Tarcza Szerni - Feliks W. Kres - ebook + audiobook

Tarcza Szerni ebook i audiobook

Feliks W. Kres

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szerń się rozpada. A wraz z nią - cały świat, którego strzegła.

Upadają Pasma, Porzucone Przedmioty tracą swoje właściwości, wielkie fale niszczą całe miasta. A Przyjęci dyskutują o naturze wszechrzeczy, zastanawiając się, czy mają prawo zrobić cokolwiek, by ratować Szerer przed zagładą. Znalazłszy winnego (a właściwie winną), z determinacją godną wcześniejszej bezwolności, ruszają po jej głowę. Wszak czymże jest jedna śmierć wobec milionów ocalonych istnień?! A może jednak jest zbrodnią, taką samą jak wszystkie inne? Oto historia o niezasłużonej krzywdzie, winie, karze i ludzkiej omylności. Tym boleśniejszej, im bardziej przysłoniętej poczuciem świętej, szlachetnej misji.

Oto opowieść o tym, że świat nie jest czarno-biały, a ktokolwiek tak twierdzi - jest skazany na porażkę. Nawet, jeśli wygra swoją bitwę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 858

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 24 godz. 52 min

Lektor: Feliks Kres
Oceny
4,5 (74 oceny)
45
22
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
motodo

Dobrze spędzony czas

porąbane zakończenie znakomitej historii... warto przeczytać....
10
RobSta1976

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka. Nic dodać nic ująć.
00
ktreder

Nie oderwiesz się od lektury

Kres jak. Zwykle porywa językiem wyobraźnią przygodą ale i głębią swojego świata. Wielka szkoda ze nie ma Go już z nami.
00

Popularność




Księga całości

Północna GranicaKról BezmiarówGrombelardzka legenda. Serce GórGrombelardzka legenda. Wstęgi AleruPani Dobrego Znaku. Wieczny pokójPani Dobrego Znaku. Wieczne CesarstwoPorzucone królestwoŻeglarze i jeźdźcyTarcza SzerniNajstarsza z PotęgSzerń i Szerer – tom 1Szerń i Szerer – tom 2

Prolog

Mroczne zaułki dzielnicy portowej, zapchane brudnym śniegiem, były miejscem nieprzyjaznym i groźnym. W Dranie, jednym z najstarszych miast Garry, ofiarą złoczyńców mógł paść każdy, kto zapuścił się nocą w okolice portu. Wojsko dawno już przestało kontrolować najbardziej podejrzane zakamarki, bo była to robota głupiego: żołnierze łapali rzezimieszków, urzędnicy zaś wypuszczali za łapówki. Dartańczycy, rozmiłowani w szumnych nazwach, zamorską prowincję Wiecznego Cesarstwa od pewnego czasu nazywali Yoesene Ane – Krainą Bezprawia – inni zaś, bardziej dosadni w słowach, powiadali zwyczajnie: burdel. Rozsypała się tam imperialna władza, a na jej miejsce nie przyszła żadna inna. Rządził każdy, za kim stały pieniądze albo miecze.

A jednak blisko portowych nabrzeży, w jednej z najciemniejszych uliczek, przy której tkwiły opuszczone, na wpół zrujnowane domy, przyczaił się oddziałek imperialnych legionistów. Spod szarych wojskowych płaszczy wyzierały jasne tuniki noszone na kolczugach; raz i drugi zalśnił w odbitym od śniegu świetle księżyca niedokładnie okryty kapturem hełm. Wojacy musieli sterczeć w zaułku dosyć długo, bo wyraźnie marzli, choć miało się na odwilż i ziąb niezbyt doskwierał. Chuchali w ręce i rozcierali je, kręcili się niecierpliwie i przytupywali, starając się jednak nie czynić hałasu.

Pytanie, czy ktoś by usłyszał?... Opodal rozbrzmiewał gwar: tubalne ryki i pijacki rechot przeplatały się z żeglarską pieśnią, której to pieśni nijak nie chciała poprowadzić muzyka dobywana z kiepskiej fujarki. Zresztą cała portowa dzielnica rozbrzmiewała zwykłymi nocnymi głosami: ujadaniem i wyciem psów, odległymi wrzaskami, pijackimi śpiewami, śmiechami.

Śnieg padał i padał coraz gęstszy. Topniał i mieszał się z błotem.

Sto pięćdziesiąt albo dwieście kroków dalej, obok wielkiej piramidy skrzyń złożonych na nabrzeżu, raczyli się gorzałką i hałasowali obwiesie – dwunastu, może czternastu. Za nimi niewyraźnie majaczyła ciemna bryła zacumowanego żaglowca. Płonęła smoła w trzech wielkich maźnicach, dając więcej dymu niż światła i ciepła, lecz nikomu to nie przeszkadzało, nawet pijanej dziewczynie z gołym tyłkiem, tańczącej w kręgu klaszczących i ryczących kamratów. Pannica, całkiem zgrabna, lecz o gębie rozchlastanej kiedyś nożem, miała na głowie wełnianą czapkę, częściowo zeżartą przez mole, na grzbiecie zaś koszulę i kosmaty serdak, ale niżej już tylko obszyte futrem trzewiki, chyba żeby do odzienia zaliczyć to, co z woli natury okrywało jej przyrodzenie. Rozradowane draby, mniej lub bardziej schlane, kołysały się albo zataczały w żeglarskim pląsie, co tworzyło należytą oprawę dla podrygów biednej dziewoi; tańczyć to ona, niestety, zupełnie nie potrafiła. Może miała inne zalety.

Śnieg sypał na potęgę; jego lepkie płaty pchnięte mocniejszym porywem wiatru skłębiły się w świetle smolnych ogni. Głośno zatrzeszczały kadłuby i zaskrzypiał osprzęt stojących w porcie żaglowców. Portowe wachty leniwie luzowały cumy; zaczynał się odpływ.

Dwoje ludzi zbliżających się niepewnie do rozwrzeszczanej zgrai w ogóle nie chciało pasować do portowej dzielnicy. Chyba nie pasowali nawet do tego miasta... Mężczyzna był bardzo dostatnio odziany, zamożny aż ostentacyjnie, kobieta zaś młoda i milutka: spod lekko zsuniętego kaptura wychylały się piękne kędzierzawe włosy, okalające trochę pucołowatą, ale jednak apetyczną buzię. Było zupełnie jasne, że los tych dwojga zostanie przypieczętowany, gdy tylko rozpląsane łapserdaki dostrzegą ich obecność w swym królestwie.

Jakoż i wkrótce dostrzegły. Prawdę mówiąc, nawet ślepy by dostrzegł, bo przybysze parli z niepojętym uporem ku kopcącym maźnicom, niczym ćmy zwabione do światła. Głośniej rozbrzmiały wrzaski i dwaj pijacy z szeroko rozpostartymi ramionami, ku uciesze kompanów, ruszyli w stronę nadchodzących. Uradowani, bez wątpienia pragnęli objąć nowo przybyłych, a może i zaprosić do tańca. Ci jednak nie czekali. W cudowny sposób odzyskawszy wzrok, a ze wzrokiem rozum, rzucili się do ucieczki. Kobieta krzyknęła przenikliwie, mężczyzna zawtórował jej basem.

– Na pomoc! Ratunku, mordują!

Banda z nabrzeża pognała śladem uciekinierów.

Pucołowata kobietka miała zdrowe nogi, towarzyszący jej bogacz jeszcze zdrowsze: bez żenady wysforował się naprzód, zostawiając towarzyszkę w ariergardzie. Odciągnąwszy bandę od nabrzeża, a tym samym od stojących w porcie żaglowców, po kolei skręcili w mroczny zaułek – ten sam, w którym czekali żołnierze. Rozpędzone zbiry wpakowały się prosto na gotowy do walki oddział.

Legioniści osadzili zgraję w miejscu; kilku łapserdaków oberwało po zębach rękojeściami mieczów. Zdezorientowanych otoczono w mgnieniu oka, bardziej krewkich poprzewracano w stratowany śnieg. Ponad wrzaski wzniósł się mocny głos człowieka przywykłego do rozkazywania:

– Stać, w imieniu prawa! Milczeć! Wszyscy broń pod nogi, natychmiast!

Niektóre draby miały noże, przy mieczu był tylko jeden.

Zaległa krótka cisza. Żołnierze z groźnie nastawionymi ostrzami szachowali zwabionych w pułapkę żeglarzy. Klnąc i brocząc krwią z rozbitego łba, zbierał się z ziemi przewrócony pijak.

– Napadnięto nas, panie komendancie! – dobiegł głos spoza pleców żołnierzy.

– Czy tak było?

– Tak, panie – potwierdziła kobieta.

– Co jest?! – wrzasnął jeden z osaczonych. – Ścierwojady... guza szukacie?! A wynocha do swoich baraków, ogony pod siebie i jazda!

Draby odzyskały wigor i animusz. Od wielu miesięcy wojsko w Dranie odwracało się plecami do wszelkich awantur i znikało bez śladu, wystarczyło tupnąć. Ochłonąwszy z zaskoczenia, a nawet cokolwiek wytrzeźwiawszy, draby jęły groźnie napierać na legionistów, niewiele sobie robiąc z ich mieczy.

– No?! No rusz mnie który, a żaden stąd nie ujdzie! – wrzasnął potężny dryblas z nożem w garści i nie namyślając się wiele, otwartą dłonią pchnął najbliższego legionistę w pierś.

– Podsetniku... to oni! – zawołał któryś z żołnierzy.

– Jacy oni?

– Ci co wczoraj wyrżnęli naszych! Poznaję tego... i tego! I tamtego też!

Do zwabionych w pułapkę obwiesiów zaczęło wreszcie docierać, że nie natknęli się na jakiś przypadkowy patrol.

– Oni, mówisz? Jesteś pewien, żołnierzu? Popatrz dobrze!

Legionista mógł patrzeć do woli – księżyc świecił jasno, a śnieg, chociaż brudny i zmieszany z błotem, potęgował jego blask, niemniej był środek nocy, do tego zadymka – i nawet sowie oczy miałyby kłopot z rozpoznaniem rysów czyjejś twarzy.

– Tak, panie! – powiedział. – Jestem pewien, to te same gęby! Nie zapomnę do końca życia, tylko ja się wyrwałem! Wszystkich naszych wytłukli jak psy!

Otoczona banda przycichła po raz drugi.

– Tylko ruszcie nas, sukinsyny! – powtórzył po chwili drab z nożem. – A nikt stąd żywy nie wyjdzie.

– Rzekłeś, chłopcze – skwitował spokojnie oficer. – Rzuciliście się na wojsko imperialne. Wczoraj... a teraz znowu. Brać ich!

Żołnierze chyba opacznie zrozumieli rozkaz, bo zaułek w jednej chwili wypełnił się skowytem mordowanych obwiesi. Od miesięcy przepędzani z kąta w kąt, wzgardzeni zarówno przez złoczyńców, jak i spokojnych mieszczan legioniści brali słodki odwet za wyrżniętych minionej nocy towarzyszy: czterech chłopaków z patrolu osaczonych w samym środku miasta, o których nikt nie zamierzał się upomnieć. Ani przekupieni urzędnicy Trybunału Imperialnego powołani do tropienia i sądzenia zbrodni, ani zobojętniali przełożeni, ani wreszcie zastraszone miejskie władze – nikt.

Port był za daleko, by na pokładach okrętów dosłyszano wrzeszczących o pomoc żeglarzy. Na pirackich łajbach, zupełnie jawnie cumujących u nabrzeży jednego z największych miast Garry, było pewnie parę setek zbirów, choć co najmniej połowa bawiła się w knajpach na lądzie. Żołnierze nie mogli wygrać żadnej potyczki w porcie – jednak co innego dwieście kroków dalej. Kompani zarzynanych słyszeli najwyżej niewyraźne wrzaski dobiegające z mrocznych ulic. Nie pierwsze tej nocy i nie ostatnie.

Nie upilnowano tylko tancerki z blizną od noża na twarzy. Rozchichotana pannica pociągnęła śladem kamratów i była wystarczająco blisko, by poznać, że dzieje się coś paskudnego. Zawróciła i zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy. Wbiegła między kotły z palącą się smołą. Światło oślepiało; gdyby nie to, bez trudu dałoby się dostrzec nie tylko zarys kadłuba żaglowca, ale i szczegóły na pokładzie: pośród zwojów lin, skrzynek, różnych szmat i śmieci przysypanych świeżym śniegiem (nie był to czysty okręt...) drzemali tak samo ośnieżeni członkowie załogi, którym podstępna gorzałka nie pozwoliła dotrzeć do przytulnych barłogów i hamaków w dziobówce. Otwarły się jakieś drzwi i spod kasztelu rufowego trysnęła na pokład smuga światła.

– Czego wrzeszczysz, dziwko, no czego?!

– Bo... naszych tłuką! Naszych! Tam, w zaułkach!

– Co ty gadasz?...

– Tłuką naaszyyych! – histerycznie rozdarła się wywłoka, skacząc po dudniącym i trzeszczącym trapie, jakby straciła rozum. – Łaaa! Tam tłuką, ja nie wiem... nie wiem ktoo!... No... łaaaaa!!!

Pobudzeni marynarze wyłazili z zakamarków okrętu.

– Zatłuką ich! Łaaa! – wrzasnęła raz jeszcze dziewczyna i niemal kopiąc się piętami w pryszczaty zadek, pognała z powrotem w głąb ulicy, jakby sama jedna chciała przyjść z odsieczą mordowanym.

Okręt ożył. Ci ludzie nie raz i nie dwa zrywali się w środku nocy, by chwycić za broń. Ktoś kopnął przyprószonego śniegiem pijaka, inny, klnąc, skoczył pod pokład. Zadudniły ciężkie kroki na trapie, trochę już przechylonym w stronę niskiej wody, gdy dwaj pierwsi żeglarze z toporami w dłoniach zbiegli na nabrzeże. Lecz ta noc była pełna niespodzianek.

– A dokąd to? – zapytał niemłody już, lecz prosto trzymający się mężczyzna, który otoczony smolnym dymem zjawił się w kręgu światła, jakby wyłoniony z kłębów śniegu. – Ten okręt to „Zgniły Trup”?

Była to nazwa legendarnego już żaglowca, cieszącego się najgorszą sławą. Pływające na nim kanalie, bydlęta nawet między innymi bydlętami, rzuciły kiedyś wyzwanie samym morzom, nazywając swój okręt tak, że żaden prawdziwy marynarz, choćby i pirat, nie chciał postawić stopy na jego pokładzie. Dowodziła nim przeklętnica, będąca, jak powiadano, córką największego pirata w dziejach. Rzekomo powieszona przez żołnierzy cesarskich, a potem, jak chciała morska legenda, przywrócona do życia za sprawą niezbadanych sił Szerni.

Pędzący drab zamierzył się toporem i wyrżnął nim pytającego, który chyba odruchowo zasłonił głowę ramieniem.

Topór pękł, jakby trafił w litą skałę.

Przybysz, szczupły wysoki człowiek w ciemnym płaszczu, ruszył ku drugiemu piratowi, zdzielił go pięścią w szczękę – i zabił. Kolejnym uderzeniem zdruzgotał łeb temu, który w osłupieniu patrzył na trzymany w ręku ułomek styliska topora. Rozprawiwszy się z dwoma przeciwnikami, wbiegł na trap i szeroko rozkrzyżował ręce, zagradzając drogę na nabrzeże. Rzuciło się nań kilku majtków z mieczami i toporami, lecz niesamowity wojownik naprawdę miał ciało z kamienia... Zachwiał się pod ciosami i odstąpił dwa kroki w tył – ale nie zrobiono mu żadnej krzywdy.

– Czy ten okręt to „Zgniły Trup”? – ponownie zapytał nieproszony gość, chwytając za gardło najzuchwalszego z napastników i zgniatając mu krtań na miazgę.

Kopnął następnego, łamiąc mu nogę; trzeciemu zgruchotał czaszkę, jakby była glinianą miską. Z hałasem pędzili następni, gotowi zmieść wroga impetem, co mogłoby się udać – lecz w zamieszaniu, gdy wyłażący spod pokładu majtkowie chcieli biec na brzeg, a inni z zabobonnym lękiem cofali się od trapu, nie było mowy o zaprowadzeniu jakiegokolwiek ładu; w mroku słabo rozjaśnianym przez księżyc, nieliczne okrętowe latarnie i płonącą na brzegu smołę mało kto widział, co się właściwie dzieje.

Kamienny człowiek na trapie wygrał bój na pięści z piratem, który przedarł się do niego przez tłumek odstępujących do tyłu towarzyszy. Po raz trzeci zadał swoje pytanie, ale utonęło we wrzaskach. Wówczas rozgniewał się wreszcie, stracił cierpliwość i ruszył naprzód, tłukąc i masakrując każdego, kto znalazł się w zasięgu jego ramion.

– Gdzie jest wasza królowa?! – zaryczał. – Szukam Ślepej Ridi!

– Jakby tu była, sukinsynu, tobyś już dawno miał urwane jaja! – zawył jakiś pirat z nienawiścią. – I dławiłbyś się nimi, sukin...

– Nie ma jej tutaj? To przyjdę później – rzekł mężczyzna, chociaż prawie nikt go nie słyszał. – Droga wolna, do zobaczenia. Powiedzcie swojej królewnie... Albo lepiej nic jej nie mówcie.

Odwrócił się, zbiegł na nabrzeże i zniknął tak samo, jak się zjawił: nie wiadomo gdzie ani kiedy.

Dziewczę z gołym zadkiem rzeczywiście samo nadciągnęło kompanom z odsieczą. Tak czy owak, w zaułku były już tylko trupy.

º º º

Tej samej nocy i w tym samym mieście, lecz w zupełnie innej dzielnicy dwaj ludzie wyglądali przez okno zamożnego domu, patrząc na padający śnieg.

Niewiele dawnych zwyczajów przetrwało w Dranie, lecz Stara Dzielnica, prawdziwe miasto w mieście, wciąż była nieźle strzeżona. Pamiętająca czasy niepodległego Królestwa Garry, opasana osobnym murem, nieistniejącym już tu i ówdzie, stanowiła miejsce szczególne. Mieściły się w jej obrębie siedziby władz miasta, gmachy Trybunału Imperialnego, małe koszary będące domem nie dla zwykłych żołnierzy, lecz wiarusów Gwardii Garyjskiej, a ponadto najbogatsze kamienice, najlepsze kantory i składy kupieckie – słowem: wszystko, co stanowi o znaczeniu miasta. Oprócz portu.

Jeden z patrzących przez okno mężczyzn, łysiejący, krótko ostrzyżony, nosił szpakowate wąsy i brodę, bardzo starannie przycięte; zarost skrywał niewielkie kalectwo, mianowicie skrzywienie ust, które unosiły się nieco z jednej strony w czymś, co przywodziło na myśl kpiarski uśmiech. Średniego wzrostu i tuszy, raczej żylasty i krzepki, człowiek ten wyglądał na pięćdziesiąt pięć lat, choć w rzeczywistości miał blisko siedemdziesiąt. Nie czuł swego wieku; istoty przyjęte przez rządzącą światem Potęgę bardzo szybko traciły młodość, lecz w zamian niezwykle wolno się starzały, przez długie dziesięciolecia korzystając z uroków tego, co zwykło się nazywać wiekiem średnim.

Mężczyzna nosił imię Gotah, a ze względu na skrzywienie ust zwano go czasem Głupim albo Szalonym. Uznawany był powszechnie za najznamienitszego z żyjących historyków-filozofów Szerni.

Towarzyszył mu starzec. Przygarbiony, drobniutki, siwiuteńki, wyglądał na dobrego dziadka z kołysanki dla dzieci. Przez otwarte okno wiało chłodem, staruszek poprawiał więc okrągłą czapeczkę, jaką mógłby nosić drobny kupiec, rozcierał co chwila dłonie, to znów unosił je do ust i grzał oddechem, znacząco spoglądając na towarzysza, który jednak nie dostrzegał owych niemych próśb. Okno pozostało otwarte.

W drobnej, siwej głowie poczciwego dziadka działał wciąż całkowicie sprawny, przenikliwy umysł jednego z największych uczonych świata. Sędziwy Yolmen był matematykiem Szerni – nie tak docenionym i błyskotliwym, lecz sto razy bardziej pracowitym od pyszałkowatego, leniwego, zadufanego w sobie Moldorna, marnującego najwspanialszy talent w dziejach.

Mędrców Szerni uważano za istoty niezwykłe, a w niektórych krainach Szereru – zgoła legendarne. Do tych krain należała Garra, wielka wyspa na Bezmiarach oddalona o setki mil od Grombelardu, ojczyzny i pracowni Przyjętych. To tam zgłębiali prawa rządzące sprawczą potęgą ponad światem; poza Romogo-Koor – Nienazwanym Obszarem – widywano ich bardzo rzadko. W Morskiej Prowincji niemal nigdy. Powiadano, że było ich pięćdziesięciu.

Nieprawda. Tylko jedenastu. Dawno minął złoty wiek mędrców-Przyjętych, gdy na badaczy Szerni czekały niezliczone fascynujące odkrycia. Wiszącą nad światem siłę zbadano, policzono wartości Pasm... Studia nad sprawczą potęgą były teraz żmudną, monotonną dłubaniną, dokładaniem kolejnych kamyczków wiedzy do wzniesionej już piramidy. Niewielu miało ochotę poświęcić życie tak nudnej i niewdzięcznej pracy. Legendarna akademia mędrców Szerni istniała przed wiekami naprawdę, lecz została zamknięta z braku chętnych.

– Moldorn wróci przed świtem – rzekł staruszek głosem pasującym do postaci: słabym, nieco schrypniętym, lecz zarazem łagodnym. – To bufon, ale jednak matematyk... – Zaśmiał się cicho. – Jak coś powie, to powie. Nie rzuca słów na wiatr.

– Nie o Moldorna się martwię – odrzekł Gotah. – To znaczy owszem, martwię się, ale nie o jego skórę, tylko o to, co zrobi. Gotów stanąć na pokładzie tego statku i rąbnąć: „Gdzie wasza komendantka? Szuka jej Moldorn-Przyjęty!” – zakpił z przenikliwością, która już wkrótce miała zadziwić jego samego. – Mówisz: bufon? Pół biedy. Ja mówię: to pomyleniec.

– Niestety. – Yolmenowi wyrwało się westchnienie. – Ale to nie ja go sprowadziłem.

Gotah energicznie zamknął okno uzbrojone w kosztowne dartańskie szyby, niemal doskonale przezroczyste i prawie niezniekształcające widoku. Odwrócił się i rozejrzał po schludnej, dostatnio urządzonej, bardzo dobrze oświetlonej izbie, jakby widział ją po raz pierwszy. Za psi pieniądz wynajęli całe piętro w okazałej kamienicy; z Dranu uciekał kto tylko mógł, wiele domów straszyło pustką i nietrudno było o kwaterę.

– Bardzo mądrze, młody człowieku – orzekł Yolmen. – Wyłysiejesz, jeśli będziesz wystawiał gołą głowę na mróz. Zobacz, co się dzieje z twoją głową. Ja zawsze noszę czapkę, i proszę, to moje włosy.

Rzeczywiście, choć zupełnie siwe, były wcale gęste. Łysawy „młody człowiek” trochę mocniej skrzywił swój kaleki uśmiech.

– Przyjmuję nauczkę. Ale tę o łysieniu, nie o Moldornie. Kogo miałem sprowadzić? No, słucham, Yolmenie: kogo? Kreeb nie przyjął do wiadomości, że toczy się wojna Szerni z Alerem, i został odrzucony przez Pasma. Oszalał i uważa, że nadal jest Przyjętym. Ale nie, już nie jest. Aisen i Meron podobnie, żaden z nich wprawdzie nie oszalał, ale pierwszy pogodził się z rzeczywistością, rzucił wszystko i chyba ma narzeczoną, drugi przeciwnie, uznał, że wyliczy, iż dwa razy dwa to jest siedem, siedzi w swoich wzorach i nie wylezie z nich nigdy, bo próbuje udowodnić fałszywe twierdzenie. Pozostali? Na tle pozostałych, „młody człowieku” – odwzajemnił się z lekkim przekąsem – wyglądasz bardzo rześko, a nawet atletycznie. Ramez? Nie wiadomo, czy Pasma w ogóle go przyjęły; nic już nie wiadomo, odkąd w Szerni nic nie działa tak jak kiedyś. Zresztą Ramez najwięcej dobrego może zrobić właśnie tam, gdzie jest, w Kirlanie. Ma tam środki, ma wciąż jeszcze niemałe znaczenie, a na koniec byłą żonę, która jest dzisiaj najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Jeśli do niej przemówi, jeśli trafi do jej serca albo rozumu... A księżna Werena... tfu! – Machnął ręką. – Zawsze już będę o niej myślał „księżna”. Najgodniejsza cesarzowa Werena ma rozum; co do serca, nie jestem pewien.

– Mówiliśmy już o tym.

– Więc nie wypominaj mi znowu, że zabrałem jego godność M.Moldorna. Wziąłem wszystkich, których mogłem wziąć. I o jedną osobę za dużo... ale nie jest nią Moldorn.

– Ani ja, wiem. Nie miałem na myśli nic złego, Gotahu. Powiedziałeś „pomyleniec”, ja coś odpowiedziałem... – sumitował się staruszek. – Przecież jestem tu z tobą, co chyba oznacza, że akceptuję tak podjęte przez ciebie decyzje, jak i twoje przywództwo.

Gotah wyciągnął ręce, ujął towarzysza za łokcie i uścisnął lekko, po czym usiadł przy stole.

– Tak... Nie gniewaj się, Yolmenie. Jestem zdenerwowany.

– Niepotrzebnie.

– Być może. Zmieńmy temat. Jeśli Moldornowi się uda...

– W co nie wierzysz.

– I ty też nie wierzysz. Co niby miałoby się udać? Miałem go dosyć i tylko dlatego powiedziałem: idź! Sprawdzi, że na okręcie nie ma komendantki, raczej nie dowie się, gdzie jest... i wróci. Wprawdzie nasz przyjaciel wyobraża sobie chyba coś takiego: oto zakrada się na okręt, a tam śpi sobie smacznie nasza piękność. Trach! Po cichutku wielki Moldorn-Przyjęty urywa dziewczynie głowę, po czym przepada za sprawą jednej ze swych sztuczek, które tak mu się podobają, odkąd wreszcie może je stosować. Przychodzi, kładzie tutaj głowę naszego Rubinu, a więc właściwie sam Rubin...

– To makabryczne. – Matematyk wzdrygnął się.

Gotah popatrzył przeciągle.

– No ale... przecież właśnie to chcemy osiągnąć. Moldornowi na pewno nie uda się tej nocy, jednak prędzej czy później...

– Makabryczne – powtórzył starzec.

– Lepiej pojednaj się z tą myślą, Yolmenie. Musimy zniszczyć tę kobietę, bo słowo „zabić” jest chyba nieodpowiednie.

– Wiem. – Głos starca zabrzmiał niespodziewanie ostro. – Ale czy musimy o tym mówić? Planujemy zbrodnię, i to zbrodnię ohydną, niewyobrażalną dla zdrowego umysłu...

– Ta dziewczyna jest rzeczą. To Geerkoto, Porzucony Przedmiot.

– Wiesz dobrze, że nie tylko. Jest także człowiekiem, tak samo jak ty i ja.

– Raczej zwierzęciem, a gdybym po dartańsku lubował się w szumnych określeniach, powiedziałbym: potworem, krwiożerczą bestią. Bajki o piratach to właśnie bajki w zestawieniu z tym wszystkim, o czym mogłaby opowiedzieć jej załoga.

– Przesadzasz.

– Nawet jeśli tak, to niewiele.

– Nic mnie to nie obchodzi, nie jestem sędzią... a zgodziłem się zostać katem. I umrę, jeśli to zrobię. – Wyznanie zabrzmiało bezradnie i naiwnie, trochę jak dziecięca buntownicza obietnica, a trochę jak smutne przeczucie.

– Mistrzu Yolmenie – powiedział Gotah z szacunkiem, który miał złagodzić wymówkę – to nie ja pokazałem ci matematyczne modele, z których wynika katastrofa. Ja jestem tylko badaczem zatęchłych kronik, gadułą i „gdybaczem”, jak mówicie wy, matematycy. Powiedziałem ci, co wiem, ale matematyczna interpretacja wyszła od ciebie. Historyk niczego nie przewidzi, może tylko budować chybotliwe konstrukcje oparte na analogiach do minionych zdarzeń. Pokazać przyszłość mogą twoje liczby, ale nie moje roczniki.

– I co jeszcze mi powiesz, mędrcze-Przyjęty? Wiem, czego dowiodłem, i dlatego stale sobie powtarzam, że trzeba ją powstrzymać. Ale zabić...

– Zniszczyć, nie zabić. Ona nie żyje.

– Żyje! Nie opowiadaj mi głupstw! – zawołał starzec tak głośno, jak potrafił, i rozkaszlał się. Wycelował palec w Gotaha. – Nie oswajaj rzeczywistości słowami, filozofie. Albo oswajaj, jeśli musisz, ale na swój własny użytek. Ja jestem matematykiem i nie umiem patrzeć przez kolorowe szkiełka, dobierane w zależności od potrzeb, widzę tylko prawdę albo fałsz. Może inni, nawet matematycy, potrafią inaczej widzieć świat wzorów i liczb, a inaczej ten, w którym żyją. Ale ja nie potrafię. Przez całe życie nawet psa nie kopnąłem, a ty chcesz, bym bez żadnych rozterek zamordował człowieka, powiadając sobie „to zły człowiek”, albo jeszcze lepiej „to właściwie wcale nie człowiek”. W imię czegoś niezmiernie doniosłego, bo ocalenie Szereru mam za rzecz doniosłą, zgodziłem się popełnić wstrętną zbrodnię, która, choć konieczna, pozostanie zbrodnią; żyję z tą myślą i z tą myślą umrę. Zechciej zostawić mi prawo do szczerości względem samego siebie.

Gotah milczał.

– Potrafisz ładnie przemawiać... jak na matematyka – orzekł wreszcie.

– Trafne spostrzeżenie. Jak na filozofa.

Gotah uśmiechnął się. Zwykły uśmiech czynił jego twarz zdrową, maskując kalectwo.

– Wisielczy ten wiatr – rzekł na koniec. – Obaj niepotrzebnie jesteśmy rozdrażnieni.

Yolmen odetchnął głęboko i przetarł załzawione oczy.

– Tak, to prawda. Przebacz.

– I ty mi przebacz, Yolmenie. Razem niesiemy ciężar i powinniśmy stale sobie pomagać, a tymczasem kłócimy się.

– Twoje sumienie...

– Zamilcz już, bo jesteś rozgoryczony i powiesz coś niemądrego. Moje rozterki są może pośledniejsze od twoich, ale to nie znaczy, że ich nie mam. Wolałbym teraz robić coś innego. Prawdę mówiąc... cokolwiek innego.

Zamilkli obaj i pogrążyli się w myślach.

Starogrombelardzkie słowo „lah’agar”, w odniesieniu do mędrców Szerni wykładane zwykle jako „przyjęty”, znaczyło dosłownie: część odnaleziona. Wśród milionów istot rozumnych, albo raczej: wśród milionów ludzi, bo koty w ogóle Szerni nie pojmowały, trafiali się tacy, którzy mocniej od innych czuli obecność Pasm. Świadomość istnienia Szerni miał każdy, tak jak świadomość własnego istnienia, lecz niektórzy ponadto pojmowali jej naturę, rozumieli i czuli, na czym Szerń polega. Pasma przyjmowały takich ludzi, uznając ich symbolicznie za swą część. Bezsilni mocarze mogli sprawić to wszystko, co sprawiały Pasma, a nawet więcej, bo Szerń była potęgą martwą i bezrozumną, Przyjęci zaś działali świadomie. Lecz zazwyczaj już sam zamiar użycia sił Szerni powodował odtrącenie przez Pasma; paradoks wszechmocy Przyjętych polegał na tym, że byli wszechmocni tak długo, jak długo nic nie robili... Szerń nadała kształt Rozumowi, spięła się z nim klamrą Praw Całości i nie wpływała na nic, co się działo pod jej Pasmami. Przyjęty – odnaleziona część Szerni – musiał być taki jak ona.

Lecz Szerń właśnie się rozsypała, albo może raczej: przedzierzgnęła w coś, czym nie była od tysiącleci. Doglądająca tylko świata, niczym ogrodnik kwiatów, przemieniła się w wojownika, bo właśnie toczyła wojnę z podobną do niej, lecz wrogą Potęgą. Niektóre Prawa Całości uległy zawieszeniu; Przyjęci mogli, a nawet musieli działać.

Pytanie tylko: czy potrafili?

º º º

Armektański pokój, narzucony wszystkim ludom w granicach Wiecznego Cesarstwa, miał bardzo różne oblicza. Wypieszczony Dartan, skarbiec imperium, cieszył się niemal pełną niezależnością – i odpłacił łagodnym zdobywcom krwawą wojną, zakończoną upokarzającym dla Armektu traktatem pokojowym. Formalnie zwasalizowane, a faktycznie całkowicie niepodległe dartańskie królestwo skłaniało się już ku nowej wojnie, tym razem o hegemonię na kontynencie.

W tym czasie Morska Prowincja Wiecznego Cesarstwa, niekochana, zawsze pogardzana, trzymana przez armektańskich władców twardą ręką, korzystała z osłabienia, a właściwie już rozpadu imperium. Wiecznie tutaj wybuchały powstania i lada chwila miało rozgorzeć kolejne.

W Doronie, starej stolicy Garry, na każdym kroku widoczne były pamiątki po poprzednim, stłumionym zrywie. Doronę splądrowano i częściowo zburzono, od tego czasu minęło ładne parę lat, a wciąż jeszcze tu i ówdzie straszyły trupy kamienic, których nie warto było odbudować, a nikomu nie chciało się – a może nie opłacało? – do reszty wyburzyć. Armektańskie władze najpierw miały ważniejsze sprawy niż sprzątanie resztek prywatnych domów; potem, gdy tymczasowość rządów stała się dla wszystkich widoczna, armektański Książę Przedstawiciel Cesarzowej utracił wszelkie znaczenie. Otoczony przez przyboczną gwardię już tylko rezydował, bo nie rządził. Władać prowincją chciał, ale nie mógł.

Przed obskurnym gmachem, nazywanym szumnie „pałacem” (prawdziwy pałac spalono podczas minionego powstania), zatrzymało się pięciu jeźdźców, za którymi szło czterech pieszych – ci ostatni nieśli jakieś pakunki. Ściśle biorąc, jeźdźców było nie pięciu, a pięcioro, bo na czele oddziałku znajdowała się kobieta, dosiadająca konia w sposób właściwy dla swej płci. Towarzyszący jej pachołkowie-żołnierze, odziani i uzbrojeni tak świetnie, że cesarscy legioniści mogliby na ich widok poumierać z zazdrości, zeskoczyli z siodeł; jeden zaraz wyciągnął ręce, pomagając kobiecie zsunąć się z końskiego grzbietu na ziemię. Olbrzymie futro z granatowych lisów było dziełem prawdziwego artysty; gdziekolwiek ów kuśnierz mieszkał, na pewno ubierał najświetniej urodzone kobiety cesarstwa, a może i samą cesarzową. Futro, mimo swoich rozmiarów i wagi dopasowane do sylwetki, podkreślające talię, mogło samym widokiem doprowadzić do płaczu niemal każdą kobietę – bo prawie żadna nie mogła mieć takiego. Kosztowało tyle co dom. Granatowy lis był najrzadszym zwierzęciem Szereru; upolowanie go zasługiwało na miano zdarzenia wyjątkowego.

Poprzedzana przez dwóch prywatnych żołnierzy, wielka pani w granatowych lisach postąpiła ku wejściu do pałacu, którego to wejścia strzegły jakieś biedne wymoczki, trzęsące się z zimna w swych wojskowych płaszczach. Zsunąwszy z głowy kaptur, idąca odsłoniła jasne włosy okalające twarz o rysach iście królewskich; była kobietą trzydziestokilkuletnią, wysoką, wyjątkowo piękną, ale chyba nikt nigdy jej tego nie powiedział... Niepodobna opisać, jak bardzo onieśmielało spojrzenie tych zielononiebieskich oczu, ocienionych łukami ciemnych brwi. Minąwszy wartowników, tak jakby ich nie było, wyniosła blondynka weszła do budynku, przez ramię podając swojemu żołnierzowi mufkę z lisów – pospolitych srebrnych, wstyd powiedzieć – z której wyzwoliła dłonie. Mogła podróżować, grzejąc ręce w mufce; przecież z powodu zimna nie kierowała koniem, wodze trzymał jeden z przybocznych.

Ktoś spiesznie kroczył w dół po niewypolerowanych, odartych z kobierca schodach – nie był to dwór książęcy, lecz dziadowski.

Od kilku lat Księciem Przedstawicielem Cesarzowej w Doronie był najstarszy z trzech synów starego Imperatora – abdykując na rzecz córki, zmęczony czterdziestoletnim panowaniem władca musiał coś dać także jej braciom, choć wcześniej trzymał ich z dala od państwowych urzędów. Ku zaskoczeniu wszystkich książę Askar, uważany za lekkoducha, bardzo poważnie potraktował nominację i niemal stawał na głowie, próbując zebrać sprawy prowincji do kupy. Problem w tym, że choć szczerze się starał, to niewiele potrafił, a gdy nawet wpadł na jakiś dobry pomysł, to prawie nic nie mógł zrobić, pozbawiony wojska, floty, pieniędzy, poparcia miejscowych elit, zostawiony sam sobie w zrujnowanym, obcym i nieprzyjaznym mu kraju, który mocno na wyrost wciąż zwano prowincją cesarstwa.

Niemniej te zaniedbane schody i dziadowski pałac-niepałac wystawiały wicekrólowi prowincji bardzo dobre świadectwo. Był bogaty, ale się zrujnował; każdą sztukę srebra przeznaczył na Legię Garyjską, Trybunał Imperialny, przytułki, urzędy, darmowy chleb dla biedaków, słowem sprawy publiczne; dotował je z własnej szkatuły i dla siebie nie miał już nic. Nawet kobierca na schodach.

W zamian zyskał świadomość daremności wszelkich poczynań. Oderwanie Garry i Wysp od imperium było kwestią miesięcy, bo już chyba nie lat – i nic tego nie mogło zmienić.

Świetna dama w futrze wartym bez mała tyle, ile pałac namiestnika cesarzowej szła na spotkanie z niestarym, ale już zgorzkniałym urzędnikiem, a w ogóle – dezerterem bądź trupem. Było jasne, że powstanie – kiedykolwiek do niego dojdzie – wybuchnie późnym latem, tuż przed jesiennymi sztormami, które od stuleci zawsze tak samo na dwa miesiące odcinały Garrę i Wyspy od kontynentu. Przeklęta kraina stawała się fortecą... lub więzieniem. Książę Askar mógł uciec wcześniej – albo nie uciekać i dać głowę pod miecz.

Doprawdy: dezerter albo trup.

Idący po schodach człowiek był jednym z doradców księcia. Zatrzymał się i powitał przybyłą; bez wątpienia oczekiwano jej tutaj. Odpowiedziała na powitanie, po czym zapytała:

– Czy każdy może tak wejść do tego domu?

Świetny garyjski, którym się posłużyła, skażony był jednak prawie nieuchwytnym, chyba dartańskim akcentem.

– Wasza godność. Książę czeka. Nakazano wartom, by wpuściły waszą godność natychmiast.

– Nawet się nie przedstawiłam.

– To... chyba nie było potrzebne.

Zjawił się dziesiętnik Gwardii Garyjskiej, biorąc pod opiekę prywatnych żołnierzy gościa. Na każdym kroku okazywano jej wyjątkowe względy.

– Przed domem zostawiłam konie oraz czterech ludzi z upominkami dla Księcia Przedstawiciela i członków Rady Wicekrólewskiej.

– Zaraz wydam rozkazy.

Niedługo potem, zapowiedziana księciu, została doń wprowadzona i znalazła się przed obliczem trochę starszego od niej, po męsku urodziwego, lecz znużonego człowieka (to nieskrywane znużenie mocno go postarzało), który niemal zerwał się z krzesła i ruszył na spotkanie.

Armektański obyczaj nakazywał czekać na słowa gospodarza; ten z kolei winien krótką chwilę milczeć, by gość zdążył pokazać, że nieobce są mu dobre maniery. Książę Przedstawiciel odebrał wychowanie w pierwszym domu Szereru; milczał nie dłużej i nie krócej niż trzeba.

– Witaj, pani. Rad jestem.

– O, tego jeszcze nie wiemy... – odparła zagadkowo, uśmiechając się lekko i kłaniając z taką swobodą, jakby miała na sobie nie ciężkie futro, a suknię. – Wasza królewska wysokość.

Nikt nie odebrał jej okrycia, bo w pałacu było zimno jak w stajni. Książę nie miał nawet na opał. Ta przerażająca, wyzierająca z każdego kąta nędza była aż... niepoważna. Czy Przedstawiciel aby jadał codziennie?...

– A jednak jestem rad – powtórzył, dając znak swemu doradcy, który zniknął na chwilę i zaraz wrócił, niosąc wino, pucharki i lekki poczęstunek; wyglądało na to, że służby też nie ma. – Bardzo rad, a ponadto zaskoczony, zdziwiony, przestraszony.

Poprowadziwszy przybyłą do krzesła, Przedstawiciel usiadł na drugim. Prosty i surowy wystrój komnaty był akurat czymś dosyć zwyczajnym – Armektańczycy ostentacyjnie unikali przepychu, podkreślając w zamian na każdym kroku wojenne tradycje swego kraju. Także i tutaj, oczywiście, przybrano ściany orężem.

Przejawem armektańskiego pojmowania świata było zresztą samo imię Księcia Przedstawiciela. Najpospolitsze armektańskie imię, które koniecznie winien nosić pierworodny panującego. Księżniczka Werena miała szczęście, że na świat przyszła po księciu Askarze, który zadośćuczynił wymogom tradycji, w przeciwnym wypadku musiałaby się nazywać Ajana.

– Zaskoczony, zdziwiony... rozumiem. Ale, wasza wysokość: przestraszony?

Uderzała swoboda, z jaką ta kobieta rozmawiała z jedną z pierwszych osób Szereru. Ktoś taki jak książę Askar znał wszystkich armektańskich nosicieli wielkich nazwisk, bywał na dworach dartańskich, nieobce mu były elity garyjskie. I nie wiedział ani nawet nie potrafił zgadnąć, kim jest siedząca przed nim... monarchini. Przed imieniem, którym podpisała list do niego, nie znalazł ani garyjskiego nazwiska, ani używanych na kontynencie monogramów imion rodowych.

– Twój list, pani, niczego nie wyjaśnia, a obiecuje tak wiele, że... gdyby nie jego forma...

– Przecież jako oszustwo nie ma żadnego sensu. Oszust, który niczego nie chce, nic nie proponuje?

– Nie myślałem o oszustwie.

– Ach, rozumiem. Myślałeś, wasza wysokość, że list napisała wariatka.

– Tak – powiedział.

Ujął ją swą otwartością.

– I już zmieniłeś zdanie? – zapytała z właściwym sobie zagadkowym uśmiechem, unosząc królewskie brwi.

– Mam oczy, wasza godność, i umiem z nich korzystać.

Najdelikatniej dał do zrozumienia: „Nie jesteś obłąkana, bo widzę, co masz na sobie, i trudno wątpić, że srebrnymi monetami możesz wybrukować ulice, właśnie tak, jak mi napisałaś”.

– Nawet mnie nie znasz, książę – powiedziała już bez uśmiechu.

– Znam imię. Chyba prawdziwe?

– Owszem, ale niecałe. List właściwie powinnam podpisać: Kesa-lah’egri, Przyjęta przez Pasma.

Przez krótką chwilę panowała cisza.

– Co próbujesz mi, pani, powiedzieć? – zapytał z wahaniem; było widać aż nazbyt wyraźnie, że wątpliwości dotyczące stanu umysłu rozmówczyni znów go zaczynają nurtować.

– To, że od czasu półlegendarnej Slavy nie było w Szererze Przyjętej. A od dwóch lat jest i właśnie siedzi przed tobą. Wysłuchaj mnie, książę – powiedziała szybko, widząc, że mężczyzna otwiera usta. – Musiałam powiedzieć, kim jestem, bo inaczej byś nie zrozumiał, co mną powoduje. Wkrótce będzie dla ciebie oczywiste, że jestem tą, za którą się podaję, ale na razie wygodniej, byś uznał, że rozmawiasz z wariatką... Czy tak, wasza królewska wysokość? Przyszła do ciebie obłąkana kobieta, która jednak nie kłamie, gdy mówi, że może mieć tyle pieniędzy, ile zechce. Czy wolno być niespełna rozumu, a zarazem swoim majątkiem służyć Wiecznemu Cesarstwu?

Uniósł brwi i uśmiechnął się, choć uczynił to z niejakim przymusem.

– Chyba wolno.

– W takim razie opowiem ci, książę, zajmującą historię. Jest bardzo długa, więc pominę wątki niemające dla nas znaczenia. Otóż, wasza wysokość, rządząc tą wyspą, na pewno już zauważyłeś, że po otaczających ją morzach pływają nie tylko statki kupieckie, nie tylko żaglowce straży morskiej, ale i okręty pirackie.

– O... – powiedział, jakby nagle zrozumiał wszystko. – Chyba...

– Nie, wasza wysokość. O żenujących i godnych pożałowania pertraktacjach prowadzonych przez garyjskiego wicekróla z morskimi zbójami powiem później – rzekła cierpko. – Teraz opowiadam o czymś innym.

Poróżowiał lekko na policzkach, ale nic nie odrzekł. Było jasne, że ta kobieta wie, co mówi.

– Piraci byli na tych morzach zawsze, choć nigdy nie mieli własnego księstwa, a od kilku lat je mają, dwie wyspy daleko na Bezmiarach. Jakiś czas temu był między piratami jeden wyjątkowy, tak sławny i groźny, że wszyscy inni uznawali go za pierwszego w swoim gronie, a podziw dla jego żeglarskich i wojennych umiejętności żywili nawet wrogowie. Człowiek ten miał córkę, której nie znał i o której nie wiedział, wychowaną w świetnym garyjskim domu, a po śmierci matki wypędzoną przez rodzinę na ulicę, bo była przecież armektańskim pomiotem z nieprawego łoża; postąpiono więc z nią bardzo po garyjsku, czy nie tak, wasza wysokość? Kapitan Rapis parał się nielegalnym handlem niewolnikami, a los sprawił, że chwytając ich w jakiejś wiosce, pochwycił także pewną bezdomną dziewczynę... Zbyt późno dowiedział się, kim jest jego branka, zmarł na pokładzie swego okrętu, zostawiając córkę pod opieką kogoś, komu ufał, ale to już inna historia. Dla nas znaczenie ma pewien Przedmiot, Porzucony Przedmiot zdobyty przez kapitana Rapisa podczas jednej z łupieskich wypraw. Rubin Córki Błyskawic, nazwany tak przez Dartańczyków na pamiątkę najmłodszej z legendarnych Cór Szerni, to klejnot bardzo szczególny, jest bowiem symbolem dwóch odrzuconych przez Szerń Ciemnych Pasm... ale o tym za chwilę. Wywiera duży wpływ na osobę, która jest jego właścicielem, a kapitan Rapis długo miał swój Rubin, tak długo, że przesiąknięty jego mocą, został... chociaż nic o tym nie wiedział... kimś w rodzaju Przyjętego, bo dwa Ciemne Pasma uznały go za swoją część. Dodam jeszcze, że Rubinów jest wiele, ten jednak był zupełnie wyjątkowy. Legendarny, największy ze wszystkich, nazywany kobiecym imieniem Riolata.

Przyjęta przerwała opowieść i zmarszczyła brwi, jakby nad czymś się zastanawiała. Podjęła po krótkiej chwili:

– Teraz... choć to nie ma wielkiego znaczenia, chcę uczciwie powiedzieć, że właściwie nie wiemy i nie rozumiemy, co się wtedy stało. My, Przyjęci. Kapitan Rapis nie umarł do końca; po śmierci emanacja jego woli i sił życiowych pozostała na morzach Szereru. Stał się ucieleśnieniem żeglarskiej legendy o przeklętym żaglowcu i jego dowódcy. Wywarł na świat wpływ bardzo niewielki, ale za to ogromny na losy jednej osoby. Niedługo po śmierci kapitana piracki okręt zdobyli cesarscy żołnierze i zabili wszystkich rozbójników, a w ich gronie młodą dziewczynę, bo choć nie była piratką, to mieli prawo sądzić, że nią jest. Ojciec zamordowanej nieszczęśnicy w jakiś sposób wyszarpnął wówczas z Ciemnych Pasm, które niejako uosabiał, połączone okruchy ich treści, tożsame z Rubinem Córki Błyskawic. Te skradzione okruchy, ten... kłębek treści Pasm przeniknął w ciało martwej dziewczyny, zastępując w ten sposób jej utracone życie. Pertraktujesz z tą dziewczyną, wasza wysokość, a właściwie już kobietą, bo chociaż wciąż wygląda na dwadzieścia lat, to ma przynajmniej trzydzieści. Ale za to, niestety, rozum piętnastolatki. Mówimy oczywiście o księżniczce Riolacie Ridarecie, następczyni tronu pirackiego księstwa na Agarach. Otóż, wasza wysokość, Przyjęci nie dadzą ci złota, bo go nie posiadają; dadzą ci w zamian worki, beczki i skrzynie tych Porzuconych Przedmiotów, których właściwości są najbardziej pożądane przez żyjących w Szererze ludzi. Wskutek pewnego... zdarzenia bardzo wiele Przedmiotów postradało swe właściwości, ale niektóre pozostały takie, jakimi były zawsze. Każdy wart jest setki, a nawet tysiące sztuk złota i stale jest na nie ogromny popyt, bo wyniesienie choćby kilku poza granice Romogo-Koor, gdzie mieszkamy i pracujemy, to wydarzenie wyjątkowo rzadkie. Trudno wyobrazić sobie coś, co łatwiej sprzedać. Kup flotę, książę, wystaw i uzbrój armię, opłać szpiegów, uczyń zresztą, co ci się podoba. I nadal prowadź te wstrętne pertraktacje z agarskimi piratami. To jedyny warunek obłąkanej kobiety, która przemawia w imieniu mądrych, a nawet uczonych ludzi.

Przyjęta zamilkła.

Książę Przedstawiciel milczał także, bardzo dobrze panując nad twarzą; nie wiadomo było, co myślał. Wreszcie odchrząknął i rzekł:

– Proszę mówić dalej, wasza godność.

– Wasza wysokość, chciałabym z twojego ramienia pertraktować z księżniczką Ridaretą. Moi towarzysze życzą sobie jej śmierci, bo uważają, że nie można się z nią porozumieć w... pewnej sprawie, a jeżeli nawet można, to takie porozumienie niczego nie gwarantuje. Ja mam inne zdanie.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Zaraz wszystko wyjaśnię, ale proszę o jakąś deklarację, choćby wstępną. Wasza wysokość, musimy zabić tę dziewczynę bądź unieszkodliwić ją w jakiś inny sposób. Ale jesteśmy tylko garstką... mających dużą wiedzę, niemniej zwykłych, zmuszonych do działania ludzi: kobieta i kilku mężczyzn, a żadne z nas nie jest wojownikiem ani zabójcą. Nie tacy jak my próbowali dobrać się księżniczce do skóry. Może więc prędzej ja dopnę swego, negocjując z nią, niż moi towarzysze, próbujący ją zgładzić. Nikt nie będzie mnie łączył z Przyjętymi, przecież żadna kobieta nie została przyjęta przez Szerń. Nieprawdaż, wasza wysokość? Postanowiliśmy spróbować wszystkiego, co daje szansę, choćby nawet niewielką, rozwiązania problemu.

– A więc na czym polega ten problem?

– Wasza królewska wysokość – napomniała chłodno, choć niezwykle grzecznie.

– Do niczego się nie zobowiążę. Jeśli nawet założymy, że naprawdę chcę pertraktować z piratami, to te pertraktacje nie mogą być tylko przykrywką dla jakichś... machinacji. Negocjując z kimkolwiek, nawet z piratami, Przedstawiciel Cesarzowej ma tylko jedno słowo.

– Rozumiem.

– Postaram się pomóc, wasza godność – rzekł po chwili namysłu. – Jeśli nawet nie zgodzę się, pani, na postawiony przez ciebie warunek, to postaram się pomóc w inny sposób. A jeżeli takiego sposobu nie znajdziemy, zapomnę o wszystkim, co mi dzisiaj powiesz.

– O nie, nie zapomnisz, książę... Ale wierzę, że będziesz milczał. No dobrze, wasza wysokość.

Część pierwsza

Rozdział 1

W Aheli, największym porcie i stolicy Agarów, władcy archipelagu mieli aż dwa pałace. W starszym z nich jeszcze przed niewielu laty urzędowali sędziowie Trybunału Imperialnego; potem dodano drugi pałac, w portowej twierdzy – stanowił jej część. Krótko mówiąc, szumnie zwane pałacami budynki właściwie nimi nie były, niemniej obie rezydencje urządzono tak wygodnie, że chyba nawet rozpieszczona przepychem królowa Złotego Dartanu dobrze by się czuła w ich wnętrzach. Agarskie księstewko było bajecznie bogate; jego władcy nie nosili pustych sakiewek.

Bo też bardzo mylił się każdy, kto uważał, że dwie wyspy to wszystko, czym władają agarscy piraci. Agary ciągnęły życiodajne soki z kontynentu. Rozbójnicze okręty wracały ze swych łowów, przywożąc zdobycz, którą następnie sortowano, dzielono, ładowano na pływające pod dartańską, garyjską lub armektańską banderą statki, a na koniec przemieniano w brzęczące złoto za pośrednictwem któregoś z prężnie działających na kontynencie legalnych kupieckich przedsiębiorstw.

Mało tego, archipelag miał własne bogactwa: w sercu Wielkiej Agary pracowały, zbudowane jeszcze przez cesarstwo, kopalnie miedzi, u południowych brzegów wyspy zaś znajdowały się najobfitsze łowiska wielorybów, dostarczające tyle tranu i fiszbinu, ile wszystkie inne łowiska Szereru razem wzięte. Rybołówstwo także miało się niezgorzej: śledzia i dorsza odławiano więcej niż trzeba, a powiązane z pirackim księstwem przedsiębiorstwo (zakrawało to nieledwie na kpinę...) dostarczało soloną i wędzoną rybę na okręty Straży Morskiej Garry i Wysp. Agary w ciągu zaledwie kilku lat wyrosły na potęgę handlową – choć z przeznaczonych na sprzedaż towarów tylko część została wytworzona rękami zacnych mieszkańców. Ostatnimi czasy państewko dorobiło się nawet wojennej floty z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście, w razie potrzeby załogi kilkudziesięciu okrętów gotowe były bronić swych wysp, ale te okręty nie mogły zjawić się na zawołanie, w porcie wojennym stanęła więc, obok kilku wysłużonych holków, eskadra trzech nowiutkich karak, którym towarzyszyło kilka mniejszych żaglowców strażniczych, rozpoznawczych i pościgowych.

Okręty te nie brały udziału w pirackich rejsach; stale cumowały w Aheli. Także pierwszego dnia wiosny wojenne eskadry Agarów tkwiły w porcie i nagie maszty okrętów były dobrze widoczne z pałacu. Zresztą widać było niemal cały port, a także nabrzeża, składy i wielkie targowisko, na nim zaś ruchliwy, gwarny tłum. Zwykły widok w pogodny dzień.

A jednak tego pięknego wiosennego dnia prawie nic nie było takie jak zwykle.

Patrzący przez pałacowe okno niewysoki mężczyzna wyglądał na lat czterdzieści, choć ocenić to mógł tylko wnikliwy obserwator. Na pierwszy rzut oka bowiem twarz mężczyzny wydawała się stara – była poszarzała z niewyspania, posępna. W głębi komnatki, na przepysznym brązowym kobiercu, dwie młode kobiety o urodzie hodowlanych niewolnic próbowały się bawić z dziećmi, chłopcem i dziewczynką – maluchy mogły mieć osiem i sześć lat. Przypominały mężczyznę przy oknie, a podobieństwo rysów wydawało się tym większe, że zabawa miała z zabawą niewiele wspólnego, bo spojrzenia dziecięcych oczu były przygaszone, a buzie po prostu smutne.

Przed kilkoma dniami dzieci straciły matkę, mężczyzna zaś żonę. Tego ranka odbył się pogrzeb. Prosty morski pochówek, bo o taki prosiła w pożegnalnym liście Jej Książęca Wysokość Alida, pani na Agarach. Zawsze bała się morza i żeglugi, źle znosiła pobyt na pokładzie statku, lecz słoną wodę kochał jej mąż i księżna chciała być już zawsze blisko niego.

Była dobrą żoną. Wspaniałą. Książę Raladan, wieczny obieżyświat, pirat, awanturnik, miał bardzo małe serce; tak małe, że znalazło się w nim miejsce tylko dla dwóch osób: przybranej córki – dziewczyny powierzonej jego opiece przed laty – i ładnej niewysokiej kobietki, którą poznał kiedyś w niezwykłych okolicznościach, a która później wytrwale nań czekała. A potem znowu czekała i czekała; zawsze już czekała na powroty z kolejnych rejsów. Żona marynarza. Dawała... odpoczynek. Była portem, miejscem, do którego się wraca.

W ciasnym sercu wiecznego pirata nie zmieściły się już nawet własne dzieci. Lubił je, przywiązał się do nich i dbał o nie, umiał nawet okazać odrobinę ciepła, ale na pewno nie kochał.

Otwarły się drzwi i do komnatki weszła jeszcze jedna urodziwa dziewczyna w kusej białej szatce niewolnicy domu.

– Wasza wysokość, księżniczka właśnie wróciła.

Mężczyzna odwrócił się od okna i skrzywił twarz w gorzko-kpiącym grymasie.

– Dość już mam „jego wysokości”. Samozwańcza księżna, moja żona, miała jakieś polityczne plany i potrzebne jej były tytuły. Ale ja nigdy nie mogłem się przyzwyczaić do tej pompy, słuchałem tych głupstw tylko dla niej. Księżna Alida nie żyje, więc nie ma już „jego wysokości”, dosyć tego.

Siedząca na podłodze dziewczynka rozpłakała się i jedna z niewolnic przytuliła ją.

Młoda kobieta przy drzwiach, jak każda dobra służka, spostrzegawcza i wyczulona na wszystko, co podoba się albo nie podoba jej panu, nie wyglądała na zaskoczoną; przeciwnie, już bardzo dawno zauważyła, że małżonek księżnej krzywi się, ilekroć usłyszy „wasza wysokość”.

– Ale w takim razie jak powinnyśmy się zwracać do waszej... – Urwała, lekko przygryzając dolną wargę.

– Wszystko jedno, wymyślcie coś, co będzie odpowiednie dla wodza pirackiej floty. Nie jestem i nigdy nie byłem żadnym księciem, a agarskiego księstwa nie będzie już za parę miesięcy. Gdzie jest księżniczka?

Jakaś bardzo pokrętna logika kazała władcy wyspy negować własny tytuł, a zarazem bez wysiłku nazywać przybraną córkę „księżniczką”. Tyle że do niej tytuł pasował. Przynajmniej wtedy, gdy była w Aheli, bo na pokładzie żaglowca nie za bardzo. Urodzona i wychowana w świetnym, obrosłym starymi tradycjami domu, wysławiała się z akcentem i dykcją Garyjki szlachetnego rodu, co bywało aż śmieszne w zestawieniu z parszywym językiem żeglarzy.

– Poszła do swoich pokoi.

Raladan wyszedł.

Ridareta, jeśli w ogóle przebywała w twierdzy, co zdarzało się rzadko, miała do dyspozycji dwie komnatki na samej górze. Raladan wspiął się po stromych, wąskich schodach, bo „pałac” był jednak częścią budowli obronnej, która w każdej chwili mogła zostać powołana do pełnienia takiej właśnie funkcji, i bez żadnej zapowiedzi otwarł małe, okute posrebrzanym żelazem drzwi.

Księżniczka jak zwykle siedziała przed zwierciadłem, a raczej aż trzema zwierciadłami, z których dwa boczne były do środkowego mocowane na zawiasach. Podziwianie własnej urody stanowiło jej ulubione zajęcie; nigdy się tym nie nudziła. Jednooka piękność o rysach i kształtach aż... nienaturalnych. Bo rzeczywiście, jej uroda tylko w znikomym stopniu była dziełem natury oraz spadkiem po rodzicach. Agarski książę pamiętał dzień, w którym zobaczył Ridaretę po raz pierwszy: dosyć ładną i zgrabną dziewczynę o bujnych włosach i raczej średnich niż obfitych piersiach. Kobieta, którą właśnie oglądał, miała z tamtą niewiele wspólnego. Nie dlatego, że minęło kilkanaście lat.

– O, Raladan – powiedziała do odbicia w lustrze. – Właśnie chciałam do ciebie iść.

– Kazałem się uprzedzić o twoim powrocie.

Podniosła się i gdy podszedł, objęła go mocno za szyję.

– Brak mi jej – powiedziała, wtulając nos w ramię opiekuna. – Nie mogę się pozbierać od pogrzebu. Myślałam, że jej nie lubię, a tymczasem... była mi potrzebna.

– Otóż to. Była potrzebna wszystkim, każdemu na tych dwóch wyspach. I wszyscy przekonają się wkrótce, jak bardzo.

Czuł się mocno przybity i nie ukrywał tego. Ale płakać chyba po prostu nie potrafił.

Lekko dotknął jej skroni i bezceremonialnie usiadł na rozgrzebanym łóżku. Księżniczka jeszcze nigdy niczego nie sprzątnęła, a nawet nie kazała sprzątnąć służbie, która pod jej nieobecność oczywiście robiła co trzeba – jednak wystarczyło kilka chwil, by Piękna Ridi z powrotem przemieniła swoją sypialnię w śmietnik.

Jej żaglowce wyglądały tak samo i Raladan nie mógł tego znieść. Na okrętach dowodzonych przez córkę najzwyczajniej w świecie nie bywał; tylko raz postawił nogę na pokładzie „Zgniłego Trupa”, bo w żaden inny sposób nie mógł wrócić do domu. Wolałby wracać wpław, lecz było za daleko.

– No to, Rido, zostałaś księżną.

– Nie ma mowy – odparła bez zastanowienia, jakby spodziewała się podobnych słów. – Po pierwsze, sukcesja przypada Nevinowi.

– Ma siedem lat.

– Osiem.

– No właśnie, ma osiem lat. Jeśliby nawet było tak, jak mówisz... A nie jest, bo od zawsze wiadomo, kto obejmie...

– Tralala. Wiadomo, nie wiadomo.

– Sama chętnie się nazywałaś następczynią tronu.

– Bo to ładnie brzmi – powiedziała. – Jesteś księciem tych wysp, a po tobie twój syn. Albo córka. Ja jestem nieśmiertelna i zdążę.

– Ja też jestem długowieczny, Rido. W każdym razie bardzo wolno się starzeję – przypomniał.

– Zabiją cię w jakiejś awanturze. Ja poczekam.

– Świetnie wiesz, że nie będę tutaj siedział i panował.

– To oddaj regencję Bohedowi albo innemu oficerowi z „Delary” – poradziła, na powrót zajmując miejsce przed lustrem, wzięła grzebień i zaczęła czesać rozpuszczone włosy. – Albo kucharzowi z pałacu. I tak nie potrafi gotować. Masz tu syna i córkę, a potrzebują cię teraz bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Te dzieciaki niczemu nie są winne. Lubię je.

– Niczemu nie są winne i dlatego nie zasługują na stałe przebywanie z ojcem, który ma do nich cierpliwość pod warunkiem, że ogląda je raz na trzy miesiące. Albo i jeszcze rzadziej.

– Trzeba było nie sypiać z Alidą. To nie bocian przynosi dzieci, tyle to nawet ja wiem.

– Zaraz cię uderzę, Rido.

– No to uderz – mruknęła obojętnie, pochylając się ku tafli lustra tak, że niemal dotknęła jej czołem; oglądała z uwagą czubek nosa. – Pierwszy raz? Nie. Ostatni także nie. Lej mnie, gdy zasługuję, a jak nie, to też. Kocham cię, ojcze – oznajmiła, odwracając się i opierając przedramię na oparciu krzesła, podbródek zaś na przedramieniu.

Prawie nigdy tak się do niego nie zwracała. Może trzy razy w życiu.

Znowu obróciła się do lustra.

– Ładna jestem?

– Wiesz, że tak.

– Ale bardzo ładna? Może gdybym miała jasne włosy... Chyba mogę mieć – uznała, dotykając nosa i bardzo leciutko zadzierając go do góry.

Przynajmniej raz w roku wpadała na ten pomysł. Z jakichś powodów szło opornie, włosy jaśniały powoli, więc znudzona rezygnowała zazwyczaj po kilku dniach. Raz udało jej się osiągnąć barwę prawie miodową.

Kiwał głową, zapatrzony na ścianę.

– Nikomu nie powiedziała – rzekł po chwili. – Nikomu nie mówiła, że jest chora. Zbudowała tutaj prawdziwe państwo, zbudowała z niczego i trzymała mocno, wszystkiego pilnowała. Nikt tutaj nic bez niej nie potrafi zrobić. Coś chciała osiągnąć, do czegoś zmierzała, ale do czego?...

– Wiesz, do czego.

– Raczej tylko wyobrażam sobie. Mgliście.

– Mówiła ci o wszystkich swoich planach.

– Tak, ale ja nigdy nie słuchałem. Chyba że mówiła „zrób to albo tamto”. Teraz zostaliśmy sami i nie wiemy nawet... Nie wiemy nawet, kto ma zająć się dziećmi. Nieudany ojciec czy przybrana siostra? Żadne z nich? A może oboje?

– Ojciec – powiedziała. – Wiesz, że tak będzie, chcesz tylko trochę powierzgać. To powierzgaj. Ale ja wkrótce wypływam w rejs.

º º º

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © BY Feliks W. Kres COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2022

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-822-1

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta

GRAFIKA NA OKŁADCE Sergey Shikin

PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE Przemysław Truściński

MAPA Paweł Zaręba

REDAKCJA Dorota Pacyńska

KOREKTA Katarzyna Pawlik, Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow