Przystań Wiatrów - George R.R. Martin, Lisa Tuttle - ebook

Przystań Wiatrów ebook

George R.R. Martin, Lisa Tuttle

3,9

Opis

Mieszkańcy Przystani Wiatrów odkryli, że na ich planecie możliwe jest realizowanie odwiecznego marzenia ludzi. Wspomagani przez słabą grawitację i gęstą atmosferę, na skrzydłach wykutych z metalu uzyskanego z porzuconego statku - zaczęli latać!

Na planecie małych wysepek, trapionych przez potwory mórz i rozdzierające powietrze sztormy, lotnicy pełnili funkcję wysłanników i zazdrośnie strzegli prawa do dziedziczenia skrzydeł. Jednak Maris z Amberly, która ponad wszystko pragnęła latać, rzuciła im wyzwanie i wywalczyła skrzydła dla siebie. Wkrótce przekonała się, że toczy bój nie tylko o własne przetrwanie, ale także o dalsze istnienie Przystani Wiatrów.

„Wcale nie zamierzałam ślęczeć całą noc, żeby przeczytać Przystań Wiatrów, ale musiałam! Wspaniała przygoda z science fiction”.

Anne McCaffrey

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (64 oceny)
22
21
17
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George R.R. Martin, Lisa Tuttle Przystań Wiatrów Tytuł oryginału Windhaven ISBN Copyright © 1981 by George R.R. Martin and Lisa TuttleAll rights reserved Copyright © 1996, 2013 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Wydanie 1 w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

W dowód miłości i wdzięczności ofiarowuję tę książkę mo¬jej matce i mojemu ojcu, nawet jeśli jej nie przeczytają.

Lisa Tuttle

Książkę tę dedykuję Elizabeth, Anne, Mary Kaye, Carol, Meredyth, Ann i Yvonne, i pozostałym zadziornym istotom z „Couriera”, w nadziei że nie utracą zadziorności i umiejętności zadawania niewygodnych pytań i nadal będą wyrzucane z rozmaitych instytucji.

George R.R. Martin

Skoro już raz spróbowałeś lotu,

chodząc po ziemi, ku niebu zwracasz oczy;

albowiem zaznawszy przestworzy,

pragniesz do nich powrócić.

Leonardo da Vinci

PROLOG

Burza szalała prawie całą noc.

Na szerokim łóżku, obok swojej matki, leżała dziewczynka. Była przykryta włochatym kocem z kiepskiej wełny. Nie mogła spać. Słuchała, jak krople deszczu miarowo i uporczywie uderzają o cienkie, zbudowane z drewna cytrynowca ściany chatynki. Od czasu do czasu gdzieś w oddali rozlegał się grzmot piorunu. Ilekroć na niebie pojawiała się błyskawica, jej światło sączyło się przez zasłony w oknie, a gdy zanikało, w malutkim pokoju znów robiło się ciemno.

Słysząc, jak woda kapie na podłogę, dziecko uświadomiło sobie, że w dachu powstała kolejna dziura. Wiedziało, że mocno ubita ziemia stanie się grząska jak błoto, a matka wpadnie w szał, lecz nie było na to żadnej rady. Matka nie potrafiła dobrze łatać dachów, a na wynajęcie kogoś do tej roboty brakowało pieniędzy. Twierdziła, że któregoś dnia sfatygowana chatka zupełnie się zawali pod wpływem gwałtownych burz. „Wtedy znowu zobaczymy się z twoim ojcem” — mawiała. Dziecko nie pamiętało ojca zbyt dobrze, ale matka często o nim wspominała.

Podmuch wiatru wprawił zasłony w drżenie. Dziewczynka usły­szała nieprzyjemny dźwięk skrzypiącego drewna oraz łopotanie natłuszczonego papieru, który służył jako szyba w oknie, i przez chwilę odczuwała strach. Matka spała bardzo spokojnie. Burze zdarzały się często, lecz nigdy nie zakłócały jej snu. Dziewczynka bała się pomyśleć, że mogłaby ją obudzić — matka odznaczała się porywczym usposobieniem i na pewno dostałaby szału, gdyby zbudzono ją dla tak błahego powodu jak dziecięcy lęk.

Ściany zaskrzypiały znowu i mocno się zachwiały. Piorun zagrzmiał niemal równocześnie z pojawieniem się błyskawicy. Dziecko dygotało pod kocem; zastanawiało się, czy właśnie tej nocy wyruszą na spotkanie z ojcem.

Natura okazała się jednak litościwa. Burza wreszcie odeszła i nawet deszcz przestał padać. W pokoju było ciemno i cicho.

Dziewczynka wyrwała matkę ze snu.

— Co? — zapytała przebudzona. — Co się stało?

— Burza się skończyła, mamo — odparło dziecko.

Na te słowa kobieta pośpiesznie wstała.

— Ubieraj się — powiedziała dziewczynce. Sama szukała w ciemności poszczególnych części garderoby. Od świtu dzieliła je jeszcze co najmniej godzina, ale należało bardzo szybko dostać się na plażę. Dziewczynka wiedziała, że podczas burz często dochodzi do katastrof dużych statków handlowych. Rozbiciu ulegały też małe łodzie rybackie, których właściciele zapuścili się zbyt daleko albo zwlekali z powrotem. Kiedy wychodziło się na plażę tuż po burzy, można się było natknąć na rozmaite przedmioty wyrzucone przez fale. Któregoś razu dziewczynka i jej matka znalazły nóż o wyszczerbionym metalowym ostrzu. Za sumę uzyskaną z jego sprzedaży żywiły się dobrze przez dwa tygodnie. Jednak poszukiwacze wartościowych przedmiotów nie mogli sobie pozwolić na lenistwo. Leniwa osoba czekała aż do świtu i nic nie znajdowała.

Matka powiesiła sobie na ramieniu pustą płócienną torbę. Jej córka miała sukienkę z dużymi kieszeniami. Obie włożyły wysokie buty. Kobieta zdjęła ze ściany długą tyczkę zakończoną drewnianym hakiem, żeby móc przyciągnąć rzeczy, które będą unosiły się na wodzie poza ich zasięgiem.

— Chodź, dziecino — rzekła. — Nie trać czasu.

Na plaży panował mrok i chłód, spotęgowany wiejącym z zachodu zimnym wiatrem. Po mokrym piasku grasowały już ze cztery osoby; wgłębienia po ich buciorach szybko wypełniała woda. Od czasu do czasu ten i ów nachylał się i uważnie coś oglądał. Jeden z poszukiwaczy miał przy sobie latarnię.

Dawniej, kiedy jeszcze żył ojciec, jego żona i córka miały dobrą latarnię, lecz później musiały ją sprzedać. Matka często się na to uskarżała. Nie widziała w nocy tak dobrze, jak jej dziecko; czasami potykała się w ciemnościach i nieraz omijała przedmioty, które powinna była zauważyć.

Jak zwykle, poszukiwaczki się rozdzieliły. Dziecko udało się plażą na północ, podczas gdy matka przeszukiwała stronę połu­dniową.

— Zawróć o świcie — powiedziała matka. — Masz w domu robotę. Po wschodzie słońca nic nie zostanie.

Dziecko kiwnęło głową i pobiegło na poszukiwania.

Tej nocy połów okazał się nędzny. Dziewczynka długo kroczyła wzdłuż brzegu ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Lubiła znajdować przedmioty. Gdyby wróciła do domu z kawałkiem metalu albo zębem scylli, długim jak jej ramię, wygiętym, żółtym i straszliwym, matka zapewne uśmiechnęłaby się do niej i pochwaliła, że jest bardzo dobrą dziewczynką. Nie zdarzało się to jednak zbyt często. Zazwyczaj matka karciła ją za roztargnienie i zadawanie głupich pytań.

Kiedy pierwsze blade promienie świtu zaczęły pochłaniać gwiazdy, dziewczynka przekonała się, że ma w kieszeniach tylko dwa kawałki mlecznego szkła morskiego i mięczaka. Mięczak był duży i ciężki; z trudem mieścił się w dłoni, a szorstka, żwirowata skorupa wskazywała, że jest to gatunek najlepiej nadający się do jedzenia; jego czarne mięso przypominało w smaku masło. Niestety, udało jej się znaleźć tylko tego jednego mięczaka. Poza tym fale wyrzuciły na brzeg jedynie bezwartościowe kawałki drewna.

Dziecko miało już zawrócić, zgodnie z poleceniem matki, gdy nagle na niebie zabłysło coś metalowego — srebrzysty promień, który jak gdyby zwiastował narodziny nowej gwiazdy, przyćmiewającej wszystkie inne. Dziewczynka wiedziała, co ma przed oczami — zanim skrzydła jakiegoś lotnika ukazały się światu, oblewał je blask pierwszych promieni wschodzącego słońca.

Mała zapragnęła pobiec w ślad za nimi, by móc je obserwować. Uwielbiała oglądać lecące ptaki — małe dzięcioły zielone, dzikie kozodoje i padlinożerne kanie — ale widok srebrnych skrzydeł lotników był najwspanialszy. Słońce jednak zaczynało już wschodzić, a matka kazała jej wrócić o świcie.

Zaczęła biec. Pomyślała, że skoro tak szybko przebyła drogę tam i z powrotem, to może zostanie jej trochę czasu na obejrzenie lotnika, zanim matka zauważy jej nieobecność. Dlatego w pędzie mijała leniwych maruderów, którzy dopiero teraz wylegli na plażę. W jej kieszeni podskakiwał mięczak.

Gdy dotarła do miejsca, w którym zatrzymał się lotnik, niebo na wschodzie było już bladopomarańczowe. Skrzydlaci ludzie często lądowali na tym rozległym skrawku piaszczystej plaży; górowała nad nim wysoka, stroma skała, z której rozpoczynali loty. Dziewczynka lubiła się wspinać na klif. Czując, jak wiatr rozwiewa jej włosy, spuszczała nogi nad krawędzią i obserwowała otaczające ją zewsząd niebo. Jednakże tego dnia nie miała czasu. Musiała szybko wracać, jeśli nie chciała się narazić na gniew matki.

Tak czy owak, przybiegła zbyt późno. Lotnik właśnie lądował.

Z wdziękiem wykonał w powietrzu ostatni karkołomny manewr, machając skrzydłami zaledwie dziesięć metrów nad głową dziewczynki, która obserwowała go szeroko otwartymi oczami. Następnie przechylił się nad wodą. Opuścił jedno srebrne skrzydło, podniósł drugie, raptownie zatoczył szerokie koło, a potem wyprostował się i ruszył naprzód. Wylądował z gracją, ledwo musnąwszy piasek.

Na plaży znajdowały się jeszcze dwie osoby — jakiś młodzieniec i starsza kobieta. Biegli obok lądującego lotnika, pomogli mu się zatrzymać, a następnie zadbali o to, żeby jego skrzydła opadły, i powoli, ostrożnie je złożyli. W tym samym czasie lotnik odpinał paski, które łączyły skrzydła z jego ciałem.

Dziewczynka uważnie mu się przyjrzała i stwierdziła, że to jeden z jej ulubionych lotników. Wiedziała, że na świecie jest ich mnóstwo, i oglądała już wielu z nich, a niektórych nawet rozpoznawała, lecz tylko troje pojawiało się tu często, gdyż mieszkali na jej wyspie. Dziecko wyobrażało sobie, że żyją gdzieś wysoko, na stromych skałach, w domach przypominających ptasie gniazda, o ścianach z bezcennego srebra. Była wśród nich sroga, siwa kobieta o zgorzkniałym wyrazie twarzy. Drugim znajomym był ciemno­włosy, oszałamiająco przystojny chłopak. Miał miły głos i dziewczynka lubiła go bardziej niż starą kobietę. Jednak jej faworytem był lotnik, który wylądował przed chwilą na plaży. Ten wysoki, szczupły i barczysty mężczyzna przypominał jej ojca. Miał brązowe oczy, kręcone, rudawe włosy i starannie wygoloną twarz. Często się uśmiechał i chyba odbywał więcej lotów niż tamci.

— Hej, ty — odezwał się.

Dziewczynka ze strachem podniosła oczy i zobaczyła, że mężczyzna uśmiecha się do niej.

— Nie bój się — rzekł. — Nie zrobię ci krzywdy.

Cofnęła się o krok. Obserwowała lotników wiele razy, ale dotychczas żaden z nich nie zwrócił na nią uwagi.

— Kim ona jest? — Lotnik zadał to pytanie swojemu pomocnikowi, który stał za jego plecami, trzymając złożone skrzydła. Mło­dzieniec wzruszył ramionami.

— Pewnie jakaś poszukiwaczka mięczaków. Nie wiem. Już ją tutaj widywałem. Chcesz, żebym ją przegnał?

— Nie — odparł mężczyzna i znowu posłał dziewczynce uśmiech. — Dlaczego jesteś taka przerażona? — zapytał. — Nic się nie stało. Nie mam nic przeciwko temu, że tu przyszłaś, dziewczynko.

— Mama powiedziała, że nie powinnam przeszkadzać lotnikom — rzekło dziecko.

Mężczyzna wybuchnął śmiechem.

— Och, przecież wcale mi nie przeszkadzasz. Może któregoś dnia dorośniesz i będziesz pomagać lotnikom, tak jak to robią moi przyjaciele tutaj. Podobałoby ci się takie zajęcie?

Dziecko potrząsnęło głową.

— Nie.

— Nie? — Mężczyzna wzruszył ramionami, nie przestając się uśmiechać. — Wobec tego co chciałabyś robić? Latać?

Dziecko bojaźliwie kiwnęło głową.

Starsza kobieta zachichotała, ale lotnik zerknął na nią i zmarszczył brwi. Następnie podszedł do dziewczynki, pochylił się i wziął ją za rękę.

— Hm, no, wiesz, jeśli zamierzasz latać, to musisz dużo ćwiczyć — powiedział. — Chciałabyś poćwiczyć?

— Tak.

— Teraz jesteś jeszcze za malutka na skrzydła — rzekł lotnik. — Chodź tu. — Objął ją mocnymi rękami, podniósł i posadził sobie na ramionach. Dziewczynka spuściła nogi na klatkę piersiową lotnika i niepewnie wczepiła ręce w jego włosy. — Nie, nie możesz się mnie trzymać, jeśli chcesz zostać lotnikiem. Twoje ramiona mają być twoimi skrzydłami. Czy potrafisz rozprostować ramiona?

— Tak — odparła. Uniosła ramiona i rozpostarła je jak parę skrzydeł.

— Twoje ramiona się zmęczą — ostrzegł lotnik — lecz nie wolno ci ich opuszczać, chcesz bowiem latać. Lotnik musi mieć mocne ramiona, które nigdy się nie męczą.

— Ja jestem mocna — upierała się dziewczynka.

— Dobrze. Czy jesteś gotowa do lotu?

— Tak. — Zaczęła wymachiwać ramionami.

— Nie, nie, nie! — zawołał. — Nie machaj nimi. Wiesz, że nie robimy tego jak ptaki. Myślałem, że zdążyłaś się nam przypatrzyć.

Dziewczynka szukała w pamięci właściwego określenia.

— Kanie — powiedziała nagle. — Jesteście jak kanie.

— Czasami — odrzekł lotnik z zadowoleniem. — I jak kozodoje oraz inne szybujące ptaki. Wiesz, właściwie to my nie latamy. Szybujemy na podobieństwo kań. Unosi nas wiatr. Dlatego nie możesz trzepotać skrzydłami — musisz trzymać ramiona sztywno i próbować wyczuć wiatr. Czy teraz czujesz wiatr?

— Tak. — Wiatr wydał się dziewczynce cieplejszy, przynosił intensywną woń morza.

— To zagarniaj go ramionami, poddawaj się jego podmuchom.

Przymknęła oczy i usiłowała wyczuć ramionami powiew wiatru.

Po chwili zaczęła się przemieszczać.

Lotnik już od jakiegoś czasu biegł po piasku w taki sposób, jakby napierał na niego wiatr. Poruszał się zgodnie z podmuchami bryzy, gwałtownie zmieniając kierunek. Dziewczynka rozpostarła ramiona. Wydawało jej się, że wiatr przybiera na sile. Kiedy mężczyzna pędził, ona sama gwałtownie podskakiwała na jego barkach, czując, że porusza się coraz szybciej.

— Przez ciebie wlecę do wody! — wrzasnął. — Skręcaj, skręcaj!

W tym momencie dziewczynka przechyliła swoje skrzydła, tak jak czynili to wielokrotnie obserwowani przez nią lotnicy; opuściła jedną rękę, a druga znalazła się w górze. Lotnik skręcił w prawo i zaczął krążyć w kółko, aż wreszcie dziewczynka ponownie wyprostowała ramiona i mężczyzna zboczył z trasy, którą przebył.

Biegł niestrudzenie, a jego „pasażerka” leciała unoszona wiatrem; byli zziajani i roześmiani.

Wreszcie lotnik się zatrzymał.

— Wystarczy — powiedział. — Początkujący lotnik nie powinien przebywać w górze zbyt długo. — Zdjął dziewczynkę z ramion i uśmiechając się, postawił ją na piasek. — No!

Na skutek niedawnych manewrów miała obolałe ramiona, lecz rozsadzało ją podniecenie, choć wiedziała, że w domu nie obędzie się bez lania. Słońce znajdowało się już wysoko ponad linią horyzontu.

— Dziękuję — powiedziała, wciąż jeszcze nie mogąc złapać tchu po swoim pierwszym lataniu.

— Nazywam się Russ — rzekł lotnik. — Jeśli będziesz chciała znowu polatać, przyjdź się ze mną spotkać. Nie mam swoich własnych małych lotników.

Dziecko ochoczo skinęło głową.

— A ty? — zapytał, otrzepując ubranie z piasku. — Jak się nazywasz?

— Maris — odparła.

— Ładne imię — rzekł uprzejmie lotnik. — No cóż, Maris, muszę się zbierać. Ale kiedyś może znowu polatamy, hę? — Uśmiech­nął się do dziewczynki, odwrócił i odszedł. Dołączyli do niego pomocnicy; chłopak nadal trzymał złożone skrzydła. Kiedy się oddalali, usłyszała strzępy rozmowy, a potem śmiech lotnika.

Nagle rzuciła się w ślad za nim. Piasek ją hamował, gdy próbowała nadążyć za dużymi krokami lotnika. Ten zorientował się, że dziewczynka za nim biegnie, i się odwrócił.

— Słucham?

— Masz — powiedziała. Sięgnęła do kieszeni i wręczyła mu mięczaka.

Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz zdumienia, a potem serdeczny uśmiech. Z powagą przyjął prezent.

Dziewczynka zarzuciła mu ręce na szyję, niemal zmiażdżyła go w uścisku, a potem uciekła. Biegła z rozpostartymi ramionami. Pędziła tak szybko, że miała wrażenie, iż unosi się w powietrzu.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

CZĘŚĆ PIERWSZA – BURZE

Maris leciała kilka metrów nad powierzchnią morza, ujarzmia­jąc wzburzone prądy powietrzne szerokimi, metalicznymi skrzyd­łami. Był to lot szaleńczy, nierozważny. Upajała się niebezpieczeń­stwem i bryzgającym pyłem wodnym, nie zważając na chłód. Niebo miało złowieszczą barwę kobaltu, wiatry przybierały na sile, ale ona unosiła się na skrzydłach i to jej w zupełności wystarczało. Gdyby teraz przyszło jej umrzeć, to z błogim uśmiechem na ustach.

Leciała lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Lawirowała między powietrznymi prądami niemal bezwiednie, za każdym razem natrafiając na podmuch z dołu lub z góry, dzięki czemu szybowała coraz dalej i coraz szybciej. Każdy jej wybór okazywał się trafny; nie była zmuszona do pośpiesznego miotania się nad wzburzoną kipielą, a jeśli wykonywała trudne manewry, to jedynie po to, by czuć jeszcze większą radość. Bezpieczniej byłoby lecieć na dużej wysokości, niczym dziecko, jak najdalej od fal, aby nie narazić się na popełnienie błędu. Jednakże Maris niemal ślizgała się po morskiej toni, jak przystało na prawdziwego lotnika. Wystarczyło lekko zamoczyć skrzydło, zaledwie musnąć nim o wodę, a już spadało się niezdarnie z wyżyn nieba. Taki błąd oznaczał również śmierć: ze skrzyd­łami o rozpiętości ponad sześciu metrów nie dałoby się płynąć zbyt długo.

Maris nie brakowało odwagi, ale wiedziała, jak groźne mogą być wiatry.

W oddali wypatrzyła szyję scylli, która majaczyła na horyzoncie niczym ciemny, falisty sznur. Zareagowała prawie odruchowo. Po­ciągnęła prawą ręką skórzany uchwyt skrzydła, a lewą wypchnęła płat w górę. Następnie przemieściła cały ciężar ciała na drugą stronę. Wielkie, srebrne skrzydła — zrobione z cienkiego, prawie nic nieważącego, ale niesamowicie wytrzymałego materiału — przesunęły się wraz z nią. Jeden czubek skrzydła prawie musnął niebezpieczne, grzywiaste fale, drugi zaś uniósł się wyżej. Dzięki temu Maris mogła lepiej wykorzystać zrywający się wiatr i wkrótce zaczęła się piąć do góry.

Liczyła się ze śmiercią, podniebną śmiercią, ale nie zamierzała skończyć w taki sposób — przechwycona w powietrzu niczym nieostrożna rybitwa, żeby jakiś głodny potwór mógł napełnić nią swój brzuch.

Po kilku minutach dogoniła scyllę i zatrzymała się, a potem, kpiąc sobie z niej, okrążyła ją, uważając jednak, żeby się nie znaleźć w zasięgu potwora. Z góry mogła swobodnie obserwować cielsko scylli, która znajdowała się tuż pod falami, miarowo poruszając gładkimi, czarnymi płetwami. Malutka, osadzona na długiej szyi głowa powoli przechylała się z boku na bok i najwyraźniej ignorowała obecność Maris. Dziewczyna pomyślała, że zapewne stworzenie już zdążyło się zetknąć z lotnikami i ich mięso nie przypadło mu do gustu.

Wiatry były teraz zimniejsze i ciężkie od soli. Sztorm przybierał na sile; Maris odczuwała wyraźne drganie powietrza. Rozweselona, wkrótce zostawiła scyllę daleko w tyle i znowu była sama. Leciała bez wysiłku przez pusty, ciemniejący nieboskłon, słysząc jedynie łopot swoich skrzydeł.

Po pewnym czasie zobaczyła wyłaniającą się z morza wyspę; właśnie na niej miała wylądować. Westchnęła, żałując, że to już koniec podróży.

Na lądowisku dyżurowali Gina i Tor — dwoje miejscowych lądowców. Maris zastanawiała się, czym zajmują się tacy ludzie, kiedy nie pomagają przybywającym lotnikom. Zrobiła nad nimi kółko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Oboje natychmiast zerwali się z mokrego piasku i pomachali do niej. Kiedy zbliżyła się ponownie, byli już gotowi. Opadała coraz niżej, aż w końcu jej stopy dzieliło od ziemi zaledwie kilkanaście centymetrów. Gina i Tor biegli równolegle do niej, po obu stronach jej skrzydeł. Maris zaszurała palcami nóg o ziemię, stopniowo wytraciła szybkość i wreszcie się zatrzymała, wzniecając tumany piasku.

Wtuliła twarz w zimną, suchą plażę. Czuła się idiotycznie. Le­żący lotnik przypominał przewróconego na wznak żółwia. Mogła­by dźwignąć się na nogi, gdyby zmusiły ją do tego okoliczności, lecz taka operacja byłaby uciążliwa i niegodna. Mimo wszystko lądowanie przebiegło dobrze.

Gina i Tor przystąpili do metodycznego składania skrzydeł, złącze po złączu. Uwalniali poszczególne rozpórki i nakładali je na siebie, a wówczas naciągany przez nie materiał wiotczał. Kiedy wszystkie prostowniki zostały wciągnięte do wewnątrz, skrzydła skurczyły się do dwóch metalowych fałd, luźno zwisających z centralnej osi przymocowanej do pleców Maris.

— Spodziewaliśmy się Colla — powiedziała Gina, uporawszy się z ostatnią rozporą. Jej krótkie, ciemne włosy sterczały niczym najeżone ostrza.

Maris potrząsnęła głową. Być może ta podróż rzeczywiście należała się Collowi, ale ona sama rozpaczliwie tęskniła za byciem w powietrzu. Zabrała skrzydła — swoje skrzydła — i opuściła dom, zanim jej brat wstał z łóżka.

— Pewnie gdy minie następny tydzień, będzie miał za sobą już dużo lotów — rzekł wesoło Tor. Wciąż miał w swoich cienkich, jas­nych włosach ziarenka piasku i trochę drżał owiewany morskimi wiatrami, lecz cały czas się uśmiechał. — Nalata się, ile zechce. — Stanął przed Maris, żeby pomóc jej odpiąć skrzydła.

— Sama będę je niosła — warknęła Maris, zniecierpliwiona i poirytowana jego nonszalanckim tonem. Cóż on mógł rozumieć? Czy ktokolwiek z nich mógł pojąć istotę latania? Przecież byli lądowcami.

Ruszyła w kierunku bazy lotników. W ślad za nią kroczyli Gina i Tor. Na miejscu jak zwykle pokrzepiła się, jedząc i pijąc, a potem, stanąwszy przed dużym, buzującym kominkiem, grzała się i suszyła rzeczy. Na zadawane jej przyjazne pytania odpowiadała lakonicznie. Starała się unikać słów, nie myśleć: „To może być ostatni raz”. Ponieważ była lotnikiem, wszyscy szanowali jej milczenie, chociaż sprawiła im zawód. Wszak opowieści lotników stanowiły dla nich, szczurów lądowych, najczęstsze źródło informacji o tym, co działo się na innych wyspach. W nękanych codziennymi sztormami morzach roiło się od scylli, kotów morskich i innych drapieżników; ze względu na niebezpieczne warunki statki kursowały regularnie tylko między wysepkami położonymi blisko siebie. Lotnicy zapewniali łączność między archipelagami; oczekiwano od nich najnowszych wieści, plotek, piosenek, anegdot i romansów.

— Zwierzchnik przyjmie cię, gdy tylko odpoczniesz — oświadczyła Gina, ostrożnie dotykając ramienia Maris.

Maris się odsunęła. Tak, tobie wystarczy, że usługujesz lotnikom, pomyślała. Chciałabyś mieć za męża lotnika — na przykład Colla, gdy dorośnie — i nie masz pojęcia, co dla mnie znaczy fakt, że to Coll będzie lotnikiem, a nie ja.

— Już jestem gotowa — powiedziała głośno. — To był łatwy lot. Wiatry wykonały za mnie całą robotę.

Gina zaprowadziła ją do sąsiedniego pokoju, gdzie zwierzchnik czekał na przyniesioną przez nią wiadomość. Podobnie jak pierwsza sala, pomieszczenie było długie i oszczędnie umeblowane; w wielkim, kamiennym kominku trzaskały płomienie. Zwierzchnik siedział na miękko wyściełanym krześle blisko ognia. Na widok Maris powstał. Lotników zawsze witano jak równych rangą, nawet na wyspach, gdzie zwierzchnicy byli czczeni na podobieństwo bogów i dysponowali niemal nieograniczoną władzą.

Po rytualnych powitaniach Maris zamknęła oczy i wyrecytowała wiadomość. Nie zastanawiała się nad treścią i zupełnie jej ona nie obchodziła. Wypowiadała kolejne słowa bez udziału świadomości. Pomyślała, że prawdopodobnie chodzi o politykę. Ostatnimi czasy wszystko sprowadzało się do polityki.

Kiedy wiadomość została przekazana, Maris otworzyła oczy i uśmiechnęła się do zwierzchnika — rozmyślnie, albowiem mężczyzna sprawiał wrażenie zatroskanego jej słowami. Jednakże szybko otrząsnął się i odwzajemnił jej uśmiech.

— Dziękuję — powiedział trochę niepewnym głosem. — Dob­rze się spisałaś.

Zaproponowano jej nocleg, ale odmówiła. Do rana burza mogła zupełnie ustać, a poza tym nocne latanie było przyjemne. Tor i Gina wyszli razem z dziewczyną i odprowadzili ją po skalistej ścieżce aż do skały lotników. Osadzone w kamiennym podłożu latarnie rozpraszały mrok, dzięki czemu wspinaczka po krętym szlaku była bezpieczniejsza.

Na samej górze znajdował się naturalny występ, pogłębiony i poszerzony ludzkimi rękami. Dalej rozciągał się głęboki na kilkadziesiąt metrów uskok; na kamienistą plażę wdzierały się przybrzeżne fale. Gina i Tor rozwinęli skrzydła Maris i zablokowali rozpórki. Napięta metalowa powierzchnia zajaśniała srebrzystym blaskiem. Maris skoczyła.

Dała się porwać wiatrowi i znowu leciała nad ciemnym morzem, słysząc pomruki dudniącej w górze burzy. Kiedy była już wysoko, ani razu nie obejrzała się na dwoje tęsknie śledzących ją ludzi. Wiedziała, że niebawem i ona będzie musiała się zadowolić życiem na lądzie.

Nie skręciła w kierunku domu. Popłynęła wraz z porywistą nawałnicą, która wiała teraz gwałtownie na zachód. W każdej chwili należało się spodziewać grzmotów i deszczu; w takich warunkach Maris musiałaby wzbić się ponad chmury, aby znaleźć lepsze schronienie przed piorunem. W okolicach domu zapewne panował spokój. Ludzie przeczesywali plaże w nadziei, że wiatry przywiały coś ciekawego. Być może ten czy ów spuścił łódkę, aby nie wrócić z całodziennego połowu z pustymi rękami.

Wiatr jękliwie zawodził i spychał Maris, lecz ona płynnie i bez wysiłku utrzymywała wytyczony przez siebie kurs. W pewnej chwili przypomniał jej się Coll i nagle straciła panowanie nad sobą. Zachwiała się, opadła, a potem, gwałtownie manewrując, z powrotem podciągnęła się w górę. Przeklinała siebie samą. Dotychczas było cudownie — dlaczego to wszystko miało się skończyć w taki sposób? Być może odbywała swój ostatni lot, dlatego starała się wypaść lepiej niż kiedykolwiek, lecz jej wysiłki nie miały wiele sensu. Straciła wyczucie: wiatr już nie był jej przychylny.

Leciała teraz chaotycznie, napinała mięśnie aż do bólu, toczyła zawziętą walkę z nadciągającą burzą. Zdecydowała się wzbić wyżej; ponieważ wiatr przestał jej sprzyjać, zbytnia bliskość wody mogła się okazać niebezpieczna.

Podniebne zmagania zupełnie ją wyczerpały i dopiero gdy zobaczyła Orle Gniazdo, uświadomiła sobie, jak dużą odległość pokonała.

Orle Gniazdo było potężną skałą sterczącą w morzu, walącą się kamienną wieżą, którą otaczały spienione fale, wściekle uderzające o jej wysokie, strome mury. Miejsce nie zasługiwało na miano wyspy. Jedynym przedstawicielem świata flory były tu kępy zdrewniałych porostów. W nielicznych osłoniętych szczelinach i występach skalnych znajdowały się jednak ptasie gniazda, a na samym szczycie zbudowali swoją bazę lotnicy. Właśnie tutaj, w miejscu, do którego nie zdołałby zawinąć żaden statek, w miejscu, gdzie mogły osiąść tylko latające istoty — ptaki i ludzie — powstała ich mroczna, kamienna siedziba.

— Maris!

Usłyszawszy swoje imię, Maris zerknęła w górę i ujrzała na tle chmur ciemne skrzydła Dorrela, który ze śmiechem zaczął na nią pikować. W ostatniej chwili gwałtownie skręciła w bok i zręcznie mu się wymknęła, lecz on nadal gonił ją wokół Orlego Gniazda, tak że pochłonięta radością latania zapomniała o bólu i zmęczeniu.

Kiedy wreszcie wylądowali, zaczął padać deszcz. Nadciągnął ze wschodu niespodziewanie; jego krople smagały twarze lotników i głośno bębniły o skrzydła. Maris uświadomiła sobie, że prawie zdrętwiała z zimna. Opadli w miękkie, ziemiste zagłębienie, które utworzyło się samoistnie w litej skale. Maris sunęła po błocie kilka metrów, zanim udało jej się zatrzymać. Potrzebowała dobrych kilku minut, żeby wyciągnąć stopy na powierzchnię i rozplątać potrójne paski, które ją spowijały. Potem ostrożnie przymocowała skrzydła do linki i zaczęła je składać.

Gdy uporała się z tą czynnością, zdała sobie sprawę, że gwał- townie szczęka zębami i ma obolałe barki. Dorrel marszczył czo­ło, obserwując jej pracę. Sam zdążył już starannie złożyć swoje skrzyd­ła i przewiesił je przez ramię.

— Długo latałaś? — zapytał. — Powinienem był pozwolić ci wylądować. Przepraszam. Nie wiedziałem. Na pewno przez całą drogę uciekałaś przed burzą. Trudne warunki atmosferyczne. Ja też zmagałem się z przeciwnymi wiatrami. Dobrze się czujesz?

— O, tak. Byłam zmęczona, ale nie tak strasznie, a poza tym już mi przeszło. Cieszę się, że czekałeś na mnie w górze. To było przyjemne latanie i bardzo go potrzebowałam. Na końcu było trochę ciężko — bałam się, że spadnę. Ale nie ma to jak dobry lot — człowiek nie myśli wtedy o odpoczynku.

Dorrel roześmiał się i objął dziewczynę ramieniem. Zetknąw­szy się z jego rozgrzanym ciałem, uświadomiła sobie, jak bardzo jest zziębnięta. Dorrel również to wyczuł i mocniej przycisnął ją do siebie.

— Wejdź do środka, bo zamarzniesz. Garth przywiózł z Shotanów parę butelek kivasu. Jedna z nich powinna już być gorąca. Wypicie kivasu w naszym towarzystwie na pewno cię rozgrzeje.

Wspólny pokój w bazie był jak zawsze ciepły i przytulny, lecz tym razem świecił pustkami. Znajdował się w nim jedynie Garth, niski, muskularny lotnik, starszy od Maris o dziesięć lat. Siedział przy kominku. Kiedy podniósł głowę i zawołał ją po imieniu, Maris usiłowała mu odpowiedzieć, lecz miała zaciśnięte zęby i dławił ją smutek. Dorrel podprowadził dziewczynę do kominka.

— Trzymałem ją w tym zimnie jak jakiś drewnianoskrzydły idiota — powiedział. — Czy kivas jest już gorący? Nalej nam trochę. — Szybko i zręcznie ściągnął z siebie mokrą, ubłoconą odzież i wziął dwa ręczniki z piętrzącej się obok kominka sterty.

— Dlaczego miałbym marnować kivas dla ciebie? — burknął Garth. — Dla Maris — oczywiście tak, gdyż jest bardzo piękna i wspaniale lata. — Ukłonił się jej żartobliwie.

— Nie powinieneś mi żałować tego kivasu — odparł Dorrel, energicznie wycierając się dużym ręcznikiem — chyba że wolisz zmarnować wino, wylewając je na podłogę.

Riposta Gartha zapoczątkowała wymianę nieszkodliwych obelg i żartobliwych pogróżek. Maris nie zwracała na nie uwagi — miała okazję słyszeć je wielokrotnie. Wycisnęła wodę z włosów, a potem patrzyła, jak krople tworzą na kamiennych płytach rozmaite desenie i błyskawicznie wysychają. Zerknęła na Dorrela, próbując zapamiętać jego szczupłe, muskularne ciało — ciało dobrego lotnika. Kiedy droczył się z Garthem, jego twarz ciągle się zmieniała. Czując, że Maris go obserwuje, odwrócił się i jego oczy złagodniały. Garth nie wypowiedział ostatniej błyskotliwej riposty i zamilkł. Dorrel delikatnie musnął palcami twarz Maris.

— Wciąż drżysz. — Zabrał dziewczynie ręcznik i owinął ją. — Garth, zdejmij tę butelkę z ognia, zanim pęknie, i pozwól nam się rozgrzać.

Kivas, korzenne wino z rodzynkami i orzechami, zostało podane w dużych, kamiennych kubkach. Już pierwszy łyk palącego trunku sprawił, że Maris zarumieniła się i przestała dygotać.

Garth uśmiechnął się do niej.

— Dobre, prawda? Nie sądzę, żeby Dorrel je docenił. Wyłu­dzi­łem kilkanaście butelek od pewnego obleśnego, starego rybaka. Znalazł je we wraku statku; nie wiedział, co wpadło mu w ręce, a jego żona nie chciała trzymać tego wina w domu. Dałem mu w zamian parę błyskotek — kilka metalowych paciorków, które zabrałem dla siostry.

— A co dostanie twoja siostra? — zagadnęła Maris między jednym łykiem a drugim.

Garth wzruszył ramionami.

— Ona? Przecież to i tak miała być niespodzianka. Przywiozę jej coś z Poweet, gdy będę tam następnym razem. Jakieś malowane jajka.

— Chyba że w drodze powrotnej przehandluje je na coś innego — zauważył Dorrel. — Garth, jeśli twoja siostra kiedykolwiek otrzyma niespodziewany upominek, będzie tak wstrząśnięta, że nawet nie odczuje przyjemności. Jesteś urodzonym handlowcem. Myślę, że gdyby trafiła ci się korzystna transakcja, sprzedałbyś nawet swoje skrzydła.

Garth prychnął z oburzeniem.

— Lepiej, żebyś nie kłapał tym dziobem, ptaszku — odparł i zwrócił się do Maris. — Jak się miewa twój brat? Wcale go nie widuję.

Maris pociągnęła następny łyczek. Starała się za wszelką cenę opanować drżenie rąk.

— W przyszłym tygodniu osiągnie stosowny wiek — powiedziała ostrożnie. — Wówczas skrzydła staną się jego własnością. Nie wiem, co porabia. Może nie przepada za twoim towarzystwem.

— A dlaczegóż to? — zapytał Garth urażonym tonem.

Maris machnęła ręką i zmusiła się do uśmiechu. Chciała, żeby jej zachowanie wypadło naturalnie.

— Ja nawet go lubię — ciągnął Garth. — Wszyscy go lubimy, prawda, Dorrel? Jest młody, spokojny, może trochę za bardzo ostrożny, ale na pewno zrobi postępy. Jest jakiś inny. Ach, jakież on potrafi opowiadać historie! A jak śpiewa! Lądowcy pokochają widok jego skrzydeł. — Garth pokręcił głową z zadziwieniem. — Skąd on zna wszystkie te opowieści i piosenki? Widziałem więcej świata niż on, a jednak…

— On je wymyśla — przerwała mu Maris.

— Sam? — Garth był wyraźnie poruszony. — Wobec tego będzie naszym śpiewakiem. W następnym turnieju odbierzemy Wschodowi pierwszą nagrodę. Zachód zawsze ma najlepszych lotników — dorzucił, powodowany lojalnością — lecz nasi śpiewacy nigdy nie zasługiwali na miano najlepszych.

— Podczas ostatniego spotkania śpiewałem dla Zachodu — zaprotestował Dorrel.

— No właśnie.

— Za to ty wyjesz jak kot morski.

— Tak — rzekł Garth — ale przynajmniej nie mam złudzeń co do swoich zdolności.

Maris nie dosłyszała odpowiedzi Dorrela. Przestała zwracać uwagę na rozmowę mężczyzn i w zamyśleniu obserwowała pło­mienie, tuląc jeszcze ciepłe naczynie. Tutaj, w Orlim Gnieździe, odczuwała spokój, którego nie mogła zakłócić nawet wzmianka Gartha o Collu. I, co dziwne, w tym miejscu było jej naprawdę wygodnie. Na skale lotników nikt nie mieszkał, lecz czuła się tu jak w domu, w swoim własnym domu. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że już nigdy do niego nie zawita.

Przypomniała sobie, jak to było, kiedy po raz pierwszy ujrzała Orle Gniazdo. Zjawiła się w bazie ponad sześć lat temu, w dzień po osiągnięciu wieku uprawniającego do latania. Była wówczas trzynastoletnią dziewczynką, dumną z tego, że samodzielnie przeleciała tak duży dystans, ale też wystraszoną i nieśmiałą. W bazie zobaczyła kilkunastu lotników, którzy siedzieli wokół kominka, śmiali się i pili. Na moment przerwali huczną biesiadę i uśmiechnęli się do niej. Garth był wtedy cichym młodzieńcem, a Dorrel — chuderlawym, niewiele od niej starszym chłopakiem. Nie znała żadnego z nich, lecz jeden z uczestników imprezy, Helmer, lotnik w średnim wieku, pochodzący z wyspy, która znajdowała się blisko ojczyzny Maris, przedstawił towarzystwo. Wciąż jeszcze pamiętała twarze i imiona: rudowłosą Anni z Culhall, Fostera, który później przytył tak bardzo, że nie mógł latać, Jamisa Seniora, a nade wszystko lotnika przezywanego Krukiem, butnego młodzieńca, który nosił czarne futro i metalowe ozdoby i zdobył dla Wschodu nagrody w trzech konkursach pod rząd. Maris poznała jeszcze wychudzoną blondynkę z Wysp Zewnętrznych. Przyjęcie odbywało się na jej cześć; rzadko zdarzało się, żeby w te strony zapuszczał się ktoś z tak daleka.

Wszyscy serdecznie powitali Maris i wkrótce można było odnieść wrażenie, że to ona, a nie chuda blondynka, jest honorowym gościem. Poczęstowali ją winem, pomimo że była taka młoda, a potem opowiadali o lataniu; znała większość tych anegdot, ale nigdy dotąd nie słyszała ich z ust lotników. Kiedy wreszcie poczuła się dobrze w nowym towarzystwie, przestano ją darzyć szczególnymi względami i odtąd biesiada toczyła się jak zwykle.

Było to jednak dziwne, niezapomniane przyjęcie. Zwłaszcza jeden incydent głęboko utkwił w pamięci Maris. Kruk, jedyny lotnik ze Wschodu w tym gronie, wypił sporo alkoholu i gdy już nieźle sobie podchmielił, rzucił biesiadnikom wyzwanie.

— Nazywacie siebie lotnikami — rzekł zjadliwym tonem, który Maris miała na zawsze zapamiętać. — No, chodźcie ze mną. Ja wam pokażę, jak się lata.

Wszyscy uczestnicy imprezy opuścili bazę i udali się na najwyż­szą skałę Orlego Gniazda. Dwustumetrowa grań opadała ku ostrym niczym zęby skałom, które podmywała wzburzona kipiel morska. Kruk podszedł na samą krawędź, niosąc na plecach złożone skrzyd­ła. Ostrożnie rozwinął trzy pierwsze złącza i wsunął ramiona do pętli. Jednak nie zablokował skrzydeł. Zawiasy nadal swobodnie się poruszały, a uwolnione rozpory zginały się do przodu i do tyłu zgodnie z ruchem jego ramion. Pozostałe rozpory trzymał złożone w dłoniach.

Maris zastanawiała się, co Kruk zamierza zrobić. Niebawem jej ciekawość została zaspokojona.

Mężczyzna puścił się pędem i skoczył ze stromej skały, tak daleko, jak mógł. Skrzydła miał ciągle złożone.

Maris z wrażenia straciła oddech. Pobiegła na krawędź skały. W ślad za nią pognali inni; kilka osób pobladło, niektórzy uśmiechali się niepewnie. Obok Maris stanął Dorrel.

Kruk spadał, trzymając ręce przy bokach, a materiał jego skrzydeł trzepotał niczym peleryna. Mężczyzna leciał głową w dół; patrzący mieli wrażenie, że jego nurkowanie trwa wieczność.

W ostatniej chwili, kiedy był bliski rozbicia się o skały, a Maris wydawało się, że już czuje siłę uderzenia, na tle słonecznego nieba zalśniły srebrzyste skrzydła. Skrzydła znikąd. Kruk złapał sprzyjający wiatr i poleciał w górę.

Maris była wstrząśnięta, ale Jamis Senior, najstarszy z lotników Zachodu, tylko się roześmiał.

— Stara sztuczka Kruka — mruknął. — Już dwa razy widzia­łem, jak to robił. Natłuszcza rozpory skrzydeł. Kiedy opada dostatecznie nisko, z całych sił je odrzuca. Gdy jedna rozpora zaskakuje na właściwe miejsce, gwałtowne szarpnięcie wywołuje zatrzaśnięcie się następnych złączy. Tak, ładny manewr. Możesz być pewna, że ćwiczył tę sztuczkę wiele razy, zanim zdecydował się ją komukolwiek zaprezentować. Jednak któregoś dnia zawias może się zablokować i już nigdy nie będziemy musieli słuchać Kruka.

Pomimo ironicznych słów starca akrobacja Kruka nie straciła w oczach Maris nic ze swego czaru. Często widywała lotników, którzy unosili częściowo rozłożone skrzydła i raptownym szarpnięciem rozwijali kilka ostatnich rozpór, zniecierpliwieni opiesza­łością lądowców. Ale czegoś takiego jeszcze nigdy nie oglądała.

Kruk stał na lądowisku i uśmiechał się głupawo.

— Jeżeli wykonacie taki manewr, będziecie mogli się uważać za lotników — oznajmił towarzystwu. Był zarozumiały i nierozważ­ny, ale w tamtej chwili, i jeszcze przez kilka następnych lat, Maris miała wrażenie, że kocha się w nim na zabój.

Smutno potrząsnęła głową i dokończyła kivas. Cała ta historia wydawała się teraz niedorzeczna. W niespełna dwa lata po tamtym przyjęciu Kruk zaginął bez śladu gdzieś nad morzem. Rokrocznie kilkunastu lotników spadało wraz ze swoimi skrzydłami. Tonęli na skutek źle prowadzonego lotu; nieostrożnie muskając wodę, narażali się na ataki scylli o długich szyjach; bywało, że metalowe części skrzydeł przyciągały piorun. Tak, lotnik mógł ponieść śmierć z różnych powodów. Maris podejrzewała, że większość z nich po prostu gubiła się i nie mogąc trafić do miejsca przeznaczenia, leciała na oślep, aż w końcu spadała na skutek śmiertelnego wyczerpania. Być może nieliczni lotnicy spotykali się z najrzadszym i wzbudzającym największy strach zagrożeniem — bezwietrzną pogodą. Teraz jednak Maris uświadamiała sobie, że to właśnie Kruk, błyskot­liwy, narwany lotnik był najbardziej prawdopodobną ofiarą podniebnych ewolucji.

Głos Dorrela sprawił, że otrząsnęła się ze wspomnień.

— Maris — odezwał się — hej, nie zasypiaj tu nam.

Maris odstawiła pustą czarkę, lecz nadal dotykała jej szorstkiej, kamiennej powierzchni, chcąc zachować resztki ciepła. Wreszcie z wysiłkiem odsunęła rękę i podniosła sweter.

— Jeszcze nie wysechł — zaprotestował Garth.

— Zimno ci? — spytał Dorrel.

— Nie. Muszę wracać.

— Jesteś zbyt zmęczona — odparł Dorrel. — Zostań na noc.

Maris unikała jego wzroku.

— Nie mogę. Będą się o mnie niepokoić.

Dorrel westchnął.

— W takim razie weź suche ubranie. — Wstał, przeszedł na koniec wspólnego pokoju i otworzył drzwiczki drewnianej, rzeźbionej szafy. — Chodź tu i wybierz sobie coś odpowiedniego.

Maris nie ruszyła się z miejsca.

— Lepiej, żebym miała własne rzeczy. Przecież już tu nie wrócę.

Dorrel po cichu zaklął.

— Maris, nie utrudniaj — wiesz, o czym myślę — no, chodź, weź to ubranie. Przecież wiesz, że możesz je nosić bez przeszkód. Zostaw swoje w zamian, jeśli chcesz. Nie wypuszczę cię w mokrych rzeczach.

— Przepraszam — odparła Maris. Dorrel stał wyczekująco, podczas gdy Garth uśmiechał się do niej. Powoli wstała i szczelniej owinęła się ręcznikiem, żeby nie marznąć z dala od kominka. Mokre koniuszki krótkich, ciemnych włosów chłodziły jej kark. Wraz z Dorrelem przeszukała sterty odzieży, aż w końcu znalazła spodnie i brązowy sweter ze zgrzebnej wełny, który pasował na jej szczup­łe, umięśnione ciało. Dorrel patrzył, jak się ubierała, a potem szybko wyszukał coś dla siebie. Następnie podeszli do wieszaka przy drzwiach i zdjęli swoje skrzydła. Maris sprawdziła długimi, mocnymi palcami wszystkie rozpory, chcąc się upewnić, czy nie uległy uszkodzeniu. Skrzydła rzadko się psuły, lecz jeśli tak się działo, usterki zawsze należało szukać w złączach. Błyszczący materiał wydawał się równie mocny i miękki jak w dniu, w którym gwiezdni żeg­larze przybyli do tego świata. Maris z zadowoleniem przymocowała skrzydła. Były w dobrym stanie; mogły służyć nie tylko Collowi, ale i następnym pokoleniom.

Usłyszała kroki Gartha i spojrzała na niego.

— Nie mam takiego daru wymowy jak Coll czy Dorrel — zaczął. — Ja… No cóż, do widzenia, Maris. — Zaczerwienił się. Wyglądał na bardzo przygnębionego.

Lotnicy zazwyczaj nie żegnali się ze sobą. Ale ja przecież nie jestem lotnikiem, pomyślała. Przytuliła i ucałowała Gartha, a potem powiedziała „do widzenia”. Tak brzmiało pożegnanie lądowców.

Dorrel wyszedł z nią na dwór. Wiatry dawały się we znaki, jak zawsze w okolicach Orlego Gniazda, ale burza ustąpiła. Tylko delikatna mgiełka pyłu wodnego nawilżała powietrze. Nie było jednak widać blasku gwiazd.

— Zostań przynajmniej na kolację — odezwał się Dorrel. — Będę walczył z Garthem o przyjemność obsługiwania ciebie.

Maris potrząsnęła głową. Nie powinna była tu przylatywać; należało od razu udać się do domu i nie żegnać się z Garthem i Dorrelem. Łatwiej byłoby nie kończyć niczego, udawać, że wszystko będzie tak jak dotychczas, a następnie zniknąć.

Kiedy dotarła wraz z Dorrelem na stromą skałę lotników, tę, z której przed tak wielu laty skakał Kruk, wzięła swego towarzysza za rękę i przez długą chwilę stali w milczeniu.

— Maris — powiedział z wahaniem Dorrel. Stojąc u boku dziewczyny i nie wypuszczając jej dłoni, spoglądał na morze. — Maris, mogłabyś wyjść za mnie. Dzieliłbym się z tobą skrzydłami, nie musiałabyś całkowicie rezygnować z latania.

Maris puściła jego rękę. Zrobiło się jej się gorąco ze wstydu. Nie miał prawa tego proponować; udawanie byłoby okrucieństwem.

— Nie — szepnęła. — Nie wolno ci dzielić się skrzydłami.

— Tradycja — mruknął z rozpaczą w głosie. Zauważyła, że i on jest zakłopotany. Pragnął jej pomóc, a nie pogorszyć sytuację. — Moglibyśmy spróbować. Skrzydła należą do mnie, ale mogłabyś z nich korzystać…

— Och, Dorrel, przestań. Zwierzchnik, twój zwierzchnik nigdy by na to nie zezwolił. To coś więcej niż tradycja. W grę wchodzi prawo. Mogliby zabrać ci skrzydła i dać je komuś bardziej szanowanemu. Przecież w taki sposób załatwili przemytnika Linda. Poza tym, nawet gdybyśmy uciekli i znaleźli miejsce, w którym nie obowiązywałoby prawo ani rządy zwierzchników, jak długo znosiłbyś dzielenie się skrzydłami, ze mną czy kimkolwiek innym? Nie rozumiesz? Znienawidzilibyśmy się. Nie jestem dzieckiem, które będzie ćwiczyło w godzinach twojego odpoczynku. Nie mogę żyć w taki sposób: wiedząc, że jestem tylko tolerowana, a skrzydła nigdy nie będą moje. A ty prędko miałbyś dosyć, widząc, jak ciebie obserwuję, i w końcu… och — Urwała, gdyż nie przychodziły jej do głowy właściwe słowa.

Dorrel przez chwilę milczał.

— Przepraszam — rzekł. — Chciałem ci pomóc, Maris. Świadomość tego, co ma się z tobą stać, sprawia mi nieznośny ból. Prag­nąłem ci coś ofiarować. Nie mogę znieść myśli, że odejdziesz i staniesz się…

Znowu złapała go za rękę i trzymała ją mocno.

— Tak, tak. Pst.

— Przecież wiesz, że cię kocham, Maris. Wiesz o tym, prawda?

— Tak, tak. I ja cię kocham, Dorrel. Ale nigdy nie poślubię lotnika. Nie teraz. Nie mogłabym. Zamordowałabym lotnika dla jego skrzydeł. — Spojrzała na Dorrela. Próbowała rozjaśnić uśmiechem ponurą prawdę swoich słów, ale z mizernym skutkiem.

Przywarli do siebie, chcąc opóźnić moment rozstania, usiłując przez dotyk ciał wypowiedzieć wszystko to, co kiedykolwiek prag­nęli sobie wyznać. Potem odsunęli się i spojrzeli na siebie przez łzy.

Maris zaczęła manipulować przy skrzydłach. Przenikały ją dreszcze — znowu czuła chłód. Dorrel próbował jej pomóc, ale zawadził o palce dziewczyny i oboje wybuchnęli śmiechem, rozbawieni tą niezdarnością. Maris pozwoliła mężczyźnie rozłożyć jej skrzydła. Kiedy jedno było już całkowicie rozwinięte, nagle pomyślała o Kruku i odpędziła Dorrela. Zaintrygowany, obserwował jej poczynania. Maris uniosła skrzydło niczym zmęczony powietrzem senior i z głośnym trzaskiem zaczepiła ostatnie złącze. Teraz była gotowa do odlotu.

— Szczęśliwej podróży — powiedział na koniec.

Maris otworzyła usta, ale nic nie odrzekła i głupio pokiwała głową.

— Tobie też — rzekła po chwili. — Uważaj na siebie, dopóki… — Nie potrafiła wypowiedzieć ostatniego kłamstwa, podobnie jak nie mogła wydusić z siebie słów pożegnania. Odwróciła się, pobiegła i skoczyła z Orlego Gniazda w zimne, mroczne, smagane nocnymi wiatrami niebo.

Podczas długiego, samotnego lotu unosiła się nad znieruchomiałym, skąpanym w blasku gwiazd morzem. Wiejące ze wschodu wiatry zmuszały Maris do nieustannego lawirowania, przez co traciła czas i prędkość. Kiedy dostrzegła wieżę świetlną Amberly Mniejszej, swojej ojczystej wyspy, było już dobrze po północy.

W dole znajdowało się jeszcze jedno światło, dzięki któremu było widać plażę i lądowisko. Wykonawszy ostatni, płynny manewr, Maris doszła do wniosku, że zapewne rozpalili je pomocnicy dyżurujący na lądowisku. Ze zdziwieniem skonstatowała, że ci ludzie już dawno powinni byli zakończyć wartę; o tej porze w powietrzu znajdowało się bardzo niewielu lotników. Była tak zaaferowana, że wyrżnęła w ziemię i dopiero ten przykry wstrząs wyrwał ją z zamyślenia.

Jęknęła, pośpiesznie wstała i zajęła się rozpinaniem pasków. Wiedziała, że podczas lądowania nie wykazała należytej koncentracji. Światło przybliżało się do niej.

— A więc jednak zdecydowałaś się wrócić — oznajmił czyjś chrapliwy, gniewny głos. To był Russ, jej ojciec, przybrany ojciec. Podszedł do niej, trzymając latarnię w zdrowej ręce. Prawa ręka była od dawna martwa i bezużyteczna.

— Najpierw zatrzymałam się w Orlim Gnieździe — broniła się. — Chyba nie martwiliście się o mnie?

— To Coll miał polecieć, nie ty — odparł, zaciskając szczęki.

— On spał — powiedziała Maris. — Za długo marudził. Wiedziałam, że przegapi najlepsze wiatry burzowe. Co najwyżej zła­pałby deszcz, a dotarcie na miejsce zajęłoby mu całą wieczność. Jeśli w ogóle zdołałby tam dolecieć. Jeszcze nie radzi sobie dobrze w deszczu.

— W takim razie musi pracować nad sobą. Nadszedł czas, żeby chłopak zaczął się uczyć na własnych błędach. Byłaś jego nauczycielką, ale skrzydła będą należały do niego. To on jest lotnikiem, a nie ty.

Maris skrzywiła się, jakby ktoś ją uderzył. W ten sposób przemawiał do niej człowiek, który nauczył ją latać i sprawiał wrażenie takiego dumnego z niej i z jej wspaniałej intuicji przestrzennej. Wiele razy mówił, że chociaż nie łączy ją z nim pokrewieństwo, to jednak skrzydła powinny należeć do niej. Wraz ze swoją żoną ado­ptował ją, gdy wydawało się, że nie będzie miał potomka, który odziedziczyłby po nim skrzydła. Uległ poważnemu wypadkowi i musiał znaleźć następcę — skoro nie mogły o tym decydować więzy krwi, postanowił przekazać skrzydła komuś, kogo pokochał. Jego żona nie chciała zgłębiać sztuki latania. Przeżyła trzydzieści pięć lat jako lądowiec i nie zamierzała zeskakiwać z żadnych skał, nawet gdyby przypięto jej skrzydła. Poza tym w jej przypadku na naukę było za późno. Dlatego Russ zaadoptował, uczył i pokochał Maris — Maris, córkę rybaka, która zawsze wolała obserwować niebo ze skały lotników, niż bawić się z dziećmi.

I wtedy, całkiem nieoczekiwanie i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, narodził się Coll. Jego matka zmarła po długim i skomplikowanym porodzie. Maris sama była wtedy jeszcze dzieckiem. Pamiętała, że tamtej nocy mnóstwo ludzi biegało tam i z powrotem, a potem jej ojczym samotnie płakał w kącie. Ale Coll nie umarł. Maris nagle przypadła w udziale rola matki. Opiekowała się braciszkiem i bardzo go kochała. Z początku nie spodziewano się, że niemowlę pożyje długo. Maris była szczęśliwa, gdy okazało się, że malcowi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo; przez trzy lata kochała go jak brata i syna i przez cały ten czas ćwiczyła loty pod czujnym okiem ojca.

Jednak pewnego wieczoru na plaży ojciec powiedział Maris, że Coll, malutki Coll, musi dostać jej skrzydła.

— On nigdy nie będzie tak dobrym lotnikiem jak ja — odparła drżącym głosem.

— Nie twierdzę, że będzie. Ale to nie robi różnicy. On jest z mojej krwi.

— To niesprawiedliwe! — zawołała, dając upust żalowi, który gromadził się w niej od dnia, w którym stała się pełnoletnia. Coll wyrósł na silnego, zdrowego chłopca; wciąż był za mały, aby móc unieść skrzydła, ale i tak miały się stać jego własnością w dniu osiągnięcia odpowiedniego wieku. Maris nie mogła sobie do nich rościć żadnych pretensji. Takie było prawo lotników; stosowali je już gwiezdni żeglarze, którzy, według legendy, wykuli dla siebie skrzydła. Pierworodne dziecko w każdej latającej rodzinie dostawało w spadku skrzydła rodzica. Umiejętności nie liczyły się wcale. Najważniejsze było prawo dziedziczenia, a Maris pochodziła z rodziny rybaków, którzy mogli jej zostawić co najwyżej resztki wraku drewnianej łódki.

— Sprawiedliwe czy nie, takie jest prawo, Maris. Znasz je od dawna, nawet jeśli postanowiłaś je ignorować. Przez lata bawiłaś się w bycie lotnikiem, a ja ci na to pozwalałem, ponieważ kochałaś latanie, Coll zaś potrzebował utalentowanego nauczyciela, a także dlatego, że ta wyspa jest zbyt duża, by jej los zależał tylko od dwóch lotników. Ale cały czas wiedziałaś, że ten dzień nadejdzie.

Pomyślała z wściekłością, że mógłby być życzliwszy. Przecież musiał wiedzieć, co dla niej oznacza rezygnacja z podniebnych ewolucji.

— Teraz chodź ze mną — powiedział. — Nie będziesz już latała.

Maris wciąż miała rozwinięte skrzydła; zdążyła odpiąć zaledwie jeden pasek.

— Ucieknę — odparła gniewnie. — Już nigdy mnie nie zobaczysz. Udam się na jakąś wyspę, która nie ma żadnego lotnika. Powitają mnie z zadowoleniem i nie będą pytali, jak zdobyłam skrzydła.

— Nigdy — rzekł ze smutkiem jej ojciec. — Inni lotnicy unikaliby tej wyspy, tak jak robili to, gdy szalony zwierzchnik Kennehut zarządził egzekucję Lotnika-Który-Przyniósł-Złe-Wieści. Bez względu na to, dokąd byś się udała, zostałabyś pozbawiona skradzionych skrzydeł. Żaden zwierzchnik nie zdecydowałby się na ryzyko przyjęcia cię na swoją wyspę.

— Wobec tego połamię je! — zawołała Maris. Była bliska histerii. — On również nie będzie latał; na pewno nie częściej niż… niż…

Russ upuścił latarnię; światło zgasło, a szklany klosz potłukł się o skałę. Maris poczuła na rękach uścisk rąk ojca.

— Nie mogłabyś, nawet gdybyś chciała. I nie zrobiłabyś tego Collowi. Ale teraz daj mi te skrzydła.

— Nie zrobiłabym…

— Nie wiem, czego byś nie zrobiła. Myślałem, że dziś rano wyleciałaś po to, żeby się zabić podczas burzy. Znam te uczucia, Maris. Właśnie dlatego byłem taki przerażony i wściekły. Nie możesz obwiniać Colla.

— Nie obwiniam go. I nie zabroniłabym mu latać. Ale sama tak strasznie chcę latać… Ojcze, proszę. — W ciemności pozwoliła łzom popłynąć i przysunęła się do ojca, pragnąc jego pociechy.

— Tak, Maris — rzekł. Nie mógł objąć córki ramieniem: zawadzały mu skrzydła. — Jestem bezradny. Tak przedstawia się sytua­cja. Musisz się nauczyć żyć bez skrzydeł, tak jak ja. Przynajmniej mogłaś się nimi cieszyć przez pewien czas — wiesz, co się czuje, latając.

— To nie wystarczy! — odparła przez łzy. — Kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, jeszcze nie twoją dziewczynką, ot, po prostu obcym dzieckiem, a ty należałeś do najwspanialszych lotników Amberly, sądziłam, że takie doświadczenie zadowoliłoby mnie. Obserwowałam ciebie i innych ze skały i myślałam sobie — gdybym mogła mieć skrzydła, choćby przez chwilę, wystarczyłoby mi to na całe życie. Ale nie wystarczy, nie wystarczy. Nie mogę z nich zrezygnować.

Z twarzy jej ojca zniknęła cała surowość. Delikatnie dotknął policzków córki i otarł jej łzy.

— Może masz rację — wyrzekł powoli. — Może to nie było właściwe postępowanie. Myślałem, że jeśli dam ci skrzydła choćby na krótko, będzie to lepsze niż nic i potraktujesz moje przyzwolenie jak wspaniały prezent. Ale prezent nie okazał się świetny, prawda? Teraz już nigdy nie zaznasz szczęścia. Nigdy nie staniesz się prawdziwym lądowcem, gdyż latałaś, i zawsze będziesz się czuła więźniem. — Nagle przerwał i Maris uświadomiła sobie, że mówił również o sobie samym.

Pomógł jej odpiąć i złożyć skrzydła i razem poszli do domu.

Mieszkali w skromnej drewnianej chatynce, otoczonej drzewami i trawnikiem. Na tyłach płynął strumyk. Lotników było stać na wygodne życie. W drzwiach Russ powiedział dobranoc i udał się po schodach na górę wraz ze skrzydłami. „Czy naprawdę stracił całą wiarę? Co ja narobiłam?”, dręczyła się Maris. Czuła, że za chwilę znowu wybuchnie płaczem.

Zamiast się rozpłakać, poszła do kuchni, odszukała ser, zimne mięso, zrobiła herbatę i zabrała to wszystko do jadalni. Na środku stołu znajdowała się świeca piaskowa w kształcie miseczki. Maris zapaliła ją i jedząc, obserwowała tańczący płomyk.

Coll wszedł akurat w momencie, gdy skończyła; stanął w drzwiach, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę.

— Witaj, Maris — powiedział niepewnym głosem. — Cieszę się, że wróciłaś. Czekałem na ciebie. — Jak na trzynastolatka, odznaczał się wysokim wzrostem. Był szczupły, nieumięśniony. Miał długie, rudawe włosy i zaczynał mu się sypać wąs.

— Witaj, Coll — odezwała się Maris. — Nie stój tak. Przepraszam, że zabrałam ci skrzydła.

Chłopiec usiadł.

— Wiesz, że nie mam nic przeciwko temu. Latasz o wiele lepiej ode mnie i… no, sama rozumiesz. Czy ojciec był wściekły?

Maris kiwnęła głową.

Coll sprawiał wrażenie smutnego i wystraszonego.

— Został nam jeszcze tylko jeden tydzień. Maris, co my zrobimy? — Wzrok miał utkwiony w świecy, unikał spojrzenia siostry.

Maris westchnęła i delikatnie położyła rękę na jego ramieniu.

— Postąpimy tak, jak będziemy musieli, Coll. Nie mamy wyboru. — Rozmawiali o tym już wcześniej i znała udrękę brata na równi z własną. Była jego siostrą, prawie matką; jak na ironię, chłopiec dzielił z nią swą wstydliwą tajemnicę.

Teraz popatrzył na nią jak dziecko, które szuka pomocy u swej matki. Pomimo że wiedział, iż jego siostra jest równie bezradna jak on, wciąż łudził się nadzieją.

— Dlaczego nie daje się nam wyboru? Nie mogę tego pojąć.

Maris westchnęła.

— Takie jest prawo, Coll. Wiesz, że sprzeciwianie się tradycji nie zdarza się u nas. Wszyscy musimy wypełniać powinności. Gdybyśmy mieli wybór, ja zatrzymałabym skrzydła i latałabym, a ty mógłbyś zostać śpiewakiem. Oboje czulibyśmy się wspaniale i mielibyśmy pewność, że jesteśmy dobrzy w tym, co robimy. Życie lądowca będzie dla mnie trudne. Tak bardzo pragnę skrzydeł. Już je miałam i to, że zostaną mi odebrane, nie wydaje mi się sprawiedliwe, ale może po prostu nie potrafię zrozumieć, iż na tym polega sprawiedliwość. O takim rozwiązaniu zadecydowali ludzie mąd­rzejsi ode mnie i może zachowuję się dziecinnie, pragnąc, by wszystko układało się po mojej myśli.

Coll nerwowo oblizał wargi.

— Nie.

Spojrzała na niego z zaciekawieniem.

Uparcie kręcił głową.

— To nie jest sprawiedliwe, Maris, po prostu nie jest. Ja nie chcę latać, nie chcę odbierać ci skrzydeł. To wszystko jest takie głupie. Zadaję ci ból, a wcale tego nie chcę, ale ojca również nie chcę ranić. Jak mogę mu o tym powiedzieć? Jestem jego dziedzicem i w ogóle — powinienem przejąć te skrzydła. Inaczej znienawidziłby mnie. W pieśniach nie wspomina się o lotnikach, którzy bali się nieba tak jak ja. Wszak lotnicy nie boją się, zatem nie nadaję się na lotnika.

Maris patrzyła na jego trzęsące się ręce.

— Nie martw się, Coll. Wszystko się ułoży, naprawdę. Na początku każdy odczuwa strach. Ja też się bałam. — Nie zastanawiała się nad tym kłamstwem. Mówiła tylko po to, by dodać bratu otuchy.

— Ale to jest niesprawiedliwe! — zawołał. — Wcale nie chcę rezygnować ze śpiewania, a jako lotnik nie będę mógł śpiewać jak Barrion, nie będę tym, kim chcę być. Dlaczego więc zmuszają mnie do latania? Dlaczego to ty nie możesz być lotnikiem, tak jak tego pragniesz? Dlaczego?

Widziała, że jest bliski łez, i również miała ochotę zapłakać. Nie miała odpowiedzi ani dla niego, ani dla siebie.

— Nie wiem — odparła głucho. — Nie wiem, mały. Ale w ten sposób postępuje się od wieków i tak musi być.

Spojrzeli sobie w oczy. Oboje czuli się więźniami prawa, które było starsze od nich, i tradycji, której nie potrafili pojąć. Bezradni i zranieni, długo dyskutowali przy palącej się świecy, bez końca powtarzając te same argumenty, aż w końcu poszli spać późną nocą, nie rozstrzygnąwszy niczego.

Kiedy jednak Maris leżała w łóżku, znowu ogarnął ją gniew, poczucie straty, a zarazem wstyd. Tej nocy płakała, a potem śniła o fioletowym, zachmurzonym niebie, do którego już nigdy nie mia­ła polecieć.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki