Tajemnicza Kreta. Wolność, historia, legenda - Piotr Gociek - ebook

Tajemnicza Kreta. Wolność, historia, legenda ebook

Piotr Gociek

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autorski, subiektywny przewodnik znanego publicysty, Piotra Goćka, po najbardziej tajemniczej wyspie Morza Śródziemnego - Krecie. Wolność, historia, legendy oraz wyspiarskie smaki: keftedes, stifado i apaki.

- Czy kiedyś odkopiemy wszystkie starożytne miasta Krety? Znana historia jest…całkiem nieznana!

- „Wolność albo śmierć” czyli dlaczego Polak i Kreteńczyk to dwa bratanki

- Wielka ucieczka króla Grecji – dlaczego wąwóz Samaria to coś więcej niż tylko znany szlak turystyczny

- Jak Polacy pilnowali wolnej Krety – opowieść o ruskich carach, tureckich sułtanach i zachodnich rozbiorach

- Tajemnice pałacu-labiryntu – wielu próbowało rozwikłać sekrety Knossos, ale nikomu się nie udało

- Zapomniana prowincja Rzymu – dlaczego Gortyna to miejsce niezwykłe?

- Polski kościół, rosyjski cmentarz, szwajcarski dobroczyńca – sekrety archiwów Rethymnonu

- Plaża Stavros – tu Grek Zorba złamał nogę

Pierwszy raz odwiedziłem Kretę ćwierć wieku temu i od razu wiedziałem, że będę chciał wrócić. Wracałem wiele razy, wędrując po wyspie na piechotę, na rowerze, autobusem i samochodem. Przewodnikami byli mi giganci przeszłości: tej dawnej, jak Homer czy Tytus Liwiusz, i tej niedawnej, jak Nikos Kazantzakis, Zbigniew Herbert czy Lawrence Durrell. Zakochałem się w krajobrazie, w ruinach minojskich, greckich i rzymskich; w wartkich wiosennych potokach, w wysuszonych latem wzgórzach, w ciepłych falach jesiennego morza. Jest Kreta miejscem, gdzie zawsze czuję się jak u siebie. Ta książka to mój list miłosny do niezwykłego miejsca, niezwykłych ludzi i niezwykłej historii. PIOTR GOCIEK

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 388

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki i stron tytułowych

Fahrenheit 451

 

Redakcja i korekta

Barbara Manińska

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

Zdjęcia w książce

Archiwum autora, Wikipedia, Wikimedia Commons, Bundesarchiv

 

Skład, łamanie, fotoedycja i retusz zdjęć

TEKST Projekt

 

ISBN 9788380792227

 

Copyright © by Piotr Gociek

Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o.,

Warszawa 2025

 

WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Wstęp. Same Krety

W pewnym sensie każda mała grecka wyspa jest tą samą wyspą, niemal zawsze główny port (rzekłbym: niekiedy porcik) wyznaczony jest ramionami skalistych przylądków.

Zawsze Kreta

Ćwierć wieku mija od chwili, gdy pierwszy raz wyjechałem na Kretę.

Pamiętam: samolot odlatywał z Okęcia o jakiejś nieludzkiej porze, ale kiedy byliśmy pół godziny od celu, świeciło już piękne słońce.

– Mamo, mamo! – zawołał przyklejony do okna pięcioletni, może ciut starszy chłopiec siedzący rząd przed nami. – Czy to są Krety?

Mijaliśmy akurat wybrzeże Grecji kontynentalnej. Z morza wyrastały kolejne szarozielone wyspy, specjalnie dla nas przystrojone czerwonozłotym światłem poranka. Śmialiśmy się wtedy z Anią jak szaleni, zresztą przez długie lata wspomnienie tamtej chwili wprawiało nas w wesołość. Szczerość i zdumienie w głosie tego chłopca mam w głowie do dziś. Bardzo spodobał mi się ten pomysł: każda grecka wyspa jest Kretą.

Pierwsze miłości pamięta się do końca życia, i tak też stało się z Kretą. Przyjąwszy, że jest to wzorzec dla wszystkich innych wysp, spoglądałem na nie zawsze porównując. Naxos – taka mała Kreta. Rodos – monotonna, w porównaniu z Kretą. Cypr – ciekawy, ale jakiś taki nieduży (oczywiście w porównaniu z Kretą). Nie mówiąc o dziesiątkach pomniejszych wysp i wysepek, które czasem tylko muskałem wzrokiem z pokładu promu; inne bywały okazją do noclegu i zwiedzania.

W pewnym sensie każda mała grecka wyspa jest tą samą wyspą, niemal zawsze główny port (rzekłbym: niekiedy porcik) wyznaczony jest ramionami skalistych przylądków; zazwyczaj główne miasto, miasteczko, wioseczka, wklejone jest w podnóże wzgórza lub góry. I tak dalej: niewielkie plaże odcięte ostrogami skał, strome zbocza wpadające wprost do morza, nagie wzgórza, nawinięte na nie drogi i dróżki – i zawsze ta niezwykła chwila, kiedy serpentyna doprowadzi cię do przełęczy lub szczytu, z którego nagle widać drugą stronę wyspy, z czego cieszysz się jak głupi, choć w sumie niby czego innego oczekiwałeś: Alp, Balatonu? Tu ruiny greckie, tam rzymskie, tu kaplice wczesnochrześcijańskie, tam późnobizantyjskie; tu tureckie twierdze, tam weneckie wieże; tu wiatraki, tam fontanny. A tam dalej już koniec, nie ma wyspy, jest morze. Czasem w oddali widać skały następnej wyspy. Podobnej.

Kreta tymczasem jest klasą sama dla siebie. Zawiera w sobie wszystko.

Zatem zakochałem się.

To było dawno temu, kiedy jeszcze nikomu się nie śniło, że morze nielegalnych imigrantów będzie szturmowało południową flankę Unii Europejskiej; kiedy Grecy, podobnie jak miliony mieszkańców innych krajów wspólnoty, dopiero się uczyli nowej waluty. Nikomu wtedy pewnie nie przyszłoby do głowy, że za niespełna dekadę będą przez unijnych urzędników obarczani winą za kryzys w strefie euro.

To były inne czasy. Z właścicielem sympatycznej knajpki w Stalidzie dyskutowaliśmy przy obiedzie łamanym angielskim na temat zalet ciemnoskórego polskiego napastnika Emanuela Olisadebe, wówczas w barwach Panathinaikosu Ateny. Dobry, ale Kristof Warzika lepszy, twierdził (nie bez racji) gospodarz, wielce zmartwiony faktem, że w tym sezonie mistrzostwa dla jego ukochanego Panathinaikosu nie będzie. Olisadebe szykował się do wyjazdu na mundial w Korei i Japonii, trenerem polskiej reprezentacji był Jerzy Engel, w Warszawie dopiero co zakończono produkcję samochodu Polonez, Lew Rywin nie wybrał się jeszcze do Adama Michnika z propozycją korupcyjną, Jamesem Bondem wciąż był Pierce Brosnan, Matt Damon czekał na premierę pierwszego filmu, w którym gra Jasona Bourne’a, a w Grecji wszyscy wiedzieli, kim jest Krzysztof Warzycha.

Leciałem wtedy bez większych oczekiwań, bo miały to być zwykłe wakacje, to znaczy okazja przede wszystkim do odpoczynku. Zagoniony pracą na dwóch etatach, zamartwiający się opóźnieniami w wypłatach (zwyczajny los dziennikarza, weźcie pod uwagę, że słowa „etat” używam jako synonimu słowa „praca”, bo tak naprawdę były to śmieciowe umowy zlecenia), miałem serdecznie dość codzienności i marzyłem o próżnowaniu. Był wczesny maj, a mimo to Kreta przywitała nas pogodą jak z pocztówek, wiał lekki wiatr, kwitły bugenwille. Morze zdawało się chłodne, ale w porównaniu z czerwcowym Bałtykiem i tak było ciepłe. Wytrzymałem na leżaku w hotelu dwa dni. Ten drugi głównie dlatego, że pierwszego dnia przesadziliśmy ze słońcem.

A potem coś kliknęło mi w głowie i połączyłem dawno zapomniane lektury z kuszącą okazjami rzeczywistością: jesteśmy na Krecie! Minos! Knossos! Ariadna! Tezeusz! Minotaur!

Zatem zakochałem się, ale ponownie, bo ten pierwszy raz przecież przeżyłem dzięki lekturom w dzieciństwie. Teraz za każdym hasłem wytartym do cna przez foldery turystyczne kryły się bezmiary skojarzeń z czasów, kiedy połowę książek na mojej pierwszej półce z lekturami nieco poważniejszymi niż Filip i jego załoga na kółkach stanowiły opowieści o historii starożytnej.

Gdy oglądaliśmy rzymskie mozaiki w Hersonissos, byłem już skupiony; gdy dotarliśmy do Malii penetrować nasze pierwsze minojskie ruiny byłem już pielgrzymem w podróży i niczym średniowieczny pątnik u grobu świętego dotykałem nieśmiało połamanych kolumn sprzed tysięcy lat. W Knossos czułem się zagubiony niczym w prawdziwym labiryncie. Patrząc na bijące o brzeg fale, zastanawiałem się nad sekretami starożytnych żeglarzy, którzy aby dotrzeć na Kretę, musieli porzucać bezpieczną sztukę nawigacji od jednej dobrze widocznej wyspy do drugiej i oddać swój los w ręce wiatrów hulających po otwartym morzu.

I dalej już poszło. Kiedy wróciliśmy z pierwszego wyjazdu na Kretę, jakoś zwykle tak wychodziło, że w kolejnych latach dyskusje „a dokąd pojechać w te wakacje” kończyły się próbą nieśmiałego kompromisu: „a może jeszcze raz na Kretę?”. Wiosną szturmowaliśmy muzea Amsterdamu czy Hagi, jesień była porą idealną na Londyn, ale latem… Rok po roku wracaliśmy na wyspę Minosa, razem lub osobno. Rozniecona wtedy miłość do wszystkiego, co greckie i wyspowe, poprowadziła nas w kolejnej dekadzie dalej – na Kos, Nisiros, Rodos, Siros, Paros, Naksos, wreszcie na Cypr, który jest zarazem i osobny, i grecki.

Potem nadeszły lata, podczas których podróżowałem po Krecie, kiedy tylko mogłem, nie zważając na pory roku. W tych podróżach najciekawsze było to, że im więcej widziałem, tym więcej zostawało do odkrycia. Tak, macie rację – jeżeli ktoś po kolejnej dawce chce tylko zażyć jeszcze jedną, najlepiej większą, ten zdradza objawy uzależnienia. Jestem w Krecie nie tylko zakochany, ale i od niej uzależniony. Lecz proszę nie wysyłać mnie na detoks. To nie jest toksyczna miłość.

Znam ludzi, którzy znaleźli na Krecie drugi dom i nie wyobrażają sobie, by mieli się przenieść gdzie indziej. Wiem też, że to nie dla mnie. Nie chcę, żeby mi spowszedniała. Każdy potrzebuje swojej wyspy skarbów, wyspy cudów, miejsca wytchnienia. Kiedy jest do czego tęsknić, wtedy wiem, że żyję, a za Kretą tęsknię nieustannie. Nie chcę też obwoływać się jakimś szczególnym znawcą tematu. Tak jak wy, jestem tu w podróży.

Miałem wielkie szczęście dzielić moje kreteńskie fascynacje ze wspaniałymi kobietami. Ania Piotrowska pierwszy raz zabrała mnie na Kretę i to z nią pierwszy raz próbowałem retsiny, maszerowałem przez Samarię (w jednym bucie), wszedłem do prawdziwego minojskiego tolosa i kąpałem się w Morzu Libijskim. Dziękuję ci, Aniu.

Dużo później wędrowałem Wąwozem Umarłych w Zakros, opukiwałem ruiny portu w Falasarnie i liczyłem wiatraki na wzgórzach nad Sitią wraz z moją dorosłą już córką Kasią. „Tato, bardzo stęskniłam się za Kretą”, słyszę od niej co roku. Dziękuję Kasiu, że pokochałaś to, co i ja pokochałem.

I tak być powinno.

Na Krecie można znaleźć wszystko – i wypasione hotele, i mikroskopijne pokoiki z widokiem na stare miasto. Wspaniałe plaże i kamieniste bezdroża. Ruiny cywilizacji minojskiej, greckiej, rzymskiej oraz pozostałości po Wenecjanach i Turkach. Wszechobecne Wi-Fi. Pustkowie GSM. Najlepszą wodę mineralną na świecie (tak, jestem stronniczy, ale schłodzona woda Zaros to dla mnie ósmy cud świata). Bardzo obciachowe stateczki oferujące niezwykle pociągające w swojej obciachowości rejsy w kierunku zachodzącego słońca oraz potężne promy kuszące wyprawami na inne greckie wyspy. Zatokę, w której tańczył filmowy Grek Zorba (przy czym ani grający go Anthony Quinn nie był Grekiem, ani jego wymachiwanie nogami nie było prawdziwym greckim tańcem). Wąwozy jak z innej planety. Albańczyka ze spiłowanymi w stożki zębami. Kozy na drzewach. Domek Napoleona. Bazy NATO. Jedyny naturalny gaj palmowy w Europie. Sztuczne dinozaury. Najsmaczniejszą oliwę pod słońcem. Pensjonaty z drabinami zamiast schodów. Ogórki w kształcie kuli. Dwa obrazy El Greca (przy czym jeden nie został namalowany przez El Greca). Żółwie dzikie i oswojone. Turecką łaźnię przerobioną na knajpę. Kwiaty, których smród powali słonia. Cmentarz polskich żołnierzy z carskiej armii. Bardzo wścibskie krewetki. Miasto, w którym święty Tytus czytał list od świętego Pawła. Koty, całą masę kotów.

Jak można to przegapić?

O byciu Fumem lub Filemonem

Jak zaplanować tę podróż?

Wszystko sprowadza się do jednego: czy jesteś Fumem, czy Filemonem. Fumy to stworzenia wymyślone i opisane przez Macieja Wojtyszkę w książce Bromba i inni – kapitalnej opowiastce nie tylko dla dzieci, która doczekała się także filmowej wersji animowanej. Fumy zadziwiająco przypominają opasłą ciocię przyuważoną na bałtyckiej plaży albo przepychającego się przez tłum do stoiska z goframi jeszcze bardziej pękatego wujcia, który właśnie wpadł na pomysł popchnięcia podwójnej porcji frytek potrójną dawką czegokolwiek z bitą śmietaną.

Wojtyszko portretował Fumy z nieodłącznymi torbami, walizami, ręcznikami, parasolami plażowymi i leżakami. Oczywiście w przeciwsłonecznych okularach. „Wszystkie Fumy uważają, że głównym ich zajęciem jest wypoczywanie, w związku z czym usiłują wypoczywać z całych sił i bardzo je to męczy, ale ponieważ jedyną formą działania po zmęczeniu powinno być wypoczywanie, więc znów wypoczywają, co je bardzo męczy, i tak w kółko” – tak kreśli obraz Fumów ich twórca.

Z kolei kota Filemona oraz jego większego i starszego kumpla Bonifacego wymyślił Marek Nejman, scenarzysta serialu animowanego Dziwny świat kota Filemona (1972). Pamiętacie na pewno tę parę: Bonifacy (większy i czarny) to kot doświadczony i bywały w świecie (znaczy na podwórku). „Z niejednego pieca chleb jadł i niejednej myszy na ogon nadepnął”, jak pisze Nejman. Bonifacy niezbyt chętny jest do wyściubiania nosa poza ciepłą izbę. Jego ulubione zajęcie to drzemka na zapiecku. Doskonały kandydat na Fuma. Kot mniejszy, biały i ruchliwy, to Filemon. Sekundy w miejscu spokojnie nie usiedzi, zasypuje Bonifacego prośbami („naucz mnie łapać myszki”) i ciągle domaga się wycieczek. Wszystkiego chce dotknąć, powąchać, posmakować, wszędzie wściubić wąsiki i łapki. No i nieustannie zadaje głupie pytania. „Czy ja w ciemności też jestem taki, jakby mnie nie było?” – zastanawia się na przykład, odkrywając, że w nocy czarnego Bonifacego nie widać.

Jeśli planując urlop, dbasz mocno o to, by jedynymi ścieżkami, jakie wydepczesz, były te z jadalni nad basen i z plaży do baru na plaży – bez wątpienia jesteś Fumem. Jeśli budzisz się rankiem i marzysz tylko o tym, by było już po śniadaniu, wszak tyle rzeczy jest do zobaczenia – jesteś Filemonem.

Na szczęście obydwa typy rzadko spotyka się w stanie czystym. Nawet w środowisku naturalnym Fumów, jakim są zamknięte hotelowe enklawy, zwykle nie brakuje okazji do ruchu. Mam zresztą podejrzenie, że właściciele hotelowych sieci inwestują w atrakcje głównie po to, by dzięki zmuszeniu gości do odrobiny ruchu uniknąć płacenia za usługi kardiologów, grabarzy oraz straży wybrzeża, która mogłaby niektórych bywalców leżaków omyłkowo wziąć za wyrzucone na brzeg i czekające na pomoc walenie. W hotelach (lub w pobliżu) można też zawsze znaleźć biuro podróży lub agenta sprzedającego wycieczki do pobliskich atrakcji albo przynajmniej przejażdżki po morzu w łodziach ze szklanym dnem. Fumy opuszczają więc swoje leże czasem nawet kilka razy podczas urlopu, stając się tym samym Fumami w mniejszym stopniu.

Z drugiej strony – nawet najbardziej zapamiętały Filemon ma chwile słabości. Zdyszany po wspinaczce, półżywy po wędrówce, z podejrzeniem zwyrodnienia kręgosłupa szyjnego w wyniku nadmiernego pochylania się nad muzealnymi gablotami – czuje, że dłużej nie wytrzyma, że pilnie potrzebny mu jest kawałek plaży, porządny leżak, dorodny parasol słoneczny oraz solidna dawka nicnierobienia. To zdrowy objaw wakacyjnego sfumienia.

Każdy przed wakacjami powinien spróbować określić własny wskaźnik FF (Fum/Filemon), bo to bardzo pomaga w planowaniu wyprawy. Pożyteczną rzeczą jest na przykład próba przypomnienia sobie, o co najczęściej się kłóciliście poprzedniego lata. Jeśli o to, że on obiecał zanieść na plażę ręczniki, żeby zająć leżak, ale zaspał – jesteście Fumami. Jeśli o to, z czyjej winy baterie w czołówkach przestały działać właśnie wtedy, kiedy były najbardziej potrzebne (to znaczy we wnętrzu jaskini, pół godziny drogi od wyjścia) – z pewnością jesteście Filemonami. No i idiotami, bo kto nie zabiera ze sobą do jaskini zapasowych baterii…

Obydwa typy potrafią być równie irytujące. Pierwszy, kiedy zamienia wycieczkę w serię awantur o to, że przekąski w samolocie nie powinny być dodatkowo płatne, śniadania są zbyt mało urozmaicone, woda w basenie za zimna, plaża zbyt kamienista, morze zanadto wzburzone, personel niedouczony (bo nie mówi po polsku), a ceny wszystkiego wprost skandaliczne. Drugi, gdy na wszelkie sposoby próbuje dać ci odczuć, że jeśli nie pokonujesz na piechotę 40 kilometrów dziennie, nie podcierasz tyłka liśćmi, nie zachwycasz się każdym kamieniem, przy którym stoi tabliczka archeological site, nie znasz na pamięć rozkładu wszystkich gablot w miejscowym muzeum oraz nie czerpiesz całej swojej wiedzy z przewodnika, to nie jesteś prawdziwym turystą.

Nie będę oszukiwał: jestem trochę i Fumem. Ale bardziej Filemonem. Na szczęście Kreta to idealne miejsce dla jednych i drugich. Pozwólcie, że razem po niej pospacerujemy. Zygzakiem.

W księgarniach czekają na was dziesiątki profesjonalnych przewodników po Krecie. Podpowiedzą, co koniecznie trzeba obejrzeć, którą restaurację wybrać, pokażą na zdjęciu, jak ładnie wygląda słynna plaża albo światowej klasy zabytek. Nie mam ambicji dokładania kolejnego tomu do tej pokaźnej gromadki.

Nie zrozumcie mnie źle, przewodniki niesłychanie ułatwiają życie, sam kolekcjonuję je nałogowo, także takie stare i teoretycznie bezużyteczne. W tych ostatnich znajduję to, co we wszelkich podróżach najważniejsze – kontekst.

Stare przewodniki i relacje z podróży oprócz tego, że odkrywają przed nami świat, który niekiedy przestał już istnieć, pełnią także funkcję podobną do zapomnianych fotografii z rodzinnego archiwum. Od wielkiego dzwonu wyciągamy zakurzone albumy czy blaszane pudła ze zdjęciami, rozkładamy je na świątecznym stole pomiędzy talerzami z resztkami jedzenia i cała rodzina pochyla się nad zamazanym czarno-białym kadrem. Na pamięć znamy własne miny z czasów, gdy leżało się nagim tyłkiem do góry na kocyku obok misia, za to wybuchy wesołości oraz niedowierzania wzbudzają co chwila inne rzeczy. „Skąd ja wtedy miałam taką sukienkę”, „wujek Roman chyba zabrał tę szafę i porąbał”, „jaki śmieszny kapelusz” – krótko mówiąc: ojej, to ja naprawdę tak wtedy wyglądałem? Wtedy tak, potem inaczej, a teraz jeszcze inaczej, a świat niepostrzeżenie podmieniał nam za plecami dekoracje. Tylko gdy dostrzeżemy ten ruch, jesteśmy w stanie zobaczyć to, co ważne, to znaczy zastanowić się nad tym, skąd się wzięliśmy, co właściwie się z nami dzieje i dokąd pędzimy. Nie, nie chodzi mi o wyjaśnienie zagadki „co stało się z kocykiem”. Chodzi o to, co dzieje się z nami wszystkimi.

Szukam więc miejsc, które – jak ogry i cebula – mają warstwy. Wiecie, o czym mówię. Najlepszym przykładem takiego miejsca doprowadzonego aż do wywołującej oczopląs przesady jest oczywiście Rzym. Tu jednocześnie trwają wszystkie epoki: na freskach, płaskorzeźbach i obrazach wciąż toczone są wszystkie wojny wszystkich stuleci; republika kwitnie obok cesarstwa, barbarzyńcy triumfują obok apostołów, średniowiecze współgra z renesansem, a renesans z barokiem, lecz żadnemu z nich nie przeszkadza faszystowski modernizm. Intensywność Rzymu jest wspaniała i trudna do zniesienia. Gdy tam jestem, każdego dnia czuję się absolutnie zachwycony tym przekładańcem, a każdego wieczoru okrutnie nim zmęczony.

Kreta też ma warstwy, ale to całkiem inny styl. Minojskie pałace i miasta wydają się wrośnięte w kamienistą wyspę. Greckie i rzymskie pozostałości fascynują głównie osobników zakochanych w starożytnej historii, a część z tych zabytków pozostaje w łagodnym półzapomnieniu. Po Wenecjanach zostały nadmorskie fortece i miejskie mury, które służą głównie jako tło efektownych selfie. Do tureckiego dziedzictwa wyspa przyznaje się niechętnie, inna sprawa, że za wiele z niego nie pozostało, a i dla imperium otomańskiego nie było to miejsce jakichś szczególnie ciekawych inwestycji. Bitwa o Kretę i niemiecka inwazja wydaje się wydarzeniem nieistotnym i odległym, jak bitwy toczone z rzymską flotą przez miejscowych piratów.

Z drugiej strony, powtarza się nam w kółko: Kreta to plaże, Kreta to Knossos, Kreta to Spinalonga, Kreta to wąwóz Samaria, a prócz tego greckie wino, muzyka, śpiew, no i kuchnia oczywiście. Nic złego w takim skróconym programie, ale jest tu równocześnie tak wiele innych rzeczy! I w odróżnieniu od Rzymu, ich natłok nie wywołuje poczucia przymusu. Możesz smakować powoli, możesz odkrywać po kawałku, możesz odwrócić się do tłumu plecami. Bardzo podoba mi się pomysł wydawania przewodników subiektywnych – mistrzem jest dla mnie Lawrence Durrell, który pisał je, zanim jeszcze stały się modne i zanim w ogóle ukuto ten termin. Jego opowieści (niestety te o greckich wyspach nie zostały wydane po polsku, możemy cieszyć się za to Gorzkimi cytrynami Cypru) były połączeniem prywatnego dziennika podróży z gawędą o urodzie, historii i kulturze miejsc, w których mieszkał lub które odwiedzał. Mało kto dorównuje mu talentem i erudycją.

Jeśli idzie o Polaków, to zdecydowanie wyróżnia się Zbigniew Herbert i jego Labirynt nad morzem. Książka, która nie mogła ukazać się w PRL-u (najpierw nie chcieli jej towarzysze, potem, po stanie wojennym, nie chciał tego sam autor), to opowieść, którą otwierają imponujące wrażliwością, wiedzą i stylem rozdziały o Krecie. Nie ma drugiego takiego eseisty pod słońcem.

Prawie tak dobry, ale mniej poetycki, był Jerzy Ciechanowicz: sięgnijcie po Cień Minotaura i Wędrówki śródziemnomorskie (w tej akurat nic o Krecie, ale dużo o Grecji, no i pięknie napisana). Ale najbardziej zaskakujące były dla mnie dwa tomy greckich wspomnień polskiego księdza Marcina Czermińskiego – Z Grecyi i Krety (1902) oraz Wyprawa na Patmos, Efez i Kretę (1904). Ta druga książka doczekała się współczesnego wznowienia w 2023 roku.

Cóż jeszcze możemy włożyć do plecaka z lekturami o Krecie? Jeszcze książka Nikosa Kazantzakisa, czyli Grek Zorba. No i druga, już o Nikosie Kazantzakisie. Henry Miller, tak, skandalista od Zwrotnika Raka, też opisał swoją podróż po Krecie. Koniecznie trzeba poczytać także o drugiej wojnie światowej, na szczęście po polsku jest dostępna świetna książka Antony’ego Beevora Kreta: podbój i opór. Cholera, nie zmieściła mi się biografia El Greca… I na pewno o wielu innych książkach zapomniałem.

Zdarzyło mi się wędrować po Krecie z kilogramami papieru na plecach, boleśnie odczuwając skutki tego niedzisiejszego przyzwyczajenia. Żyjemy już przecież w epoce blogów i kanałów na YouTube. Nic to. Każdy niesie przez życie własny plecak.

Na stronie obok: Skoro głowa byka, to musi być Kreta… (fot. Wikipedia/Wolfgang Sauber)

1. Mniej więcej w środku

Z weneckich murów Heraklionu można ujrzeć to, czego z poziomu ulic nie zobaczycie – że to współczesne miasto, ten „zakalec, z którego należy wydłubywać weneckie rodzynki”

Zakalec, co zwie się Heraklion

„Zakalec, z którego należało wydłubywać weneckie rodzynki” – tak ocenił Heraklion polski podróżnik Jan Mar w książce Powrót do kolebki. To sformułowanie krzywdzące, ale tylko trochę. Kilka lat przed nim, tuż po wylądowaniu, zgoła inaczej widział to poeta Zbigniew Herbert: „Heraklion. Port i mury weneckie, bastiony otaczające miasto białych domów. Cisza zatrzaśniętych okiennic. Idę do miasta ulicą wiodącą pod górę, która wydaje się nieskończenie długa, choć świadectwo oczu temu przeczy. Wymiary światła zastygły i choć słyszę zgrzyt piasku pod nogami i stukot własnych kroków, nie poruszam się chyba wcale, zanurzony po głowę w upale, zatopiony w blasku. Zaczyna się bolesny ubytek realności”. Historycy dodają – nigdzie indziej nie ocalał tak duży i tak dobrze zachowany układ weneckiej architektury obronnej.

Realny czy nie, z zakalcem czy bez – nie ominiesz Heraklionu; każdy albo tu przylatuje, albo stąd odleci, w najgorszym razie (wedle niektórych – w najlepszym) pojawi się przejazdem w drodze do Knossos lub zajrzy na parę godzin do największego na wyspie muzeum archeologicznego, pełnego minojskich cudeniek. A skoro nie da się go ominąć, zaś wielce trudny jest do pokochania, to może spróbować go trochę polubić?

Zanim zabierzesz się do wydłubywania rodzynek, musisz najpierw do miasta dotrzeć. Dawni podróżnicy z niecierpliwością czekali na pokładzie statków, aż Kreta pojawi się na horyzoncie. Najpierw zza krawędzi świata wyrastał szczyt Idy, często ukoronowany chmurami. Dziś do Heraklionu nadal przybijają promy z Pireusu oraz z Santorynu, ale główny szlak wiodący na Kretę to szlak powietrzny. A zatem trzeba zacząć od lotniska. Leży przy morskim brzegu; ciemną toń widać już wtedy, gdy maszyna bierze przechył, by znaleźć się na właściwym torze do lądowania. Masa czarterów, ale i regularne, porządne połączenia z kontynentem są utrzymywane głównie przez Aegean Airlines. Kiedyś latały też linie Olympic. Konkurencja między tymi dwoma graczami bardzo opłacała się wszystkim, którzy szukali niedrogich połączeń z Aten na greckie wyspy, ale Olympic nie przetrzymał greckiego kryzysu.

Płyta lotniska w Heraklionie nie jest wielka: przejazd busem spod schodków samolotu do hali przylotów trwa dosłownie minutę. Tu przyjezdni napotykają pierwsze wąskie gardło. Tłum narasta, niecierpliwi się. Kolejki ustawiają się do toalet po lewej stronie, reszta pcha się do podajników bagażu. Do obsługi wszystkich lotów, zarówno regularnych, jak i czarterowych, muszą wystarczyć dwa konwejery. W sezonie ścisk bywa ogromny. Kto oderwie wzrok od wylotu podajnika bagażu, wpada w pierwsze reklamowe pułapki na turystów: Cretaquarium, Dinosauria Park, Watercity. Dzieciaki szarpią rodziców za rękawy – kto nie chciałby zobaczyć dinozaura (sztucznego) albo wielkiego żółwia Caretta caretta (żywego). Jest i ambitniejsza propozycja: wielki baner reklamujący muzeum Nikosa Kazantzakisa (więcej o muzeum w kolejnych rozdziałach), największego spośród urodzonych na Krecie pisarzy i jednego z największych urodzonych w dwudziestowiecznej Grecji. Nawet jeśli nazwisko wydaje się obce, to na hasło „Grek Zorba” każdy zaczyna kiwać głową ze zrozumieniem.

Dziedzictwo pisarza objawia się także na sposób komercyjny, bo widzę billboard reklamujący wodę mineralną Zaros właśnie cytatem z Kazantzakisa. Woda, woda: Watercity. Hm. Perwersja – w końcu Kreta, jak wiele greckich wysp, cierpi na niedobór wody. Ale nasz klient, nasz per pan. Forget the rest & try the best głosi hasło reklamowe. Gdzie? Anopolis. Chwila paniki – jak to, Anopolis to przecież wioska po drugiej stronie wyspy, niedaleko malowniczej Chora Sfakion. Czyżby inwazja parków rozrywki dotarła tak daleko? Wbijam w elektroniczną mapę współrzędne GPS – uff, to inne Anopolis; trzeba z Heraklionu jechać drogą na Hersonissos i potem odbić w prawo. O, jest i ulotka! Posępny Posejdon z harpunem i wesoły turysta z nadmuchiwaną oponką o średnicy metra.

Rozglądam się dookoła. Niektórzy klienci biur podróży swoje oponki mają ze sobą. Wokół pasa. I nie trzeba ich nadmuchiwać. Są takie, które może i mają metr średnicy. Wodnej perwersji ciąg dalszy – tutaj reklamy wzywające do pluskania się w niezliczonych basenach i na wodnych zjeżdżalniach, a jednocześnie w toaletach niebieskie świnki przyklejone do ściany pod lustrami przy umywalkach ze smutną miną przypominają: Water is too precious to waste! Ludzka rzeka wirująca wokół dwóch podajników bagażu przy wyjściu rozdziela się na strumyki zarządzane dalej przez przewodników i opiekunki grup z nieodłącznymi plastikowymi podkładkami, do których przypięto dokumenty. Podkładki są oczywiście firmowe, żeby z oddali było widać logo. Jakże szybko rozwija się nasza cywilizacja, dzięki temu rozwojowi w XXI wieku porozumiewamy się głównie za pomocą obrazków. Biura podróży biją się o to, kto wykupi reklamy na automatycznych drzwiach lotniska. Poza tym zmieni się niewiele lub wcale, jak choćby wyglądające wyjątkowo staroświecko gabloty z lokalnymi produktami kreteńskich rolników i sadowników. Jedną dojrzycie w hali przylotów, po drugiej stronie stanowisk odbioru bagażu, druga znajduje się w hali odlotów. Czym chwali się Kreta? Oliwa, mydełka z oliwą, kosmetyki z oliwą, wino, raki. Żadnych niespodzianek.

Zatem: lotnisko w Heraklionie – w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto traficie właśnie tu. Co dalej? Zorganizowane grupy przesiadają się do firmowych autokarów, ja wędruję w kierunku przystanku. Znajduje się kilkadziesiąt metrów od wejścia do hali odlotów, więc kierujcie się na niewielkie rondo za postojem taksówek. Kilka autobusów nagrzewa w słońcu blachy. Jest napis Bus station, jest kiosk z biletami. Sprzedawca dyskutuje z kierowcami, szukającymi cienia. Nie zgubicie się. Kilka miejskich linii odjeżdża z lotniska i niemal wszystkie jadą przez centrum, ale na wszelki wypadek warto się upewnić przed wejściem do pojazdu. Jazda trwa kwadrans, dwadzieścia minut, czasem dłużej, jeśli trafiliśmy na godziny szczytu. Po obu stronach niska zabudowa, zwyczajne przedmieścia: salony samochodowe, sklepy z AGD, kawiarnie, pizzerie; tu fryzjer, tam gabinet kosmetyczny. Sklepy i zakłady usługowe z dumą prezentują swoje wnętrza – szklana ściana od ulicy to norma. Greckie miasta wyglądają podobnie, białe graniaste budynki, parę kondygnacji, płaskie dachy, z których często wystają druty zbrojące beton, czekające na chwilę, kiedy właścicieli stać będzie na dobudowanie kolejnego piętra. Żadnych zabytków, nie jesteśmy w kwartale historycznym, po prostu wszędzie tak zwana codzienność, która nas otacza.

Grecja to nie jest kraj dla miłośników drapaczy chmur, za duże tu zagrożenie trzęsieniami ziemi, więc zabudowa wszędzie jest niska. Złośliwi mówią, że na przykład całe Ateny wyglądają z tego powodu jak jedno wielkie przedmieście. Coś w tym jest. A Heraklion wygląda jak przedmieście przedmieścia Aten. Na poboczach sznury zaparkowanych na wariata samochodów, motocykli, skuterów. Sztuka jeżdżenia „na lakier” to podstawowa umiejętność, którą musi opanować kierowca w Grecji. No i potrzebny jest luz, kiedy zatrzymujesz pojazd, bo ktoś zostawił swój na światłach awaryjnych na środku drogi i poszedł kupić kawę. Nie ma co się denerwować, zaraz wróci, a kiedyś i ty będziesz w potrzebie – nie miej wówczas skrupułów, zaciągnij ręczny, włącz awaryjne, a kiedy ktoś zacznie trąbić, uspokajająco pomachaj ręką: „okej, po co się tak gorączkować!”. I idź po kawę.

Wreszcie autobus pokonuje podjazd i kilka ostrych zakrętów, po czym wjeżdża na poziom centrum. Oto plac Eleftherias, znaczy plac Wolności, tyleż obszerny, co wielofunkcyjny. W ciągu dnia stoją tu sprzedawcy kwiatów w doniczkach, sadzonek i innego zielonego tałatajstwa, czasem ktoś z używanymi książkami. Wieczorem masa ludzi, głównie młodych, bo to wygodne miejsce spotkań: łatwo dojechać, a do popularnych knajp niedaleko. Na rogu kinoteatr, który oprócz wyświetlania filmów udostępnia również scenę śpiewakom i kabareciarzom, więc kiedy przyjeżdża jakaś gwiazda, na placu robi się naprawdę tłoczno. Ale byłem też kiedyś świadkiem oficjalnych uroczystości z okazji dnia Ochi. To narodowe święto Grecji. 28 października 1940 roku premier Grecji Ioanis Metaksas powiedział „ochi!”, czyli „nie!”, niemiecko-włoskiemu ultimatum. Wtedy to bowiem ambasador faszystowskich Włoch w Grecji Emanuele Grazzi zażądał, by Grecja zgodziła się na wkroczenie wojsk państw Osi na swoje terytorium i pozwoliła, by zajęły wybrane pozycje strategiczne. Oczywiście żadnej listy pozycji do noty nie wymieniono. Rozmowa Grazziego z Metaksasem odbyła się o trzeciej nad ranem. Dwie i pół godziny później włoskie wojska stacjonujące w Albanii rozpoczęły atak.

Grecy mają więc powód, by świętować dzień, który ocalił ich przed hańbą, której nie oszczędził swemu krajowi Vidkun Quisling. I tak właśnie jest, każdego 28 października. Uroczystość, którą widziałem bodaj w 2016 roku jesienią, była tradycyjna: na placu Eleftherias stanęła mała trybuna, były parady, orkiestra, wywiady telewizyjne z weteranami wojny (Kreta ma kilka lokalnych kanałów), honorowe warty Kreteńczyków w tradycyjnych strojach.

Nawet ci, którzy kompletnie nie są zainteresowani zwiedzaniem całego Heraklionu i tak trafią na plac Eleftheria, bo tuż obok znajduje się słynne Muzeum Archeologiczne. Obok niego, nieco w głębi uliczki po prawej stronie kryje się parking dla autokarów, więc jeśli przybywacie do miasta z grupą zorganizowaną, to zapewne zostaniecie wysadzeni właśnie tu. Kto przyjechał samodzielnie, autobusem międzymiastowym, ten od dworca znajdującego się pod murami będzie musiał jeszcze kawałek podejść. Kto jedzie autobusem miejskim z lotniska, może podjechać jeszcze przystanek i wysiąść obok hotelu El Greco, skąd jest kilka kroków do słynnej fontanny Morosiniego. Autobus jedzie ulicą Dikeosinis. Ale lepiej ruszyć dalej na piechotę.

Spacerując po Heraklionie

Obszar na północ od Dikeosinis – czyli w kierunku morza – to najchętniej odwiedzana i najciekawsza część miasta. No i strefa piesza, przy czym pierwsza równoległa uliczka – Dedalou, czyli Dedala – to ulubione miejsce zakupów. Są tu sklepy międzynarodowych gigantów (jak Zara), są cenione włoskie marki średniej klasy (jak Carpisa, producent torebek i walizek), są oczywiście i greckie firmy, jak choćby Skondras, reprezentowany przez salon swojej bardziej młodzieżowej i tańszej linii produktów sprzedawanej pod szyldem Fullah Sugah. Buty, marynarki, koszule, sukienki, paski, ale także trochę pamiątek i całkiem niespodziewanie sklep ze starociami, który widziałem po raz pierwszy w 2002 roku. Nie zmienił lokalizacji i nie zmieniło się też jedno – prowadzi go siwiuteńki Kreteńczyk, obok którego nigdy nikogo w środku nie widziałem, więc pewnie handel oryginalnymi ikonami oraz srebrnymi papierośnicami odbywa się na zapleczu (żart).

Za ulicą Dedala – właściwie deptakiem – jest niewielki labirynt knajp, kawiarni i barów. Jak bardzo są popularne, zrozumiecie dopiero wtedy, gdy wybierzecie się na spacer o północy. Prawdziwe życie zaczyna się tutaj po zmroku i zaułki wyglądające w ciągu dnia na wymarłe zapełniają się wtedy tłumem spragnionym drinka, tańca, zabawy. Efekt magicznej różdżki jest pogłębiony przez fakt, że restauratorzy do perfekcji opanowali sztukę zwijania interesu – dosłownie. Kiedy więc idziemy sobie taką uliczką, powiedzmy o jedenastej przed południem, to widzimy jedynie ciemne wnętrza zamkniętych knajp, a w tych wnętrzach piętrzące się krzesła i stoliki. Wokół hula wiatr, ulotki smętnie wiszą na murach, wałęsają się psy. Wszystko to wygląda jak miasto z serialu post-apo, do którego już nikt nigdy nie wróci. A wieczorem – pstryk, magia! Stoliki są poustawiane tak ciasno, że trudno się przecisnąć, muzyka łupie, tłum szaleje, na latarniach wiszą łańcuchy lampek, jacyś faceci brzdąkają na gitarach, tu ktoś tańczy, tam ktoś podśpiewuje, a obok widzimy żywy dowód na to, że sześć osób pochylonych nad mikroskopijnym stolikiem może jednocześnie gestykulować z prędkością stu machnięć na minutę, a mimo to nie wydłubać sobie nawzajem oczu trzymanymi między palcami papierosami.

Deptak Dedala prowadzi od placu Eleftherias do fontanny Morosiniego, która jest z kolei ulubionym punktem orientacyjnym turystów. A ponieważ to także jedna z najczęściej kojarzonych z miastem atrakcji, to jest to także miejsce powszechnie odwiedzane. Więc dosłownie każdy metr, jak okiem sięgnąć, jest zagospodarowany przez knajpy, kawiarnie, lodziarnie, pizzerie i kebaby. A sama ikoniczna fontanna na tle tego kolorowego szajsu wygląda dziwnie licho: weneckie kamienne lwy powinny budzić podziw swoją posturą i groźnymi minami, tymczasem robią wrażenie, jakby chciały z podkulonymi ogonami dokądś czmychnąć.

Plac wokół fontanny Morosiniego nosi imię Eleftheriosa Wenizelosa – jak wszystko, co ważne na Krecie. Wenizelos to rodowity Kreteńczyk, którego przodkowie pojawili się na wyspie pod koniec XVIII stulecia – uciekli przed tureckimi represjami z Peloponezu, a dokładnie z Mistry, ostatniej stolicy Bizancjum. Wenizelos to absolutnie kluczowa postać w dziejach Krety pierwszej połowy XX stulecia. Jest bohaterem najczęściej upamiętnianym nazwami ulic i placów, pomnikami i popiersiami. Ale to także gigant polityki greckiej w ogóle – wielokrotny premier rządu, uczestnik pokojowej konferencji w Paryżu w 1919 roku, gdzie walczył o interes odradzającej się Grecji równie skutecznie, jak Roman Dmowski o interes Polski. „Miał głos prawnika: łagodny, precyzyjny, opanowany, bez zbędnych emocji” – tak o nim pisał jego angielski biograf Andrew Dalby. „Posługiwał się greką klasyczną w gramatyce i nieco pedantyczną w doborze słów. Prócz greki władał niemieckim i angielskim, ale wolał francuski”1. Świetnie odnajdywał się wśród mężów stanu innych nacji, mówił rozsądnie, śmiał się przyjacielsko, a spojrzenie zza złotych binokli miał nieco nauczycielskie.

Posiadał także inną, surowszą twarz. W 1933 roku polski reporter Konrad Wrzos, który przeprowadził serię wywiadów z Wenizelosem, podkreślał, że „nie umiał przebaczać – dziewięć razy rządził Grecją i osiem razy dokonywał rewolucji. Za każdym razem wyrównywał swojee rachunki z przeciwnikami. Aż stał się tułaczem, uznanym za wroga państwa”2. Wrzos trochę koloryzuje, Wenizelos jako premier rządził Grecją tylko siedem razy (ładne „tylko”!). Pozostałe funkcje pełnił w rządzie niepodległej Krety. Był zresztą architektem niezależności wyspy, a potem także tym, który pracował na rzecz przyłączenia jej do Grecji. Bez wątpienia to postać godna osobnej książki i szkoda, że taka jeszcze w języku polskim nie powstała. (W Heraklionie wielki pomnik Wenizelosa stoi po wschodniej stronie placu Eleftherias, o którym pisałem nieco wcześniej).

Spod fontanny Morosiniego długim deptakiem możemy zejść wprost ku morzu ulicą 25 Augustou, mijając kilka zabytków, plac z kościołem Świętego Tytusa, siedzibę Minoan Lines i wiele sklepów, które im bliżej weneckiego portu, tym częściej zamieniają się w typowo turystyczne szwarc, mydło i powidło. Tak się składa, że 25 sierpnia to dzień moich urodzin, sprawdziłem więc z ciekawości, jakie to wypadki upamiętnione zostały nazwą tej ulicy. I ciarki przeszły mi po plecach, bo historia jest dramatyczna i ponura.

Cofnąć się musimy (nie po raz ostatni w tej książce) do roku 1897. A żeby wyjaśnić jego znaczenie, to nawet jeszcze dalej. Proces odzyskiwania przez Grecję niepodległości to niemal sto lat. Przez całe XIX stulecie krajem rządzonym przez Turków wstrząsają powstania i rozruchy pod hasłem „Eleftheria i thanatos!” – „Wolność albo śmierć!”. Kamienie milowe budowy wolnej Grecji to powstanie niewielkiego wolnego państwa greckiego (1830–1833), przyłączenie do macierzy Wysp Jońskich (1864), rozszerzenie kontynentalnej Grecji o Tesalię i Epir (1884) oraz wielkie powstanie na Krecie (1896), które doprowadziło do wojny grecko-tureckiej (1897), ta zaś – do autonomii Krety (jednak jeszcze pod nadzorem mocarstw). Było to piąte w ciągu nieco ponad półwiecza powstanie antytureckie na Krecie (poprzednie wybuchały w latach 1841, 1858, 1866–1869, 1877–1878). Walczono „pod hasłami enosis, czyli zjednoczenia «Wielkiej Wyspy» z królestwem”3, pisze w książce Historia Grecji nowożytnej Richard Clogg, a walki „prowadziły do stałych napięć w stosunkach z Wysoką Portą i prowokowały interwencje mocarstw”4.

Kreteńscy bojownicy liczyli na pomoc wojskową metropolii, ale ta nie przybywała. Grecka flota pojawiła się co prawda u wybrzeży wyspy, ale nie zmieniało to w znaczący sposób pogarszającej się z każdym miesiącem pozycji powstańców. Dopiero w lutym roku 1897 na Kretę przybyły oddziały lądowe. To z kolei wywołało gwałtowną reakcję Turcji na kontynencie. W kwietniu Turcy zaatakowali Tesalię i w kampanii nazwanej potem wojną trzydziestodniową rozgromili armię grecką. Tureckie sukcesy militarne doprowadziły do interwencji mocarstw: Wielkiej Brytanii, Francji, Rosji i Włoch. W grudniu 1897 roku podpisano traktat pokojowy, na mocy którego doszło do przekazania Krety pod opiekę mocarstw.

Zapanował niepewny pokój. W głęboko podzielonej społeczności nieustannie dochodziło do napięć, niesnasek i ostrych konfliktów. 25 sierpnia 1898 roku w Heraklionie doszło do masakry: z rąk tureckich ekstremistów zginęło ponad pół tysiąca chrześcijan i czternastu (wedle innych źródeł siedemnastu) brytyjskich żołnierzy. Bezpośrednią przyczyną tego aktu barbarzyństwa było przekazanie przez Brytyjczyków kontroli nad urzędem celnym w ręce chrześcijańskich, greckich urzędników. Krwawe wydarzenia trwały nieco ponad cztery godziny; Turcy mordowali w tym czasie chrześcijan mieszkających przy głównej ulicy miasta i podpalali ich domy. Niektóre ofiary spłonęły żywcem. Kres masakrze położył ostrzał artyleryjski z brytyjskiego okrętu HMS „Hazard”.

Wydarzenia odbiły się szerokim echem w całej Europie i przyspieszyły decyzję o wymuszeniu na Turcji ostatecznego wycofania wojsk z Krety. Główną ulicę Heraklionu trzeba było odbudować i wkrótce otrzymała ona nową nazwę, by uczcić pamięć ofiar masakry. (Rocznicę krwawych wydarzeń obchodzi się dziś 6 września, ale nazwa pozostaje zgodna z datą wedle kalendarza starego stylu, czyli 25 sierpnia). Wkrótce Kreta uzyskała niepodległość, a potem wreszcie połączyła się z Grecją.

Niespodziewany dodatek historyczny: HMS „Hazard” przeszedł do historii nie tylko jako jedyny okręt Eskadry Międzynarodowej w Heraklionie podczas opisanej tragedii. Kilka lat później, w roku 1901, przerobiony został na pierwszy w dziejach okręt do zaopatrywania okrętów podwodnych. Staranowany we mgle przez australijski statek szpitalny SS „Western Australia” spoczął na dnie kanału La Manche w styczniu 1918 roku.

Wokół starego Heraklionu

Wróćmy na plac Eleftherias i wybierzmy się na spacer trochę wbrew wszelkim turystycznym rekomendacjom. Nie polecam go na pierwsze spotkanie ze stolicą Krety, ale z perspektywy czasu uważam, że jest bardzo pouczający. Chodzi o wycieczkę po weneckich murach, czyli okrążenie miasta, by z nieco innej strony spojrzeć na jego topografię.

Na planie stary Heraklion otoczony weneckimi murami wygląda jak połówka cytryny – została rozcięta nierówno od góry morskim brzegiem, a na dole mamy ogonek, czyli przyklejony do murów niewielki stadion. Pierwsi murami opasali miasto Bizantyjczycy, którzy władali Kretą przez pięć stuleci; kilka wieków po nich do pracy zabrali się nowi władcy Wenecjanie, którzy zaczęli w XV stuleciu i skończyli po niemal stu latach.

Spacer najłatwiej zacząć od pomnika Narodowego Oporu, który stoi przy alei Dimokratias, niemal naprzeciw pomnika Wenizelosa, o którym już wspomniałem. Tak dostaniemy się na bastion Vittouriego. Ponieważ jednak kiedyś już go odwiedziłem, wybieram inną drogę – wychodzę z placu Elefhterias ulicą Pediados, kierując się najpierw ku murom, a potem wzdłuż nich.

Bardzo szybko trafiam do zupełnie innego Heraklionu niż ten z turystycznego centrum. Znikają sklepy, zostają tylko budynki mieszkalne; droga robi się wąska, na szerokość jednego samochodu, a domy po mojej lewej, wrastające w dzikie chaszcze rosnące u stóp weneckich murów, często są opuszczone. Tu żadna galopująca XXI-wieczna nowoczesność, czy nie daj Boże ponowoczesność, nie dotarła. Tak ów zaułek musiał wyglądać także pięćdziesiąt lat temu, w czasach drucianych anten telewizyjnych.

Niektóre domy to po prostu ruiny, straszące ciemnymi wyrwami okien. Pusto. Nieliczni napotkani miejscowi patrzą na mnie z mieszaniną zdumienia i podejrzliwości. I nagle pstryk, znowu zmiana tonacji, ponownie jestem w środku ruchliwego miasta, bo wyszedłem z Pediados na róg ulicy Evansa. Po lewej stronie wielka brama w murach, pieczołowicie odrestaurowana. Tędy wyjeżdżało się na drogę wiodącą ku południowym brzegom wyspy. To New Gate, zwana też Jesus Gate, od nazwy Bastionu Jezusa, a w niej wielka przestrzeń wystawowa.

Skręcam na schody wiodące na mury. Cóż to zresztą za mylące sformułowanie – to nie są zwykłe mury, to murzyska, grubaśne pasy umocnień, co da się ocenić dopiero wtedy, kiedy jesteśmy na górze i widzimy, że są niemal szerokości autostrady. Kapitalny stąd widok na masyw Idy, ale turystów jak na lekarstwo; widać, że umocnienia służą głównie miejscowym – tu w małym parku na ławeczce siedzi para emerytów, tam dziewczyna przypięta słuchawkami do smartfona zawzięcie oddaje się joggingowi.

Następny punkt spaceru to bastion Martinengo. Gigant. Tak duży, że jego część oddano dekady temu w użytkowanie lokalnemu towarzystwu lekkoatletycznemu, które po wschodniej stronie muru postawiło stadion. Kto ciekaw weneckich korytarzy, może zejść do tunelu Makasi, mnie jednak ciągnie w górę, na szczyt. To właśnie tutaj, pośród drzew i kwiatów, wewnątrz kwadratu wyznaczonego przez schludnie utrzymaną alejkę, spoczywa Nikos Kazantzakis, o którym więcej będzie w jednym z kolejnych rozdziałów. Na południowym skraju porośniętej gęstą trawą kwatery, w cieniu drzew widać osobny grób. Tu spoczywa żona Kazantzakisa, Eleni. Przeżyła go o prawie pół wieku. Zmarła w 2004 roku.

Idę dalej. Kolejny bastion – Betlejemski. I kolejny stadion za murami. Miasto nie opierało swej obrony jedynie na tych głównych umocnieniach: po drugiej stronie murów ciągnęły się forty i rowy. Ich pozostałości zniknęły po drugiej wojnie światowej. Heraklion rozbudowywał się zbyt szybko, by zajmować się ich ocalaniem.

Wreszcie Chania Gate. Z góry patrzę po raz pierwszy na ulicę, którą nieraz opuszczałem stare miasto, idąc do dworca autobusowego B. Po minięciu bramy docieram do bastionu Pantokratora. Czterokilometrowy spacer kończy się w bastionie Świętego Andrzeja, zwanym czasem bastionem Ducha Świętego, od małego kościoła z czasów weneckich (stał już poza murami). Wczytuję się w tablicę informacyjną – tu upamiętniono postać niesławną, niejakiego Andreasa Barotsisa, który zdradził pobratymców. Wskazał bowiem Turkom oblegającym miasto w 1669 roku najsłabszy punkt obrony.

Kiedyś bastion wraz z fortami wspierał się o morski brzeg, teraz od wody oddziela go nowa droga. Nic to. Uparłem się, że obejdę całe stare miasto, i zrobię to! Idę zatem wzdłuż morza na wschód, powracając do najpopularniejszej wśród turystów części Heraklionu, to znaczy ku weneckiemu portowi u stóp starówki, gdzie na krańcu długiego cypelka stoi wenecka twierdza, za czasów italskich panów zwana Rocca a Mare albo Castello a Mare, a od czasów tureckiej okupacji już tylko Koules.

To oczywiście żelazny punkt zwiedzania. Kolekcja zdjęć bez fotek Koules jest po prostu nieważna. Znów potężne, grube mury i chłodne kamienne wnętrza. Rozrzucone tu i ówdzie kule armatnie i działa. W niektórych miejscach światło wpada gdzieś od góry. Wygląda to jak plan Piratów z Karaibów albo serialu Piraci. Filmowcy doceniają urok miejsca: to właśnie w starym weneckim porcie Heraklionu kręcono między innymi grecki film biograficzny El Greco (2007); z wnętrz twierdzy korzystał także Franco Zeffirelli podczas zdjęć do kinowej ekranizacji opery Verdiego Otello (1986). Bevi, bevi, bevi con me! – tak, to dobre miejsce do takiego podśpiewywania. (Przy okazji – zbudowany na potrzeby filmu galeon wciąż istnieje i cumuje w Marsylii).

Ale to nie koniec wielkiej pętli. Mijam wenecki port, przechodzę przez małe rondo, kroczę wzdłuż budynku dworca autobusowego A – do miejsca, z którego wyruszyłem, wciąż mam jeszcze kawałek. W porcie promowym czeka już pływający potwór, gigantyczna jednostka Minoan Lines, wielopiętrowa, wypluwająca z wnętrzności ciężarówki niczym drobne pestki. Można było wcześniej pójść w górę ulicą Bofor, mijając kolejne boisko (do koszykówki) w bastionie Sampionara, ale ja tym razem obchodzę umocnienia dołem, więc skręcam dopiero w ulicę Efesou, tuż przed kortami tenisowymi, i maszeruję wzdłuż podnóża murów.

To nie był dobry pomysł. Widać, że ten kawałek dzikiego parku umiłowali sobie zwolennicy zaprawiania się tanimi alkoholami, a i pozostałości innego rodzaju rozrywek się tu znajdzie. Przyspieszam, wspinam się po schodkach na ulicę Ikara i już po chwili znów jestem przy Muzeum Archeologicznym, czyli widzę przed sobą plac Eleftherias.

Z poradnika podróżnika: jeśli czas was goni albo niezbyt kręcą was stare umocnienia, powinniście oszczędzić sobie takiej wyprawy. Ale na pewno warto zboczyć z głównych tras turystycznych w centrum, by zwiedzać mury punktowo: wspiąć się na bastion Martinengo i zobaczyć grób Kazantzakisa. Z weneckich murów Heraklionu można ujrzeć to, czego z poziomu ulic nie zobaczycie – że to współczesne miasto, ten „zakalec, z którego należy wydłubywać weneckie rodzynki”, jest fantastycznie położony, bo kiedy widoku nie zasłaniają ciasno stojące budynki, to panorama wzgórz od południowego wschodu i gór (z Idą na czele) od południowego zachodu, jest imponująca.

I wtedy czas na pracę wyobraźni. Zignorujcie morze brzydkich przedmieść. Popatrzcie, jak układa się linia horyzontu, popatrzcie na brzeg morza, dostrzeżcie kształt wielkiej zatoki. Spojrzenie z bastionu Martinengo pozwoli także zobaczyć, że starówka leży na zboczu, że wypiętrza się mocno od poziomu morza, a różnica wysokości jest wyraźnie zauważalna – oczywiście będziecie tego świadomi, jeśli macie za sobą spacer deptakiem od starego portu w górę, ulicą 25 Augustou do fontanny Morosiniego, ale właściwą skalę ujrzycie dopiero z południowych murów. Resztę informacji przydatnych do tego, by wyobraźnia pracowała jak należy podczas układania sobie w głowie pejzażu weneckiego miasta, znajdziecie w Muzeum Historii Krety, dzięki wielkiej makiecie miasta (wówczas znanego jako Kandia), pokazującej jego kształt w 1645 roku.

Wenecjanie decydowali o obliczu Krety przez pięć stuleci; pierwsi koloniści przybyli w roku 1211, a w ręce tureckie wyspa wpadła ostatecznie na przełomie XVII i XVIII stulecia. W czasach weneckich Kreta dzieliła się na cztery kasztelanie: Chania, Rethimnon, Kandia (Heraklion) i Sitia. By uniknąć niepotrzebnej konfuzji, gdy przyglądamy się w tutejszych muzeach rozmaitym rycinom z tamtych czasów: te opisane „La Canea” przedstawiają Chanię; te z nazwą „Candia” miasto znane dziś jako Heraklion. Łatwo się pomylić.

Niewiele zostało po Wenecjanach we współczesnym ruchliwym i, przyznajmy szczerze, niezbyt urodziwym mieście; niewiele - oprócz murów i bastionów oraz fortecy i ruin przy starym porcie. Wspomniana fontanna Morosiniego, której dzieje są dużo ciekawsze, niż można podejrzewać, spoglądając na intrygujące płaskorzeźby, to zakończenie wielkiego akweduktu, którym z odległych wzgórz doprowadzono wodę do miasta cierpiącego dotkliwie na jej niedobór. Historia zachowała nazwiska jej budowniczych. Prace nadzorował generał Francesco Morosini, ale czarną robotę wykonali inżynierowie: Francesco Basilicata, Rafaello Monnani i Zorzi Corner.

Co jeszcze? Kilka pomniejszych fontann: Sagredo, Bem bo, Priuli. Trudna do przegapienia bryła weneckiej loggii, dawnego miejsca spotkań weneckich wielmożów (po prawej stronie, gdy maszerujemy od fontanny w stronę portu). Kościół Świętego Marka (w czasach weneckich katedra), który dziś jest galerią sztuki. Kościół Świętego Tytusa, spośród lokalnych świątyń robiący chyba największe wrażenie (prócz prawosławnej katedry Świętego Menasa), ale nie został przez Wenecjan zbudowany, tylko przejęty po Bizantyjczykach i przerobiony na nową modłę. Wokół Muzeum Archeologicznego widać z kolei odkopane mury klasztoru Franciszkanów, który stał kiedyś w tym miejscu. Niewiele więcej.

Zainteresowanych tematem odsyłam do ciekawej książki Michele Buonsantiego i Alberty Galli Candia Veneziana, którą można na Krecie kupić między innymi w wersjach angielskiej i niemieckiej. Drogo, ale za bzika się płaci. W tym przypadku 20 euro. Kto jednak jest naprawdę ciekaw pozostałości po weneckich czasach, pojedzie przecież wprost do Wenecji i zanurzy w chwale Republiki Świętego Marka. To nie Wenecjanie są głównym powodem, dla którego turyści ciągną do Heraklionu i pobliskiego Knossos. To Minojczycy. Dlatego niezależnie od tego, czy macie na odwiedzenie stolicy wyspy trzy dni, czy trzy godziny, jest tylko jedno miejsce, którego nie możecie ominąć – to Muzeum Archeologiczne w Heraklionie.

Zabytkowy ratusz w Heraklionie (fot. Wikipedia/G Da)

Forteca Kules (fot. Wikipedia/trolvag)

Port w Heraklionie (fot. Wikipedia/Vgargan)

Przypisy

1 A. Dalby, Eleftherios Venizelos: Greece, Haus Publishing, London 2010.

2 K. Wrzos, 11 głów narodów i armii, Towarzystwo Wydawnicze Rój, Warszawa 1938.

3 Richard Clogg, Historia Grecji nowożytnej, Książka i Wiedza 2006.

4 Tamże.