Taru Khan i złoty lotos - Joanna Piotrowska - ebook + audiobook + książka

Taru Khan i złoty lotos ebook i audiobook

Joanna Piotrowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Taru Khan, młody, bezdomny włóczęga, żyje na Wyspie Skarbów – tak właśnie on i pozostali mieszkańcy nazywają wysypisko śmieci w Bombaju. Nie wie, kim jest, skąd pochodzi ani jak się naprawdę nazywa. Każdego dnia toczy walkę o przetrwanie. Chwile wytchnienia przynoszą tylko noce, podczas których Taru przeżywa niezwykłe sny. Któregoś dnia znajduje pusty album, a w nim jedną zapomnianą fotografię przedstawiającą dom, który coś mu przypomina. Nieznana siła przyciąga chłopca w to miejsce, dlatego wkrótce decyduje się wyruszyć w pełną niebezpieczeństw drogę...

Nagle znów wróciło nawiedzające go wspomnienie. Zapisane gdzieś pod powiekami. Ukryte za mglistą zasłoną. Przywołane z zakamarków pamięci. Lub może wyśnione. Wymyślone i tak nierealne, jak słodki sen, z którego nie chcesz się obudzić.
Małe kropelki, setki małych kropelek skrzących w słońcu biegną wprost ku niemu. Obsypują mu twarz chłodnymi pocałunkami. Pada złoty deszcz.
Nad powierzchnią stawu wznoszą się intensywnie różowe, śnieżnobiałe i żółte kielichy lotosu.
Wody marszczą się od uderzeń ciężkich kropel. Pachnie trawą i rozgrzaną ziemią.
Pod zmrużonymi powiekami Taru widzi biały dom z szeroką werandą i kołyszące się nad spadzistym dachem korony palm. Szereg wysokich okien odbijających niebo. Słyszy chrzęst swoich kroków na żwirowej ścieżce.
Na werandzie stoi kobieta w błękitnym sari. Nie może dostrzec jej twarzy. Zasłania ją powiewający na wietrze jedwabny szal. Szal w złote i czerwone motyle.
Słyszy cichy głos. Głos, który powtarza jego imię…
Ponownie obmył twarz chłodną wodą.


Joanna Piotrowska z zawodu jest lekarzem psychiatrą, mieszka w Szczecinie.
Jest zafascynowana pięknem przyrody i innymi kulturami, a tę fascynację chce przekazać czytelnikowi. Jej historie to książki z przesłaniem, które dotyczą problemów współczesnego świata. Poprzez swoje opowieści chce poruszać serca, uwrażliwiać i zwracać uwagę na krzywdę zwierząt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 170

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 47 min

Lektor: Kamil Maria Małanicz

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

W dalekim kraju, gdzie płoną złotem wyniosłe świątynie i niebo drga od żaru, dawno, dawno temu, narodził się święty kwiat.

Wyrósł nocą pośród wielkiego jeziora, którego wody były srebrne jak księżyc i ciężkie od miliarda gwiazd.

Zakotwiczył na cienkiej, wiotkiej łodydze i zakołysał się na aksamitnej tafli. A kiedy nadszedł dzień, rozbłysł jak słońce na błękitnym niebie.

Złoty lotos. Ulubieniec bogów.

Pokochali go władcy potężnego Egiptu i wielkich Indii. Starożytni monarchowie obsadzili złotymi kwiatami pałacowe fontanny i sadzawki. Wiszące ogrody Semiramidy rozsławiły jego imię.

Lecz pośród miliarda kwiatów istniał tylko jeden, samotny wśród uśpionych wód zapomnianego jeziora. Jeden strażnik bramy do ukrytego królestwa skarbów.

Jeden klucz.

Zawieszony między niebem a ziemią.

Strzeżony murem nieprzebytej dżungli.

Otoczony legendą starą jak pradawny świat.

Legendą o Królestwie Białych Wież. Krainie Nieśmiertelnych Istot, skrytych przed ludzkim wzrokiem pod taflą wiecznego jeziora. Nie ma do tego Królestwa innej drogi niż cienka łodyga złotego lotosu.

Istnieje też inna opowieść. Legenda o mądrej i sprawiedliwej władczyni, która rządziła niegdyś światem ludzi.

Było to w czasach, gdy nad ziemią i wodą rozpięła się tęcza. Między ludźmi, bogami i zwierzętami panował pokój. Marmurowe świątynie zapewniały schronienie wędrowcom i wytchnienie strudzonym. Uczeni zapisywali księgi mądrością, a wiedza stała się największym skarbem ludzkości. Lecz z czasem wszystko przemija. Dobra władczyni umarła i odeszła w zapomnienie. Potężne świątynie runęły. Mądre Księgi rozsypały się w pył. Ludzkość pogrążyła się w mroku.

Nadeszły złe czasy.

I właśnie wtedy, pośrodku nocy, narodził się kwiat złotego lotosu.

Dusza wielkiej królowej powróciła. Unosi się na wiotkiej łodydze łączącej świat ludzi i bogów. Odrodzona i niezniszczalna. Zamknięta w kwiecie, którego nie da się pobrudzić…

Na wysypisku śmieci zwanym Wyspą Skarbów szczury nigdy nie zasypiają. Gorące noce nie przynoszą wytchnienia. Do smrodu można przywyknąć. Smród jest jak powietrze, po pewnym czasie staje się niezauważalny. Całkiem naturalny. Przenika skórę, włosy, oddech i pot. Smród nie jest zły. Ani nawet szczury, bo te chodzą własnymi ścieżkami. Najgorsze są muchy. Zielone, świecące, grube. Te ich drobne kroki na skórze. Te cienkie odnóża drażniące naskórek. Ta ich lepka wścibskość.

Do wszystkiego można przywyknąć. Do pragnienia, które pali wnętrzności i plącze zmysły. Do głodu, który odejmuje wolę i chęć życia. Do skrajnej nędzy. Nawet do bólu – tego fizycznego i tego drugiego, gorszego, co siedzi w pamięci i pożera duszę.

Wszystko można znieść. Tylko nie muchy. Obleśne owady, które rodzą się jako larwy w ścierwie. Bzyczące, natrętne, wdzierające się w nos, oczy, usta. Wypełniające swoją plugawą obecnością każdy skrawek ciała i każdy centymetr kwadratowy zbitej z tektury i szmat budy.

Taru zrzucił z siebie podarte prześcieradło, która służyło mu za nakrycie i prowizoryczną ochronę przed muchami. Chwilę nieruchomo patrzył przed siebie. Przez szpary w tekturowych ścianach sączyła się blada szarość. Zwiastun nadchodzącego świtu. Jakiś ptak kilka razy krzyknął przenikliwie i zamilkł. Świt. Znowu nadejdzie świt. I kolejny dzień. Nieprzerwany ciąg kolejnych dni jak udręka, która nigdy się nie kończy.

Taru wstał. Wydał polecenie mięśniom, a one go posłuchały. Więc wciąż żył. Na ziemi czy w piekle. Żywy czy upiór, co za różnica.

Wyszedł na zewnątrz. Stanął bosymi stopami na ubitej i twardej jak skała ziemi. Przed nim rozpościerał się ciemny zarys masywnej góry na szarzejącym tle nieba. Pierwsze, złocistożółte i fioletowe smugi odcinały nierówny rysunek wzniesienia od gwiazd gasnących nad jego głową. Za chwilę zapali się czerwona łuna i nad wysypiskiem śmieci wzejdzie słońce. Wyspa Skarbów wyłoni się z mroku w całej swojej okazałości. Codziennie większa, wyższa, rozleglejsza. Nieprzebrana. Nigdy nienasycona. Kiedyś pożre i pochłonie cały świat.

A on, Taru, będzie na to patrzył. Taru śmieciarz. Kulawy Taru. Jeden z tysięcy zbieraczy śmieci na wielkim wysypisku życia. To, że liczył sobie dwanaście lat, nie miało żadnego znaczenia.

Takich jak on były tutaj setki. Brudne, niczyje i głodne. Dzieci z Wyspy Skarbów.

Taru poczuł ostre szarpnięcie i laska, którą się podpierał, wypadła mu z ręki. Zachwiał się i upadł. Wykrzywione, aluminiowe wiadro, które niósł ze sobą, potoczyło się kilka metrów dalej. Krępy mężczyzna o bujnym zaroście i pełnym wściekłości spojrzeniu pociągnął za sobą chudą kobietę w jaskraworóżowym sari. Oboje zajęli jego miejsce w długim szeregu tłoczących się ludzi.

Podniósł się i znów wsparł na lasce, którą udało mu się znaleźć kilka dni temu. Była mocna i miała podparcie na ramiona, co znacznie usprawniało chodzenie. Jego krzywo zrośnięta, wyraźnie krótsza noga potrzebowała wsparcia. Schylił się po wiadro, rzucił brodatemu mężczyźnie wściekłe spojrzenie i ponownie ustawił się w długiej kolejce bosych i półnagich ludzi, czekających pokornie na największy skarb. Wodę.

Słońce stało wysoko i upał stawał się z każdą chwilą coraz bardziej nieznośny. Pobliska rzeka już niemal całkiem wyschła. Pozostały jedynie błotne kałuże, do których dostępu strzegły lokalne gangi. Beczkowóz dla mieszkańców wysypiska był darem od jakiejś wspólnoty religijnej. Jakiego wyznania była ta wspólnota, nie wiedział i zupełnie go to nie obchodziło. Pragnął tylko jednego. Zdobyć upragnioną wodę. Napełnić wiadro, które przyniósł. Lub choć menażkę. Kubek. Cokolwiek.

To już niedaleko. Tylko kilka kroków.

Mężczyzna, który napełniał jego wiadro, był młody i silny. Miał jasne, niemal złote włosy i nosił białą koszulę. Jeśli kiedykolwiek on, Taru, miałby namalować anioła, dałby mu rysy twarzy i postać tego właśnie mężczyzny.

Oddalił się pośpiesznie ze swoim skarbem i ukrył w szałasie. Najpierw pił, długo i zachłannie, potem zanurzył dłonie w miękkiej, chłodnej toni i obmył twarz. Promienie słońca, które wpadały przez szczeliny do wnętrza, mieniły się i błyszczały w tej maleńkiej tafli wody. Jakby setki drobnych diamentów spadło z nieba wprost do odrapanego wiadra w najnędzniejszym miejscu świata.

Nagle znów wróciło nawiedzające go wspomnienie. Zapisane gdzieś pod powiekami. Ukryte za mglistą zasłoną. Przywołane z zakamarków pamięci. Lub może wyśnione, wymyślone i tak nierealne, jak słodki sen, z którego nie chcesz się obudzić.

Małe kropelki, setki małych kropelek, skrzących w słońcu biegną wprost ku niemu. Obsypują mu twarz chłodnym pocałunkami. Pada złoty deszcz.

Nad powierzchnią stawu wznoszą się intensywnie różowe, śnieżnobiałe i żółte kielichy lotosu.

Wody marszczą się od uderzeń ciężkich kropel. Pachnie trawą i rozgrzaną ziemią.

Pod zmrużonymi powiekami Taru widzi biały dom z szeroką werandą i kołyszące się nad spadzistym dachem korony palm. Szereg wysokich okien odbijających niebo. Słyszy chrzęst swoich kroków na żwirowej ścieżce.

Na werandzie stoi kobieta w błękitnym sari. Nie może dostrzec jej twarzy. Zasłania ją powiewający na wietrze jedwabny szal. Szal w złote i czerwone motyle.

Słyszy cichy głos. Głos, który powtarza jego imię…

Ponownie obmył twarz chłodną wodą.

Taru nie pamiętał swoich rodziców. Nie wiedział, czy żyją. Nie znał nikogo, o kim mógłby powiedzieć, że jest mu bliski. Jego całym światem był sierociniec na przedmieściach Bombaju. Zrujnowane domostwo angielskiego kolonizatora, który zmarł na cholerę wkrótce po przybyciu na wyspę. Zaraza zabrała także jego bliskich – młodą żonę i nowo narodzonego synka. Nie było krewnych, którzy mogliby przejąć majątek. Słudzy odeszli, a dom popadł w ruinę. W czasie, gdy miasto przejmowało posiadłość, by urządzić w niej sierociniec, dom był już niemal całkowicie zdewastowany. Wyniesiono z niego to, co mogło przydać się okolicznym biedakom. Czyli wszystko, co tylko nadawało się do wyniesienia. Opustoszałe domostwo, pozbawione szyb w oknach, futryn i drzwi, pokryte bąblami odpadającego tynku i szarymi plamami pleśni, straszyło niczym wielka czaszka o pustych oczodołach, wyłamanych zębach i otwartych w krzyku ustach.

Ten stary sierociniec był jak sieć wielkiego pająka. Każde z jego ciasnych pomieszczeń stanowiło oczko w tej lepkiej, gigantycznej siatce. Czasem, w bezsenne noce, Taru słyszał szuranie wielkich odnóży i masywny cień przesuwający się po suficie. Czuł, jak drgają ściany, jak lepkie nici sieci oplatają podłogi. Jak wspinają się po poręczy łóżka. Zamykał wtedy oczy i krył się pod prześcieradłem, bardziej samotny w zatłoczonej sypialni sierocińca niż rozbitek na bezkresnym oceanie. Wielki pająk nie był jego jedynym zmartwieniem. Sierociniec był podobno nawiedzony i nocami można było spotkać włóczące się po korytarzach duchy poprzednich właścicieli. Taru nigdy ich nie spotkał i to nie duchy ani wielki pająk, ani nie upiorny wygląd sierocińca były przyczyną, że Taru drżał na samo jego wspomnienie.

Miał niespełna trzy lata, gdy tu trafił. Dziewięć, gdy stąd uciekł, wiedząc, że nigdy już nie wróci.

Tego, co było wcześniej, nie pamiętał. Całego utraconego świata, czasu, gdy do kogoś należał. Zanim to wszystko zniknęło. Zanim stał się sierotą na utrzymaniu miasta.

Jego pamięć była dziurawa jak przerdzewiałe sito. Mętna jak błotnista sadzawka. Pełna rozbitych, porcelanowych fragmentów, których nie sposób było połączyć w sensowny kształt i posklejać.

Kawałki snów, fantazje, wspomnienia. Korowody postaci, o których nie miał pojęcia, kim są. Ludźmi, których znał? Przypadkowymi przechodniami? Duchami tych, co odeszli?

Cały ten nieposkładany, chaotyczny świat otaczał go szczelnie, niczym falujący tłum. A on stał pośrodku, obcy i przerażony, potrącany i popychany, nie wiedząc, kim jest, gdzie jest i dokąd zmierza.

Wyszedł na zewnątrz, w słoneczny skwar. Na rozciągającym się aż po horyzont kopcu odpadów uwijał się już pracowity rój zbieraczy. Uzbrojonych w nylonowe torby i szpikulce, brodzący po kolana w śmierdzącej brei, skupionych i zdesperowanych poszukiwaczy straconego życia. Choć wydawał się przypadkową zbieraniną, był w istocie sprawnie działającą organizacją, w której każdy znał swoje miejsce. Na samym dole w hierarchii Wyspy Skarbów znajdował się Taru i dzieciaki takie jak on. Zostawiono im rejon, do którego spływały śmieci z najbiedniejszych obszarów wielkiego miasta. Niewiele dawało się tu znaleźć. Nie wyprawisz uczty, zbierając okruchy ze stołu biedaka. A jednak żył tutaj już od trzech prawie lat. Wyspa Skarbów karmiła swoje dzieci.

Tuż obok, w stosie starych szmat, coś poruszyło się nieznacznie. Taru pomyślał, że to szczur. Szczury były na Wyspie Skarbów prawowitymi mieszkańcami. Gospodarzami. Nie tak jak ludzie. Ludzie nie są wierni. Gdy tylko uśmiechnie się do nich los, odejdą stąd bez żalu. A szczury pozostaną. To ich kraj, ich wyspa.

Sterta szmat znów się przesunęła i tym razem usłyszał dochodzący spod niej cichy dźwięk. Żałosne skomlenie.

Ostrożnie podniósł podziurawiony koc w ziemistym kolorze.

Spomiędzy skołtunionych szmat spoglądał na niego wychudzony pies. Jego żółtawa sierść miejscami całkiem wyliniała, a spod cienkiej skóry ostro sterczały żebra. Z obszarpanej rany pod prawym uchem sączyła się gęsta, lepka krew.

Znał tego psa. Widział, jak plącze się pomiędzy zbieraczami, zawsze czujny i nieufny. Mądry pies – myślał o nim. Od ludzi lepiej trzymać się z daleka. Dotąd udawało mu się uciekać przed kopniakami i unikać lecących w jego stronę kamieni. Nie miał jednak wątpliwości, że tym razem szczęście psa opuściło. Nosił wyraźne ślady pobicia.

– Więc jednak dałeś się podejść, biedaku – powiedział smutno.

Pies był zbyt słaby, by podnieść obolały łeb i tylko patrzył czujnie, nieufnie.

– Masz rację, że nie ufasz ludziom – westchnął Taru.

Pies odprowadzał go wzrokiem, gdy pokuśtykał do swojego prowizorycznego schronienia.

Śledził jego ruchy, kiedy wrócił ze starą puszką napełnioną po brzegi wodą.

– Pij. Jesteś spragniony. – Taru ostrożnie podsunął psu naczynie z wodą.

Pies podniósł się z trudem i pił zachłannie.

– Wieczorem mogę mieć dla ciebie coś smacznego. A teraz będzie lepiej, jak zostaniesz w ukryciu – zdecydował Taru i ostrożnie nakrył psa. Obawiał się, że zwierzę przestraszy się i ucieknie albo chociaż zawarczy, ale nic takiego się nie wydarzyło.

– Tylko wytrzymaj, tylko przeżyj ten koszmarny dzień – szepnął do psa.

Nad Wyspą Skarbów zawisło ogromne, bezlitosne słońce i niebo zapłonęło od żaru.

Knot zasyczał i ogarek świecy zapłonął nikłym blaskiem. W ciasnym i nagrzanym szałasie, który sam zbudował z kawałków tektury, starych gazet i szmat, rozszedł się mocny zapach stearyny. Pomarańczowa poświata rozlała się po wnętrzu i na kilka magicznych sekund złagodziła jego surowość i nędzę. Drżący płomień, który mógł z łatwością zamknąć w dłoni, był tutaj zbędnym luksusem. Jedynym, na jaki mógł sobie pozwolić. Każdy znaleziony ogarek był dla niego jak skarb. Te okruchy światła pozwalały mu marzyć. Wyłaniały obrazy z mroków niepamięci. Nie wiedział, czym dokładnie są. Mirażem, złudą, zmyśleniem? Projekcją niewypowiedzianych marzeń? A może snem, który przez kilka sekund pojawiał się na jawie. To nie miało zresztą żadnego znaczenia. Wiedział tylko, że tego chce. Chce znowu zobaczyć staw pełen kwiatów lotosu. Chce poczuć muśnięcie jedwabnego szala na twarzy. Usłyszeć szum kropli deszczu zsuwających się z palmowych liści, uderzających w dach werandy.

To wszystko zniknie, gdy dopali się świeca. Obraz zgaśnie jak zdmuchnięty płomień. Ciemność zakryje ostatnie okruchy światła. Wtedy w mroku nocy obudzą się potwory. Szarpiące wnętrzności, ściskające gardło w bezgłośnym krzyku.

Znów stanie samotny w kręgu otaczających go cieni. Bezbronny i przerażony.

Czasem wydaje mu się, że ich widzi. Że dostrzega rysy ich twarzy. Grymas nienawiści. Grymas przyjemności, jaką daje pastwienie się nad ofiarą. Wtedy, przez krótką chwilę czuje, że jest gotów ujrzeć te twarze. Rozpoznać na nowo. Lecz gdy jest już blisko, gdy ciemna zasłona nabiera powoli konkretnego kształtu, gdy przeczucie jest zaledwie krok od pewności, wtedy on, kulawy Taru, budzi się. Budzi się z krzykiem, zlany potem, śmiertelnie przerażony. I jedyne, czego wówczas pragnie, to nie pamiętać. Dobroczynna, zbawcza Niepamięć. Łagodna siostra Snu i Śmierci, boskich braci.

Tego wieczoru coś się zmieniło. Wyczuł to w zapachu zastygłej krwi i brudnej sierści, jeszcze zanim ujrzał w ciemności zielony blask zwierzęcych oczu. Nie był w swoim szałasie sam.

Powoli zgarnął resztki jedzenia na gazetę, którą miał pod ręką. Podsunął je w kąt, w którym w blasku świec błyszczały dzikie, ciemne oczy.

– Jedz. Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy – powiedział cicho.

Pies wyszczerzył kły i zawarczał ostrzegawczo. Przez kilka chwil obaj milcząco wpatrywali się w siebie. Taru przemknęła przez głowę myśl, że ranne zwierzę rzuci mu się do gardła.

– Boisz się, prawda? – szepnął do psa. – Boisz się, a jednak tu przyszedłeś. Postanowiłeś, że musisz mi zaufać, tak?

Pies zastrzygł uszami, wciąż czuły na najmniejszy gest.

– Możesz tu zostać. Nie będziesz mi przeszkadzać – powiedział Taru i wycofał się powoli. Odwrócił wzrok, by zachęcić psa.

Po chwili usłyszał odgłosy mlaskania. Nie ruszał się, dopóki pies jadł. Gdy odgłosy umilkły, podniósł się ostrożnie. Pies obserwował go czujnie, ale nie warczał już, leżał bez ruchu. Wśród zgromadzonego pracowicie dobytku Taru odnalazł porcelanową miskę, nieco tylko obtłuczoną na brzegach. Gości trzeba przyjmować godnie – pomyślał. Napełnił ją wodą. Podsunął powoli w kierunku psa.

Płomień świecy zamigotał, zasyczał. Stał się niemal przezroczysty, widmowy. Zmienił się w drobną plamkę żaru i zniknął. Zapadł mrok.

Jeszcze długo Taru leżał w ciemności, wsłuchując się w miarowy oddech zwierzęcia.

Tej nocy po raz pierwszy nie czuł się samotny. Zasnął i obudził się, nie krzycząc z przerażenia.

Potwory nocy odeszły.

– Zostaw, to moje! Ja pierwszy ją zobaczyłem! – Arun, młodszy z braci Mukherjee, podbiegł do Aniki i próbował wyrwać jej z ręki intensywnie zieloną, lśniącą jak szmaragd, szklaną butelkę. Ale Anika była szybsza. Bardzo zwinna i silna, mimo drobnej sylwetki. Popchnęła Aruna, a ten upadł z takim impetem, jakby odbił się od ściany.

– Ani się waż! – syknęła. – Poszukaj sobie własnej butelki!

Sekundę później Anika doskoczyła do leżącego chłopaka i zbliżyła do jego twarzy zaciśniętą pięść.

Arun zamknął oczy, czekając na cios. Ale Anika nie uderzyła. Cofnęła się, pozwalając mu wstać i rozetrzeć obolały od upadku łokieć.

– A teraz wynoś się stąd, bo naprawdę się zdenerwuję! – wrzasnęła na niego.

– Pożałujesz tego! – odgrażał się Arun, oddalając się pospiesznie. – Powiem Amirowi i popamiętasz!

– Obaj jesteście mocni, ale tylko w gębie! – odkrzyknęła za nim Anika. – A ty czego się gapisz, Taru? Nie masz nic do roboty? – warknęła.

Taru rzeczywiście przyglądał się całej scenie ukradkiem. Lubił Anikę. Podobała mu się jej zadziorność. Z Aniką trzeba było się liczyć. Potrafiła bić się, używając do tego celu nie tylko pazurów i zębów, lecz także wszystkiego, co znalazła akurat pod ręką. Zwykle więc udawało jej się wychodzić cało z różnych tarapatów. Zwykle, ale nie zawsze. Taru widział kilkakrotnie fioletowe sińce po uderzeniach. Nie były to zwykłe ślady po bojach toczonych z dzieciakami z Wyspy Skarbów. Te sińce były inne. Nabiegłe krwią, o wyraźnie zarysowanym kształcie. Taru wiedział, co zostawia takie ślady. W sierocińcu, w gabinecie dyrektora, wisiał na ścianie skórzany pas. Gruby i mocny. Wykonany z solidnej skóry. Z metalową klamrą. Nie wisiał tam bezużytecznie. Jego, kulawego Taru, już nikt nie uderzy takim pasem. Na Wyspie Skarbów był panem siebie. Anika nie była wolna. Anika miała matkę i liczne rodzeństwo. Matka żebrała, rodzeństwo kradło, a ona musiała radzić sobie sama. Nic niezwykłego. Tak żyło wiele dzieciaków z wysypiska. Ale Anika miała też ojczyma. A ojczym miał ciężką rękę.

– Niepotrzebnie zadzierasz z braćmi Mukherjee, Anika – powiedział Taru i nie zabrzmiało to jak wyrzut. Raczej jak troska o dziewczynę.

– Mogą mi nagwizdać – mruknęła i wzruszyła lekceważąco ramionami. – A ty lepiej zajmij się sobą – rzuciła szorstko. Ale gdzieś w środku uśmiechnęła się na dźwięk tej troski. Śmieszny ten kulawy Taru – pomyślała.

– Ta laska do czegoś się przydaje? – zapytała łagodniejszym tonem, przesuwając wzrokiem po jego kulawej nodze.

– Dobra jest – przytaknął.

Stali tak przez chwilę, nie odzywając się.

– Ten żółty kundel włóczy się za tobą. – Anika wskazała ruchem głowy na psa, który czujnie przyglądał się jej z bezpiecznej odległości.

– To Simba – oznajmił Taru. – Przygarnąłem go.

– Przygarnąłeś? – zdumiała się Anika. – A na co ci pies? Zjeść go chcesz, czy co? – zakpiła.

Taru wzruszył ramionami.

– On jest mądry – powiedział. – Nie przeszkadza mi.

Dziewczyna wywróciła oczami i pokiwała głową z dezaprobatą.

– Nie lubisz psów? – zapytał.

Anika nie odpowiedziała. Ściągnęła z pleców obszerny płócienny worek i ostrożnie umieściła w nim zieloną butelkę. Zabrzęczało szkło. Potem starannie zawiązała worek i zarzuciła go na plecy. Taru zrozumiał, że rozmowa była skończona. Zresztą nie spodziewał się odpowiedzi. Patrzył, jak Anika odchodzi szybkim krokiem. W wyblakłej, przetartej sukience, która kiedyś musiała mieć intensywnie żółty kolor. Kruczoczarne, rozczochrane i krótko obcięte włosy odsłaniały jej chude ramiona i ostro sterczące łopatki. Szary worek na jej plecach grzechotał przy każdym ruchu. Taru patrzył na nią, dopóki nie zniknęła za jednym ze wzgórz Wyspy Skarbów. W tym momencie zdał sobie sprawę, jak bardzo dzieciaki z Wyspy Skarbów są do siebie podobne. On, kulawy Taru, bracia Mukherjee, Anika. Mogli uchodzić za rodzeństwo. Lecz nie dlatego, że byli tak samo chudzi, brudni i rozczochrani. To było coś więcej. Zastygłe w rysach twarzy, odbite w błysku źrenic, wyrażone w mowie ciała. Byli jak dzikie koty, chodzili własnymi ścieżkami. Nieufni, niezależni, niebezpieczni,

– Czas wracać do roboty – powiedział do psa. Podparł się na lasce i ruszył powoli. Krok po kroku przesuwał się naprzód, uważnie przeszukując stertę świeżych odpadów.

Wrzucał do nylonowej torby resztki szkła, plastikowe butelki i kawałki metalu. Te rzeczy były najcenniejsze. Mógł za nie dostać rupię, może dwie. Czasem, przy dobrych zbiorach, kilka rupii. To były prawdziwe pieniądze. A kto ma pieniądze, ten ma jedzenie. Pies nazwany Simbą szedł tuż za nim. Wydobrzał od czasu, gdy zamieszkał w szałasie Taru. Rana nad uchem przestała sączyć i się zabliźniła. Wciąż był przeraźliwie chudy, ale jego sierść nabrała zdrowszego wyglądu. Poruszał się też sprawniej. I nawet czasem machał ogonem.

Taru pogwizdywał zasłyszaną kiedyś melodię. Całkiem nieźle mu to wychodziło. Od kilku dni ból w jego kulawej nodze malał.

Nagle, wśród sterty śmieci, pewien przedmiot przyciągnął jego uwagę.

Spod strzępów szarej tkaniny wystawał grzbiet książki o złoconej oprawie. Taru schylił się i podniósł ją. Była pokryta kurzem i nadpalona na brzegach. Złocenia układały się w ornament okalający twardą, solidną okładkę w czarnym kolorze.

– Książka bez tytułu – powiedział do siebie.

Zdumiał się, przerzucając jej kartki. Wszystkie były jednolicie czarne, bez śladu tekstu. Dopiero po chwili zauważył drobne nacięcia, układające się w prostokątny kształt. Album. Album na zdjęcia. Tyle że bez zdjęć – pomyślał. Ucieszyło go to znalezisko. Album nosił ślady ognia, na grzbiecie okładka była pofałdowana, ale stronice były niemal nienaruszone. Ktoś mógł zechcieć taki album. Mógłby za niego dostać może nawet cztery rupie. Cztery rupie – powtórzył w myślach. Cała masa jedzenia.

– Simba, jesteśmy bogaci – zawołał do psa. W tym momencie coś wysunęło się i wypadło ze starego albumu. Pod nogi chłopca upadło zdjęcie.

Taru schylił się i je podniósł. Jedyne ocalałe zdjęcie. Stara fotografia wykonana w sepii. Nieostra. Niewyraźna. Taru poczuł tętnienie krwi w skroniach.

Staw pełen kwiatów lotosu. Kamienna fontanna wyrzuca w górę strumienie wody. W tle biały dom z szeroką werandą. W wysokich oknach odbija się niebo. Korony palm kołyszą się na wietrze nad spadzistym dachem.

Przez krótką chwilę ją widział. Postać stojącą na werandzie. Otuloną szalem w złote i czerwone motyle.

Zachwiał się, jakby miał upaść. Jego czoło pokryły drobne krople potu. Otarł je wierzchem dłoni.

To niemożliwe – pomyślał. Potem spojrzał jeszcze raz.

Weranda na fotografii była pusta. Nikt na niej nie stał. To mu się tylko wydawało.

Na zdjęciu nie było nikogo. Tylko staw. Tylko dom. Palmy w tle.

Powoli nabrał tchu. Uspokoił się. Zaczął myśleć racjonalnie.

To tylko zwykłe zdjęcie miejsca, jakich wiele. Nic szczególnego. Uległ złudzeniu. Coś mu się wydawało. Jego umysł czasem mąci się od upału. Jest gorąco. A on jest głodny. Jeszcze nic dzisiaj nie jadł. Czas wracać do pracy.

Ukrył zdjęcie w kieszeni. Album wytarł z kurzu i wsadził do nylonowej torby. Gwizdnął na Simbę i obaj ruszyli powoli w nieprzebraną otchłań Wyspy Skarbów.

Wielkie czerwone słońce powoli chowało się za horyzontem. Fiolet wieczoru rozlewał się po ciemniejącym niebie i zapalał pierwsze gwiazdy.

Gdzieś daleko ptaki kryły się w koronach drzew. Pierwsze tchnienia łagodnego wiatru marszczyły tafle stawu. Złote, czerwone i niebieskie lotosy rozchylały swoje kielichy kołysząc się na wodzie.

Daleko stąd biały dom o szerokiej werandzie kąpał się w księżycowym blasku. Korony palm szumiały mu do snu. Żwirowa ścieżka lśniła jak Mleczna Droga na gwieździstym niebie.

Wyspę Skarbów otuliła noc. Srebrny księżyc zawisł nad wielkim wysypiskiem. U stóp nędznego szałasu, na ubitej, suchej ziemi siedział Taru. U jego stóp czuwał wierny pies. Chłopiec patrzył w gwiazdy.

W dłoni trzymał zdjęcie. Niepotrzebny okruch czyjegoś życia. Porzucony, zagubiony kadr. Przypadkowo zapisany mały ślad.

– Spójrz, spadają gwiazdy – szepnął do psa. Simba podniósł łeb i patrzył w niebo. – Każda spadająca gwiazda może spełnić twoje marzenie. Musisz tylko wypowiedzieć je w porę. Zanim nie dopali się i nie zgaśnie. Zanim nie zniknie na zawsze.

Jasna gwiazda oderwała się od nieboskłonu. Popędziła przez ciemną otchłań pierwszy i ostatni raz.

– Kiedyś odnajdę prawdziwy dom – powiedział Taru.

Gwiazda spłonęła. Rozpadła się na tysiące iskier. Zamieniła w srebrny pył.

Taru jeszcze raz spojrzał na zdjęcie. Na jego spodniej stronie widniał fioletowy znak.

W świetle księżyca napis był niewidoczny. Ale chłopiec znał go już na pamięć.

– Czas spać, Simba – powiedział. – Jutro wybieramy się w podróż.

Nazajutrz, wczesnym