć, dlaczego Philip Cunningham lubił być Znikaczem. Był jednak pewien problem. To było ciało człowieka innej rasy. Zadawał sobie pytanie, czy to właśnie jest przyczyną snów, które ostatnio go dręczą.

Odwiedzał go w nich ojciec i snuł ciche opowieści o dawnych dobrych czasach w Wietnamie, gdy Kien pracował w rodzinnym sklepiku. Zawsze był posłusznym synem, choć ograniczające swobodę życie sklepikarza z małej wioski wydawało mu się straszliwie nudne. Został tam jednak aż do chwili, gdy jego ojca zamordowali Francuzi, w ostatnich dniach rebelii Wietnamczyków przeciwko europejskim panom. Dopiero wtedy przeniósł się do miasta i wstąpił do armii nowej Republiki Wietnamu. Rzecz jasna, musiał zmienić to i owo, by się przystosować. Z chińskim nazwiskiem nie miałby żadnych szans na karierę w armii pełnych uprzedzeń Wietnamczyków.

— Po raz kolejny nas opuściłeś — rzekł mu Stary Ojciec, poruszając laską, którą często podkreślał swoje wywody. — Najpierw odwróciłeś się plecami do rodziny i przyjąłeś nazwisko Kien Phuc, by udawać Wietnamczyka. A teraz posunąłeś się jeszcze dalej. Stałeś się biały.

Trudno było dyskutować ze snem, ale Kien podjął taką próbę.

— Nie, ojcze — sprzeciwił się cierpliwie. — Nikogo nie opuściłem. Wszystko to jest częścią mojego planu, fortelem, który ma zmylić wrogów.

Zjawa prychnęła pogardliwie. Nie dała się przekonać.

— Zawsze byłeś sprytny, chłopcze. Muszę ci to przyznać.

— Dzisiejszej nocy kapitan Brennan zginie — oznajmił Kien. — A razem z nim ta suka, która zabrała mi połowę ręki. — Uśmiechnął się do ojca. — Po raz drugi zabiję jego kobietę. Szkoda, że nie pożyje wystarczająco długo, by to sobie uświadomić.

— A po Brennanie?

— Po nim przyjdzie kolej na Tachiona. On za dużo wie. Z łatwością mógłby rozgryźć moją najnowszą tajemnicę, zorientować się, że nadal żyję w ciele Philipa Cunninghama. Dlatego musi zginąć.

— Kiedy? — zapytał jego ojciec

— Już niedługo. Dzisiaj. Kiedy Czaple wrócą z głowami Brennana i jego suki.

Stary Ojciec zmarszczył brwi.

— Mam wrażenie, że zamierzasz zatrzymać to ciało — stwierdził.

Kien potrząsnął nową głową.

— Tylko do czasu, gdy wszyscy moi wrogowie zginą.

— A czy kiedykolwiek zabrakło ci wrogów, synu?

Kien uśmiechnął się tylko.

2

Brutus wdrapał się na oparcie siedzenia dla pasażera i zeskoczył na nie.

— Panna Jennifer przestała krwawić, ale wygląda dziwnie.

— Dziwnie? — zapytał Brennan. Nie odważył się zatrzymać choćby na moment, by sprawdzić stan kobiety.

— Robi się blada, jakby zanikała — wyjaśnił homunkulus. Brennan zazgrzytał zębami. Skupił się na prowadzeniu, bojąc się dać wyraz swym uczuciom. Odkąd przekroczył granice miasta, starannie przestrzegał ograniczenia prędkości. Nie mógł pozwolić sobie na to, by zatrzymała go drogówka. Życie Jennifer wisiało na cienkiej nitce i każde opóźnienie mogło się okazać dla niej zgubne.

Nim dotarł do miasta, pędził szosą 17 jak szaleniec. Stara droga była węższa i bardziej kręta niż New York State Thruway, ale było też na niej ciemniej, ruch był mniejszy i rzadko widywało się tam patrole. Pędził jak meteor na kołach i potrzebował spokojnej, wolnej od policji trasy.

Ze wszystkich sił starał się skupić uwagę na prowadzeniu, ale jego umysł ciągle wracał do chwili sprzed blisko szesnastu lat, boleśnie podobnej do tej.

To było w Wietnamie. Brennan i jego ludzie zdobyli dokumenty zawierające wystarczająco wiele dowodów, by połączyć generała Kiena ze wszystkimi jego przestępczymi poczynaniami, od organizowania nierządu, poprzez przemyt narkotyków, aż po współpracę z Wietnamczykami z północy. Ale nie zdołali dotrzeć z tymi dowodami do bazy. Brennan i jego ludzie wpadli w pułapkę, czekając na samolot. Wszystko to okazało się fortelem Kiena. Generał osobiście strzelił w głowę sierżantowi Gulgowskiemu i zabrał teczkę z obciążającymi go dokumentami. Brennan, chwilowo sparaliżowany po ranie w głowę, leżał w dżungli otaczającej strefę lądowania. Widział, jak mordują wszystkich jego ludzi, ale nie był w stanie nic zrobić.

Potrzebował blisko tygodnia, by wydostać się z dżungli. Gdy tylko dotarł do bazy, wyczerpany i bredzący w malignie z powodu ran, zakażenia oraz gorączki, popełnił błąd, oskarżając Kiena przed swoim dowódcą. W nagrodę omal nie zamknięto go w pace. Zdołał jakoś zapanować nad sobą i zamiast sądu wojennego skończyło się na ostrzeżeniu, nakazującemu mu zostawić generała w spokoju.

Ten samej nocy wrócił do Ann-Marie, swej francusko-wietnamskiej żony. Myślała, że zginął. Rozpłakała się ze szczęścia w jego ramionach. Potem kochali się ze sobą, uważając na syna, rozciągającego jej zwykle gibkie ciało. Kiedy zasnęli, przysłani przez Kiena zabójcy zakradli się do sypialni, chcąc raz na zawsze uciszyć Brennana. Nie trafili w najważniejszy cel, ale Ann–Marie zmarła w ramionach męża, a ich syn razem z nią.

— Tam jest wejście — odezwał się Brutus, przywołując Brennana do teraźniejszości.

Zaparkował przy krawężniku przed Kliniką imienia Blythe van Rensselaer, otworzył drzwi furgonetki i okrążył ją od przodu, nim jeszcze pisk hamulców wybrzmiał w nocnej ciszy. Z nieba sypał drobny śnieg, przypominający zamarzającą mgiełkę. Maleńkie płatki przylepiały się na moment do twarzy Brennana, nim topiło je ciepło jego ciała.

Przeszedł przez dwuskrzydłowe szklane drzwi, które otworzyły się automatycznie z cichym szuu, i rozejrzał się po holu. Nie było tu nikogo poza starym dżokerem, który najwyraźniej zasnął na jednym z niewygodnych plastikowych krzeseł, oraz znużoną pielęgniarką, przerzucającą papiery przy biurku rejestracji. Podszedł do niej.

— Jest Tachion? To nagły…

Pielęgniarka spojrzała z westchnieniem na Brennana. Miała zmęczone oczy i wyglądała na starszą, niż naprawdę była. Zastanowił się, ilu ludzi zadało jej już to pytanie, z iloma rozpaczliwymi, zagrażającymi życia sytuacjami się dotąd spotkała.

— Doktor Tachion jest chwilowo zajęty. Dyżur ma doktor Havero.

— Potrzebuję wiedzy Tachiona — zaczął Brennan, ale nagle ucichł.

Skądś dobiegła go słaba woń soli, ryb i morskiej wody. Niepowtarzalny aromat morza.

Odwrócił się błyskawicznie. W rogu poczekalni ustawiono szereg automatów z napojami i słodyczami. Stał przed nim masywny osobnik w kapłańskich szatach, który mruczał cicho pod nosem, wybierając towar.

— Ojcze Kałamarnico! — zawołał Brennan.

Kapłan odwrócił powoli głowę, spoglądając ku biurku. Trzecie powieki osłaniające jego oczy poruszyły się szybko z zaskoczenia.

— Daniel?

Ojciec Kałamarnica był potężnie zbudowanym dżokerem odzianym w sutannę. Był może jakieś dziesięć centymetrów wyższy od Brennana, ale ważył pewnie z pięćdziesiąt kilo więcej. Sprawiał wrażenie muskularnego, a nie tłustego. Miał szerokie bary i klatkę piersiową, a także wydatny brzuch. Dłonie były wielkie, wyposażone w wijące się palce, a na ich wewnętrznych powierzchniach widniały szczątkowe przyssawki. Zamiast nosa miał pęk macek. Zawsze otaczał go lekki, całkiem przyjemny zapach morza.

Był przyjacielem i powiernikiem Brennana. Znali się od czasów Wietnamu, gdy kapłan był sierżantem w Brygadzie Dżokerów, a Brennan kapitanem w zwiadzie.

— Co się stało? — zapytał.

— Jennifer postrzelono — odparł krótko Brennan. — Zanika. Potrzebuję Tachiona.

Ojciec Kałamarnica poruszał się szybko, jak na mężczyznę tych rozmiarów. W mgnieniu oka podszedł do biurka.

— Wezwij Tachiona — polecił pielęgniarce.

Oderwała spojrzenie od kapłana, który był powszechnie znaną postacią w Dżokerowie, przenosząc je na tajemniczego nieznajomego, który wpadł tu przed chwilą.

— Tachion odpoczywa — sprzeciwiła się. — Doktor Havero…

— Sprowadź Tachiona! — warknął Ojciec Kałamarnica tym samym tonem, którym ochrzaniał niedoświadczonych dżokerów, gdy po raz pierwszy ruszali do dżungli. Kobieta poderwała się gwałtownie i sięgnęła po telefon. Kapłan spojrzał na Brennana.

— Przynieś Jennifer. Sprowadzę wózek leżący.

Yeoman skinął głową i pokuśtykał do furgonetki.

— I jak, szefie? — zapytał piskliwym głosikiem Brutus.

— Wchodzimy — odpowiedział krótko Brennan. Otulił kobietę kocem i ostrożnie ją podniósł. Była lekka jak dziecko. Zanikała, nieświadomie używając swej mocy aski, by stać się niematerialną.

— Połóż ją tutaj — polecił Ojciec Kałamarnica, który pojawił się nagle za nim z wózkiem leżącym. Brennan ułożył ją na nim z uwagą. Brutus wskoczył na wózek i uczepił się jej koca. Obaj mężczyźni ruszyli do środka.

Tachion stał za biurkiem, pocierając kostkami dłoni zaspane, liliowe oczy. Niski kosmita nadal miał na sobie zmięty fartuch lekarski. Najwyraźniej spał w nim.

— Co się dzieje? Mówiłem… — Spojrzał na drzwi, które otworzyły się z nagłym szuu. Zmarszczył na moment brwi, po czym otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

— Daniel! — Postąpił szybki krok naprzód, rozkładając szeroko ramiona, jakby chciał go objąć, lecz zatrzymał się raptownie, gdy ujrzał wyraz jego twarzy i przypomniał sobie, w jakich okolicznościach się rozstali. — Hmm… cieszę się, że cię widzę — zakończył z lekkim zażenowaniem.

Yeoman tylko skinął głową. Obaj przeszli razem bardzo wiele, poczynając od wojny z Rojem, aż po walkę z Kienem i Widmowymi Pięściami, ale nadal nie potrafił zapomnieć o tym, co wydarzyło się podczas ich ostatniego spotkania.

To było przed z górą rokiem. Brennan i Jennifer wytropili mordercę Poczwarki, Hirama Worchestera, w hotelu w Atlancie. Tachion, który również tam był, wygłosił piękną przemowę, z której wynikało, że sprawę trzeba rozwiązać zgodnie z prawem. Rzecz jasna, Takizjanin postawił na swoim, bo wzmocnił swe argumenty psioniczną mocą i zapanował nad jego umysłem. Worchester sam zgłosił się na policję, ale wykręcił się od więzienia dzięki umowie obrończej. Poczwarka nie żyła, a on dostał wyrok w zawieszeniu. Oto prawdziwa sprawiedliwość.

Niemniej Brennan nie mógł sobie teraz pozwolić na rozpamiętywanie przeszłości. Tym razem chodziło o życie Jennifer.

Takizjanin po raz pierwszy oderwał od niego wzrok i spojrzał na wózek.

— Co się stało? — zapytał.

— Dziś rano mój dom zaatakowało trzech ludzi — odpowiedział Yeoman.

Tachion pochylił się i uniósł koce okrywające Jennifer. Jej skóra była blada, półprzezroczysta. Jedynym barwnym elementem był nasiąknięty szkarłatną krwią bandaż, którym Brennan owinął jej czoło.

Jennifer Maloy była aską znaną jako Zjawa. Potrafiła się stawać niematerialna. Przechodziła przez ściany, zapadała się w podłogi, przenikała przez zamknięte drzwi cicho jak duch. Teraz jednak była ranna i nieprzytomna, a jej umysł unosił się w niezbadanych głębiach czarnej śpiączki. Nie pozostało nic, co łączyłoby jej ciało ze światem fizycznym. Będzie zanikała, aż wreszcie nie zostanie zupełnie nic.

Kosmita spojrzał na Brennana.

— Zabierzmy ją do bezpiecznego pokoju na najwyższym piętrze — oznajmił cichym głosem. — Tam ją dokładnie zbadam.

Skierowali się w stronę windy, po czym wjechali na najwyższe piętro i ruszyli kolejnym korytarzem. Nie było w nim świateł i najwyraźniej rzadko z niego korzystano. Pomieszczenie, do którego zawieźli Jennifer, miało wzmocnione stalą drzwi oraz gęstą drucianą siatkę w oknach. Gdy już znaleźli się w środku, Brennan ostrożnie położył kobietę na łóżku i zaczął z uwagą przyglądać się badającemu ją Tachionowi.

— Wyjdzie z tego? — zapytał wreszcie, gdy Takizjanin się wyprostował. Jego twarz miała niepewny, zaniepokojony wyraz.

— Obrażenia, które odniosła, nie zagrażają życiu — odpowiedział. — Bardzo dobrze opatrzyłeś rany i mogę sobie z nimi poradzić. Z tej strony nic jej nie grozi.

Brennan usłyszał wahanie w jego głosie.

— Ale czy z tego wyjdzie?

W oczach Tachiona również widziało się niepewność.

— Coś z nią jest… nie w porządku. Bardzo nie w porządku. Nie jestem w stanie dotknąć jej umysłu.

Yeoman wlepił spojrzenie w lekarza z Takis.

— Umarła? — zapytał cichym, groźnym głosem. Ojciec Kałamarnica położył dłoń na jego prawym przedramieniu, próbując go uspokoić. Leżący na łóżku Brutus jęknął cicho.

Tachion potrząsnął głową.

— Spójrz na nią, człowieku. Oddycha. W jej żyłach płynie krew. Tętno ma miarowe. Słabe, ale miarowe.

Takizjanin mówił zagadkami, ale lata spędzone w klasztorze zen przyzwyczaiły do tego Brennana. To był koan, zagadka w stylu zen, zawierająca subtelną lekcję na temat natury życia.

Umysł Yeomana uczepił się tej znajomej formy, jak tratwy ratunkowej miotanej sztormem na oceanie emocji, wywołanych groźbą śmierci, która zawisła nad Jennifer.

— Kiedy życie jest jak śmierć, a śmierć jak życie? — zapytał tak cicho, że Tachion i Ojciec Kałamarnica ledwie go usłyszeli. Przenosił spojrzenie między kapłanem a lekarzem. — Kiedy umysł odchodzi — dokończył.

Takizjanin skinął głową.

— Masz rację. To dziwne, ale nie wykrywam żadnego organicznego powodu tej… pustki.

— Czy zaatakowano ją na płaszczyźnie mentalnej? — zapytał Ojciec Kałamarnica.

Tachion potrząsnął głową.

— Nie udało mi się wykryć żadnych uszkodzeń, które sugerowałyby wtargnięcie siłą i usunięcie umysłu. Można by pomyśleć, że go… zgubiła…

— Czy potrafisz go odnaleźć? — zapytał Brennan.

Kosmita spojrzał na niego z niepewnością w oczach.

— Nawet nie wiedziałbym, od czego zacząć — odparł po prostu. Yeoman jęknął i złapał za wezgłowie łóżka z taką siłą, że złamał kilka składających się na nie prętów.

— Jest jeszcze Tropicielka — wtrącił Ojciec Kałamarnica.

— Tropicielka? — Tachion prychnął pogardliwie i potrząsnął głową. — To szarlatanka!

Brennan spojrzał na duchownego.

— O kim mówisz?

— O tajemniczej asce, która posługuje się przydomkiem „Tropicielka”. Nikt nie wie o niej zbyt wiele, ale ona dysponuje niezwykłymi mocami mentalnymi. Potrafi odnaleźć niemal każdy zgubiony obiekt, „wędrując wstecz ścieżkami jego bytu”.

— Zagubione umysły też? — zapytał Yeoman.

— Wątpię w to — odparł stanowczo Tachion.

Ojciec Kałamarnica potrząsnął głową.

— Nie jestem pewien. Ma też inne, dość dziwne moce. A przynajmniej twierdzi, że je ma.

— Sprowadź ją — zdecydował Brennan. — Sprowadźcie wszystkich, którzy mogą w czymś pomóc.

— Spróbuję — odrzekł kapłan, ale w jego głosie nie słyszało się pewności.

— Jeśli ty nie dasz rady jej tu przyprowadzić, ja to zrobię — oznajmił Yeoman.

Ojciec Kałamarnica potrząsnął głową.

— Na Tropicielkę nie działają żadne formy przymusu. Jeśli będzie chciała ci pomóc, to w porządku, a jeśli nie, nic na świecie nie skłoni jej do zmiany zdania. I lepiej jej nie wnerwiać.

— Mnie też nie — odparł Brennan.

— Nie pogarszaj i tak już trudnej sytuacji — poprosił go duchowny.

— W porządku. — Yeoman zaczerpnął głęboki oddech, żeby się uspokoić. — Zadzwoń do niej albo co tam właściwie trzeba zrobić, żeby ją tu sprowadzić. Powiedz, że zrobię dla niej, co tylko będę mógł, wszystko, czego sobie zażyczy, jeśli tylko zgodzi się mi pomóc.

Ojciec Kałamarnica zamknął oczy i skinął głową.

— Już to zrobiłem.

Latham wsunął na widelec ostatni kęs jajek po benedyktyńsku, pomagając sobie ostatnim kawałkiem ostatniej muffinki na stojącym na biurku Kiena talerzu.

— Opas zaczyna sprawiać trudności — oznajmił szefowi gangu.

Kien nalał sobie kolejną szklankę świeżo wyciskanego soku pomarańczowego z karafki ustawionej na srebrnej tacce i popił nim muffinkę z kawiorem. Uwielbiał świeżo wyciskany sok pomarańczowy prawie tak samo jak sprawowanie władzy. Prawie. Połączenie obu w jednym śniadaniu było idealnym początkiem dnia.

— Czy możemy sobie poradzić bez niego? — zapytał swego zastępcę.

Latham zastanawiał się przez chwilę nad tym pytaniem, gryząc i połykając ostatni kęs. Wreszcie potrzasnął głową.

— Jeszcze nie. Może niedługo. — Starannie wytarł usta płócienną serwetką. — W zeszłym tygodniu stworzyłem trzech nowych skoczków. Wkrótce będziemy mieli armię wystarczająco liczną, żeby poradzić sobie ze wszystkimi groteskowymi dżokerami, których Opas zebrał na Rox.

— Trzech? — powtórzył fałszywy Znikacz. Był pod wrażeniem. O ile wiedział, przez pierwsze dwadzieścia lat ich znajomości Latham obywał się całkowicie bez seksu, ale teraz, gdy ujawniła się jego moc asa, wstrzemięźliwy dotąd prawnik zmienił się w cholernego królika. Niemniej na dłuższą metę będzie to korzystne dla Kiena. Latham tworzył skoczków, a on kierował nimi za pośrednictwem wiernego zastępcy. Wkrótce staną się wystarczająco potężni, by można było dodać do drzewa Widmowych Pięści trzecią gałąź: Niepokalane Czaple, Wilkołaki i skoczkowie.

Kien skorzystał już raz z ich usług i zdobył w ten sposób piękne, obdarzone talentem asa ciało, należące przedtem do jednego z jego mniej wiernych zastępców.

Dźwięk stojącego na skraju biurka telefonu wyrwał go z zamyślenia.

— Słucham — rzekł cicho do słuchawki. Latham uniósł wzrok z zaciekawieniem.

— Mówi Lao.

Lao dowodził ekipą zabójców, których Kien wysłał po Brennana i tę jego sukę. Szefowi gangu nie spodobał się ton jego głosu.

— Słucham — powtórzył, tym razem ostrzej. Lao się zawahał.

— Na… napotkaliśmy niespodziewane trudności — odezwał się wreszcie.

— Czy on nie żyje? — zapytał szef gangu.

— Kobieta zginęła… tak myślę…

— Tak „myślisz” — warknął Kien. Ten dźwięk zrodził się głęboko w jego gardle. Furia niemalże pozbawiła go zdolności artykułowanej mowy. Zaczekał, aż ogień emocji wygaśnie, by móc znowu mówić wyraźnie. — W porządku. Przyjedź tu z pozostałymi. Dam wam szansę naprawienia błędów.

Znowu zapadła długa cisza.

— Pozostali nie żyją — wyznał wreszcie Lao.

Fałszywy Znikacz stłumił wściekłość.

— W porządku. Dam ci drugą szansę. Tylko nie zawiedź mnie ponownie.

Odłożył słuchawkę, nie słuchając wylewnych zapewnień Lao. Przemknęło mu przez głowę, że w dzisiejszych czasach trudno o dobrych fachowców. Żmij nie żył. Blaise… no cóż, to była jakaś możliwość, ale nad małym skurczybykiem trudno było zapanować. Z Szeptaczem nie można się było skontaktować w krótkim czasie. Czarownik i Wilkołaki… to była kolejna możliwość, ale Kien miał tajemnice, których nie chciał zdradzać. Bardzo wiele tajemnic. Natomiast Latham i tak już znał większość z nich.

— Mogę znowu potrzebować twoich skoczków — oznajmił pod wpływem nagłej inspiracji. — Znajdź trzech albo czterech takich, którym można zaufać.

Prawnik skinął z namysłem głową.

— W porządku. Trzech albo czterech skoczków, takich, którzy są godni zaufania i można ich poświęcić.

— Można ich poświęcić — powtórzył Kien. — To celna uwaga.

Gdy skoczkowie wykonają zadanie, będą mogli się ich pozbyć, co zapewni bezpieczeństwo jego najnowszym tajemnicom. Latham wstał, złożył serwetkę, położył ją na tacy i wyszedł. Kien ledwie to zauważył. Wyobrażał sobie, jak będzie się czuł, nosząc ciało starego wroga niczym nowy płaszcz.

3

Brutus przeskoczył z barku Brennana na wezgłowie łóżka Jennifer. Położył maleńką rączkę na jej czole i zadrżał.

— Jest zimne, szefie, naprawdę zimne.

Yeoman mógł tylko skinąć głową. Czekanie było dla niego straszliwą męką. Tachion opatrzył rany kobiety najlepiej, jak mógł, po czym wyszedł, by zająć się sprawami kliniki. Brennan, Brutus i Ojciec Kałamarnica czuwali przy łóżku. Brennanowi nie pomagał przy tym fakt, że duchowny nie potrafił mu powiedzieć, jak długo będą musieli czekać na Tropicielkę ani czy w ogóle się zjawi.

— Wiadomo o niej bardzo niewiele — wyjaśnił Ojciec Kałamarnica — poza tym, że posiada zdolności mentalne najwyższej klasy. Niektórzy twierdzą, że jest odrażającą dżokerką, a inni, że piękną aską. Nikt nie wie, jak jest naprawdę, bo każdy, kto na nią patrzy, widzi coś innego.

— Jak to możliwe? — zapytał Brennan z zasępioną miną.

Ojciec Kałamarnica wzruszył potężnymi ramionami. — Najwyraźniej każdemu obserwatorowi przedstawia inny obraz. Nikt nie wie dlaczego. Niektórzy mówią, że jest szalona.

— To niezbyt rozsądne mówić tak o kimś, kogo pomocy się potrzebuje — odezwał się nagle głos za plecami Brennana.

Yeoman poderwał się nagle, sięgając po browninga high power, którego miał w kaburze z dołu pleców. Nie słyszał, by ktokolwiek wchodził do pokoju, a ponieważ nerwy przeciążył mu niepokój graniczący z desperacją, zareagował bez zastanowienia. Opuścił jednak broń, gdy tylko ją wyciągnął.

Stała przed nim Jennifer Maloy. Stała prosto i nie widział na niej żadnych ran. Musiał spojrzeć na prawdziwą Jennifer, która leżała w łóżku, pogrążona w śpiączce, by się upewnić, że to, co widzi, jest iluzją. Zerknął na Ojca Kałamarnicę. Jego też najwyraźniej nawiedziła jakaś wizja.

— Jeeeezuuu — odezwał się Brutus. Zeskoczył z wezgłowia i wylądował miękko na barku Yeomana. Zacisnął piąstkę na kosmyku jego włosów, żeby nie spaść, a potem rzekł cichym głosem, tak by nikt inny go nie usłyszał:

— To Poczwarka, szefie. Żywa. Z krwi i z kości też, oczywiście. Ale to niemożliwe. Ona nie żyje.

— Pistolet też w niczym nie pomoże — odezwał się sobowtór Jennifer. Brennan uświadomił sobie, że kobieta nie mówi głosem Zjawy. Nagle zaczęła nim mówić. — Ja mogłabym pomóc, jeśli to rzeczywiście takie ważne.

— Dziękuję, że zechciałaś się zjawić — rzekł Ojciec Kałamarnica.

Tropicielka usiadła na niewygodnym szpitalnym krześle stojącym przy łóżku Jennifer.

— Nie mam akurat nic innego do roboty. Tak sobie pomyślałam, że tu wpadnę, żeby sprawdzić, czego chciałeś.

— Jak udało ci się ominąć szpitalnych ochroniarzy? — zainteresował się Brennan.

Wzruszyła ramionami.

— To nie było trudne.

— Potrafisz nam pomóc? — zapytał Ojciec Kałamarnica.

Zerknęła na duchownego, a potem na Yeomana. Ten drugi spojrzał jej prosto w oczy i poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, jakby trzymała w dłoniach jego nieosłonięty mózg. Jej oczy lśniły jak kocie ślepia w mroku, aż nagle znowu stały się oczami Jennifer. Kobieta rozciągnęła usta w jej promiennym uśmiechu.

— Rozumiem — rzekła. — Pewnie mogę się rozejrzeć. Ale co będę z tego miała?

— Wszystko, czego zażądasz — zapewnił Brennan.

Spojrzała na niego oczami Jennifer w taki sposób, że rozdarło mu to serce.

— Wszystko? — powtórzyła, nadając temu słowu lekko prowokujące brzmienie. Brennan zacisnął zęby.

— Wszystko, co jestem w stanie ci dać. Jeśli rzeczywiście jesteś tak potężna, jak zapewniasz, z pewnością poddałaś ocenie granice i szczerość mojej oferty.

Wzruszyła ramionami.

— Chciałam usłyszeć, jak powiesz to na głos. Dzięki słowom wszystko wydaje się wam bardziej realne.

— Ale tobie nie? — zapytał Yeoman.

— Słowa są użyteczne. Ale ja potrafię zajrzeć pod powierzchnię i dotrzeć do ich prawdziwego znaczenia. — Zmarszczyła na moment brwi. — Twoje słowa były wystarczająco realne. Mówiłeś szczerze.

Pochyliła się do przodu, przenosząc uwagę z Brennana na Jennifer. Zapadła długa, krępująca cisza. Wreszcie Tropicielka znowu dotknęła plecami oparcia krzesła. Skinęła głową i spojrzała na Brennana.

— Miałeś rację. Odeszła. Na pewno gdzieś błądzi, zagubiona. Ciało nie przetrwa zbyt długo bez umysłu.

— Możesz jej pomóc? — zapytał kapłan.

— Tak sądzę.

— A zrobisz to?

— Pewnie tak.

Yeoman uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze z płuc z przeciągłym westchnieniem.

— W zamian za co? — zapytał Ojciec Kałamarnica.

— Och… — Machnęła lekceważąco ręką. — O tym porozmawiamy później. — Ponownie spojrzała na Brennana. — Opuść nas na pewien czas. Twój mózg emituje za dużo szumu. Nie mogę się skupić.

— W porządku. — Yeoman skinął głową na kapłana, który wyszedł na korytarz w ślad za nim i Brutusem.

— Trzeba było ustalić cenę z góry — rzekł mu Ojciec Kałamarnica. — Tropicielka niekiedy żąda za swe usługi bardzo wysokiej zapłaty.

— Też odniosłem takie wrażenie — przyznał Brennan. — Ale najważniejsze jest, żeby znalazła świadomość Jennifer i sprowadziła ją z powrotem do ciała. Potem uzgodnię z nią cenę.

— Mam nadzieję, że to okaże się łatwe — stwierdził kapłan. Brennan uniósł Brutusa i rozpiął skórzaną kurtkę. Homunkulus wsunął się pod nią i zasunął za sobą zamek błyskawiczny, tak że wystawała mu tylko głowa.

— Łatwe czy nie, jeśli sprowadzi Jennifer z powrotem, rozliczymy się uczciwie — zapewnił. — A teraz powiedz, co wiesz o śmierci Kiena.

— Podejrzewasz go?

— Zawsze.

Ojciec Kałamarnica pokiwał ociężale głową.

— Nie wiem zbyt wiele poza tym, co napisali w gazetach. Najwyraźniej to był atak serca, nagły i niespodziewany. Zaczekaj chwilkę. — Długie, smukle palce kapłana poruszyły się pod wpływem nagłej ekscytacji. — Było coś jeszcze. Przypomniałem sobie rozmowę z Cosmo Cosgrove’em. No wiesz, tym z zakładu pogrzebowego.

Brennan skinął głową. Bracia Cosgrove byli czołowymi przedsiębiorcami pogrzebowymi w Dżokerowie.

— Firma Cosgrove’ów nie zajmowała się pogrzebem — ciągnął Ojciec Kałamarnica — ale najwyraźniej przedsiębiorcy pogrzebowi często rozmawiają ze sobą o swojej pracy i Cosmo powiedział mi, że usłyszał od człowieka, który zajmował się ciałem Kiena, że coś z nim było nie w porządku.

— Nie w porządku? — zdziwił się Brennan. — W jakim sensie?

Kapłan wzruszył ramionami.

— Nie znał szczegółów. Wiedział tylko, że w zwłokach było coś dziwnego.

— No jasne — mruknął Brennan. — Czy szefem Widmowych Pięści jest teraz Znikacz?

Ojciec Kałamarnica skinął głową.

— O ile potrafię to określić. W ostatnich miesiącach Pięści starały się nie przyciągać uwagi. Oczywiście, ich działalność jest tak samo bezlitosna i zyskowna jak zawsze, ale wolą, by nie wspominano o nich na pierwszych stronach gazet.

Brennan pokiwał głową.

— To by pasowało do Znikacza. Z pewnością starałby się zachować maksymalną dyskrecję. Uważał, że tak właśnie powinno się prowadzić interesy. — Yeoman spojrzał kapłanowi prosto w oczy. — Dziękuję, Bob — rzekł.

— Za co?

— Za to, że byłeś tu, gdy potrzebowałem pomocy.

— A od czego są kapłani? Nadal mam nadzieję, jeśli chodzi o twoją duszę, Danielu.

— Dobrze, że ktoś taki jest. Popilnuj Jennifer, kiedy mnie nie będzie.

Ojciec Kałamarnica skinął głową i wrócił do pokoju. Brennan i Brutus zjechali windą na parter i wyszli w noc.

Skulony pod skórzaną kurtką mężczyzny homunkulus zaczął dygotać.

— Zimno mi, szefie.

— Nie przejmuj się — rzucił Brennan. Znowu zaczął sypać śnieg, niesiony silną wichurą. Yeoman zwrócił się twarzą pod wiatr, zmierzając do furgonetki. — Jestem pewien, że wkrótce zrobi się gorąco.

— Niech to szlag — mruknął Brutus i skulił się jeszcze bardziej.

Siedzący za biurkiem Kien uniósł spojrzenie, gdy do środka weszli Rick i Mick. Dżokerscy bracia byli czymś w rodzaju bliźniąt syjamskich. Mieli wspólne nogi i dolną część tułowia, ale poczynając od klatki piersiowej, ich ciała się rozdwajały. Mieli dwie klatki piersiowe oraz dwie pary górnych kończyn. Pomimo ich imponującej budowy Kien nieraz odnosił wrażenie, że nie mają na spółkę nawet połowy mózgu.

— Jakiś facet chce się z tobą zobaczyć — oznajmił Rick.

Mick obrzucił brata pełnym urazy spojrzeniem.

— Ja miałem powiedzieć o tym Znikaczowi. W końcu to ja rozmawiałem z tym gościem.

— Ty z nim rozmawiałeś, ale to był mój pomysł, żeby zapytać szefa, zanim go wpuścimy.

— Twój pomysł? To ja…

— Proszę… — Kien przerwał im, unosząc rękę. Właśnie w takich chwilach najbardziej mu brakowało Żmija. — Czy ten dżentelmen powiedział, jak się nazywa?

Obaj zastanawiali się przez chwilę.

— Kowboj — odpowiedzieli jednocześnie, po czym łypnęli na siebie ze złością.

Kien zesztywniał. To był przydomek, którym posługiwał się Daniel Brennan, gdy potajemnie przyłączył się do Widmowych Pięści, chcąc zniszczyć organizację od środka. Plan zakończył się fiaskiem, ponieważ Brennan przyznał się, kim jest, by uratować życie Tachiona. Niemniej wcześniej zadał Pięściom poważne straty.

Wiedział, że Brennan i Znikacz współpracowali ze sobą. Teraz się dowie, jak bliska była ta współpraca.

— Wpuśćcie go — polecił swym dżokerskim ochroniarzom.

Nakazał sobie siedzieć spokojnie, gdy jego wieloletni wróg wszedł do pokoju. Brennan nosił maskę, prosty czarny kaptur. Zdjął go, gdy tylko Rick i Mick wyszli z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Wyglądał zdrowo i był opalony, pomimo panującej zimy. W ogóle nie przybrał na wadze od czasów Wietnamu, choć na jego twarzy pojawiły się bruzdy, a włosy upstrzyły nitki siwizny.

Rozejrzał się po pokoju, po czym skierował je na Kiena. Spojrzenie miał tak samo twarde i nieustępliwe jak w dawnych czasach, choć teraz pojawił się w nich jeszcze większy smutek, jakby dręczył go nowy, głębszy niepokój. Kien zauważył, że jego suka mu nie towarzyszy. Może jednak atak nie był całkowicie nieudany.

— Nie uważasz, że przywłaszczenie sobie jego gabinetu po tym, jak przejąłeś władzę nad jego organizacją, to lekka przesada? — zapytał nagle Brennan.

Kien wzruszył ramionami i uśmiechnął się. To była jego ukryta karta, as w rękawie. Brennan myślał, że ma do czynienia ze Znikaczem. To wystarczy, by przywódca Widmowych Pięści mógł wreszcie zmiażdżyć starego wroga.

— Czemu by nie? To miłe miejsce. W dodatku lokal nagle się zwolnił. Pomyślałem sobie, że to ułatwi sprawne przekazanie władzy.

Brennan skinął głową, jakby przyjął to wyjaśnienie. Nagle usiadł, nie pytając o pozwolenie. Poirytowany Kien otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nagle je zamknął. Najwyraźniej Cunningham tolerował takie zachowanie.

— Wpadłeś do miasta z wizytą? — zapytał tonem tak obojętnym, jak to tylko możliwe.

Brennan skinął głową.

— Dziś rano ktoś napadł na mój dom.

— Wiesz, kto to mógł być? — zapytał szef Widmowych Pięści z wyrazem szoku na twarzy.

— Powiedziałbym, że Kien, ale on podobno nie żyje — odparł Brennan z całkowitym spokojem.

Fałszywy Znikacz skinął głową.

— To dobra hipoteza, ale on naprawdę nie żyje. Widziałem ciało na własne oczy.

— Jesteś tego pewien?

— Tak

— Słyszałem, że w tym ciele było coś osobliwego — nie ustępował Yeoman. — Coś, czego z reguły nie widuje się u ludzi zmarłych na atak serca.

Kien przesunął się nerwowo na krześle.

— Ach, chodzi ci o obciętą głowę — spróbował zgadnąć.

Brennan przytaknął bez słowa.

— No wiesz — zaczął Kien, który nagle postanowił, że spróbuje zmieszać prawdę z kłamstwem w równych dawkach — w jego mózgu kryło się bardzo wiele informacji.

— Trupiogłowy? — domyślił się Yeoman.

— Musiałem się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy — wyjaśnił fałszywy Znikacz, starając się wyglądać na zakłopotanego.

Brennan wypuścił powietrze z płuc.

— Pewnie mogę w to uwierzyć.

Trupiogłowy był szalonym asem, który potrafi odczytywać wspomnienia ludzi, zjadając ich mózgi. Zastawiając pułapkę na zdradzieckiego Philipa Cunninghama, Kien wykorzystał jako pułapkę własne ciało. Sam przedtem przeskoczył do ciała Lesliego Christiana. Następnie kazał uciąć głowę własnym zwłokom, by Cunningham nie mógł nakarmić Trupiogłowego jego mózgiem i w ten sposób zdemaskować spisku.

— Jeśli Kien nie wysłał zabójców, kto to zrobił? — zapytał Brennan, przemawiając częściowo do siebie.

— No cóż, kapitanie, udało ci się zrobić sobie trochę wrogów. — Kien przerwał na chwilę, jakby pogrążył się w głębokim zamyśleniu. — Nie mogę też twierdzić, że całkowicie panuję nad Widmowymi Pięściami. Zwłaszcza nad Czaplami. Być może jacyś ludzie, nadal wierni pamięci Kiena, wreszcie cię wytropili i postanowili wyeliminować.

— To możliwe — odparł Yeoman bez większego przekonania.

— I wiesz co? — dodał fałszywy Znikacz, jakby nagle wpadł mu do głowy nowy pomysł. — Może ci sami ludzie spróbują załatwić również Tachiona. Może ktoś powinien go ostrzec.

— Może — powtórzył z namysłem Brennan. — Wspomnę mu o tym, kiedy wrócę do kliniki, żeby sprawdzić, co z Jennifer.

— Widziałeś się już z nim? — zapytał Kien. Yeoman skinął głową z roztargnioną miną.

— Zawiozłem do niego Jennifer. Została ranna podczas ataku.

— Mam nadzieję, że niezbyt poważnie — odparł szef Widmowych Pięści, starannie ukrywając radość.

— Niezbyt — zgodził się Brennan i wstał.

Kien również podniósł się z krzesła, by odprowadzić go do drzwi.

Brennan postawił kaptur i przeszył fałszywego Znikacza twardym spojrzeniem.

— W porządku — rzucił i opuścił gabinet, przechodząc obok Ricka i Micka, którzy znowu się kłócili. Poszło o to, że Rick nie mógł się skupić na czytaniu komiksu, bo Mick włączył telewizor.

Kien śledził go wzrokiem. Na jego twarzy pojawił się uśmiech nagłej, niespodziewanej radości. Udało mu się umieścić wszystkie cele w jednym koszyku. Teraz wystarczy jedno uderzenie i wreszcie się od nich uwolni.

4

— Co jest grane, szefie? — zapytał Brutus, gdy Yeoman wrócił do furgonetki.

Mężczyzna spojrzał na homunkulusa, który kulił się z zimna w jednej ze starych koszuli roboczych, którą przyciągnął sobie z tyłu.

— Sam nie wiem — przyznał Brennan. — Mam jednak wrażenie, że nic nie wygląda tak, jak się wydaje. Jak zwykle w tym mieście.

Włączył silnik i ruszył.

— Dokąd jedziemy? — zapytał Brutus.

Mężczyzna spojrzał na niego i skręcił w zaułek graniczący z budynkiem, w którym kiedyś mieszkał Kien.

— Ja wracam do kliniki — odparł. — Ty zostaniesz tutaj i będziesz miał oko na wszystko.

Homunkulus przeciągnął się i wyjrzał zza deski rozdzielczej.

— Chyba jest dość zimno — zauważył.

— To kolejny powód, by jak najszybciej dostać się do środka.

— Jasne.

Brennan zatrzymał się przy stercie śmieci wysypujących się z pojemników i otworzył drzwi dla pasażera.

— Co właściwie mam obserwować? — zapytał Brutus.

— Cunninghama.

— Dlaczego?

Yeoman potrząsnął głową.

— Nie jestem pewien. Wydawał mi się… jakiś dziwny. Nie potrafię tego nazwać, ale coś z nim nie jest w porządku. Nazwał mnie „kapitanem”. Nigdy przedtem tego nie robił. Nie mógł wiedzieć, że byłem kapitanem w armii, chyba żeby…

Znowu potrząsnął głową.

Brutus odchrząknął i zeskoczył z furgonetki. Słońce już wzeszło, ale niebo nadal było ciemne. Zasłaniały je zapowiadające śnieg chmury. W zaułku dął zimny wiatr. Homunkulus pobiegł za stertę śmieci, mamrocząc coś pod nosem. Gdy już za nią znikał, Brennan wychylił się przez drzwi dla pasażera.

— Aha, Brutusie.

Istotka wystawiła głowę zza brązowej papierowej torby pokrytej plamami tłuszczu.

— Tak?

— Uważaj na siebie.

Homunkulus uśmiechnął się szeroko.

— Ty też, szefie — odparł i zniknął w śmieciach.

Brennan zatrzasnął drzwi i odjechał, powtarzając sobie, że nie musi się martwić. Brutus był jednym z najlepszych szpiegów Poczwarki. Poradzi sobie.

Poczwarka. Pomyślał o niej po raz pierwszy od dość dawna. Te myśli łączyła nierozerwalna więź z wypadkami, do których doszło podczas jego poprzedniego spotkania z Tachionem. Skonfrontował się wtedy z doktorem Jayem Ackroydem oraz zabójcą Poczwarki Hiramem Worchesterem.

Ackroyd wściekł się wtedy na Brennana. Jak na człowieka po szyję pogrążonego w nielegalnych i gwałtownych poczynaniach miał zupełnie nierealistyczne wyobrażenia na temat przemocy. Ale on nie miał mu tego za złe. Nigdy nie potępiał nikogo z powodu jego ideałów.

Ale Tachion to co innego. Podczas swej przemowy na temat ślepego posłuszeństwa literze prawa zapomniał o pewnym ważnym szczególe. Prawa to tylko słowa napisane na papierze. Społeczeństwo może je zmienić w dowolnej chwili, a politycy, adwokaci, sędziowie i policjanci każdego dnia interpretują je inaczej. Każdy, kto wierzy, że wszystkich praw zawsze należy przestrzegać, świetnie by się sprawdził jako łapacz zbiegłych niewolników. Każdy, kto wierzy, że wszystkie prawa obowiązują każdego w takim samym stopniu, bez względu na jego rasę, religię i status ekonomiczny, jest głupi.

Człowiek może tylko samodzielnie zdecydować, co jest sprawiedliwe, a co nie, i co trzeba zrobić, by walczyć z niesprawiedliwością. Musi też zaakceptować wszelkie konsekwencje swej decyzji.

Zatrzymał furgonetkę przed kliniką, wyłączył silnik i wysiadł. Wszedł przez suwane szklane drzwi do środka. Zastał tam chaos.

Jakaś bliska histerii kobieta krzyczała do udręczonej pielęgniarki, że jej córeczka zawsze miała taki fioletowy kolor, do cholery, ale jej skrzela nie pracują prawidłowo, podczas gdy druga pielęgniarka w białym fartuchu tłumaczyła nadmiernie owłosionemu mężczyźnie, że karta ubezpieczeniowa Blue Cross nie pokrywa kosztów depilacji elektrolizą i nie ma znaczenia, jak bardzo pragnąłby podjąć pracę w firmie cateringowej. Kolejna dżokerka — całkiem atrakcyjna, jeśli pominąć cętkowaną, łuszczącą się skórę, czytała numer „National Geographic” sprzed ośmiu miesięcy, a dwójka jej dzieci spełzała z krzeseł i wpełzała na nie z powrotem, okrążając wychudłego dżokera o zapadniętych oczach, nieustannie wykasłującego grudki jakiejś niezdrowo wyglądającej substancji do styropianowego kubka, który ściskał w wyglądających jak szczypce kraba dłoniach.

— Przepraszam — wymamrotał udręczonym głosem ktoś za plecami Brennana i przemknął obok niego. To był Tachion. Towarzyszyła mu kobieta, chuda i muskularna, ale atrakcyjna pomimo przepaski na oku i zygzakowatej blizny na policzku. Poruszała się z oszczędnym wdziękiem, sugerującym, że potrafi sobie poradzić w niemal każdej sytuacji. To jednak było konieczne dla kogoś, kto spędzał znaczną część życia w towarzystwie Takizjanina.

— Tachion.

Kosmita odwrócił się z niecierpliwym westchnieniem, które jednak zamarło mu w gardle, gdy poznał Brennana i ujrzał wyraz jego twarzy.

— Co się stało? Czy Jennifer…

— Musimy porozmawiać — przerwał mu Yeoman, spoglądając na kobietę. — Gdzieś na osobności.

Nieznajoma przeniosła z zaciekawieniem wzrok z Tachiona na Brennana, a następnie z powrotem na kosmitę. Takizjanin skinął drobną, delikatnie wyglądającą dłonią.

— Danielu, to jest Cody Havero, doktor Cody Havero. Cody, to jest, hmm, mój przyjaciel…

Jak zwykle usta Tachiona były szybsze od jego mózgu. Wymienił jego prawdziwe imię. Brennan, który do zeszłego roku był tajemniczym obrońcą sprawiedliwości znanym jako Yeoman, wolał trzymać takie informacje w tajemnicy.

— Daniel Archer — podpowiedział.

Tachion skinął głową. Havero wyciągnęła rękę.

— Co się stało? — powtórzył Takizjanin. — Czy z Jennifer wszystko w porządku?

Brennan potrząsnął głową i puścił dłoń lekarki.

— Nie miałem czasu do niej zajrzeć. Musimy o czymś porozmawiać. Natychmiast.

Havero znowu przeniosła spojrzenie z Tachiona na Yeomana.

— Umiem pojąć aluzję — stwierdziła. — Pójdę sprawdzić dokumentację kilku pacjentów, na spółkę z siostrą Follet. Wrócimy do naszej rozmowy, kiedy już skończycie.

— W porządku — zgodził się Takizjanin. — Dziękuję, Cody. — Rozejrzał się po izbie przyjęć. — Chodź — rzekł do Brennana, ujmując go za ramię. — Automat do kawy wygląda na opuszczony. Możemy porozmawiać przy nim. Przy okazji wprowadzę do organizmu trochę kofeiny. Chyba czeka mnie ciężki dzień.

Matka z dzieckiem ze skrzelami przeszła obok nich w towarzystwie współczującej pielęgniarki. Piszczące dżokerskie dzieciaki bawiły się w berka wokół nich. Poza tym jednak wokół automatu nikogo nie było. Tachion wrzucił do niego osiemdziesiąt centów i otrzymał w zamian mały tekturowy kubek wypełniony czarnym płynem o intensywnym zapachu.

— Chcesz kawy? — zapytał kosmita, ale Brennan potrząsnął głową. — W porządku. Każę ci przynieść herbaty z gabinetu…

Yeoman raz jeszcze potrząsnął głową.

— Przejdźmy do rzeczy, doktorze.

Tachion spojrzał na niego. W jego liliowych oczach malował się ból.

— Byliśmy kiedyś przyjaciółmi, Danielu. Walczyliśmy razem z Rojem i…

— Stoczyliśmy razem wiele bitew, doktorze — przerwał mu Brennan sztywnym tonem. — Ale to nie powstrzymało cię przed wkroczeniem do mojego umysłu, gdy uznałeś to za stosowne.

— Musiałem to zrobić! Miałeś zamiar zabić Hirama, a Jay chciał cię wysłać do paki! Na płonące niebo! Co miałem zrobić?

— Nie ma łatwych odpowiedzi — stwierdził Yeoman. — Obaj nie zaliczamy się do osób podążających za stadem. Obaj robimy to, co konieczne. I obaj musimy żyć z konsekwencjami swoich czynów.

— Byliśmy przyjaciółmi — wyszeptał Tachion.

— Kiedyś.

Na chwilę zapadła cisza. Takizjanin wpatrywał się w kawę. Pociągnął łyk i skrzywił się.

— Zrobiła się zimna — poskarżył się. — Dobra, to o czym chciałeś porozmawiać?

— Sądzę, że za atakiem mógł stać Kien — odparł Brennan.

Tachion wlepił w niego spojrzenie.

— Nonsens — żachnął się. — On nie żyje.

Yeoman potrząsnął głową.

— Może i tak. Ale niewykluczone, że jego ręka sięga do nas zza grobu. Może wydał podwładnym rozkaz, by po jego śmierci załatwili wszystkich jego wrogów.

Kosmita zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tą możliwością.

— Dlaczego mieliby czekać z górą rok, zanim uderzą?

Brennan wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia. Ale pamiętaj, że ty też byłeś na liście Kiena.

— Masz rację — zgodził się z westchnieniem Tachion. — To kolejna komplikacja w moim i tak już zbyt skomplikowanym życiu.

Spojrzał na drugiego mężczyznę. Miał dodać coś więcej, ale uwagę obu przyciągnął krzyk dobiegający od biurka przy wejściu.

— Tachion! — zawołała Havero. — Natychmiast zawiadom wszystkich. Coś…

W tej samej chwili przy drzwiach doszło do zamieszania. Karetka wjechała na chodnik z blaskiem świateł i wyciem syreny, po czym gwałtownie zahamowała. Lekarka sięgnęła pod blat i włączyła system głośników. Z karetki wyskoczyło dwóch ludzi. Jeden podbiegł do tyłu pojazdu, a drugi podszedł do szklanych drzwi, które otworzyły się przed nim.

— Bitwa gangów — zawołał kierowca. — Krwiożercze Dziwolągi kontra Książęta Demonów. Zabraliśmy, ilu się dało. Reszta jest w drodze.

Tachion popędził w tamtą stronę. Brennan podążał tuż za nim. Kierowca wrócił do sanitariusza i pomógł mu wysunąć z karetki wózek nakryty kocem.

— Wszyscy padnij! — krzyknęła stojąca za biurkiem w izbie przyjęć Cody Havero.

Brennan i Tachion zareagowali z refleksem doświadczonych żołnierzy. Padli na gładkie linoleum w tej samej chwili, gdy człowiek leżący na wózku usiadł, zrzucił koc i wystrzelił serię z uzi, opróżniając cały magazynek.

Yeoman przetoczył się, gdy tylko upadł na podłogę. W mgnieniu oka ujrzał straty spowodowane przez przeszywające powietrze kule. Pociski przeszyły pierś plującego do kubka staruszka. Mężczyzna pochylił się do przodu i zsunął z krzesła. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia i bólu. W następnym momencie jego twarz zamarła, a oczy zaszły szkłem.

Kobiecie czytającej „National Geographic” nic się nie stało, ale po chwili zauważyła, że jej dzieci oberwały, gdy zamarły pośrodku izby przyjęć, sparaliżowane przerażeniem. Zerwała się na nogi. Z jej ust wyrwał się przeciągły, histeryczny krzyk. Kudłaty facet również miał farta, ale szczęście Cody Havero przekraczało granice cudu. Jej krzyk przyciągnął uwagę napastnika, który na wpół odruchowo skierował broń w jej stronę. Ale lekarka odchyliła się, jak w jakimś osobliwym tańcu. Brennan zauważył kącikiem oka, że większość kul uderzyła w blat nad nią.

Zdążył już wyciągnąć browninga z kabury na dole pleców. Przycisnął brzuch do podłogi, uniósł i wycelował broń w jednym płynnym ruchu. Ledwie pamiętał, że ma pistolet. Po prostu odtworzył w mózgu stan natychmiastowej koordynacji mięśni i umysłu, jaki osiągał, gdy strzelał z łuku. Wyciągnął przed siebie obie ręce, dłonie swobodnie zamykał na broni, mięśnie miał luźne, a oczy prawie zamknięte. Nacisnął spust i mężczyzna siedzący na wózku przewrócił się na plecy. Umysł Yeomana zapisał tę chwilę, jakby była owadem uwięzionym w bursztynie. Brennan odtworzył ją, gdy zabójca już leżał, i zobaczył okrągły, czarny otwór w jego czole.

— Jezu! — zawołał jeden z towarzyszy zabitego i sięgnął po coś, co miał pod płaszczem. Brennan wiedział, że ma mnóstwo czasu, i pamiętał też, że musi zadać napastnikom kilka pytań. Przestrzelił obu kolana.

Tachion zerwał się na nogi, nim jeszcze zdążyli upaść na podłogę. Przeraźliwe krzyki dżokerskiej matki umilkły. Kobieta osunęła się w kałużę krwi swoich dzieci. Brennan zerknął na Tachiona.

— Kazałem jej spać — wyjaśnił zwięźle kosmita. Jego twarz o delikatnych rysach wykrzywiła się w grymasie furii. — Przodkowie! W mojej klinice! W mojej klinice!

— Lepiej sprawdź, co z doktor Havero — rzekł mu Yeoman. — Myślę, że mogła oberwać.

Lekarka wyprostowała się, gdy Tachion do niej podbiegł, i zbyła go machnięciem ręki.

— Dwie kule — zdołała wykrztusić. — To tylko draśnięcia. Nic mi nie będzie.

Takizjanin zmienił kierunek wpół kroku i skierował się ku krwawiącym dżokerskim dzieciom. Brennan nie zawracał sobie nimi głowy. Nadal widział zapisane w umyśle ujęcia chwil, gdy kule rozerwały ich ciała, i wiedział, że nie ma dla nich nadziei. Podszedł do doktor Havero. Postrzelono ją dwa razy, w ramię i w łydkę, ale pociski ominęły kości i główne naczynia krwionośne.

— Jak to się stało? — zapytał, gdy Tachion przechodził bezradnie od jednego ciała do drugiego.

Przestąpiła z nogi na nogę z bolesnym grymasem.

— To stary dobry fart Cody Havero — wyjaśniła.

Brennan skinął głową. Żałował, że sam nie ma takiego szczęścia. W izbie przyjęć nagle zapanowała gorączkowa aktywność. Wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Ktoś z pewnością zadzwonił już po policję, a on musiał stąd zniknąć przed przybyciem gliniarzy. Poza tym to mogła być tylko zmyłka. Niewykluczone, że główny atak przeprowadzono przez boczne drzwi i napastnicy wjechali windą towarową do rzekomo bezpiecznego pokoju na najwyższym piętrze kliniki.

Podszedł spokojnie do dwóch nadal wijących się z bólu na podłodze zabójców. Żaden z nich nie miał zadowolonej miny, ale Yeoman również się nie cieszył.

— Gadaj — warknął do tego, który zjawił się pierwszy.

— Nic nie wiem. Kurde, nic nie wiem.

— Może przestrzelę ci łokieć na dodatek do kolana? — zaproponował Brennan, unosząc browninga.

— Kurde, nie, przysięgam, przysięgam na Boga!

Yeoman wycelował. Napastnik wrzeszczał i płakał, ale jego krzyki nie powstrzymały mężczyzny. Zrobił to Tachion.

— On mówi prawdę — zapewnił Kosmita. Sprawiał wrażenie śmiertelnie znużonego, ale nieszczególnie zaskoczonego nagłym wybuchem przemocy, do którego doszło wokół niego. — To zwykłe zbiry do wynajęcia. Zapłacił im ten facet na wózku, którego zastrzeliłeś. A on już nic nie powie.

Brennan skinął głową i schował pistolet.

— Coś jednak powie — stwierdził. Pochylił się nad ciałem i zerwał z niego koszulę, wskazując na wielki bandaż owinięty wokół lewej łopatki. — Jedynego z napastników, który przeżył atak na mój dom, zraniłem w to miejsce. To była jego druga próba. — Wstał, sięgnął do kieszeni z tyłu spodni i wyjął z niej asa pik. Położył go na ciele. Karta przylepiła się do krwi spływającej z czoła zabitego. — Twoi kolesie, stróże prawa, będą się mieli nad czym zastanawiać, gdy już dotrą tu ze sklepu z pączkami — dodał i odwrócił się.

— Chwileczkę — odezwał się Tachion. — Dokąd idziesz?

Brennan zerknął w górę.

— Muszę coś sprawdzić.

Takizjanin skinął głową.

— Rozumiem. Uważaj na siebie.

Yeoman również przytaknął. Nie chcąc korzystać z ociężałej windy, wszedł na górne piętro po schodach. W korytarzu było ciemno i cicho. Ruszył do pokoju Jennifer, skradając się jak kot. Kiedy otworzył drzwi, zaskoczony Ojciec Kałamarnica odwrócił się błyskawicznie.

— Co to było za zamieszanie na dole? — zapytał.

— Kolejny atak — wyjaśnił Brennan, chowając browninga na miejsce.

— Czy nikt nie ucierpiał?

Yeoman potrząsnął głową.

— Myślę, że potrzebują cię tam, ojcze.

Kapłan przeżegnał się i wybiegł z pokoju. Tropicielka siedziała na krześle przy łóżku Jennifer. Wyglądała jak posąg ranionej kobiety. Sama Jennifer zrobiła się niemal półprzezroczysta. Przypominała piękne, spokojne zwłoki.

Brennan skrzywił się boleśnie. To z pewnością w niczym jej nie pomagało. Zaczął coś mówić, ale Tropicielka uniosła wzrok i potarła zmęczone oczy kłębami dłoni.

— Znalazłam ją — rzekła znużonym głosem, spoglądając na Brennana. — Zgubiła drogę i błądzi, pełna strachu. Nie chciała ze mną wrócić.

— Musisz ją sprowadzić z powrotem — oznajmił Yeoman.

Wzruszyła ramionami.

— Nie dam rady. Ona mi nie ufa. — Przyjrzała się z namysłem mężczyźnie. — Ale tobie mogłoby się udać. Jeśli nie zabraknie ci odwagi.