Tam, gdzie czekał anioł - Dorota Schrammek - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Tam, gdzie czekał anioł ebook i audiobook

Dorota Schrammek

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Mama dwójki dorosłych dzieci,wyjeżdża do Ueckermünde, by uporządkować swoje życie. Pomimo wielu obaw podejmuje pracę jako opiekunka starszego małżeństwa. Wkrótce na drodze bohaterki pojawiają się osoby, które zmieniają jej życie. Czy to przeznaczenie? Małe niemieckie miasteczko stopniowo staje się dla Beaty oazą spokoju, jednak ta pozorna równowaga zostaje zakłócona zaskakującymi wiadomościami.
Książka Tam, gdzie czekał anioł to pozytywna, pełna nadziei i przebaczenia oraz wiary w drugiego człowieka opowieść zmuszająca Czytelnika do przemyśleń nad swoim życiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Rok wydania: 2017

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 1 min

Rok wydania: 2017

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,3 (82 oceny)
47
22
9
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zosia54

Nie polecam

Nudna. Lekarz robi sobie sobie przerwę na śniadanie w trakcie przyjmowania pacjentów co za bzdura, taka sama ja zmuszenie lekarza by przyjechał do pacjęta śmiechu warte, po to są karetki pogotowia.
00
MirkaS58

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
EwaZaSu

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
MariaW1953

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie opisane problemy małżeńskie z długoletnim stażem. Trudne relacje, nadzieja, a wszystko przeplecione trudną historią wojny. Ciekawie poprowadzone inne wątki historyczne. Bardzo polecam
00
Joannabanachowicz

Oceń książkę

super
00



Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ma­riusz Ba­na­cho­wicz

Zdję­cie na okład­ce

© Ale­shy­n_An­drei/Shut­ter­stock

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2017

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2017

ISBN 978-83-65684-55-4

Rozdział 1

Be­ata z tru­dem roz­pro­sto­wa­ła nogi. Zdrę­twia­ły od po­nad dwu­go­dzin­ne­go bez­ru­chu. Mia­ła wra­że­nie, że opa­no­wa­ły ją mrów­ki, do­kucz­li­we i ką­sa­ją­ce. Po chwi­li to uczu­cie za­mie­ni­ło się w dość bo­le­sne kłu­cie. Jak­by ktoś wbi­jał jej w skó­rę ty­sią­ce ma­łych igie­łek. Sta­ra­ła się roz­ma­so­wać nogę.

– Do­kąd je­dzie? – Współ­pa­sa­żer­ka ode­zwa­ła się po raz pierw­szy, od­kąd usia­dła na swo­im miej­scu. Bez­ce­re­mo­nial­nie po­usta­wia­ła wszyst­kie swo­je ba­ga­że pod no­ga­mi za­miast na pół­ce nad gło­wą.

Be­ata za­sta­na­wia­ła się, czy nie zwró­cić jej uwa­gi. Pa­ro­krot­nie otwie­ra­ła usta, by to zro­bić, ale w ostat­niej chwi­li re­zy­gno­wa­ła. De­pry­mo­wał ją wiek ko­bie­ty. Nie po­tra­fi­ła się prze­móc, by zwra­cać uwa­gę nie­mal dwu­krot­nie star­szym od sie­bie. Przez gło­wę prze­bie­gło jej, że ró­wie­śni­kom tak­że nie umia­ła. Wo­la­ła po­pra­wić po kimś, zjeść zim­ną zupę w re­stau­ra­cji, za­pła­cić za sok z ple­śnią po­da­ny w ka­wiar­ni niż czuć to de­ner­wu­ją­ce skrę­ca­nie w brzu­chu i tłu­mić drże­nie w gło­sie w chwi­li upo­mi­na­nia się o coś. Od dzie­ciń­stwa tak mia­ła. Nie lu­bi­ła zwra­cać na sie­bie uwa­gi. Ni­g­dy nie skar­ży­ła na dzie­ci cią­gną­ce ją za wło­sy w przed­szko­lu, na ko­le­gę, któ­ry wbi­jał jej w ple­cy za­baw­ko­wy, lecz ostry śru­bo­kręt, po któ­rym zo­sta­ła bli­zna, czy na ko­le­żan­ki z li­ceum bez­czel­nie ścią­ga­ją­ce od niej na kla­sów­ce. Zwra­cać uwa­gę na­uczy­ła się do­pie­ro, gdy uro­dzi­ła się Wik­to­ria, a za­raz po niej Ja­nek. Gdy tyl­ko dzia­ła się im ja­kaś nie­spra­wie­dli­wość, ni­czym lwi­ca bro­ni­ła dzie­ci. Z tym że wy­da­wa­ła wte­dy dźwię­ki hie­ny. W chwi­lach zde­ner­wo­wa­nia jej głos sta­wał się pi­skli­wy, drżą­cy, nie­mal płacz­li­wy. Be­ata nie lu­bi­ła sie­bie w tych mo­men­tach. Mia­ła wra­że­nie, że wszy­scy mają ją za bek­sę lub hi­ste­rycz­kę.

– Do­kąd je­dzie? Dru­gi raz py­tam! – Ton star­szej oso­by ro­bił się na­tar­czy­wy. Za­czę­ła lu­stro­wać są­siad­kę prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niem.

– Do Szcze­ci­na – po­wie­dzia­ła Be­ata ci­cho, nie pa­trząc wie­ko­wej po­dróż­nej w oczy.

– Dzia­dow­skie mia­sto! – Ko­bie­ta nie­mal wy­plu­ła te sło­wa. – Ani to pol­skie, ani nie­miec­kie! Miesz­ka­ją tam tyl­ko lu­dzie bez ko­rze­ni! A praw­dzi­wy Po­lak po­wi­nien mieć hi­sto­rię i zie­mię prze­ka­zy­wa­ną z dzia­da pra­dzia­da.

– O, na­cjo­na­list­ka się tra­fi­ła! – ode­zwał się mę­ski głos. – Czło­wiek na­wet w po­cią­gu nie ma chwi­li od­de­chu od po­li­ty­ki! Co ci, ko­bie­to, prze­szka­dza w Szcze­ci­nie? Ja też tam jadę. Do wnu­ków. Szcze­cin to nor­mal­ne pol­skie mia­sto.

– Ja­kie pol­skie? Hi­sto­ria się kła­nia! Gdy­by wiel­moż­ny pan słu­chał Cej­row­skie­go, to wie­dział­by, że po­ło­wa miesz­kań­ców Szcze­ci­na to Niem­cy i Ży­dzi!

– Ko­bie­to, na gło­wę chy­ba upa­dłaś! – Po­dróż­ny ro­ze­śmiał się szy­der­czo. – Pew­nie po­zna­nian­ka – prych­nął.

– Tak! I co z tego? – Star­sza ko­bie­ta pod­nio­sła głos.

– Wy za­wsze bę­dzie­cie ata­ko­wać tych w Szcze­ci­nie, bo zwy­czaj­nie im za­zdro­ści­cie.

Be­ata za­ło­ży­ła słu­chaw­ki na uszy, by nie śle­dzić dal­szej wy­mia­ny zdań, któ­ra z każ­dą chwi­lą za­mie­nia­ła się w awan­tu­rę. Wła­ści­wie była wdzięcz­na, że obcy męż­czy­zna wtrą­cił się i to na nie­go prze­nio­sło się za­in­te­re­so­wa­nie. Mia­ła na­dzie­ję, że na do­bre. Pod­krę­ci­ła gło­śność. Od lat słu­cha­ła ra­dio­wej Je­dyn­ki. Zer­k­nę­ła na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła dzie­wią­ta. Był so­bot­ni po­ra­nek, więc au­dy­cję po­pro­wa­dzi jej ulu­bio­ny re­dak­tor Ro­man.

– Wi­tam słu­cha­czy. – Po ser­wi­sie in­for­ma­cyj­nym roz­legł się sym­pa­tycz­ny i nie­zwy­kle cie­pły głos pro­wa­dzą­ce­go pro­gram. – Za­pra­szam wszyst­kich w po­dróż do wy­jąt­ko­we­go miej­sca. To mia­sto, gdzie woj­na za­koń­czy­ła się rok póź­niej niż gdzie­kol­wiek in­dziej, bo w ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym szó­stym roku. Za­bio­rę was do ruin by­łej fa­bry­ki ben­zy­ny syn­te­tycz­nej Hy­drier­wer­ke oraz do za­kła­dów che­micz­nych. Dzień do­bry z Po­lic!

Oży­wi­ła się na dźwięk na­zwy. Po­li­ce! Oglą­da­ła kil­ka dni temu mapę, spraw­dza­jąc naj­bliż­szą oko­li­cę miej­sca, do któ­re­go wła­śnie się wy­bie­ra­ła. W li­nii pro­stej obie miej­sco­wo­ści dzie­li­ło czter­dzie­ści ki­lo­me­trów. I Za­lew Szcze­ciń­ski. I pol­sko-nie­miec­ka gra­ni­ca… Uec­ker­mün­de. Gdy­by ktoś pół roku temu po­wie­dział jej, że wy­bie­rze się tam do pra­cy, nie uwie­rzy­ła­by. Prze­cież mia­ła do­brą po­sa­dę w ate­lier zna­nej pro­jek­tant­ki mody. Za­ję­cie może mo­no­ton­ne, wy­ma­ga­ją­ce mrów­czej do­kład­no­ści, ale da­wa­ło jej co­mie­sięcz­ny przy­pływ go­tów­ki. Mia­ła swój ką­cik i ma­szy­nę w rogu pra­cow­ni. Do­sta­wa­ła do szy­cia naj­trud­niej­sze i naj­bar­dziej pra­co­chłon­ne ele­men­ty sty­li­za­cji. Nad każ­dym za­da­niem po­chy­la­ła się jed­nak z pie­czo­ło­wi­to­ścią i za­an­ga­żo­wa­niem. Ak­cep­to­wa­ła to, że nie wy­mie­nia­no jej jako współ­twór­czy­ni. Au­tor­ką dzie­ła i tak była pro­jek­tant­ka. To ona zbie­ra­ła sło­wa uzna­nia i za­chwy­tu pod­czas po­ka­zów i pro­jek­cji. To ona opo­wia­da­ła z dumą o swo­im dzie­le, wy­łącz­nie swo­im. Be­atę tyl­ko od cza­su do cza­su kłu­ło coś pod ser­cem, gdy w te­le­wi­zyj­nym wy­wia­dzie sze­fo­wa opo­wia­da­ła o wy­jąt­ko­wej sta­ran­no­ści i pra­cy, któ­rą wło­ży­ła w nie­zwy­kle efek­tow­ną suk­nię. Ona! Na­wet gu­zi­ka w niej nie przy­szy­ła!

Gdy w paź­dzier­ni­ku we­zwa­ła Be­atę do swo­je­go biu­ra, pra­cow­ni­ca była pew­na, że będą oma­wiać przy­go­to­wa­nia do wio­sen­nej ko­lek­cji. Uzbro­jo­na w bru­lion i ołó­wek, usia­dła przed ob­li­czem sze­fo­wej, go­to­wa do no­to­wa­nia po­le­ceń i uwag. Pięć mi­nut póź­niej za­uwa­ży­ła, że na kart­ce ry­su­je same szlacz­ki. Mu­sia­ła czymś za­jąć ręce, by nie drża­ły ner­wo­wo. W gło­wie dud­ni­ło usły­sza­ne chwi­lę wcze­śniej zda­nie: „Mu­szę cię zwol­nić”. Na­wet bez: „Przy­kro mi” jak w ame­ry­kań­skim fil­mie. Za­bra­kło ludz­kie­go od­ru­chu na ko­niec. Gdy za­miast tego pa­dły sło­wa, że trze­ba iść z du­chem cza­su, in­we­sto­wać w mło­dych i am­bit­nych, Be­ata sku­li­ła się w so­bie. Zno­wu zro­bi­ła coś nie tak. Nie na­da­je się do tej pra­cy. Tra­fi­ła do pro­jek­tant­ki pięć lat temu, wy­gry­wa­jąc dzię­ki skru­pu­lat­no­ści i do­kład­no­ści z kil­ko­ma in­ny­mi ko­bie­ta­mi. My­śla­ła, że ona – zwy­kła kraw­co­wa – zła­pa­ła Pana Boga za nogi. A te­raz wła­ści­ciel­ka pra­cow­ni wciąż myli jej imię, na­zy­wa­jąc na prze­mian Bo­że­ną i Be­atą.

Jesz­cze tego sa­me­go dnia mia­ła za­miar ro­ze­słać po­da­nie o przy­ję­cie do pra­cy do szwal­ni, w któ­rej wcze­śniej pra­co­wa­ła, oraz do za­kła­dów odzie­żo­wych. Szy­ciem zaj­mo­wa­ła się przez całe do­ro­słe ży­cie. Wie­le lat temu ukoń­czy­ła szko­łę za­wo­do­wą, uzy­sku­jąc sto­pień mi­strza kra­wiec­kie­go. Pra­co­wa­ła do­brze, była do­kład­na. Po pro­stu ro­bi­ła to w taki sam spo­sób, jak każ­de inne ży­cio­we za­da­nie. Gdy po­zna­ła Mar­ci­na, sta­ra­ła się być naj­pierw po­praw­ną na­rze­czo­ną, póź­niej żoną, a z cza­sem mat­ką. Po­praw­ną, czy­li z uśmie­chem wy­ko­nu­ją­cą obo­wiąz­ki za­wo­do­we, do­mo­we i ro­dzi­ciel­skie, nie­po­zwa­la­ją­cą so­bie na chwi­le zło­ści, kiep­skie­go na­stro­ju czy płacz. Z tym ostat­nim na­uczy­ła się do­sko­na­le kryć. Po­dob­nie jak z uczu­cia­mi. Je­dy­nie dzie­ciom ich nie szczę­dzi­ła. Cór­ce i sy­no­wi da­wa­ła to, cze­go sama nie za­zna­ła w dzie­ciń­stwie: czu­łość i uwa­gę. By­wa­ło, że te­ścio­wa stro­fo­wa­ła ją za zbyt­nie po­świę­ca­nie cza­su dzie­ciom i za­nie­dby­wa­nie męża.

– My­ślisz, że Mar­cin naje się sa­mym ka­pu­śnia­kiem? – zży­ma­ła się, cho­dząc po ich kuch­ni. – Jest kil­ka go­dzin poza do­mem, więc na­le­ży mu się so­lid­ny obiad.

Na nic zda­wa­ły się pró­by wy­tłu­ma­cze­nia, że męż­czy­zna wy­ku­pu­je po­sił­ki w pra­cy i nie po­trze­bu­je dwóch dań w domu, że Wik­to­ria i Ja­nek je­dzą w szko­le i w przed­szko­lu, a Be­acie wy­star­czy zwy­kła zupa. Te­ścio­wa jak­by nie przyj­mo­wa­ła tego do wia­do­mo­ści. Hoł­do­wa­ła tra­dy­cyj­ne­mu wy­cho­wa­niu. Uwa­ża­ła, że ko­bie­ta ma zaj­mo­wać się do­mem, a o resz­tę za­dba mąż. Cięż­ko ją było prze­ko­nać, że spo­ro się zmie­ni­ło od cza­sów, gdy ona była mło­dą mę­żat­ką. Zresz­tą ile­kroć Be­ata od­wa­ża­ła się na ja­ką­kol­wiek po­le­mi­kę, szyb­ciut­ko była za­le­wa­na po­to­kiem słów. Mat­ka Mar­ci­na prze­szy­wa­ła ją ta­kim wzro­kiem, że sy­no­wa mia­ła ocho­tę scho­wać się do my­siej dziu­ry. Od­kąd pa­mię­ta­ła, bała się pod­nie­sio­nych gło­sów. Nie­waż­ne, czy cho­dzi­ło o ostry ton na­uczy­ciel­ki w szko­le, nie­przy­jem­ne brzmie­nie eks­pe­dient­ki w skle­pie czy gło­śną mowę ojca. Każ­de­go po­po­łu­dnia po po­wro­cie ze szko­ły na­słu­chi­wa­ła już z pół­pię­tra gło­su taty. Je­że­li dał się sły­szeć, z pew­no­ścią oj­ciec był pod wpły­wem al­ko­ho­lu. Im była bli­żej miesz­ka­nia, tym bar­dziej sta­ra­ła się wy­son­do­wać, w ja­kim jest hu­mo­rze. Kie­dy śpie­wał, był za­do­wo­lo­ny. Go­rzej, gdy to­czył po­li­tycz­ne dys­ku­sje. Wte­dy sta­ra­ła się wcho­dzić do domu tak, by jej nie za­uwa­żył. Prze­my­ka­ła nie­po­strze­że­nie do swo­je­go po­ko­iku i ci­chut­ko za­my­ka­ła drzwi. Nie prze­szka­dza­ły jej skrę­ca­ją­cy się z gło­du żo­łą­dek, do­kucz­li­we uczu­cie ssa­nia i prze­ły­ka­na co chwi­lę śli­na. Wie­dzia­ła, że gdy tyl­ko wej­dzie do kuch­ni, choć­by po krom­kę chle­ba, to cze­ka ją dłu­ga dys­ku­sja z oj­cem. Cze­piał się wte­dy wszyst­kie­go. Nie po­do­bał mu się spo­sób, w jaki na nie­go spoj­rza­ła – choć sta­ra­ła się tego uni­kać. Nie od­po­wia­dał mu swe­ter, w któ­rym przy­szła. Był zły za oce­ny. Wszyst­ko jej wy­po­mi­nał. Gdy nie pił, był ma­ło­mów­ny. Sło­wo­tok uru­cha­miał mu się wraz z pierw­szym ły­kiem al­ko­ho­lu. Z każ­dym ko­lej­nym pi­wem było tyl­ko go­rzej.

– Sza­now­ni pań­stwo, do­jeż­dża­my do sta­cji Po­znań Głów­ny – do­biegł ba­ry­ton z gło­śni­ka. – Pla­no­wa­na jest pół­go­dzin­na prze­rwa. Za­chę­ca­my do sko­rzy­sta­nia z wa­go­nu re­stau­ra­cyj­ne­go.

Nie­ocze­ki­wa­ny ko­mu­ni­kat wy­bił Be­atę z po­nu­rych roz­my­ślań. Mia­ła ocho­tę na kawę i roz­pro­sto­wa­nie ko­ści. Do celu zo­sta­ły jesz­cze dwie i pół go­dzi­ny jaz­dy. Po­cze­ka­ła, aż star­sza pani za­bie­rze wszyst­kie swo­je to­boł­ki i opu­ści miej­sce. Ko­bie­ta ro­bi­ła to opie­sza­le, bur­cząc pod no­sem in­wek­ty­wy skie­ro­wa­ne pod ad­re­sem męż­czy­zny, któ­ry wdał się z nią w dys­ku­sję. Mó­wi­ła pod­nie­sio­nym gło­sem, jak­by pro­wo­ku­jąc Be­atę do ode­zwa­nia się, ale ta nie re­ago­wa­ła. Le­d­wo wy­do­sta­ła się ze swo­je­go sie­dze­nia, ru­szy­ła w prze­ciw­nym kie­run­ku. Be­ata chcia­ła wyjść in­ny­mi drzwia­mi niż mę­czą­ca współ­pa­sa­żer­ka.

Ode­tchnę­ła świe­żym po­wie­trzem i wzro­kiem od­szu­ka­ła naj­bliż­szą ka­wia­ren­kę. Na dwor­cu było ich kil­ka. We­szła do pierw­szej z brze­gu. Chcia­ła do­ko­nać za­ku­pu jak naj­szyb­ciej, jak­by oba­wia­ła się, że po­ciąg od­je­dzie bez niej. Rzad­ko zda­rza­ło się, że wy­jeż­dża­ła, ale i w tych nie­licz­nych mo­men­tach zja­wia­ła się na pe­ro­nie go­dzi­nę przed cza­sem i do­kład­nie spraw­dza­ła, czy jej ze­ga­rek wska­zu­je tę samą mi­nu­tę co dwor­co­wy cza­so­mierz.

– Co po­dać? – zwró­ci­ła się do niej mło­da dziew­czy­na.

Be­ata mia­ła za mało cza­su, by przej­rzeć spis kaw.

– Po­pro­szę czar­ną.

– Z mle­kiem i cu­krem? – Głos sprze­daw­czy­ni za­brzmiał w taki spo­sób, jak­by po­da­nie tych dwóch rze­czy wy­ma­ga­ło od niej nie lada wy­sił­ku.

– Nie, dzię­ku­ję – od­par­ła klient­ka ci­cho. Uwiel­bia­ła kawę sło­dzo­ną, ale ton dziew­czy­ny sku­tecz­nie ją de­pry­mo­wał. Za­pła­ci­ła za na­pój i pa­rząc so­bie ręce go­rą­cym kub­kiem, ode­szła w stro­nę po­cią­gu. Po chwi­li za­ję­ła miej­sce.

Resz­ta pa­sa­że­rów była na pe­ro­nie, Be­ata mia­ła więc chwi­lę spo­ko­ju. Wy­cią­gnę­ła ko­mór­kę i zer­k­nę­ła na wy­świe­tlacz. Za­pi­sa­ły się dwa po­łą­cze­nia od Mar­ci­na. Wy­bra­ła nu­mer do nie­go. Ode­brał po czwar­tym sy­gna­le.

– Cześć – rzu­cił krót­ko. – Nie mo­głem się do cie­bie do­dzwo­nić.

Iry­ta­cja w jego gło­sie spra­wi­ła, że Be­ata mia­ła ocho­tę prze­pra­szać za wyj­ście po kawę. Nie dał jej na to cza­su.

– Gdzie jest nu­mer te­le­fo­nu na­sze­go dok­to­ra?

– Co się sta­ło?! – Wy­stra­szy­ła się.

– Po­ma­ga­łem kie­row­cy otwo­rzyć za­wór. – Mar­cin był kie­row­ni­kiem tech­nicz­nym w spół­ce miej­skich prze­wo­zów. – Sko­ro­do­wa­ną czę­ścią prze­cią­łem so­bie nad­gar­stek.

Prze­łknę­ła śli­nę. Po­win­na być na miej­scu, w War­sza­wie, i uma­wiać męża do le­ka­rza. Prze­cież trze­ba spraw­dzić, czy nie wda­ło się za­ka­że­nie, zro­bić szcze­pie­nie prze­ciw­ko tęż­co­wi lub in­ne­mu dzia­do­stwu! Ona, za­miast wszyst­kim się za­jąć, znaj­do­wa­ła się w po­ło­wie dro­gi do pra­cy. Wa­ha­dło dia­gno­zu­ją­ce, czy robi do­brze, prze­chy­li­ło się na stro­nę „Wra­caj jak naj­szyb­ciej do sto­li­cy! Tam jest two­je miej­sce!”.

Mar­cin za­wie­sił głos, cze­ka­jąc na re­ak­cję żony. Nie­ocze­ki­wa­nie dla sa­mej sie­bie na­bra­ła po­wie­trza i ode­zwa­ła się ci­chym gło­sem:

– Nu­mer dok­to­ra jest przy­pię­ty mo­tyl­ko­wym ma­gne­sem do bocz­nej ścian­ki lo­dów­ki.

– Jesz­cze mo­żesz wró­cić – ode­zwał się mąż twar­dym gło­sem. – Pew­nie je­steś gdzieś w po­ło­wie dro­gi.

– Tak, w Po­zna­niu.

– To wra­caj!

Wdech – wy­dech, wdech – wy­dech…

– Nie mogę. Pod­ję­łam zo­bo­wią­za­nie i mu­szę do­trzy­mać wa­run­ków.

– Zo­sta­wiasz ro­dzi­nę, żeby opie­ko­wać się ja­kąś star­szą nie­miec­ką parą! A co z nami? Nie kon­sul­to­wa­łaś ni­cze­go!

– Da­cie so­bie radę. Dzie­ci są sa­mo­dziel­ne. Będę przy­jeż­dżać co trzy ty­go­dnie na sie­dem dni. – Sta­ra­ła się mó­wić spo­koj­nie, choć czu­ła, że cała drży.

– I tak ma wy­glą­dać nor­mal­ne, ro­dzin­ne ży­cie?

– To tyl­ko rok. Na tyle pod­pi­sa­łam umo­wę.

– Do­brze się za­sta­nów, czy po dwu­na­stu mie­sią­cach bę­dziesz mia­ła do cze­go wra­cać!

W słu­chaw­ce na­sta­ła głu­cha ci­sza.

Po­wo­li odło­ży­ła te­le­fon i wró­ci­ła pa­mię­cią do tam­te­go je­sien­ne­go dnia. Nie­zwy­kle trud­ne­go. Ta­kie­go, kie­dy trze­ba przy­znać się do po­raż­ki, do prze­gra­nej, do utra­ty pra­cy. Usia­dła wte­dy do kom­pu­te­ra cór­ki, by uzu­peł­nić swo­je CV. W ru­bry­ce z wy­kształ­ce­niem wid­nia­ło: za­wód – kra­wiec oraz wie­czo­ro­we li­ceum ad­mi­ni­stra­cyj­ne. Edu­ka­cja Be­aty koń­czy­ła się na szko­le śred­niej. To oj­ciec prze­ko­nał ją, że lep­szy fach w gar­ści niż mrzon­ki o stu­diach. Po­tem w tym sa­mym utwier­dza­li ją Mar­cin i jego mat­ka. A póź­niej nie było cza­su na ja­kie­kol­wiek my­śli o edu­ka­cji, bo na świe­cie po­ja­wi­ły się dzie­ci i to im trze­ba było po­świę­cić uwa­gę. Kil­ku­let­nią. Co za­tem może wpi­sać w ży­cio­ry­sie? Do­sko­na­ła zna­jo­mość ję­zy­ka nie­miec­kie­go i do­bra or­ga­ni­za­cja pra­cy – do­da­ła. To wszyst­ko. Czy­ta­ła tę fra­zę kil­ku­krot­nie i wte­dy ją olśni­ło! A gdy­by z tego fak­tu zro­bić wio­dą­cą ce­chę? Prze­cież tak lu­bi­ła uczyć się ję­zy­ka za­chod­nich są­sia­dów!

Szko­ła, do któ­rej cho­dzi­ła, była nie­ty­po­wa. Za­miast kształ­cić we wszech­obec­nym an­giel­skim, uczy­ła nie­miec­kie­go. Be­ata po­lu­bi­ła ten ję­zyk. Na­uka przy­cho­dzi­ła jej z ła­two­ścią. Po­świę­ca­ła na nią każ­dą wol­ną chwi­lę, by już po kil­ku mie­sią­cach wy­sła­wiać się naj­le­piej w kla­sie. Ger­ma­nist­ka pro­po­no­wa­ła jej wte­dy zmia­nę szko­ły z za­wo­dów­ki na li­ceum, ale Be­ata nie chcia­ła. Jak po­wta­rzał oj­ciec – mu­sia­ła mieć za­wód w ręku.

Gdy zo­sta­ła żoną Mar­ci­na, rzad­ko za­glą­da­ła do nie­miec­kich ksią­żek. Za­nie­dba­ła to zu­peł­nie, gdy po­ja­wi­ły się dzie­ci, ale wró­ci­ła do pa­sji czte­ry mie­sią­ce temu. Chcia­ła wy­słać po­da­nie o pra­cę do szwal­ni, ale coś ją pod­ku­si­ło i w wy­szu­ki­war­kę ofert w od­po­wied­nim miej­scu wpi­sa­ła „do­bra zna­jo­mość ję­zy­ka nie­miec­kie­go”. Wy­sko­czy­ło kil­ka­na­ście pro­po­zy­cji wy­jaz­du do Nie­miec. Do tej pory nie umia­ła­by po­wie­dzieć, co spra­wi­ło, że od­wa­ży­ła się na­pi­sać do agen­cji ofe­ru­ją­cej opie­kę nad oso­ba­mi star­szy­mi w za­mian za go­dzi­we za­rob­ki. To był im­puls! Gdy na­stęp­ne­go dnia za­dzwo­nił te­le­fon, mia­ła ocho­tę roz­łą­czyć się po mi­nu­cie. Ko­bie­cy głos sta­rał się prze­ko­nać ją, że do­brze zro­bi­ła, kon­tak­tu­jąc się z ich fir­mą. Że na pew­no nie bę­dzie ża­ło­wać. Be­ata po­now­nie chcia­ła prze­rwać roz­mo­wę, gdy do po­ko­ju wszedł jej mąż. Nie zwró­cił naj­mniej­szej uwa­gi na to, że żona z kimś roz­ma­wia, za to za­czął gło­śno wy­ra­żać pre­ten­sje o brak świe­żych bok­se­rek.

– Są na wie­sza­ku na bal­ko­nie. – Ko­bie­ta sta­ra­ła się za­kryć ręką mi­kro­fon, by roz­mów­czy­ni jej nie sły­sza­ła.

– To je przy­nieś! Prze­cież nie pój­dę nago na ze­wnątrz! Po­spiesz się, bo za­raz mu­szę wyjść!

Zro­zu­mia­ła wte­dy bez­sens ca­łej sy­tu­acji. Mar­cin wy­ma­gał, by ona na­tych­miast prze­rwa­ła roz­mo­wę i przy­nio­sła mu bie­li­znę, choć mógł­by wcią­gnąć na sie­bie dre­so­we spodnie wi­szą­ce na opar­ciu krze­sła w sy­pial­ni i wyjść po bok­ser­ki! Be­ata po­wo­li wy­szła z po­ko­ju, za­my­ka­jąc się w ła­zien­ce i od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia roz­mów­czy­ni. Tak, zga­dza się wstęp­nie na rocz­ny kon­trakt w Niem­czech. Tak, zga­dza się na spo­tka­nie w biu­rze po­śred­ni­czą­cym. Tak, zga­dza się na we­ry­fi­ka­cję umie­jęt­no­ści ję­zy­ko­wych.

Wszyst­ko po­to­czy­ło się bły­ska­wicz­nie. Ty­dzień póź­niej drżą­cym gło­sem przed­sta­wia­ła mę­żo­wi swój za­miar.

– Ale jak to? – po­wta­rzał w kół­ko. – Nie dasz so­bie rady!

Im czę­ściej to mó­wił, tym więk­szej na­bie­ra­ła pew­no­ści, że pod­ję­ła traf­ną de­cy­zję. Po raz pierw­szy za­dzia­ła­ła spon­ta­nicz­nie. I choć póź­niej wie­lo­krot­nie mia­ła ocho­tę się wy­co­fać, w ostat­niej chwi­li wy­gry­wa­ła wro­dzo­na od­po­wie­dzial­ność. Sko­ro po­wie­dzia­ło się A, na­le­ży po­wie­dzieć B. Im bar­dziej mąż na­ci­skał na zmia­nę de­cy­zji, tym bar­dziej ona utwier­dza­ła się w jej słusz­no­ści. I choć ser­ce za każ­dym ra­zem roz­ry­wa­ło się na pół, gdy o tym po­my­śla­ła, nie ugię­ła się. Po raz pierw­szy w ży­ciu! Na nic zda­ły się wy­rzu­ty te­ścio­wej, że zo­sta­wia ro­dzi­nę na pa­stwę losu i so­bie wy­jeż­dża, że pró­bu­je w ten spo­sób roz­wa­lić mał­żeń­stwo, bo prze­cież miej­sce żony jest przy mężu. Be­ata na­wet nie od­po­wia­da­ła. Do­pie­ro gdy mat­ka Mar­ci­na wy­pa­li­ła:

– A może ty masz już ko­goś na boku i do nie­go je­dziesz, co?

– Nie mam. Nie ja – od­par­ła sy­no­wa, ce­dząc przez zęby i za­ci­ska­jąc usta w wą­ziut­ką kre­skę.

Roz­pła­ka­ła się, gdy tyl­ko star­sza ko­bie­ta wy­szła z ich miesz­ka­nia. Na szczę­ście męża nie było w domu, za­tem mo­gła so­bie po­zwo­lić na szloch i… wspo­mi­na­nie po­wa­ka­cyj­ne­go zna­le­zi­ska. Ko­mór­ka Mar­ci­na le­ża­ła na ku­chen­nym bla­cie, gdy nie­ocze­ki­wa­nie zo­stał przez są­sia­da po­pro­szo­ny o po­moc. Nie za­brał ze sobą apa­ra­tu. Be­ata au­to­ma­tycz­nie spoj­rza­ła na wy­świe­tlacz, gdy na­de­szło po­wia­do­mie­nie.

Dzię­ku­ję za cu­dow­ną roz­mo­wę i to­wa­rzy­stwo przy ka­wie – prze­czy­ta­ła.

Ni­g­dy nie za­glą­da­ła do ko­mór­ki męża, ale tym ra­zem po­czu­ła, że musi, tym bar­dziej że nadaw­cą była ja­kaś Agu­sia. Jej ese­mes przy­szedł jako naj­now­szy w ca­łym cią­gu wia­do­mo­ści. Be­ata prze­bie­gła je wzro­kiem. Były tam głów­nie po­dzię­ko­wa­nia za spo­tka­nia, za miłe to­wa­rzy­stwo, za po­moc, a w nie­któ­rych mo­men­tach za to, że Mar­cin był. Pierw­sza wy­sła­na wia­do­mość z tego nu­me­ru nada­na była pod ko­niec sierp­nia. To wte­dy mąż wró­cił z dwu­ty­go­dnio­we­go po­by­tu w Ka­mie­niu Po­mor­skim. Wy­brał się tam, by pod­re­pe­ro­wać krę­go­słup. Za­zwy­czaj to­wa­rzy­szy­ła mu Be­ata, jed­nak tym ra­zem nie do­sta­ła urlo­pu w tym ter­mi­nie. Wy­star­czy­ło, by je­den je­dy­ny raz wy­je­chał sam, a już wy­ko­rzy­stał czas na nowe zna­jo­mo­ści.

Nie przy­zna­ła się, że przej­rza­ła jego te­le­fon. Zro­bi­ła to nie­zbyt do­kład­nie, ale wy­star­czy­ło, by utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że do ich mał­żeń­stwa do­łą­czy­ła trze­cia oso­ba. I to ona sta­ła się ar­gu­men­tem prze­ma­wia­ją­cym za wy­jaz­dem. Mar­cin bę­dzie miał czas, aby zde­cy­do­wać, cze­go i kogo chce w dal­szym ży­ciu.

O dzi­wo, dzie­ci przy­ję­ły wia­do­mość o pra­cy mat­ki za gra­ni­cą wy­jąt­ko­wo wy­ro­zu­mia­le.

– Wresz­cie po­my­ślisz o so­bie – po­wie­dzia­ła Wik­to­ria wprost do ucha Be­aty i moc­no ją przy­tu­li­ła.

Po chwi­li do uści­sku do­łą­czył Ja­nek. Ro­dzeń­stwo dzie­li­ły dwa lata, ale było nie­zwy­kle ze sobą zży­te. Be­ata po­my­śla­ła, że ich dwo­je to jej naj­więk­szy ży­cio­wy suk­ces. Je­dy­ny chy­ba. Wie­dzia­ła, że syn – stu­dent in­for­ma­ty­ki – oraz cór­ka stu­diu­ją­ca pe­da­go­gi­kę da­dzą so­bie radę.

– Trzy ty­go­dnie miną bły­ska­wicz­nie – po­wie­dzia­ła, gdy dzie­ci sta­ły z nią na Dwor­cu Cen­tral­nym. Mąż nie mógł uczest­ni­czyć w so­bot­nim po­ran­nym po­że­gna­niu, bo na­gle zo­stał we­zwa­ny do pra­cy z po­wo­du awa­rii. – I dbaj­cie o tatę. – Choć tym zaj­mu­je się już ktoś inny, do­da­ła w my­ślach.

Przez pierw­sze ki­lo­me­try po­dró­ży ukrad­kiem wy­cie­ra­ła łzy. W mia­rę jak od­le­głość od domu się zwięk­sza­ła, po­wo­li nad­cho­dzi­ło uspo­ko­je­nie prze­rwa­ne je­dy­nie ak­tyw­no­ścią mę­czą­cej to­wa­rzysz­ki w po­cią­gu. Od Po­zna­nia je­cha­ła już sama. Z za­sko­cze­niem ob­ser­wo­wa­ła zmie­nia­ją­cy się kra­jo­braz. Rano wy­jeż­dża­ła z mroź­nej, śnież­nej War­sza­wy, a przed Szcze­ci­nem zo­rien­to­wa­ła się, że tem­pe­ra­tu­ra ro­sła. Kra­jo­braz już za sto­li­cą Wiel­ko­pol­ski prze­stał być bia­ły. Te­raz prze­wa­ża­ła w nim sza­rość. Drze­wa ogo­ło­co­ne z li­ści spra­wia­ły przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie. Tra­wa była bru­nat­na, wca­le nie zie­lo­na. Im bar­dziej Be­ata zbli­ża­ła się do za­chod­niej gra­ni­cy, tym moc­niej świat wy­da­wał się po­zba­wio­ny ko­lo­rów. Zu­peł­nie jak­by tej zimy nie le­żał tu śnieg! A może na­praw­dę tu nie sy­pał?! Oglą­da­jąc pro­gno­zę po­go­dy po wie­czor­nych wia­do­mo­ściach, za­wsze zwra­ca­ła uwa­gę je­dy­nie na War­sza­wę. Po­zo­sta­łe re­gio­ny kra­ju mo­gły dla niej nie ist­nieć.

Gdy mę­ski głos za­po­wie­dział Star­gard, wie­dzia­ła, że od Szcze­ci­na dzie­lą ją trzy kwa­dran­se. W sku­pie­niu przy­glą­da­ła się, jak kra­jo­braz z le­śne­go prze­mie­nia się w in­du­strial­ny, wy­peł­nio­ny ko­mi­na­mi, za­kła­da­mi, trą­bią­cy­mi na prze­jaz­dach sa­mo­cho­da­mi. Z za­fa­scy­no­wa­niem pa­trzy­ła na Odrę – dużą rze­kę, choć mniej­szą od Wi­sły. Z da­le­ka wi­dzia­ła stocz­nię, po­usta­wia­ne wzdłuż na­brze­ża więk­sze i mniej­sze jed­nost­ki wod­ne, dźwi­gi i mo­to­rów­ki. Wresz­cie ogło­szo­na zo­sta­ła sta­cja koń­co­wa: Szcze­cin Głów­ny. Be­ata chwy­ci­ła ba­gaż le­żą­cy nad gło­wą i z tru­dem ścią­gnę­ła go z pół­ki. Gdy już stał obok jej nóg, z ple­ca­ka wy­cią­gnę­ła no­tes, w któ­rym mia­ła za­pi­sa­ne wszel­kie in­for­ma­cje. Jako pierw­szy wid­niał nu­mer te­le­fo­nu do biu­ra po­śred­ni­czą­ce­go w zna­le­zie­niu pra­cy. Była świa­do­ma, że wy­jeż­dża­ją­cym Po­lkom przy­tra­fia­ją się naj­róż­niej­sze sy­tu­acje, dla­te­go wo­la­ła się przy­go­to­wać. Przej­rza­ła fora, na któ­rych ko­bie­ty opo­wia­da­ły o przy­kro­ściach, ja­kie je spo­ty­ka­ły po prze­kro­cze­niu gra­ni­cy. Jesz­cze w War­sza­wie uzna­ła, że le­piej wie­dzieć, cze­go się spo­dzie­wać. Do­brze, że to całe Uec­ker­mün­de nie leży tak da­le­ko. Trzy kwa­dran­se jaz­dy i jest się w Po­li­cach, a chwi­lę póź­niej w Szcze­ci­nie.

Uec­ker­mün­de. Cóż za dziw­na na­zwa. Przez chwi­lę usi­ło­wa­ła prze­tłu­ma­czyć ją w my­ślach na ję­zyk pol­ski. Wkry­uj­ście! Jesz­cze dziw­niej.

Po­ciąg po­wo­li się za­trzy­mał. Be­ata na­bra­ła po­wie­trza, by uspo­ko­ić ner­wy, któ­re za­czę­ły da­wać o so­bie znać, i wy­szła na pe­ron. W cią­gu ostat­nich dwóch ty­go­dni prze­pro­wa­dzi­ła kil­ka roz­mów te­le­fo­nicz­nych z sy­nem star­szych lu­dzi, któ­ry­mi ma się opie­ko­wać. Po­chwa­lił jej bar­dzo do­brą zna­jo­mość ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Rze­czy­wi­ście, choć była pew­na, że ze zde­ner­wo­wa­nia nie wy­du­si ani sło­wa, głos ani na chwi­lę jej nie za­drżał. Może dla­te­go, że po dru­giej stro­nie ode­zwał się nie­zwy­kle sym­pa­tycz­ny ba­ry­ton mó­wią­cy po­wo­li, by zro­zu­mia­ła każ­de sło­wo. Słu­cha­ła go z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią i nie wie­dzieć kie­dy sama za­czę­ła ak­tyw­nie uczest­ni­czyć w kon­wer­sa­cji. An­dre­as – tak przed­sta­wił się roz­mów­ca – po­wo­li wpro­wa­dzał ją w świat obo­wiąz­ków. Jego ro­dzi­ce byli star­szy­mi, acz­kol­wiek dość spraw­ny­mi ludź­mi. Obo­je cier­pie­li jed­nak na al­zhe­ime­ra. Mat­ka w po­waż­niej­szym stop­niu. Po­trze­bo­wa­li uważ­nej to­wa­rzysz­ki w cią­gu dnia, któ­ra do­pil­nu­je, by wzię­li leki, po­ło­ży­li się na po­obied­nią drzem­kę, zje­dli cały obiad i wy­szli na spa­cer. Na­tu­ral­nie tych czyn­no­ści było wię­cej, lecz nie wy­da­wa­ły się one cięż­kie do wy­ko­na­nia. Be­ata do­wie­dzia­ła się, że kil­ka razy w ty­go­dniu trze­ba bę­dzie ich tak­że za­wieźć na re­ha­bi­li­ta­cję, ma­sa­że oraz na umó­wio­ne wi­zy­ty do le­ka­rzy. Od cza­su do cza­su po­to­wa­rzy­szyć pod­czas spo­tkań, uro­dzin i wie­czor­ków u zna­jo­mych. Po­lka po­wta­rza­ła kil­ka­krot­nie, że nie po­sia­da me­dycz­ne­go wy­kształ­ce­nia lub choć­by kur­su opie­kun­ki. An­dre­as za­pew­nił, że nie ma ta­kiej ko­niecz­no­ści.

Wy­sia­da­jąc z po­cią­gu, nie­po­ko­iła się, czy go od­naj­dzie. Umó­wi­li się, że bę­dzie cze­kał w sa­mym środ­ku dwor­co­wej po­cze­kal­ni, nie­da­le­ko ka­wiar­ni Nie­bie­ska. Od­na­la­zła ten punkt, ale w po­bli­żu była tyl­ko ca­łu­ją­ca się para. Be­ata ro­zej­rza­ła się bez­rad­nie. Obok niej prze­cho­dzi­li pa­sa­że­ro­wie, ża­den jed­nak nie zbli­żał się w stro­nę ka­wia­ren­ki. Mi­ja­li ją obo­jęt­nie. Może An­dre­as nie zna­lazł par­kin­gu i dla­te­go jesz­cze go nie ma? Po­sta­no­wi­ła, że za­dzwo­ni do nie­go za dzie­sięć mi­nut. Czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Z tru­dem wy­trzy­ma­ła wy­zna­czo­ny so­bie czas. Pa­trząc w no­tes, wbi­ła na pul­pi­cie te­le­fo­nu dłu­gi nu­mer nie­miec­kiej ko­mór­ki.

– Abo­nent poza za­się­giem. – Usły­sza­ła ko­mu­ni­kat.

Cho­le­ra ja­sna! Spró­bo­wa­ła raz jesz­cze. To samo! No tak, miły głos ją zwiódł. Dała się na­brać na pra­cę, a to jed­no wiel­kie oszu­stwo!

Od przy­jaz­du po­cią­gu mi­nę­ło już po­nad trzy­dzie­ści mi­nut, a ona bez­rad­nie sta­ła w nie­zna­nym so­bie mie­ście, bo za­ufa­ła ob­cym. Trze­ba było słu­chać męża! Mam za swo­je! Za­chcia­ło mi się eks­cen­try­zmu w ży­ciu! Pierw­szy i ostat­ni raz.

Już wi­dzia­ła peł­ne po­li­to­wa­nia miny dzie­ci, trium­fu­ją­cą te­ścio­wą i wzdy­cha­ją­ce­go Mar­ci­na. Be­ata na pew­no usły­szy: „Wie­dzia­łem, że tak bę­dzie”. Po­spiesz­nie otar­ła spły­wa­ją­cą po po­licz­ku łzę. Nie chcia­ła, by kto­kol­wiek ją zo­ba­czył. Po­de­szła szyb­ko do ta­bli­cy od­jaz­dów, sku­pi­ła wzrok na po­łą­cze­niach Szcze­cin – War­sza­wa i dzię­ki temu po­wstrzy­ma­ła płacz. Naj­bliż­szy po­ciąg do sto­li­cy od­jeż­dżał do­pie­ro pod wie­czór. Była dwu­na­sta czter­dzie­ści pięć. Stwier­dzi­ła, że prze­sie­dzi kil­ka go­dzin na ław­ce w po­cze­kal­ni. Jesz­cze raz wy­cią­gnę­ła te­le­fon, usi­łu­jąc skon­tak­to­wać się z An­dre­asem. Na próż­no. Za­dzwo­ni­ła do biu­ra po­śred­nic­twa – tam włą­czy­ła się au­to­ma­tycz­na se­kre­tar­ka. No tak, so­bo­ta, nikt nie pra­cu­je.

Co ją pod­ku­si­ło, by wy­ru­szać w week­en­do­wy dzień? Proś­ba Niem­ca, któ­ry twier­dził, że tyl­ko wte­dy ma wol­ne i może po nią przy­je­chać. Po­czu­cie za­wo­du wzra­sta­ło w niej z mi­nu­ty na mi­nu­tę. Była zła na sie­bie. Po­czu­ła, że ko­niecz­nie musi wy­pić kawę i się uspo­ko­ić.

W Nie­bie­skiej nie było lu­dzi. Za­opa­trzy­ła się w pa­ru­ją­cy na­pój i usia­dła przy sto­li­ku w sa­mym rogu, od­wró­co­na ple­ca­mi do wej­ścia. Z kub­ka bu­cha­ła para, ogrze­wa­jąc łzy spły­wa­ją­ce jej po po­licz­kach. Nie dała rady ich po­wstrzy­mać. Sie­dzia­ła, a jej drob­ny­mi ra­mio­na­mi wstrzą­sa­ło łka­nie. W domu trzy­ma­ła fa­son przez kil­ka ty­go­dni, nie da­jąc po so­bie po­znać, że drę­czą ją oba­wy i nie­pew­ność. W tym mo­men­cie tamy pu­ści­ły i uczu­cia zna­la­zły uj­ście.

– Be­ata? – Usły­sza­ła swo­je imię wy­mó­wio­ne z ob­cym ak­cen­tem. Nie zwró­ci­ła uwa­gi na to, że do lo­ka­lu ktoś wszedł i sta­nął za nią. Roz­mów­ca prze­szedł na nie­miec­ki: – Wi­taj! To ja, An­dre­as.

Sta­ra­ła się w po­śpie­chu obe­trzeć łzy.

Męż­czy­zna pa­trzył na nią za­sko­czo­ny, a po chwi­li za­czął po­kor­nie prze­pra­szać.

– Spóź­ni­ła się wy­na­ję­ta opie­kun­ka – tłu­ma­czył skru­szo­nym gło­sem. – Po­dob­no po dro­dze był ja­kiś wy­pa­dek. Nie mo­głem ro­dzi­ców zo­sta­wić sa­mych, a po­dróż z nimi do Szcze­ci­na by­ła­by jesz­cze gor­sza! Ow­szem, jeż­dżą sa­mo­cho­dem, ale na krót­kich od­cin­kach, mak­sy­mal­nie do pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów w jed­ną stro­nę. Wy­jazd do du­że­go mia­sta nie dość, że roz­re­gu­lo­wał­by ich rytm dnia, to jesz­cze spo­wo­do­wał­by zmę­cze­nie.

Be­ata pa­trzy­ła na nie­go, za­sta­na­wia­jąc się, czy to, co mówi, jest szcze­re. Być może sło­wa tro­ski o ro­dzi­ców mia­ły za­kryć złe wra­że­nie spo­wo­do­wa­ne go­dzin­nym spóź­nie­niem.

– Pró­bo­wa­łam do pana za­dzwo­nić – po­wie­dzia­ła z wy­rzu­tem.

– Mam nie­miec­ki nu­mer te­le­fo­nu. Nie dzia­ła po pol­skiej stro­nie – od­parł. – Jesz­cze raz prze­pra­szam. Nie po­my­śla­łem, że coś może się wy­da­rzyć i po­trzeb­na bę­dzie ko­mu­ni­ka­cja. To jak? Bio­rę ba­gaż i mo­że­my je­chać?

Be­ata po­wo­li ski­nę­ła gło­wą. Po­czą­tek współ­pra­cy był nie naj­lep­szy. Jak­by los usil­nie chciał jej po­wie­dzieć, że ma wra­cać do War­sza­wy, do daw­ne­go ży­cia, do co­dzien­nej mo­no­to­nii, do wi­zyt uty­sku­ją­cej te­ścio­wej i do Mar­ci­na, z któ­rym pra­wie już nie roz­ma­wia­ła. Bo o czym moż­na mó­wić po ćwierć­wie­czu by­cia ra­zem?

– Je­dzie­my – od­par­ła z mocą w gło­sie.

Pięć mi­nut póź­niej w sa­mo­cho­dzie wy­cią­gnę­ła te­le­fon i na­pi­sa­ła wia­do­mość do męża, że wy­jeż­dża ze Szcze­ci­na i za chwi­lę stra­ci za­sięg pol­skie­go ope­ra­to­ra, prze­cho­dząc na ro­aming. Prze­śle­dzi­ła w in­ter­ne­cie, że po­łą­cze­nia mię­dzy­na­ro­do­we na­dal były dro­gie. Chy­ba bę­dzie mu­sia­ła po­sta­rać się o nie­miec­ką kar­tę, by swo­bod­nie ko­rzy­stać z in­ter­ne­to­wych ko­mu­ni­ka­to­rów umoż­li­wia­ją­cych tań­szy kon­takt z do­mem. Ale po­my­śli o tym do­pie­ro w po­nie­dzia­łek. Nie­dzie­la mia­ła być po­wol­nym wpro­wa­dze­niem w obo­wiąz­ki.

An­dre­as spo­koj­nym gło­sem opo­wia­dał Be­acie, jak wy­glą­da miej­sco­wość, w któ­rej miesz­ka.

– Cza­sa­mi czu­ję się jak na wsi. Mamy dom na obrze­żach Uec­ker­mün­de, a za nami są już tyl­ko łąki i pola. Je­sie­nią wy­pa­sa się na nich owce. Nie­świa­do­mych może stra­szyć be­cze­nie w ciem­no­ści i dźwięk dzwo­necz­ków. Nikt nie chce uwie­rzyć, że po be­cze­niu roz­róż­niam, w ja­kim ko­lo­rze jest zwie­rzę. Inne dźwię­ki wy­da­ją bia­łe, inne czar­ne, a jesz­cze inne ciem­no­brą­zo­we. – Uśmiech­nął się, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od dro­gi. Je­chał ostroż­nie, nie prze­kra­cza­jąc do­zwo­lo­nej pręd­ko­ści. Nie­co zwal­niał, zbli­ża­jąc się do świa­teł, by móc spo­koj­nie za­ha­mo­wać, nim z zie­lo­ne­go zro­bi się na­gle czer­wo­ne.

Mar­cin jeź­dził po­dob­nie, ale to Be­acie prze­szka­dza­ło. W War­sza­wie ostroż­ny kie­row­ca po­strze­ga­ny jest jak dzi­wa­dło, na któ­re na­le­ży trą­bić, wy­prze­dzać w po­śpie­chu i wska­zy­wać pal­cem. Po Po­mo­rzu Za­chod­nim jak­by ina­czej się jeź­dzi­ło. Spo­koj­niej, bez ner­wo­wo­ści, jaka udzie­la­ła się miesz­kań­com sto­li­cy. A prze­cież też było w tym mie­ście wie­le rond i skrzy­żo­wań z to­ra­mi tram­wa­jo­wy­mi.

– To już ko­niec mia­sta? – Be­ata za­sko­czo­na wska­za­ła pę­tlę, za któ­rą już były drze­wa.

– Tak. Za ja­kieś pięt­na­ście ki­lo­me­trów bę­dzie­my na gra­ni­cy w Do­biesz­czy­nie. – Na­zwę miej­sco­wo­ści wy­mó­wił z ogrom­nym tru­dem i tak za­baw­nie, że mu­sia­ła par­sk­nąć śmie­chem.

– Do­biesz­czyn – wy­mó­wi­ła wy­raź­nie, by do­brze usły­szał.

– Mam na­dzie­ję, że pod­uczysz mnie pol­skie­go. Miesz­kam tak bli­sko gra­ni­cy, że po­wi­nie­nem znać choć kil­ka zwro­tów.

– Czy Niem­cy chęt­nie uczą się ję­zy­ka są­sia­dów? – spy­ta­ła.

Po­krę­cił gło­wą.

– Nie. Sam nie znam nic wię­cej po­nad „dzień do­bry” i „ład­na ko­bie­ta”. – Na chwi­lę się od­wró­cił w jej stro­nę i mru­gnął okiem. – Cho­ciaż był czas, że bar­dzo chcia­łem mó­wić po pol­sku… – za­wie­sił głos, jak­by w gło­wie wró­cił wspo­mnie­nia­mi do tam­te­go mo­men­tu.

Be­ata nie wy­rwa­ła go z za­du­my.

– Po­la­cy miesz­ka­ją­cy na po­gra­ni­czu przy­zwy­cza­ili nas do do­bre­go – ode­zwał się nie­co za­my­ślo­nym gło­sem. – Gdy przy­jeż­dża­cie do nas, ocze­ku­je­my, że bę­dzie­cie mó­wi­li po nie­miec­ku. Bo prze­cież to wy przy­jeż­dża­cie. Na­to­miast gdy od­wie­dza­my Szcze­cin, uwa­ża­my za nor­mal­ne, że sprze­daw­ca w skle­pie czy pra­cow­nik sta­cji ben­zy­no­wej po­słu­gu­ją się na­szą mową.

– Czy­li to my, Po­la­cy, je­ste­śmy win­ni wa­szej nie­chę­ci do po­zna­nia ję­zy­ka są­sia­dów? – Be­ata spoj­rza­ła za­sko­czo­na i nie­co zi­ry­to­wa­na.

– Ra­czej przy­zwy­cza­ili­ście nas do tego, że wie­le z sie­bie da­je­cie. Dla­te­go tak chęt­nie za­trud­nia­my was i wy­naj­mu­je­my jako spe­cja­li­stów. W Uec­ker­mün­de jest szpi­tal, w któ­rym pra­wie po­ło­wa za­trud­nio­ne­go per­so­ne­lu to Po­la­cy lub oby­wa­te­le kra­jów wschod­nich. Wie­my, że po­waż­nie pod­cho­dzi­cie do obo­wiąz­ków i po­wie­rzo­nych za­dań.

– Nie wszy­scy tacy są – po­wie­dzia­ła, przy­po­mi­na­jąc so­bie opi­nie o ro­da­kach, ja­kie wy­czy­ta­ła na fo­rum po­lo­nij­nym. Sama mia­ła epi­zod pra­cy w Niem­czech. Pierw­szy za­kład szwal­ni­czy, w któ­rym zo­sta­ła za­trud­nio­na, pod­pi­sał umo­wę na se­rię ubrań z fir­mą we Frank­fur­cie. Część pol­skiej za­ło­gi, w tym ona, przez dwa mie­sią­ce pra­co­wa­ła u za­chod­nie­go pra­co­daw­cy. Wte­dy za­uwa­ży­ła prze­kro­jo­wość po­lo­nij­ne­go spo­łe­czeń­stwa.

– W każ­dym na­ro­dzie jest róż­no­rod­ność – od­parł An­dre­as. – Po pro­stu trze­ba umieć wy­brać to­wa­rzy­stwo dla sie­bie. A Po­la­cy za gra­ni­cą, po­dob­nie jak Niem­cy, bar­dzo czę­sto ła­pią się pierw­sze­go lep­sze­go kon­tak­tu, bo są złak­nie­ni prze­by­wa­nia z ro­da­ka­mi.

– Ob­czy­zna po­win­na zbli­żać… a wi­dzę, że w więk­szo­ści dzie­li – po­wie­dzia­ła Be­ata ci­cho.

– Je­że­li tra­fi się na od­po­wied­nich lu­dzi, to nie ma pro­ble­mów – ode­zwał się Nie­miec. – Wcze­śniej za­trud­nia­łem do po­mo­cy przy ro­dzi­cach dwie Po­lki. Tyl­ko przez ty­dzień był spo­kój. Po tym cza­sie jak­by pio­run w nie strze­lił. Nie było dnia, by cze­goś prze­ciw­ko so­bie nie mó­wi­ły. Jed­na chcia­ła wy­pa­dać le­piej niż dru­ga. Do­no­si­ły na sie­bie i do­ku­cza­ły. Pró­bo­wa­łem być roz­jem­cą, ale w koń­cu ile moż­na! Sko­ro nie ma woli zro­zu­mie­nia po żad­nej ze stron, to zwol­ni­łem obie. Na ich miej­sce jest pani.

– A je­że­li i ja was roz­cza­ru­ję? – spy­ta­ła.

– Nie ukry­wam, że mu­szę się z tym li­czyć – od­parł po­waż­nie. – Dla­te­go tak istot­ne jest przed­sta­wie­nie ocze­ki­wań. Obo­pól­ne. Mam na­dzie­ję, że ju­tro to wszyst­ko zro­bi­my. Do­cho­dzi czter­na­sta. Za dwie go­dzi­ny bę­dzie ciem­no. Chciał­bym po­ka­zać pani mia­stecz­ko. Wła­śnie mi­ja­my gra­ni­cę.

Je­dy­nym do­wo­dem tego były dwa słu­py, je­den po­ma­lo­wa­ny w bar­wy pol­skiej fla­gi, dru­gi – nie­miec­kiej. Zmie­ni­ły się tak­że słup­ki dro­go­we ozna­cza­ją­ce od­le­głość. Z bia­ło-czer­wo­nych prze­szły w bia­ło-czar­ne. Poza tym wszyst­ko wy­glą­da­ło tak samo. Kil­ka chwil póź­niej mi­nę­li służ­by cel­ne wy­pa­tru­ją­ce sa­mo­cho­dów przez lor­net­kę. Be­ata za­drża­ła.

– Pro­szę się nie oba­wiać – uspo­ko­ił ją An­dre­as. – Za­trzy­mu­ją tyl­ko sa­mo­cho­dy z pol­ską re­je­stra­cją. W do­dat­ku te kon­tro­le są spo­ra­dycz­ne, głów­nie w week­en­dy.

Be­ata z za­cie­ka­wie­niem oglą­da­ła mi­ja­ne miej­sco­wo­ści. Hin­ter­see, Ge­gen­see, Ahl­beck były nie­wiel­ki­mi wio­ska­mi. Przy­ku­wa­ły wzrok za­dba­ne do­mo­stwa, przy­go­to­wa­ne do zimy ogród­ki, upo­rząd­ko­wa­ne obej­ścia. Zu­peł­nie jak­by każ­de­go dnia ich miesz­kań­cy coś przy do­mach ro­bi­li. Spo­ra­dycz­nie wi­sia­ły jesz­cze po­zo­sta­ło­ści bo­żo­na­ro­dze­nio­wych de­ko­ra­cji. Be­ata była za­sko­czo­na. W Pol­sce prak­tycz­nie wszyst­kie bu­dyn­ki były przy­stro­jo­ne i oświe­tlo­ne. Był trze­ci stycz­nia, okres świą­tecz­ny. Za kil­ka dni przy­pa­da świę­to Trzech Kró­li. Prze­jeż­dża­jąc przez zie­mię nie­miec­ką, mia­ła wra­że­nie, jak­by Boże Na­ro­dze­nie było tu­taj daw­no temu. Cho­ciaż… ona tak­że nie mia­ła uda­nych świąt.

– Wjeż­dża­my do Uec­ker­mün­de. – Usły­sza­ła głos An­dre­asa wy­ry­wa­ją­cy ją z za­my­śle­nia. – Po­je­dzie­my naj­pierw na lewo.

Po chwi­li dro­ga z sze­ro­kiej prze­szła w węż­szą i bru­ko­wa­ną.

– Do­kład­nie mia­stecz­ko chciał­bym po­ka­zać ju­tro. Uła­twi to spra­wę, gdy trze­ba bę­dzie za­wieźć ro­dzi­ców do le­ka­rza czy na te­ra­pię. Dzi­siaj ro­bię to po­bież­nie. Tu­taj mamy pla­żę. La­tem Za­lew Szcze­ciń­ski wy­peł­nio­ny jest jach­ta­mi. Zimą wszyst­kie są po­cho­wa­ne do han­ga­rów lub na po­se­sjach wła­ści­cie­li. Jedź­my da­lej. – Za­wró­cił sa­mo­cho­dem i po­je­cha­li tą samą dro­gą, któ­rą do­pie­ro prze­by­li. Do­tar­li do nie­wiel­kie­go ron­da. – W na­szym mia­stecz­ku są tyl­ko trzy – po­wie­dział, jak­by od­ga­du­jąc jej my­śli. – W zu­peł­no­ści wy­star­cza­ją, aby ruch był płyn­ny.

Roz­glą­da­ła się. Prze­je­cha­li przez most, przed któ­rym umiesz­czo­no znak in­for­mu­ją­cy, że pod nim pły­nie Wkra. Ob­je­cha­li dru­gie ron­do, a po ja­kichś stu me­trach – trze­cie. Z nie­go An­dre­as skrę­cił na pra­wo.

– A to nasz ry­nek, ra­tusz i kil­ka ka­mie­ni­czek – wy­ja­śnił. Na środ­ku pla­cu sta­ła ogrom­na cho­in­ka po­zba­wio­na już świa­te­łek. Pew­nie służ­by po­rząd­ko­we nie­dłu­go się nią zaj­mą. Oka­la­ją­ce plac bu­dyn­ki były na­praw­dę pięk­ne i za­cho­wa­ły za­byt­ko­wy cha­rak­ter. Chwi­lę póź­niej mi­ja­li ogrom­ny, zbu­do­wa­ny z czer­wo­nej ce­gły ko­ściół ze strze­li­sty­mi wie­ża­mi. – Ewan­ge­lic­ki. Ale gdy­by pani chcia­ła ka­to­lic­ki, to też jest. Ma­lut­ki, ale czyn­ny.

Be­ata nie wie­dzia­ła, czy chce. Nie od­po­wie­dzia­ła.

Jed­no­kie­run­ko­wą uli­cą ob­je­cha­li sta­rów­kę i wra­ca­li tą samą dro­gą. Na ron­dzie skie­ro­wa­li się jed­nak pro­sto.

– Je­dzie­my już do domu. – An­dre­as z nie­po­ko­jem zer­k­nął na ze­ga­rek. – Pro­szę spoj­rzeć na lewo. – Mi­ja­li bu­dy­nek, wo­kół któ­re­go ro­iło się od pla­ka­tów i zdjęć zwie­rząt. – To małe zoo. Naj­więk­sza lo­kal­na atrak­cja. Każ­de­go roku przy­jeż­dża tu kil­ka ty­się­cy Niem­ców i Po­la­ków ze Szcze­ci­na oraz oko­licz­nych miej­sco­wo­ści – do­dał. – A nasz dom jest tu­taj.

Po­wo­li wje­chał na po­dwó­rze ostat­nie­go do­mo­stwa po pra­wej stro­nie. Sa­mo­chód za­par­ko­wał pod wia­tą. Pa­sa­żer­ka była prze­ję­ta.

– Za­pra­szam. Po­ka­żę pani sie­dzi­bę. – Chwy­cił jej ple­cak i ru­szył w stro­nę nie­wiel­kie­go dom­ku, jak­by mu­ro­wa­nej al­ta­ny sto­ją­cej obok głów­ne­go bu­dyn­ku. – La­tem udo­stęp­nia­my go tu­ry­stom lub przy­ja­cio­łom. Od te­raz słu­ży pani.

Cie­ka­wie roz­glą­da­ła się po ład­nie ume­blo­wa­nym wnę­trzu. Po­kój, kuch­nia wy­po­sa­żo­na w naj­po­trzeb­niej­sze sprzę­ty, a w ła­zien­ce do­dat­ko­wy ka­lo­ry­fer, gdy­by było jej zim­no.

– Na biur­ku pod oknem stoi kom­pu­ter, z któ­re­go może pani ko­rzy­stać. Ma in­ter­net, Sky­pe i to wszyst­ko, co jest po­trzeb­ne do kon­tak­tu z naj­bliż­szy­mi. W szu­fla­dzie jest te­le­fon ko­mór­ko­wy, nie­ste­ty star­sze­go typu. Wło­ży­łem do apa­ra­tu nie­miec­ką kar­tę. Pro­szę w ra­zie po­trze­by ko­rzy­stać.

Po­sta­wił ba­gaż obok łóż­ka. Po­lka spoj­rza­ła z wdzięcz­no­ścią.

– Przyj­dę za pół go­dzi­ny i ra­zem pój­dzie­my do ro­dzi­ców, tym­cza­sem może się pani od­świe­żyć po po­dró­ży. Te­raz mu­szę spraw­dzić, jak mama i tata spra­wo­wa­li się pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści.

Męż­czy­zna wy­szedł, za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Be­ata była mile za­sko­czo­na jego opie­kuń­czo­ścią i mia­ła na­dzie­ję, że nie jest ona na po­kaz. Mimo że dro­ga upły­nę­ła im na nie­zwy­kle mi­łej kon­wer­sa­cji, to gdzieś tam na dnie ser­ca cza­iła się nie­uf­ność, czy przy­pad­kiem nie jest to wy­re­ży­se­ro­wa­ny spek­takl na jej uży­tek. Skąd ten męż­czy­zna wie tyle o Po­lkach?

Nie mia­ła jed­nak cza­su, by ten pro­blem zgłę­biać. Za­ję­ła się roz­pa­ko­wy­wa­niem ple­ca­ka i po­wierz­chow­nym ukła­da­niem rze­czy w szaf­kach. Po­tem się­gnę­ła po te­le­fon, by od­na­leźć do­stęp­ne sie­ci. Łu­dzi­ła się, że bę­dzie tu za­sięg – choć­by sła­by – pol­skie­go ope­ra­to­ra, ale na­dzie­je oka­za­ły się płon­ne. Gdy w koń­cu po­łą­czy­ła się z nie­miec­ką sie­cią, przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się w ekran ko­mór­ki. Li­czy­ła, że Mar­cin od­pi­sze na jej wia­do­mość choć­by jed­nym zda­niem. Kie­dy dzie­sięć mi­nut póź­niej do drzwi pu­kał An­dre­as, po­wia­do­mie­nia na­dal nie było. Al­tan­kę opusz­cza­ła nie tyle zde­ner­wo­wa­na, ile ogrom­nie roz­cza­ro­wa­na.

Rozdział 2

Be­ata po ci­chu we­szła do domu star­szych pań­stwa. Pra­co­wa­ła tu­taj od dwóch ty­go­dni i zdą­ży­ła się zo­rien­to­wać, że Frau Pe­tra uwiel­bia wsta­wać o świ­cie. Po­dob­no to na­wyk jesz­cze z cza­sów, kie­dy była ak­tyw­na za­wo­do­wo. Przez wie­le lat za­trud­nia­no ją w pie­kar­ni. Mu­sia­ła bu­dzić się oko­ło trze­ciej, by zdą­żyć na po­ran­ną zmia­nę. Syn opo­wia­dał, że mat­ka ma naj­praw­do­po­dob­niej wbu­do­wa­ny ze­gar we­wnętrz­ny i nie jest w sta­nie go prze­sta­wić. Za to bar­dzo wcze­śnie cho­dzi­ła spać. Be­ata mia­ła spo­kój ze star­szą pa­nią już o dzie­więt­na­stej każ­de­go wie­czo­ru. Jej mąż kładł się do łóż­ka go­dzi­nę póź­niej.

Frau Pe­tra nie spa­ła. Sie­dzia­ła już przy ku­chen­nym sto­le. Gdy Be­ata sta­nę­ła w drzwiach, go­spo­dy­ni spoj­rza­ła na wi­szą­cy nad nimi ze­gar. Wska­zy­wał siód­mą.

– Dzień do­bry! Chy­ba się nie spóź­ni­łam? – spy­ta­ła opie­kun­ka drżą­cym gło­sem, choć An­dre­as uprze­dzał ją, że ma nie zwra­cać uwa­gi na dzi­wac­two mat­ki.

Ko­bie­ta nie od­po­wie­dzia­ła, wpa­tru­jąc się w okno. Po­wo­li ja­śnia­ło. Po­lka po­de­szła do ku­chen­nej szaf­ki i wy­cią­gnę­ła pro­duk­ty nie­zbęd­ne do przy­go­to­wa­nia śnia­da­nia. Na­sta­wi­ła kawę. Bez niej nie mógł od­być się po­ran­ny po­si­łek. Po chwi­li w ca­łym po­miesz­cze­niu pach­nia­ło aro­ma­tycz­nym na­po­jem. Z ła­zien­ki do­cho­dzi­ły od­gło­sy my­cia. Herr Man­fred też już wstał. Star­si pań­stwo śnia­da­nie je­dli za­wsze kwa­drans po siód­mej. Be­ata na­ło­ży­ła do dwóch szkla­nych mi­se­czek nie­wiel­kie por­cje mu­sli i za­la­ła cie­płym mle­kiem.

– Dzień do­bry, mło­da damo – ode­zwał się Nie­miec we­so­łym gło­sem, wcho­dząc do kuch­ni. – Do­brze spa­łaś?

– Dzień do­bry. Wspa­nia­le! – Be­ata uśmiech­nę­ła się do pod­opiecz­ne­go.

Każ­de­go ran­ka cze­kał ją ten sam ze­staw kur­tu­azyj­nych py­tań. Męż­czy­zna nie ocze­ki­wał od­po­wie­dzi. Cie­szy­ło go samo za­ga­da­nie do opie­kun­ki. Go­spo­da­rze po chwi­li po­chło­nię­ci byli po­sił­kiem.

Be­ata po­sta­wi­ła dwa ta­le­rze. Po­ło­ży­ła na każ­dym z nich wy­cią­gnię­tą z pie­kar­ni­ka cie­płą buł­kę, kil­ka pla­ster­ków sa­la­mi i sera, jaj­ko na twar­do oraz rzod­kiew­ki. W pierw­szym ty­go­dniu pra­cy wy­sta­wia­ła z lo­dów­ki wszyst­ko, sta­ra­jąc się, by po­si­łek był jak naj­bar­dziej uroz­ma­ico­ny. Po kil­ku dniach oka­za­ło się, że jest to nie­po­trzeb­ne. Star­si pań­stwo mie­li swo­je upodo­ba­nia, a w za­sa­dze­nie śnia­da­nio­wą mo­no­to­nię. Przy­sto­so­wa­ła się za­tem do ich próśb. W ogó­le była za­sko­czo­na, że lo­dów­kę mają wy­peł­nio­ną w za­le­d­wie czwar­tej czę­ści, a nie w ca­ło­ści. Star­sze oso­by mają ten­den­cje do cho­mi­ko­wa­nia. An­dre­as stwier­dził, że zbyt duża ilość je­dze­nia się psu­je i trze­ba je wy­rzu­cać. Do­mow­ni­cy wo­le­li mieć mniej i tyl­ko to, co na­praw­dę zje­dzą.

Be­ata na­la­ła kawy do trzech kub­ków i usia­dła przy sto­le, by wspól­nie się po­si­lić.

– Dzi­siaj pią­tek – za­ga­iła roz­mo­wę. – Le­karz był wczo­raj, a fi­zjo­te­ra­peu­ta bę­dzie do­pie­ro w po­nie­dzia­łek. Mu­szę pod­je­chać do ap­te­ki i zre­ali­zo­wać re­cep­tę Frau Pe­try.

Herr Man­fred po­pa­trzył na nią tak, jak za pierw­szym ra­zem, gdy w ten spo­sób zwró­ci­ła się do jego żony. Be­ata była pew­na, że po zwro­cie Frau lub Herr może spo­koj­nie do­dać imię, jak w Pol­sce. Tu­taj jed­nak po zwro­cie grzecz­no­ścio­wym pa­da­ło wy­łącz­nie na­zwi­sko. Je­że­li chcia­ła usły­szeć swo­je imię, mu­sia­ła po­zwo­lić na mó­wie­nie do sie­bie na ty. Ina­czej była Frau Wój­cik. Cięż­ko było wy­po­wie­dzieć to na­zwi­sko sta­rusz­kom. Przy­sta­ła, by mó­wi­li do niej bez­po­śred­nio, choć czę­sto zmie­nia­li Be­ata na nie­miec­kie Be­ate. Ona sama jed­nak nie po­tra­fi­ła mó­wić do oboj­ga po na­zwi­sku. Wy­da­wa­ło się to ta­kie… po­zba­wio­ne uczuć. Jak­by urzęd­nik mó­wił do pe­ten­ta, a nie opie­kun­ka do dwój­ki sta­rusz­ków. Dla niej byli Frau Pe­trą i Herr Man­fre­dem.

– Pro­szę pa­mię­tać, że dzi­siaj ap­te­ka jest otwar­ta kró­cej – po­wie­dział go­spo­darz.

Ski­nę­ła gło­wą. Ty­dzień po przy­jeź­dzie po­peł­ni­ła gafę. An­dre­as obie­cał, że każ­dą nie­dzie­lę bę­dzie mia­ła wol­ną. Na ostat­ni dzień ty­go­dnia za­pla­no­wa­ła więk­sze za­ku­py, bo w ty­go­dniu cięż­ko jej było wy­rwać się choć­by po drob­ne spra­wun­ki. A tu nie­spo­dzian­ka! Wszyst­kie skle­py w Niem­czech są w nie­dzie­lę za­mknię­te!

– Ma­cie ocho­tę na coś z mar­ke­tu?

Za­ku­py ro­bił im syn, któ­ry miesz­kał z ro­dzi­ca­mi. Część domu na­le­ża­ła do nie­go. Spro­wa­dził się tu po roz­wo­dzie. Był geo­de­tą. Pra­co­wał od rana do wie­czo­ra. So­bo­ty miał wol­ne, ale wte­dy za­wsze było coś do zro­bie­nia przy sta­rusz­kach. Za­opa­trze­niem zaj­mo­wał się raz w ty­go­dniu, wcze­snym so­bot­nim ran­kiem.

– Pe­tra, chcesz coś? – Mąż zwró­cił się do żony.

Ko­bie­ta nie wy­po­wie­dzia­ła dzi­siaj jesz­cze ani jed­ne­go sło­wa, cho­wa­jąc się w swo­im świe­cie. To jej się bar­dzo czę­sto zda­rza­ło. Po­cząt­ko­wo Be­ata my­śla­ła, że Frau Pe­tra nie może przy­zwy­cza­ić się do niej i dla­te­go mil­czy, lecz ona po pro­stu taka była. Cho­ro­ba po­stę­po­wa­ła każ­de­go dnia. W do­dat­ku pod­opiecz­na fi­zycz­niesła­bła w oczach. Be­ata wie­dzia­ła o jej cho­rym ser­cu, pro­ble­mach z krą­że­niem i ata­kach dusz­no­ści, ale póki co nic złe­go się nie wy­da­rzy­ło. Spa­ce­ro­wa­ła ze star­szą parą po naj­bliż­szej oko­li­cy każ­de­go dnia. Zima przy­po­mi­na­ła tu ra­czej przed­wio­śnie, więc moż­na było co­dzien­nie wyjść na go­dzi­nę. Dłuż­szej wę­drów­ki żad­ne z nich by nie wy­trzy­ma­ło. A już na pew­no nie ko­bie­ta. Te­raz też za­miast od­po­wie­dzieć, po pro­stu po­krę­ci­ła gło­wą i wró­ci­ła do śnia­da­nia. Be­atę ucie­szył brak za­chcia­nek. Nie mu­sia­ła ze sta­rusz­ka­mi iść do su­per­mar­ke­tu.

Kwa­drans póź­niej sprzą­ta­ła po po­sił­ku. Naj­pierw jed­nak po­sa­dzi­ła Frau Pe­trę w fo­te­lu. Ko­bie­ta za­zwy­czaj uci­na­ła so­bie kil­ku­mi­nu­to­wą drzem­kę po je­dze­niu. Pod­opiecz­na ro­bi­ła przy so­bie wszyst­ko sama, tyl­ko trze­ba było o nie­któ­rych rze­czach przy­po­mnieć, jak choć­by o sko­rzy­sta­niu z to­a­le­ty przed wyj­ściem na spa­cer. Na noc wkła­da­ła pie­lu­cho­majt­ki, bo zda­rza­ło się, że pod­czas snu do­cho­dzi­ło do nie­przy­jem­nych wpa­dek. Trzy razy pod­czas dwu­ty­go­dnio­we­go po­by­tu Be­ata mu­sia­ła prze­bie­rać za­nie­czysz­czo­ną w nocy po­ściel. Frau Pe­tra chy­ba na­wet nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, co zro­bi­ła. Może po­przed­nicz­ka Be­aty zga­dza­ła się na ta­kie nie­spo­dzian­ki, ale ona wo­la­ła ich uni­kać. Opo­wie­dzia­ła o ca­łej sy­tu­acji An­dre­aso­wi, a on przy­znał ra­cję i ku­pi­li od­po­wied­nie środ­ki hi­gie­nicz­ne. Opie­kun­ka nie była pew­na, czy Niem­ka ma świa­do­mość no­sze­nia noc­ne­go za­bez­pie­cze­nia. Be­ata przy­go­to­wy­wa­ła jej spe­cjal­ną bie­li­znę każ­de­go wie­czo­ru, lecz od­no­si­ła wra­że­nie, że ko­bie­ta kom­plet­nie nie ko­ja­rzy, co się wo­kół niej dzie­je, a mo­men­ty świa­do­mo­ści są nie­zwy­kle krót­kie. Frau Pe­tra re­ago­wa­ła je­dy­nie na sło­wa męża.

Zmy­war­ka ci­chut­ko szu­mia­ła. Po­lka za­pi­sa­ła na kart­ce le­żą­cej na ku­chen­nym pa­ra­pe­cie ko­lej­ną po­zy­cję: ta­blet­ki do pra­nia. W opa­ko­wa­niu zo­sta­ły za­le­d­wie trzy. To za mało. Z uzna­niem pa­trzy­ła na sys­tem or­ga­ni­za­cyj­ny, jaki wpro­wa­dzo­no w tym domu. Na­stęp­ne­go dnia po przy­jeź­dzie otrzy­ma­ła plik kar­tek. Na każ­dej z nich było co in­ne­go. Na jed­nej znaj­do­wa­ła się roz­pi­ska wszyst­kich le­ków i su­ple­men­tów, któ­re za­ży­wa­li star­si pań­stwo. Na dru­giej był spis nu­me­rów i ad­re­sów le­ka­rzy, ap­tek, urzę­dów i in­sty­tu­cji, z któ­ry­mi kon­takt może oka­zać się po­trzeb­ny. Na ko­lej­nej li­sta tego, co go­spo­da­rze lu­bią ja­dać. Na dwóch ko­lej­nych – jak ma wy­glą­dać każ­dy dzień. Har­mo­no­gra­my były szcze­gó­ło­wo roz­pi­sa­ne. Po­cząt­ko­wo prze­ra­zi­ły Be­atę, jed­nak po dwóch dniach czu­ła wdzięcz­ność, że ma ta­kie ścią­gi. Ogrom­nie uła­twia­ły jej pra­cę. Nie mu­sia­ła co chwi­lę dzwo­nić do An­dre­asa, by do­wia­dy­wać się, co na­le­ży zro­bić i do­kąd je­chać. Na­wet wska­zów­ki do­jaz­du w każ­de waż­ne miej­sce opi­sał tak szcze­gó­ło­wo, że opie­ra­ła się na nich w zu­peł­no­ści. Od­cin­ki, ja­kie mu­sia­ła po­ko­nać, roz­pi­sał z do­kład­no­ścią do kil­ku me­trów.

– Pe­tra pro­si­ła, by dzi­siaj za­jąć się anio­ła­mi. – Herr Man­fred przy­po­mniał so­bie o za­le­ce­niu żony.

– Zro­bi­my to, gdy tyl­ko się zbu­dzi – obie­ca­ła Be­ata.

Po­czu­ła dreszcz na wspo­mnie­nie ko­lek­cji pod­opiecz­nej. Gdy po raz pierw­szy we­szła do po­ko­ju wy­peł­nio­ne­go anio­ła­mi, nie wie­dzia­ła, gdzie po­dziać wzrok. To było małe po­miesz­cze­nie z jed­nym oknem. Wszyst­kie ścia­ny za­sta­wio­ne były re­ga­ła­mi. Po­środ­ku po­ko­ju znaj­do­wał się nie­wiel­ki okrą­gły sto­li­czek przy­kry­ty ko­ron­ko­wym ob­ru­sem, a przy nim stał fo­tel. Na me­blach ro­iło się od anio­łów. Były ich ty­sią­ce! Duże i ma­lut­kie, więk­szość z dwo­ma skrzy­dła­mi, po­je­dyn­cze z jed­nym, wy­ko­na­ne z drew­na, ze szkła, z ka­mie­nia, z mu­sze­lek, z pa­pie­ru, z masy sol­nej… Prak­tycz­nie z każ­de­go do­stęp­ne­go ma­te­ria­łu. I wszyst­kie ślicz­ne! Frau Pe­tra do­dat­ko­wo na­zwa­ła pół­ki od po­szcze­gól­nych grup anio­łów. Be­ata w dzie­ciń­stwie czę­sto od­wie­dza­ła ko­ściół, wła­ści­wie ucie­ka­jąc do nie­go przed oj­cem i awan­tu­ra­mi w domu. Lu­bi­ła się mo­dlić do swo­je­go Anio­ła Stró­ża, nie mia­ła jed­nak po­ję­cia, że jest tyle ro­dza­jów skrzy­dla­tych po­sta­ci! Do­pie­ro te­raz, prze­by­wa­jąc w domu pod­opiecz­nych, do­wie­dzia­ła się o nich. Na jed­nym re­ga­le sta­ły se­ra­fi­ny, na dru­gim che­ru­bi­ny, ko­lej­ne pół­ki na­le­ża­ły do tro­nów, do­mi­nions, vir­tu­os, anio­łów po­tę­gi i mocy, dal­sze do pryn­cy­pa­łów, oczysz­cza­ją­cych i ar­cha­nio­łów. Do­pie­ro gdy bli­żej się przyj­rza­ła, za­uwa­ży­ła de­li­kat­ne róż­ni­ce po­mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi ro­dza­ja­mi. Frau Pe­tra szcze­gól­nie upodo­ba­ła so­bie jed­ną ze skrzy­dla­tych po­sta­ci. Fi­gur­ki ar­cha­nio­ła Ga­brie­la zaj­mo­wa­ły je­den cały re­gał. Be­ata nie mo­gła do­wie­dzieć się od pod­opiecz­nej, dla­cze­go aku­rat ta po­stać zaj­mu­je szcze­gól­ne miej­sce, a Herr Man­fre­da nie chcia­ła wy­py­ty­wać.

Spraw­dzi­ła w in­ter­ne­cie wia­do­mo­ści o Ga­brie­lu. To on zwia­sto­wał Ma­ryi na­ro­dze­nie Je­zu­sa. Zgod­nie z tra­dy­cją chrze­ści­jań­ską za­li­cza­ny jest do gro­na sied­miu ar­cha­nio­łów o szcze­gól­nym zna­cze­niu. W Bi­blii wy­stę­pu­je pod po­sta­cią mę­ską. Jego rolą było spra­wo­wa­nie opie­ki nad ra­jem. Pra­wie wszyst­kie fi­gur­ki ar­cha­nio­ła Ga­brie­la, ja­kie po­sia­da­ła w swo­jej ko­lek­cji Frau Pe­tra, przed­sta­wia­ne były z wiel­ką mie­dzia­ną trą­bą. To on ma za­dąć w róg, za­po­wia­da­jąc dru­gie przyj­ście Chry­stu­sa. Be­ata już się zo­rien­to­wa­ła, że jej pod­opiecz­ni nie byli oso­ba­mi wie­rzą­cy­mi, tym bar­dziej dzi­wi­ła ta ko­lek­cja.

– Moja żona twier­dzi, że anio­ły to do­brzy lu­dzie. Tacy, któ­rzy pa­trzą na świat przez pry­zmat dru­gie­go czło­wie­ka, a nie kon­cen­tru­ją się na so­bie. Nie ma to nic wspól­ne­go z ja­kim­kol­wiek Bo­giem. W ży­ciu spo­tka­li­śmy wie­lu po­rząd­nych ate­istów, na­to­miast roz­cza­ro­wa­ły nas oso­by, któ­re re­gu­lar­nie uczest­ni­czy­ły w ka­to­lic­kich czy ewan­ge­lic­kich na­bo­żeń­stwach.

Opie­kun­ka nie sko­men­to­wa­ła. Sta­ra­ła się nie wda­wać w dys­pu­ty po­li­tycz­ne czy re­li­gij­ne. Nie lu­bi­ła tego. Ro­ze­gra­ła z Herr Man­fre­dem par­tyj­kę war­ca­bów, a po­tem usa­do­wi­ła go wy­god­nie w fo­te­lu, kła­dąc na ko­la­nach krzy­żów­ki, któ­re star­szy pan uwiel­biał roz­wią­zy­wać. Gdy wró­ci­ła do sy­pial­ni pod­opiecz­nej, ta już nie spa­ła. Be­ata po­mo­gła jej wstać. Naj­pierw po­szły do ła­zien­ki, a póź­niej ru­szy­ły do po­ko­ju anio­łów. Na­zwa pa­so­wa­ła do tego po­miesz­cze­nia jak ulał.

Le­d­wo prze­kro­czy­ły próg, a twarz Frau Pe­try się roz­ja­śni­ła. Opie­kun­ka z przy­jem­no­ścią ob­ser­wo­wa­ła, jak sta­rusz­ka za­czy­na się żwa­wiej ru­szać, krą­żąc wśród fi­gu­rek. Wi­tryn­ki były oszklo­ne, więc do środ­ka nie do­sta­wał się kurz. Trze­ba było oczy­ścić to wszyst­ko, co sta­ło na ze­wnątrz. Go­dzi­nę spę­dzi­ły wśród anio­łów. Frau Pe­tra jak­by od­zy­ska­ła we­rwę. Pod­cho­dzi­ła do me­bli, otwie­ra­ła drzwicz­ki, wy­cią­ga­ła nie­któ­re fi­gur­ki, do­ty­ka­ła, czer­piąc od nich ener­gię. Uśmie­cha­ła się pod no­sem, mó­wi­ła ja­kieś po­je­dyn­cze sło­wa. Be­ata my­śla­ła, że kie­ro­wa­ne są do niej. Pod­opiecz­na uci­chła, gdy po­pro­si­ła ją o po­wtó­rze­nie.

Gdy tyl­ko wy­szły z po­miesz­cze­nia, Niem­ka za­czę­ła za­cho­wy­wać się jak wcze­śniej. Zgar­bi­ła się jesz­cze bar­dziej, ra­mio­na jej opa­dły i po­włó­czy­ła no­ga­mi. Zu­peł­nie jak­by chęć do ży­cia zo­sta­ła za za­mknię­ty­mi drzwia­mi. Be­ata przez chwi­lę po­my­śla­ła, że war­to by­ło­by czę­ściej od­wie­dzać po­kój anio­łów. Jed­nak nie było na to cza­su. Star­si pań­stwo mie­li tak zor­ga­ni­zo­wa­ne dni, że cięż­ko było za­pla­no­wać coś do­dat­ko­we­go.

– Zro­bię her­ba­tę i po­dam owo­ce. – Be­ata na­uczy­ła się opo­wia­dać o każ­dej wy­ko­ny­wa­nej czyn­no­ści. Po­ma­ga­ło jej to w utrwa­la­niu ję­zy­ka nie­miec­kie­go i prze­ry­wa­ło pa­nu­ją­cą w domu ci­szę.

Od cza­su do cza­su sły­chać było skro­ba­nie ołów­ka po ksią­żecz­ce z krzy­żów­ka­mi – Herr Man­fred wpi­sy­wał wszyst­kie ha­sła ołów­kiem, by w ra­zie błę­du móc je wy­gum­ko­wać. Nie lu­bił po­ma­za­nych stron czy wy­kre­śleń. W po­jem­ni­ku na pra­sę miał kil­ka wy­peł­nio­nych ze­szy­tów z krzy­żów­ka­mi. Mimo że były bez­u­ży­tecz­ne, nie po­zwa­lał ich wy­rzu­cić. Za­do­wo­lo­ny do­koń­czył wpi­sy­wa­nie sło­wa i usiadł do sto­łu. Z ape­ty­tem za­ja­dał pod­su­nię­te przez Be­atę sma­ko­ły­ki.

Jego żona zno­wu gdzieś błą­dzi­ła my­śla­mi. Chy­ba na­wet nie zo­rien­to­wa­ła się, że opie­kun­ka wło­ży­ła jej do ręki ba­na­na i od cza­su do cza­su pod­su­wa­ła dłoń pod­opiecz­nej do ust, by ta ugry­zła owoc. Za­sta­na­wia­ła się, o czym Niem­ka my­śli. Wpa­try­wa­ła się w ogo­ło­co­ne z li­ści drze­wo ro­sną­ce na wprost okna. Sta­ła pod nim drew­nia­na ła­wecz­ka. Wio­sną i la­tem na pew­no moż­na tam zna­leźć cu­dow­ny cień chro­nią­cy przed słoń­cem i spie­ko­tą, te­raz jed­nak wi­dok nie na­le­żał do naj­przy­jem­niej­szych. W ogó­le cięż­ko było uwie­rzyć, że to zima. Tem­pe­ra­tu­ra wy­no­si­ła plus pięć stop­ni, a nocą spa­da­ła do dwóch po­ni­żej zera. Czę­sto pa­dał deszcz, a za­snu­wa­ją­ce nie­bo cięż­kie sza­re chmu­ry spra­wia­ły wra­że­nie, jak­by cią­gle była noc lub póź­ny wie­czór. Po­dob­no tak wła­śnie wy­glą­da­ją zimy nad Za­le­wem Szcze­ciń­skim. Zu­peł­nie inne niż te na Ma­zow­szu, skąd zde­cy­do­wa­nie bli­żej do wschod­niej gra­ni­cy Pol­ski i ostrzej­sze­go kli­ma­tu. Tam śnieg le­żał od po­ło­wy grud­nia do koń­ca lu­te­go, za­mie­nia­jąc sto­li­cę w brud­ne mia­sto. Na po­gra­ni­czu pol­sko-nie­miec­kim przy­naj­mniej nie było wi­dać tego brzy­dac­twa. Be­ata za­sta­na­wia­ła się, co ta­kie­go przy­ku­wa uwa­gę Niem­ki. Może przy­po­mi­na so­bie miłe chwi­le spę­dzo­ne na tej ła­wecz­ce? Pew­nie kie­dyś dość czę­sto sia­dy­wa­ła na niej ze swo­im mę­żem.

Z za­my­śle­nia wy­rwał Be­atę dźwięk te­le­fo­nu.

– Pro­szę ode­brać. – Herr Ma­fred na­wet nie pod­niósł gło­wy znad krzy­żó­wek.

– Hal­lo! – rzu­ci­ła do słu­chaw­ki. Z ulgą usły­sza­ła głos An­dre­asa po dru­giej stro­nie. Za­wsze się de­ner­wo­wa­ła, gdy ktoś dzwo­nił. Oba­wia­ła się znie­kształ­co­nej mowy, jak to zwy­kle bywa w te­le­fo­nicz­nych roz­mo­wach ze star­szy­mi ludź­mi.

– Bę­dziesz po po­łu­dniu w domu? Po­mię­dzy czter­na­stą a pięt­na­stą?

Kil­ka dni temu za­czę­li mó­wić do sie­bie po imie­niu. Byli w zbli­żo­nym wie­ku, więc tak wy­god­niej im się po­ro­zu­mie­wa­ło. Każ­de­go wie­czo­ru sia­dy­wa­li ra­zem do oglą­da­nia wia­do­mo­ści, a Be­ata opo­wia­da­ła, jak mi­nął dzień z jego ro­dzi­ca­mi. Cza­sa­mi zga­dza­ła się na lamp­kę wina przed snem. O dwu­dzie­stej sta­ra­ła się być jed­nak u sie­bie.

Im­po­no­wa­ła jej in­te­li­gen­cja An­dre­asa i cel­ność oce­nia­nia po­li­ty­ki. Ta dzie­dzi­na ni­g­dy nie in­te­re­so­wa­ła Mar­ci­na, a przy­naj­mniej ta­kie wra­że­nie od­no­si­ła. Ich po­po­łu­dnio­wo-wie­czor­na ko­mu­ni­ka­cja ogra­ni­cza­ła się do krót­kich zdań o tym, co dzia­ło się w pra­cy, lub do­ty­czy­ła ro­dzi­ny. Po go­dzi­nie osiem­na­stej za­mie­ra­ła pra­wie zu­peł­nie. Cho­ciaż… kie­dyś tak nie było. Be­ata przy­po­mnia­ła so­bie męża z po­cząt­ków ich związ­ku. In­te­re­so­wał się wte­dy tu­ry­sty­ką gór­ską, ro­bił pięk­ne zdję­cia przy­ro­dy – nie­któ­re z nich zy­ski­wa­ły uzna­nie w kon­kur­sach. Z cza­sem jed­nak, a wła­ści­wie wraz z na­ro­dzi­na­mi dzie­ci, za­pał do wła­snych pa­sji osłabł, za­stą­pio­ny co­dzien­ną ru­ty­ną i obo­wiąz­ka­mi. Wszyst­ko po­win­no po­wró­cić na nor­mal­ne tory wraz z do­ra­sta­niem po­tom­stwa, ale tak się nie sta­ło. Wła­ści­wie dla­cze­go?

– Po­win­nam być w domu – od­po­wie­dzia­ła ostroż­nie, ro­biąc w gło­wie prze­gląd my­śli, czy jed­nak nie musi ze star­szym mał­żeń­stwem gdzieś wy­je­chać. Nie, był pią­tek, za­tem żad­ne wy­jaz­dy nie wcho­dzi­ły w ra­chu­bę. Wy­sko­czy tyl­ko do ap­te­ki pod­czas ich po­obied­niej drzem­ki.

– Po czter­na­stej pod­je­dzie pe­wien męż­czy­zna. Po­lak – tłu­ma­czył An­dre­as. – By­łem z nim umó­wio­ny na ju­tro, ale prze­ło­żył przy­jazd. Bę­dziesz mu­sia­ła ode­brać od nie­go kar­to­ny z rze­cza­mi.

– To do­staw­ca?

– Nie. Pro­wa­dzi wła­sną dzia­łal­ność w Niem­czech. Re­mon­tu­je miesz­ka­nia na zle­ce­nie, głów­nie po oso­bach, któ­re nie­daw­no zmar­ły. Pra­cu­je w Ber­li­nie. Przy­wo­zi mi cza­sa­mi cie­ka­we eks­po­na­ty.

– Krad­nie je?! – W gło­sie Be­aty po­brzmie­wał strach.

An­dre­as się ro­ze­śmiał.

– Nie. Za­zwy­czaj star­si lu­dzie to na­ło­go­wi zbie­ra­cze, co zresz­tą wi­dzisz po mo­ich ro­dzi­cach. Ro­dzi­ny pro­szą Po­la­ka, by po­zbył się wszyst­kich sta­ro­ci z miesz­ka­nia. Wte­dy wy­sy­ła fo­to­gra­fie róż­nych przed­mio­tów do mnie, a ja po­dej­mu­ję de­cy­zję, czy chcę coś, czy nie.

Ode­tchnę­ła po ci­chu.

– Pro­si­łem, by zo­sta­wił wszyst­ko w rogu ga­ra­żu. Pew­nie część rze­czy wy­ma­ga wy­czysz­cze­nia. Mu­szę też wszyst­ko przej­rzeć.

Be­ata zer­k­nę­ła na ze­gar. Za kwa­drans dwu­na­sta. Wy­cią­gnę­ła z lo­dów­ki zupę przy­go­to­wa­ną po­przed­nie­go dnia i po­sta­wi­ła na pły­cie, by się za­grza­ła. Gu­la­sch­sup­pe – zupa gu­la­szo­wa. Pod­nio­sła po­kryw­kę, za­mie­sza­ła po­tra­wę i z przy­jem­no­ścią wcią­gnę­ła za­pach sma­żo­ne­go na oli­wie wo­ło­we­go mię­sa. Przez kwa­drans ru­mie­ni­ła je z każ­dej stro­ny, do­da­jąc drob­no po­kro­jo­ną ce­bul­kę, po­cię­tą w pa­secz­ki pa­pry­kę i po­sy­pu­jąc wszyst­ko czer­wo­ną pa­pry­ką w prosz­ku. Póź­niej za­la­ła da­nie bu­lio­nem i go­to­wa­ła na nie­wiel­kim ogniu przez go­dzi­nę, od cza­su do cza­su do­rzu­ca­jąc przy­pra­wy: sól, czar­ny pieprz, kmi­nek i ma­je­ra­nek. Za­sta­na­wia­ła się, czy taka po­tra­wa sma­ko­wa­ła­by jej ro­dzi­nie przy­zwy­cza­jo­nej do tra­dy­cyj­nej kuch­ni pol­skiej. Na dwo­je bab­ka wró­ży­ła. Na pew­no dzie­ci krę­ci­ły­by no­sa­mi, że da­nie nie jest za­bie­lo­ne. A w tej zu­pie na­biał był zbęd­ny! Była tak gę­sta, że moż­na łyż­kę po­sta­wić. Jej pod­opiecz­ni już na po­cząt­ku po­pro­si­li, by nie do­da­wa­ła śmie­ta­ny do po­traw. Nie lu­bi­li tego. Po kil­ku dniach prób i wie­czor­ne­go pod­czy­ty­wa­nia blo­ga dla opie­ku­nek w Niem­czech Be­ata za­ła­pa­ła, w czym rzecz. Ab­so­lut­nie nie su­ge­ro­wać się swo­imi sma­ka­mi! Niem­cy nie zje­dzą zupy ogór­ko­wej, rzad­ko się­gną po po­mi­do­ro­wą czy żu­rek, na­to­miast raz na ja­kiś czas będą się de­lek­to­wać gro­cho­wą z zie­lo­ne­go grosz­ku, dy­nio­wą, po­ro­wą, szpa­ra­go­wą czy kar­to­flan­ką z bocz­kiem. O ile w kuch­ni pol­skiej zupy są pod­sta­wą, to w nie­miec­kiej nie­ko­niecz­nie.

Da­nia głów­ne róż­ni­ły się od tych ser­wo­wa­nych w Pol­sce. Na sto­le u Be­aty czę­sto kró­lo­wa­ły ko­tle­ty scha­bo­we, że­ber­ka, kar­ków­ka, szyn­ka pie­czo­na i drób, do tego po­da­wa­ła naj­róż­niej­sze su­rów­ki. Nie­co się wy­stra­szy­ła, gdy dru­gie­go dnia po­by­tu Frau Pe­tra za­ży­czy­ła so­bie Maul­ta­schen. Cały wie­czór spę­dzi­ła na po­szu­ki­wa­niach w za­so­bach in­ter­ne­tu, co to ta­kie­go. Oka­za­ło się, że to kwa­dra­to­we pie­ro­gi z cia­sta ma­ka­ro­no­we­go wy­peł­nio­ne za­zwy­czaj na­dzie­niem mię­snym. Farsz mógł być z mię­sa mie­lo­ne­go, pie­czo­nej kieł­ba­sy cie­lę­cej, szpi­na­ku i pie­trusz­ki. We­dług le­gen­dy pie­ro­gi te zo­sta­ły wy­my­ślo­ne przez cy­ster­sów z Maul­bronn, któ­rzy nie chcie­li re­zy­gno­wać z mię­sa w cza­sie po­stu. Be­ata wy­czy­ta­ła, że do na­dzie­nia moż­na było do­dać tak­że szpa­ra­gi, mar­chew­kę lub ziem­nia­ki. Gdy za­ser­wo­wa­ła swo­ją wer­sję po­tra­wy, z oba­wą cze­ka­ła na re­ak­cję. Frau Pe­tra nie po­wie­dzia­ła wte­dy nic. Zno­wu mia­ła dzień, w któ­rym na­wet nie ko­ja­rzy­ła, co je. Na­to­miast jej mę­żo­wi sma­ko­wa­ło wszyst­ko.

Po­dob­nie było z Königs­ber­ger Klop­se, czy­li z klop­sa­mi po kró­le­wiec­ku. Po­dob­no zo­sta­ły one wy­my­ślo­ne przez ku­char­kę kup­ca, któ­ry spo­pu­la­ry­zo­wał po­tra­wę w re­gio­nie Kró­lew­ca. Klop­sy te przy­rzą­dza­ne są z cie­lę­ce­go mię­sa, buł­ki tar­tej, ja­jek i skór­ki cy­try­no­wej. Tra­dy­cyj­nie są po­da­wa­ne w so­sie ka­pa­ro­wym, cza­sa­mi z ziem­nia­ka­mi lub z ry­żem. Na­zwa su­ge­ro­wa­ła wy­kwint­ne da­nie, jed­nak po­tra­wa oka­za­ła pro­sta w wy­ko­na­niu. Mimo wszyst­ko Be­ata do co­wie­czor­ne­go usta­la­nia menu na na­stęp­ny dzień pod­cho­dzi­ła ze stra­chem, nie wie­rząc we wła­sne siły. I choć po je­dze­niu zno­si­ła pu­ste ta­le­rze ze sto­łu, na­dal czu­ła się nie­pew­nie.

Po­dob­nie było tym ra­zem. Star­sze mał­żeń­stwo za­sia­dło z ape­ty­tem do zupy gu­la­szo­wej. Nic nie mó­wi­li, da­wa­ły się jed­nak sły­szeć od­gło­sy za­do­wo­le­nia: mla­ska­nie i sior­ba­nie. Po­lka i do tego mu­sia­ła się przy­zwy­cza­ić. W jej domu ta­kie za­cho­wa­nie było nie­do­pusz­czal­ne, gdyż świad­czy­ło­by o bra­ku kul­tu­ry. Tu­taj jed­nak oka­za­ło się nor­mal­ne. Bar­dzo czę­sto zda­rza­ło się, że Herr Man­fred siar­czy­ście od­bił po zje­dze­niu so­lid­ne­go po­sił­ku. Za­wsty­dzał tym opie­kun­kę, nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy.

Kwa­drans póź­niej zbie­ra­ła ta­le­rze i po­ma­ga­ła mał­żeń­stwu udać się do sy­pial­ni. Po chwi­li mo­gła na pięt­na­ście mi­nut wy­sko­czyć do mia­sta. Nie po­trze­bo­wa­ła wię­cej cza­su na zre­ali­zo­wa­nie re­cep­ty. Uda­ło się jej za­par­ko­wać pod sa­mym bu­dyn­kiem ap­te­ki. Nie było ko­lej­ki.

W dro­dze po­wrot­nej za­sta­na­wia­ła się, czy nie za­je­chać na chwi­lę do skle­pu, ale szyb­ko zre­zy­gno­wa­ła z tego po­my­słu. Wie­dzia­ła, że nie może zo­sta­wić pod­opiecz­nych sa­mych dłu­żej, niż to ko­niecz­ne. Zresz­tą na­stęp­ne­go dnia An­dre­as miał zro­bić duże za­ku­py. Ona chcia­ła po raz pierw­szy wy­brać się do le­żą­cych nie­da­le­ko gra­ni­cy Po­lic i ku­pić kil­ka rze­czy dla sie­bie. W Uec­ker­mün­de nie mo­gła zna­leźć od­po­wied­niej śmie­ta­ny. Był pro­dukt po­dob­ny do niej, ale za­wie­rał dzie­sięć pro­cent tłusz­czu i sma­ko­wał ra­czej jak jo­gurt. Nie było twa­ro­gu ani ulu­bio­nej kieł­ba­sy kra­kow­skiej. Gdy któ­re­goś wie­czo­ru An­dre­as przy­glą­dał się, jak za­glą­da do lo­dów­ki w po­szu­ki­wa­niu cze­goś od­po­wied­nie­go na ko­la­cję i nie może zna­leźć, za­pro­po­no­wał, żeby po­je­cha­ła do Pol­ski po rze­czy, któ­re lubi.

– Two­je po­przed­nicz­ki tak ro­bi­ły – po­wie­dział. – Raz w ty­go­dniu jeź­dzi­ły do Po­lic i ku­po­wa­ły to, do cze­go były przy­zwy­cza­jo­ne. Do­sko­na­le ro­zu­miem, że na­sza kuch­nia nie musi wszyst­kim sma­ko­wać.

Be­atę prze­ra­ża­ła inna kwe­stia – bar­dzo rzad­ko pro­wa­dzi­ła sa­mo­chód. Je­że­li gdzieś się wy­bie­ra­li, to za­wsze za kie­row­ni­cą sia­dał Mar­cin. Ona była pa­sa­że­rem. Pra­wo jaz­dy zro­bi­ła za­le­d­wie kil­ka lat temu, gdy oka­za­ło się, że cza­sa­mi musi je­chać na przy­miar­ki do klien­ta, a sze­fo­wa nie może prze­bi­jać się po nią w kor­kach przez całą War­sza­wę. Jeź­dzi­ła wte­dy z ta­kim lę­kiem, że na miej­sce do­cie­ra­ła z dłoń­mi spo­co­ny­mi ze stra­chu. Była pew­na, że tu­taj bę­dzie po­dob­nie.

Po ci­chut­ku we­szła do domu. Mał­żeń­stwo spa­ło, nie za­uwa­żyw­szy, że jej nie ma. Po chwi­li usia­dła w fo­te­lu z kub­kiem kawy. W gło­wie ukła­da­ła dal­szy plan po­po­łu­dnia. Gdy wsta­ną, prze­bie­rze po­ściel i na­sta­wi pra­nie. Mie­li su­szar­kę, więc do wie­czo­ra wszyst­ko bę­dzie moż­na po­ukła­dać w sza­fach. O szes­na­stej przy­go­tu­je star­sze­mu mał­żeń­stwu kawę i cia­sto owo­co­we. Nie wy­ma­ga­li, by pie­kła. An­dre­as ku­po­wał mro­żo­ne i już po­por­cjo­wa­ne de­se­ry. Wy­god­nie było wy­cią­gać ka­wał­ki z kar­to­ni­ka, tyl­ko smak we­dług Be­aty po­zo­sta­wiał wie­le do ży­cze­nia.

Jesz­cze raz zer­k­nę­ła na cza­so­mierz. Po­win­ni po­spać ja­kieś pół go­dzi­ny. Po­sta­no­wi­ła, że włą­czy kom­pu­ter i spraw­dzi prze­pis na ma­ka­ron z so­sem se­ro­wym, któ­ry mia­ła przy­go­to­wać na ju­tro. Sos zro­bi­ła­by przed wy­jaz­dem do Po­lic. W week­en­dy An­dre­as wręcz na­ka­zy­wał jej od­po­czy­nek poza miej­scem pra­cy. Po­ka­zy­wał na map­ce, gdzie może się udać na wy­ciecz­kę, co zo­ba­czyć, do­kąd po­je­chać ro­we­rem. Mimo dru­giej po­ło­wy stycz­nia moż­na było wy­ru­szać ro­we­rem. W ga­ra­żu sta­ła sta­ra dam­ka, z któ­rej ko­bie­ta ko­rzy­sta­ła.

Be­ata wy­cią­gnę­ła z szu­fla­dy kart­kę, by za­no­to­wać prze­pis. Nie zdą­ży­ła jesz­cze uru­cho­mić kom­pu­te­ra, gdy ką­tem oka za­uwa­ży­ła za­trzy­mu­ją­cy się przy bra­mie do­staw­czy sa­mo­chód. Kie­row­ca za­trą­bił. Wy­sko­czy­ła z domu, nie na­rzu­ca­jąc ni­cze­go na sie­bie, aby go uci­szyć. Ma­cha­ła ręką i kła­dła pa­lec na ustach, żeby męż­czy­zna prze­stał. Zro­zu­miał.

– Po co pan trą­bi? – zbesz­ta­ła go, gdy do­tar­ła do bram­ki. – O tej po­rze obo­wią­zu­je ci­sza dzien­na.

Rze­czy­wi­ście. To też była no­wość, do któ­rej mu­sia­ła się przy­zwy­cza­ić. Każ­de­go dnia mię­dzy trzy­na­stą a pięt­na­stą nie moż­na było za­kłó­cać spo­ko­ju, od­ku­rzać, uży­wać wier­tła, pro­wa­dzić prac bu­dow­la­nych. Co praw­da An­dre­as z ro­dzi­ca­mi miesz­ka­li w dom­ku jed­no­ro­dzin­nym na ubo­czu mia­stecz­ka, ale sto­so­wa­li się do za­sad. Po­dob­nie było z pra­cow­ni­ka­mi nie­da­le­kiej bu­do­wy, któ­rzy prze­ry­wa­li pra­cę na dwie go­dzi­ny i wra­ca­li do za­jęć do­pie­ro po za­koń­cze­niu ci­szy.

– Za­po­mnia­łem! – Z auta wy­sko­czył kor­pu­lent­ny pięć­dzie­się­cio­la­tek. – Zmę­czo­ny je­stem. Jadę z za­chod­nich Nie­miec od rana. Już chciał­bym być po pol­skiej stro­nie. Prze­pra­szam.

Nie był za­sko­czo­ny, że Be­ata jest jego ro­dacz­ką. Być może An­dre­as go uprze­dził.

– Mam trzy kar­to­ny. – Męż­czy­zna otwo­rzył tyl­ne drzwi do­staw­cza­ka. – Gdzie je za­nieść?

– Do ga­ra­żu. – Wska­za­ła ręką.

Kar­to­ny były za­kle­jo­ne ta­śmą. Po­lak ostroż­nie prze­no­sił je do środ­ka.

– Pro­szę po­wie­dzieć An­dre­aso­wi, żeby dał mi znać, co mu od­po­wia­da – do­dał, wsia­da­jąc do auta.

– Ja­sne.

Męż­czy­zna rzu­cił szyb­kie „do wi­dze­nia” i po­spiesz­nie od­je­chał. Be­ata spoj­rza­ła w okno sy­pial­ni star­sze­go mał­żeń­stwa. Do­strze­gła ruch za fi­ran­ką, wes­tchnę­ła i stwier­dzi­ła, że naj­wyż­sza pora wra­cać do obo­wiąz­ków. Kie­dy we­szła do domu, po przed­po­ko­ju już krą­żył Herr Man­fred. Wstał pierw­szy. Opie­kun­ka przy­go­to­wy­wa­ła kawę, gdy w drzwiach sta­nę­ła jego żona. Roz­glą­da­ła się po kuch­ni, jak­by wi­dzia­ła ją po raz pierw­szy. Be­ata po­de­szła do Niem­ki, wzię­ła ją za rękę i pod­pro­wa­dzi­ła do sto­łu, po­ma­ga­jąc usiąść. Po­sta­wi­ła przed mał­żeń­stwem kub­ki z pa­ru­ją­cą kawą i na­ło­ży­ła na ta­le­rzy­ki po ka­wał­ku cia­sta. Za oknem się ściem­nia­ło. To był ko­lej­ny dzień z cięż­ki­mi chmu­ra­mi kom­plet­nie za­snu­wa­ją­cy­mi nie­bo. Od­kąd tu za­miesz­ka­ła, wi­dzia­ła słoń­ce może ze trzy razy. Szyb­ko zja­dła swo­ją por­cję i po­szła do sy­pial­ni, by za­jąć się prze­bie­ra­niem po­ście­li. Przy­jazd tego Po­la­ka nie­co po­zmie­niał jej pla­ny. Mar­twi­ła się, czy ze wszyst­kim zdą­ży. Na­sta­wia­ła pral­kę, gdy na po­dwó­rze wje­chał sa­mo­chód An­dre­asa. No tak, pią­tek! Tego dnia koń­czył pra­cę wcze­śniej.

Po chwi­li męż­czy­zna sta­nął w drzwiach, wi­ta­jąc się z ro­dzi­ca­mi.

– Dla mnie to przy­wio­złeś? – Herr Man­fred wska­zał na bu­tel­kę z bia­łym wi­nem, któ­rą trzy­mał syn. – Nie wiem, co na to moja opie­kun­ka. – Mru­gnął okiem do sto­ją­cej w drzwiach Be­aty. – Po­zwo­li?

– Nie lu­bisz wina – ode­zwał się An­dre­as.

– Masz ra­cję. Wła­śnie dla­te­go na­la­łem so­bie kie­li­szek na­lew­ki – od­parł star­szy pan.

– Słu­cham?! – Be­ata spoj­rza­ła za­sko­czo­na. – To ja na chwi­lę tyl­ko wy­szłam z kuch­ni, a pan…

Nie do­koń­czy­ła, bo prze­rwał jej Herr Man­fred.

– Złość pięk­no­ści szko­dzi! – Wy­buch­nął grom­kim śmie­chem. – Odro­bi­na na­lew­ki jesz­cze ni­ko­mu nie za­szko­dzi­ła. Nie bę­dzie też mia­ła wpły­wu na moje leki. Szyb­ciej po niej za­snę, a wy po­sie­dzi­cie so­bie przy wi­nie.

Od­wró­cił się i po­szedł w kie­run­ku sa­lo­nu. Nie zdą­ży­ła nic od­po­wie­dzieć, zmu­szo­na za­jąć się Frau Pe­trą. Po­sa­dzi­ła ko­bie­tę przed te­le­wi­zo­rem i włą­czy­ła jej ulu­bio­ny se­rial, któ­ry pod­opiecz­na co­dzien­nie oglą­da­ła.

– Chy­ba nie masz nic prze­ciw­ko wie­czor­ne­mu win­ku? – Do kuch­ni wszedł An­dre­as. Be­ata sprzą­ta­ła po pod­wie­czor­ku.

– Ja­dłeś coś dzi­siaj? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­niem.

– Nie, ale za­raz coś so­bie we­zmę z lo­dów­ki.

Za­zwy­czaj jadł w pra­cy. W piąt­ki jed­nak re­zy­gno­wał z po­sił­ku, by wcze­śniej być w domu.

– Sia­daj – po­le­ci­ła. – Zo­sta­ła jesz­cze zupa gu­la­szo­wa.

Nim zdą­żył od­po­wie­dzieć, po­sta­wi­ła ją na ku­chen­nej pły­cie. Po chwi­li aro­ma­tycz­ny za­pach roz­cho­dził się po ca­łej kuch­ni.

– Cu­dow­nie pach­nie! – po­chwa­lił An­dre­as. – Zjesz ze mną?

– Ja­dłam obiad z two­imi ro­dzi­ca­mi. Nie wsu­nę dru­giej por­cji.

– Prze­sa­dzasz. Przy­znaj się, że ob­se­syj­nie dbasz o li­nię. – Ro­ze­śmiał się, lu­stru­jąc ją spoj­rze­niem od góry do dołu, jak­by chciał do­szu­kać się fał­dek i nie­do­sko­na­ło­ści.

Wi­dząc to, bez­wied­nie prze­je­cha­ła dło­nią po pła­skim brzu­chu. Gdy pod­nio­sła gło­wę, na­po­tka­ła roz­ba­wio­ne spoj­rze­nie męż­czy­zny.

– Tro­chę zjem. – Po­sta­no­wi­ła, że nie da mu sa­tys­fak­cji.

Już wy­cią­ga­ła z szaf­ki na­czy­nie dla sie­bie, gdy za­pro­te­sto­wał:

– Na­ło­ży­łaś mi zde­cy­do­wa­nie za dużo. Zje­my z jed­ne­go ta­le­rza. Weź łyż­kę i usiądź na­prze­ciw­ko mnie.

Spoj­rza­ła za­sko­czo­na, ale przy­sta­ła na tę pro­po­zy­cję. Z Mar­ci­nem ni­g­dy by so­bie na to nie po­zwo­li­ła. Mąż przy­wią­zy­wał ogrom­ną wagę do es­te­ty­ki po­sił­ków. Na­wet je­śli na obiad była zupa, to głę­bo­ki ta­lerz mu­siał stać na du­żym pła­skim, a obok po­win­ny le­żeć roz­ło­żo­ne wszyst­kie sztuć­ce, choć wia­do­mo było, że uży­ta zo­sta­nie je­dy­nie łyż­ka. Be­ata usia­dła na­prze­ciw­ko to­wa­rzy­sza i po­chy­li­ła się nad po­sta­wio­nym po­środ­ku sto­łu po­sił­kiem. Przez chwi­lę je­dli w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, każ­de po­chło­nię­te swo­imi my­śla­mi. W pew­nym mo­men­cie zbyt moc­no po­chy­li­li się nad zupą i zde­rzy­li gło­wa­mi.

– Aua! – wy­rwa­ło się Be­acie, choć była tak samo win­na.

– Po­cze­kaj, roz­sma­ru­ję bo­lą­ce miej­sce, żeby nie było guza. – An­dre­as odło­żył łyż­kę i de­li­kat­nie do­tknął skó­ry na czo­le ko­bie­ty. Po­wo­li krę­cił kciu­kiem kół­ka, za­ta­cza­jąc co­raz więk­sze krę­gi. Po chwi­li jego dłoń zna­la­zła się w po­bli­żu ucha Be­aty.

Po­czu­ła, że musi to na­tych­miast prze­rwać.

– Dzię­ku­ję, już zja­dłam. – Wsta­ła dość ner­wo­wo, nie pa­trząc męż­czyź­nie w oczy. Bała się, że An­dre­as się zo­rien­tu­je, iż ten do­tyk był dla niej przy­jem­no­ścią. – Po­dam leki two­im ro­dzi­com.

Po­de­szła do ku­chen­ne­go bla­tu, od­wra­ca­jąc się do to­wa­rzy­sza ple­ca­mi. Nie mógł wi­dzieć, jak moc­no drża­ły jej ręce, gdy na­le­wa­ła wodę do szklan­ki. Po chwi­li wy­szła z kuch­ni. Sta­ra­ła się skon­cen­tro­wać na pod­opiecz­nych i uspo­ka­ja­ła samą sie­bie, że to był do­tyk kom­plet­nie bez zna­cze­nia.

Frau Pe­tra sku­tecz­nie od­cią­gnę­ła jej uwa­gę od wszyst­kie­go. Tego wie­czo­ru po­sta­no­wi­ła zbun­to­wać się i nie mia­ła ocho­ty brać le­karstw. Do­pie­ro po kwa­dran­sie uda­ło się prze­ko­nać sta­rusz­kę, że to dla jej do­bra. Wła­ści­wie zro­bił to jej mąż, któ­ry wmó­wił żo­nie, że on łyka te same wi­ta­mi­ny, i obie­cał, że ra­zem pój­dą spać.

– I tak je­stem zmę­czo­ny. – Mru­gnął do opie­kun­ki. Zwy­kle cho­dził spać nie­co póź­niej, po obej­rze­niu ulu­bio­nych pro­gra­mów w te­le­wi­zji. – Do­bra­noc.

Be­ata w su­mie ucie­szy­ła się, że ten wy­czer­pu­ją­cy dzień ma się ku koń­co­wi. Za­pla­no­wa­ła, że ogar­nie sa­lon star­szych pań­stwa, przy­go­tu­je im leki na ju­tro i bę­dzie mo­gła umknąć do swo­je­go azy­lu. Zer­k­nę­ła na te­le­fon. Nie kon­tak­to­wa­ła się z mę­żem od dwóch dni. Ich ko­mu­ni­ka­cja ogra­ni­cza­ła się do ese­me­sów. Mar­cin uwa­żał, że po­łą­cze­nia są dro­gie i na­le­ży z nich ko­rzy­stać tyl­ko w wy­jąt­ko­wych przy­pad­kach. Dzi­siaj taki był. Przy­naj­mniej dla niej. Ko­niecz­nie, w tym mo­men­cie, pra­gnę­ła usły­szeć głos męża.

– Halo. – Ktoś ode­brał po czwar­tym sy­gna­le.

– Mamo, to ty? – ode­zwa­ła się Be­ata zdu­mio­nym gło­sem.

– No a kto? – burk­nę­ła te­ścio­wa oschle.

– Gdzie jest Mar­cin?

– Po­szedł pod prysz­nic. Jest wy­czer­pa­ny po ca­łym dniu pra­cy. Wró­cił do domu wy­koń­czo­ny, a na­wet obiad na nie­go nie cze­kał.

– Prze­cież za­wsze jadł w za­kła­do­wej sto­łów­ce!

– Od kil­ku dni tego nie robi, bo za­truł się tam­tej­szym je­dze­niem. Nie wie­dzia­łaś o tym? Co z cie­bie za żona!

Be­ata po­mi­nę­ła te sło­wa mil­cze­niem.

– Pro­szę tyl­ko prze­ka­zać Mar­ci­no­wi, że dzwo­ni­łam – do­da­ła po chwi­li ofi­cjal­nym to­nem.

– Gdy­byś tu była, nie mu­sia­ła­bym nic prze­ka­zy­wać – syk­nę­ła ko­bie­ta po dru­giej stro­nie. – Mat­ka i żona! Na­wet nie po­tra­fi­my wy­mó­wić na­zwy tej miej­sco­wo­ści, w któ­rej je­steś! Gdy­byś tyl­ko chcia­ła, mo­gła­byś się za­trud­nić tu­taj w su­per­mar­ke­cie! Na każ­dym kro­ku są od­po­wied­nie kur­sy! Ale nie, za­chcia­ło ci się wy­jeż­dżać w po­szu­ki­wa­niu szczę­ścia! Po­rzu­ci­łaś męża i dzie­ci! To ja mu­szę za­stę­po­wać im mat­kę i żonę, go­to­wać i kar­mić! Po­win­nam wy­po­czy­wać na eme­ry­tu­rze!

Be­ata nie wie­dzia­ła, co od­po­wie­dzieć na ten ab­sur­dal­ny atak. Te­ścio­wa była ich go­ściem kil­ka razy w ty­go­dniu, za­rów­no za­po­wie­dzia­nym, jak i nie. Za­wsze mia­ła dużo do po­wie­dze­nia, w lot wy­ła­py­wa­ła coś do skry­ty­ko­wa­nia, ob­ga­da­nia, do­ra­dze­nia, i tak w nie­skoń­czo­ność. Te­raz ro­bi­ła z sie­bie za­stęp­czą żonę dla Mar­ci­na!

– Do­bra­noc, mamo. – Be­ata sta­ra­ła się za­koń­czyć roz­mo­wę. Że też pod­ku­si­ło ją te­le­fo­no­wa­nie!

– Tyl­ko na tyle cię stać? Nie za­py­tasz na­wet, jak mo­je­mu sy­no­wi mi­nął dzień? Przy­szedł wy­koń­czo­ny, zjadł przy­go­to­wa­ny prze­ze mnie ro­sół i ga­la­re­tę, a te­raz się myje. Pew­nie za chwi­lę obej­rzy wia­do­mo­ści i pój­dzie spać. Ale co to może cie­bie ob­cho­dzić… – Ko­bie­ta za­wie­si­ła głos, pro­wo­ku­jąc sy­no­wą do od­po­wie­dzi.

– Ob­cho­dzi, mamo – od­par­ła Be­ata z wes­tchnie­niem. – Dla­te­go dzwo­nię.

Nie do­da­ła, że Mar­cin mógł zro­bić to samo. Mógł pod­nieść te­le­fon i za­dzwo­nić. Nie zro­bił tego jed­nak. Od dwóch ty­go­dni cze­kał na gest ze stro­ny żony. To ona wy­sy­ła­ła mu wia­do­mość i ocze­ki­wa­ła od­po­wie­dzi. To ona cią­gle cze­ka­ła…

– Prze­ka­żę mu, że dzwo­ni­łaś – ode­zwa­ła się te­ścio­wa ła­ska­wie, choć ton gło­su po­zo­stał zim­ny. – Je­że­li bę­dzie chciał, to od­dzwo­ni.

Be­ata po­dzię­ko­wa­ła i z ulgą się roz­łą­czy­ła. Była pew­na, że dzi­siej­sze­go wie­czo­ru nie ma co li­czyć na te­le­fon od Mar­ci­na. Zro­bi­ło jej się przy­kro, a w głę­bi ser­ca ko­ła­ta­ły wy­rzu­ty su­mie­nia. Może rze­czy­wi­ście skon­cen­tro­wa­ła się wy­łącz­nie na so­bie i przez to tra­ci jej ro­dzi­na? Otar­ła łzę, któ­ra ze­bra­ła się pod po­wie­ką.

– Puk, puk! – Usły­sza­ła sło­wa i de­li­kat­ne pu­ka­nie od stro­ny drzwi. Zmu­si­ła się do przy­wo­ła­nia uśmie­chu na twarz. – Wino cze­ka w sa­lo­nie.

– Prze­pra­szam, ale ra­czej nie mam ocho­ty. Je­stem zmę­czo­na i po­ło­żę się wcze­śniej spać. – Mia­ła na­dzie­ję, że ta wy­mów­ka po­skut­ku­je.

– Ale już roz­la­łem… – Męż­czy­zna wy­da­wał się stro­pio­ny. – To tyl­ko je­den kie­li­szek. Na wię­cej nie na­ma­wiam.

Wsta­ła z lek­kim ocią­ga­niem. Al­ko­hol to było ostat­nie, na co mia­ła ocho­tę dzi­siej­sze­go wie­czo­ru. Ma­rzy­ło jej się łóż­ko i czy­ta­nie książ­ki do­pó­ty, do­pó­ki nie za­śnie. Po­sta­no­wi­ła, że po­sta­ra się wy­pić tru­nek jak naj­szyb­ciej.

W sa­lo­nie na każ­dym pa­ra­pe­cie sta­ła lamp­ka. Spod klo­szy wy­pły­wa­ło de­li­kat­ne świa­tło. W oknach nie było ża­lu­zji, więc po­świa­ta wi­docz­na była z ze­wnątrz. To ko­lej­na cie­ka­wost­ka, któ­rą za­ob­ser­wo­wa­ła u Niem­ców. Prak­tycz­nie nie było domu, w któ­rym wie­czo­rem nie zo­sta­ły­by za­pa­lo­ne świa­tła. Da­wa­ło to nie tyl­ko efekt przy­tul­no­ści, ale przede wszyst­kim świa­do­mość, że w tym domu ktoś cze­ka.

Be­ata co kil­ka dni wy­cho­dzi­ła na krót­ki wie­czor­ny spa­cer. Część mia­sta, w któ­rej miesz­ka­li jej pod­opiecz­ni, skła­da­ła się wy­łącz­nie z dom­ków jed­no­ro­dzin­nych, przy któ­rych – po­dob­nie jak na dział­ce An­dre­asa – znaj­do­wa­ły się nie­wiel­kie za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze lub go­ścin­ne do wy­na­ję­cia dla tu­ry­stów od­wie­dza­ją­cych Uec­ker­mün­de w se­zo­nie. Wła­śnie w ta­kim dom­ku mia­ła swój kąt.

Ci­chut­ko grał te­le­wi­zor. Wi­dać było, że syn nie chce prze­szka­dzać śpią­cym ro­dzi­com.

– Nie wiem, co im dzi­siaj zro­bi­łaś, ale za­snę­li, le­d­wo przy­ło­ży­li gło­wy do po­du­szek. – Uśmiech­nął się.

– Wła­ści­wie nic. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Z two­ją mamą po­rząd­ko­wa­łam anio­ły. Na­wet na spa­cer nie mie­li dzi­siaj ocho­ty, bo było tak po­nu­ro. Po obie­dzie spa­li nie­co kró­cej. Zbu­dził ich ten twój zna­jo­my Po­lak.

– Rze­czy­wi­ście! Mia­łem ci coś po­ka­zać! – Męż­czy­zna pod­szedł do sto­li­ka pod oknem. – Gdy po­ma­ga­łaś ro­dzi­com kłaść się do łóż­ka, po­sze­dłem do ga­ra­żu i obej­rza­łem przy­wie­zio­ne rze­czy. Jest tam kil­ka praw­dzi­wych pe­re­łek, któ­re po od­no­wie­niu będę mógł usta­wić w wi­try­nach. Ale po­mię­dzy szkla­ne wazy, jako ochro­na przed stłu­cze­niem, wło­żo­ny był ten ze­szyt. Sama mu­sisz zo­ba­czyć, bo wy­da­je mi się, że za­pi­sa­no go po pol­sku.

Po­dał Be­acie po­żół­kły ze sta­ro­ści bru­lion. Okład­ka jesz­cze trzy­ma­ła się moc­no, choć rogi były już po­obry­wa­ne. Na przo­dzie wid­nia­ła ogrom­na czer­wo­na pla­ma, jak­by ktoś roz­lał na nią wino lub kom­pot z wi­śni. Prze­wró­ci­ła pierw­szą stro­nę.

Pol­ska zie­mia Cię wy­da­ła,

Pol­ska krew w To­bie pły­nie,

Pol­ska mat­ka Cię zro­dzi­ła

I pol­skie też no­sisz imię.

Więc uko­chaj ser­cem ca­łym

Tę ro­dzin­ną pol­ską zie­mię,