Analfabet III RP - Piotr Gociek - ebook + książka

Analfabet III RP ebook

Piotr Gociek

4,5

Opis

Kto jest mężem stanu, a kto tylko mężem swojej żony? O jakich politycznych hakach nie przeczytacie w gazetach? Czym się różnią lemingi od mohengów? Jak bardzo media zepsuły Polskę? Po co premierom obiady czwartkowe? Kogo warto podsłuchiwać? Dlaczego nie chodzę na filmy polskie? Gdzie jest palarnia u prezydenta? Dlaczego pijaków szanują w Brukseli? Co wiewiórki mówią o ministrach? Kto ma dostęp do ucha prezesa? O co chodzi, kiedy nie wiadomo, o co chodzi?

Piotr Gociek, współautor satyrycznej rubryki „Dwaj Panowie G” z tygodnika „Do Rzeczy”. opisuje sekrety III RP w subiektywnym, przezabawnym i złośliwym leksykonie, który otworzy wam oczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Gociek Analfabet III RP ISBN Copyright © Piotr Gociek, 2017All rights reserved Redaktor Adriana Staniszewska Fotografia na okładce Igor Smirnow Projekt okładki www.designpartners.pl Opracowanie graficzne i techniczne Dymitr Miłowanow Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

A DLACZEGO ANALFABET

— zamiast wstępu

Dlatego że do historii ostatnich trzech dekad w Polsce zwykły alfabet nie pasuje.

Pomyślcie sami. Komunista Leszek Miller obniżał podatki i był o krok od wprowadzenia podatku liniowego. Liberał Donald Tusk podatki podnosił i ogłosił, że serce ma po lewej stronie. Hanna Gronkiewicz-Waltz, działaczka Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, jako prezydent Warszawy wyrzuciła z pracy lekarza, który nie chciał zabijać dzieci nienarodzonych. Rząd głoszący potrzebę repolonizacji sektora bankowego, a stworzony przez koalicję prawicową pod patronatem Jarosława Kaczyńskiego, sprowadził do Polski amerykański bank JP Morgan. Największy nadwiślański wróg Unii Europejskiej, Janusz Korwin-Mikke, w przerwach głoszenia, że UE jest gorsza od islamistów, pobiera sute pensje jako poseł do Parlamentu Europejskiego. Czy coś tutaj jest zwyczajne?

W zwykłym alfabecie zawsze po literce G jest literka H, wiadomo też, od czego się zaczyna i na czym kończy. Z taką jasnością i oczywistością III RP przez całą swoją historię miała problemy, bo zwykle bardzo trudno wskazać, co i gdzie się w niej zaczyna, a tym bardziej gdzie się kończy oraz co i z jakiego powodu następuje po sobie. Analfabet wydał mi się więc formą bardziej właściwą. Oczywiście gdybym miał być konsekwentny, to w moim analfabecie wszystko byłoby (zgodnie z formułą, czy też antyformułą) pomieszane: B między R a F i tak dalej. Ponieważ jednak ze wskazanych wyżej powodów nie może to być zwykły analfabet, będzie on nietypowy. Czyli opublikowany w układzie alfabetycznym

Jeżeli ktoś odbierze ten tytuł jako sugestię, że jesteśmy otoczeni przez analfabetów, ten będzie miał rację. Ja dobitnie przekonuję się o tym co tydzień, kiedy na potrzeby rubryki „Dwaj Panowie G.” w tygodniku „Do Rzeczy” porządkuję oficjalne i nieoficjalne doniesienia polityczne mijającego tygodnia. Zwykle wynika z nich, że bohaterowie naszych notek niczego nie zrozumieli i niczego się nie nauczyli.

Jest gorzej. My wszyscy także jesteśmy analfabetami. Żyjemy w świecie tak przepełnionym informacją (w większości zupełnie niepotrzebną), że przestajemy go rozumieć. Albo odwracamy się od tego nadmiaru i próbujemy go ignorować (co nie wpływa dobrze na rozumienie), albo topimy się w nim, próbując nadaremnie zbyt wiele naraz przyswoić i odnaleźć porządek w chaosie.

Pół biedy, gdyby ten chaos wynikał tylko z nadmiaru. To prawda, w erze mediów społecznościowych każdy stał się oszalałym nadajnikiem emitującym bezładnie błahe komunikaty. Ale to, co kształtuje nasze życie, to komunikaty nadawane celowo, by skłonić nas do czegoś — do zakupu jakiegoś produktu, wybrania tego, a nie innego programu telewizyjnego, wejścia na tę, a nie inną stronę internetową, wybrania takiego, a nie innego polityka, takiej, a nie innej partii, przyszłości. Nadawcom wielu z tych komunikatów zależy na tym, by ich intencje pozostały ukryte. Inni udają, że w ogóle nie mają z całym tym zamieszaniem nic wspólnego. Zwykle mają.

Jako praktykujący analfabeta postanowiłem więc podzielić się z innymi swoją niewiedzą. Razem zawsze raźniej. A przeglądając materiały zgromadzone na potrzeby tej książki (jest ich wiele, ale nie wszystko wykorzystałem — bo kto powiedział, że to mój ostatni analfabet? Wszak niewiedza jest bezkresna), zdecydowałem, że w swoim subiektywnym analfabecie wymieszam sprawy małe i wielkie. Dlaczego? Bo sprawy małe są równie ważne jak te wielkie.

Tylko mniejsze.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

A

AGORA

— największy beneficjent programu 500 plus

Powyższe sformułowanie nie oznacza, że pracownicy koncernu wydającego „Gazetę Wyborczą” rzucili się nagle, by pod rządami PiS płodzić trzecie i kolejne dzieci. Rzecz jest związana z biznesem, a nie z polityką demograficzną. Otóż z wyników finansowych publikowanych przez Agorę w ostatnim roku wyraźnie wynika, że choć biznes prasowy, radiowy i internetowy podupada, to należąca do Agory sieć kin Helios radzi sobie doskonale i wciąż zwiększa zyski. Z innych danych wynika zaś, że zwiększony popyt na kolonie, wycieczki oraz… rodzinną rozrywkę, jaką jest kino, został wywołany poprawą sytuacji finansowej rodzin wielodzietnych. A te mają więcej pieniędzy dzięki uruchomieniu programu 500 plus. Tak, wiem, strasznie to wszystko perwersyjne.

W ten sposób mimowolnie rząd PiS dofinansowuje Agorę, choć mogło być gorzej — mógł także dofinansowywać TVN. Na szczęście sieć Multikino została sprzedana przez ITI w 2013 roku.

Dzięki programowi 500 plus PiS udało się w równie nieoczekiwany sposób dofinansować zagraniczne sieci hipermarketów, w których objęte pomocą rodziny robią zakupy. Wszystko dlatego, że ze szczwanego planu stworzenia rodzinno-podatkowego perpetuum mobile wyszła tylko połowa. Plan był bowiem taki: dajemy więcej pieniędzy rodzinom, te wydają je na zakupy, obroty marketów rosną, a wraz z nimi wpływy do skarbu państwa dzięki wprowadzeniu podatku od sklepów wielkopowierzchniowych. Niestety, tego podatku wprowadzić się nie udało, więc hipermarkety wciąż mogą optymalizować swoje zyski, tyle że teraz bogatsze o wydatki z programu 500 plus.

Wszystko to dowodzi, że dobrymi chęciami wybrukowane są umysły polityków, choć z ustawami bywa już gorzej. Szczególnie tymi, które trzeba konsultować z Brukselą.

AKADEMIA SZTUKI WOJENNEJ

— kiedyś Akademia Obrony Narodowej, co zdaje się sugerować, że ministra obrony narodowej zastąpił w Polsce minister wojny

Nie jest to takie głupie, wziąwszy pod uwagę, że musisz się bronić wtedy, kiedy ktoś najedzie twój kraj. A skoro najechał, to znaczy, że wydał ci wojnę. Istnieje jednak wiele sposobów prowadzenia wojny, to po pierwsze. A po drugie: skąd będziesz wiedział, jak zbudować obronę, jeśli nie przeanalizujesz możliwych metod ataku? Nowa nazwa jest więc dostosowana do nowych czasów.

Na pomysł zmiany nazwy wpadł minister Antoni Macierewicz, który zakończył tym samym historię Akademii Obrony Narodowej, zwanej jeszcze wcześniej, w PRL, Akademią Sztabu Generalnego. Nowa nazwa nawiązuje do tej z czasów II RP (wtedy była to Wyższa Szkoła Wojenna) i wywołała sporą konfuzję wśród lokalnych władz samorządowych oraz okolicznych mieszkańców. Z racji istnienia Akademii miasteczko Rembertów stało się bowiem strefą wyjątkowo mocno skomunizowaną, co niespecjalnie się zmieniło po roku 1989. Na przykład podczas eurowyborów w 2014 roku w komisji wyborczej mieszczącej się w rembertowskim Przedszkolu nr 376 przy ul. Admiralskiej oddano proporcjonalnie najwięcej głosów w Polsce na kandydata SLD.

Zemsta Dobrej Zmiany była straszna. Nie dość, że Antoni Macierewicz zmienił nazwę akademii, to jeszcze żona prezydenta Andrzeja Dudy włączyła się w prześladowanie miejscowej czerwonej ludności. Przedszkole nr 376 było jednym z tych miejsc, w których prowadziła prace ewangelizacyjne polegające na czytaniu dzieciom na głos książeczek. I zapewniam, że nie były to książeczki typu Regulamin służby żołnierza zawodowego w Ludowym Wojsku Polskim. Agata Kornhauser-Duda odwiedza bowiem najdziksze nawet części kraju, próbując podstępnie ukraść dusze dzieciom naszych czerwonych braci.

Na obronę Rembertowa podam także informację, że w czasach nocy platformerskiej działało tam prawicowe podziemie, które organizowało spotkania z nieprawomyślnymi autorami. Stąd wiem, że jest tam piękna Biblioteka Publiczna imienia Jana Pawła II. Otwarta dla wszystkich. Mogą zatem się w niej spotykać także byli oficerowie Wojskowej Służby Informacyjnej prześladowani przez Macierewicza. Ów okrutny minister wprowadził bowiem na terenie Akademii Sztuki Wojennej surowe zasady: do kasyna uczelni wstęp mają jedynie żołnierze i oficerowie w służbie czynnej. Był to okrutny cios dla weteranów WSI ze Stowarzyszenia SOWA, którzy za czasów poprzedniej władzy biesiadowali w kasynie i knuli.

Macierewicz wcielił się także w rolę wielkiego czyściciela Akademii i zrobił to w ciekawym stylu. A było tak — poprzedni komendant-rektor AON, generał Bogusław Pacek, przyozdobił teren uczelni różnego rodzaju militarnym szmelcem o znaczeniu historycznym, to znaczy starym sprzętem sojuszniczym: tu sowiecki tank, tam moździerz z wyposażenia Ludowego Wojska Polskiego, gdzie indziej jakaś armatka. Kiedy już w czasach Dobrej Zmiany odwiedzili Akademię nowi sojusznicy z Ameryki, Antoni wygłosił płomienne przemówienie na temat armii i jej przyszłości, a potem jego ludzie na oczach jankesów cały ten szmelc rozpirzyli i wywieźli. Jankesom bardzo się podobało. Rok później podczas wizyty sojuszników nie było już czego rozpirzać, więc zindoktrynowano ich wystawą o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim, wypożyczoną z jego Izby Pamięci.

Transformacja ustrojowa AON w ASzWoj przebiega czasem z kłopotami. Na przykład nie wiadomo, co zrobić z nazwą uczelni ułożoną (chodzi o skrót) z czarnych i szarych kostek bauma na czerwonym chodniku przy lokalnym stadionie. Litery „AON” zajmowały całą jego szerokość, co znaczy, że „ASzWoj” na pewno się nie zmieści. Może więc ułożyć je wzdłuż?

Zmiana nazwy uczelni ma też zabawny kontekst, choć niezamierzony przez jej autora. Jak wiadomo, w satyrycznym serialu „Ucho Prezesa”, stworzonym przez Roberta Górskiego, jednym ze źródeł komizmu jest fakt, że zamiast ministra obrony narodowej występuje minister wojny (grany przez Wojciecha Kalarusa). Wszystko pasuje: skoro minister wojny, a nie obrony, to i akademia sztuki wojennej, a nie obrony narodowej. Znając przewrotny humor Antoniego Macierewicza, mógłby się on inspirować dziełem satyryków. Niestety, to wyjaśnienie, choć kuszące, nie może być prawdziwe. ASzWoj powołano do życia grubo przed premierą „Ucha Prezesa”. Jednak znając umiejętności Antoniego — może i tak to on za wszystkim stoi?

AMNEZJA

— jeden z bohaterów tej książki

Równie dobrze mógłbym napisać „pamięć złotej rybki”. Znają państwo tę metaforę: złota rybka ma pamięć dobrą, ale wyjątkowo krótką. Dlatego podczas pływania w akwarium już pod koniec okrążenia zapomina, co widziała na początku, więc przy następnym okrążeniu wszystko znów jest dla niej nowe, choć widziała to już poprzednio. Widziała, ale nie pamięta.

Czytelnik gazety słabo pamięta, co na ten sam temat czytał w niej tydzień temu, a już na pewno nie pamięta tego, co wyczytał rok wcześniej. Polityk nie pamięta — albo usilnie stara się nie pamiętać — tego, co głosił w poprzedniej kampanii wyborczej. Internauta oburza się na widok sensacyjnego nagłówka w ulubionym portalu, niepomny tego, że ten sam portal o tej samej sprawie parę miesięcy wcześniej informował w tonie całkiem odmiennym.

Zalewa nas informacja, ale wcale nie jesteśmy od tego mądrzejsi. Zamiast wiadomości porządkować i dekodować, często wolimy je ignorować. Wyparcie stało się metodą, amnezja — normą. Kiedy amnezja dopada polityka, możemy tłumaczyć ją cynizmem. Kiedy dopada wyborcę, możemy tłumaczyć ją zmęczeniem i zniechęceniem. Kiedy dopada dziennikarza — powinien zmienić zawód.

ANTARKTYKA

— bardzo ważne miejsce

Kiedy wspomnieliśmy o tym w naszej rubryce, wszyscy byli przekonani, że sobie żartujemy, a niektórzy nawet wyrażali wątpliwość, czy warto ryzykować proces dla głupiego dowcipu. Proces, w którym można by nam zarzucić oczernianie za pomocą kłamstwa. Niestety, informacja jest oficjalna i prawdziwa: w styczniu 2017 roku „Gazeta Wyborcza” chwaliła się niecodzienną inicjatywą — wysyła reportera do Antarktyki, by relacjonował postępy topnienia lodowców.

Żałuję, że redakcja nie poszła za ciosem i nie uruchomiła w Internecie streamingu z relacją na żywo. Topniejącylodowiec.tv byłby bez wątpienia równie fascynującym kanałem do oglądania jak Puszcza.tv, czyli przedsięwzięcie, na które od ministra środowiska Jana Szyszki parę milionów dostała „Gazeta Polska”. Transmisja z topnienia lodowca czy relacja z postępów korników pożerających drzewa — wybór należy do ciebie.

Żałować należy, że w ramach pluralizmu „Wyborcza” nie wysłała jednocześnie reportera na samą Antarktydę (najważniejszą część Antarktyki), gdzie według raportu glacjologów współpracujących z NASA rozpoczął się 10 tysięcy lat temu proces akumulacji śniegu i lodu. W przełożeniu na ludzki oznacza to, że podczas gdy lodu w Antarktyce ubywa, to na samej Antarktydzie — przybywa, co nawet TVN Meteo komentował tytułem Lodu na Antarktydzie nie ubywa. Przybywa go więcej niż topnieje.

Inicjatywę „Wyborczej” można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach: literackiej i bieżącej. Literacka to twórcze nawiązanie do słynnej powieści Kurta Vonneguta jr. Rzeźnia numer pięć, w której można znaleźć wspaniały cytat. Narrator relacjonuje swoją rozmowę z wydawcą na temat pisanej właśnie książki o bombardowaniu Drezna. Wtedy słyszy pytanie: „Czy to jest książka antywojenna?” i odpowiada: „Tak. Chyba tak”. Na co ripostą wydawcy są słowa: „Czy wiesz, co mówię facetom, którzy piszą książki przeciwko wojnie? Mówię: Dlaczego nie piszesz książek przeciwko lodowcom?”.

Płaszczyzna bieżąca przedstawia się zaś tak: kilka tygodni przed epokową decyzją o wysłaniu w antarktyczne lody reportera „Wyborczej” redaktor naczelny tejże gazety, Adam Michnik, przebywał w Koszalinie na zaproszenie miejscowych działaczy Komitetu Obrony Demokracji. Mieszkańcy Koszalina zaczęli się w pewnym momencie dopytywać, dlaczego w ich mieście nie ukazuje się lokalny dodatek do „Wyborczej”. Adam Michnik musiał się gęsto tłumaczyć i opowiadał o pustkach w kasie koncernu Agora wywołanych prześladowaniami ze strony Dobrej Zmiany. A prześladowania polegają na tym, że państwowe firmy nie kupują już ogłoszeń w „Wyborczej”.

Mam w związku z tym dla mieszkańców Koszalina radę: chcecie mieć u siebie dodatek albo chociaż reporterów „Wyborczej”? Ściąg­nijcie sobie do miasta lodowiec. Adam na pewno kogoś przyśle, żeby relacjonował jego topnienie.

ANTYSEMITYZM

— niestety istnieje

Co więcej, antysemityzm narasta. Na przykład we Francji, skąd w ostatnich latach wyjeżdża po kilka tysięcy Żydów rocznie. Albo w Szwecji, gdzie połowa mieszkających tam Żydów boi się przyznać do swojego pochodzenia. Bez wątpienia narasta od wielu dekad na Bliskim Wschodzie, gdzie urósł do rangi oficjalnej ideologii przeciwników państwa Izrael. Hasło „Śmierć Żydom” możemy chyba uznać za antysemickie, prawda? W Stanach Zjednoczonych antysemityzm występuje wśród dużej części czarnej mniejszości, a wśród czarnych muzułmanów (Nation of Islam) powszechnie. Ci ostatni zwykle odpowiadają, że nie są antysemitami, tylko antysyjonistami.

W styczniu 2015 roku jeden z terrorystów islamskich powiązany z grupą, która dokonała krwawego zamachu na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo”, napadł na sklep z koszerną żywnością i wziął czworo żydowskich zakładników, których następnie zamordował. W Tuluzie zamordowano rabina i troje uczniów żydowskiej szkoły. Cztery osoby zginęły z rąk zamachowców przed Muzeum Żydowskim w Brukseli. „Incydenty antysemickie to 51 proc. wszystkich czynów rasistowskich popełnionych we Francji, gdzie Żydzi stanowią mniej niż 1 proc. ludności tego kraju”, ogłosiła Rada Przedstawicielskia Instytucji Żydowskich we Francji (CRIF).

W lutym 2015 roku na łamach „Gazety Wyborczej” Piotr Paziński, redaktor naczelny miesięcznika „Midrasz”, mówił: „Dzisiejszy antysemityzm w Europie Zachodniej tylko w części powiązany jest z krytyką polityki Izraela na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza w Strefie Gazy. Ten najczęściej prezentowany jest przez muzułmanów i skrajną lewicę. Chodzi o zmianę nastrojów zwykłych Europejczyków reprezentujących wszystkie poglądy polityczne. Wiele osób na Zachodzie wyznaje pogląd, że »Żydzi sami na siebie ściągają niechęć, gdyż żyją w zamkniętych wspólnotach, mają odrębną tradycję i zwyczaje, inny ubiór«. Uważają, że w coraz bardziej laickim świecie takie zachowanie staje się coraz bardziej archaiczne i patrzą na nie z czymś w rodzaju wyższości”.

„Żydzi uciekają z Francji. Bilet w jedną stronę dla całej rodziny finansuje Agencja Żydowska”, alarmowała ta sama gazeta w sierpniu 2015 roku. Tak, bez wątpienia antysemityzm istnieje i narasta. „Nigdy nie myślałam, że dożyję dnia, kiedy członkowie społeczności żydowskiej w Wielkiej Brytanii stwierdzą, że obawiają się pozostawać w naszym kraju”, ubolewała dwa lata temu brytyjska premier Theresa May.

Proszę zrobić szybką kwerendę, nawet w Internecie. Ataki na żydowskie cmentarze, podczas których niszczone jest czasem i kilkaset nagrobków. Ostrzał synagog. Zajadły antysemityzm enklaw islamskich jak zachodnia Europa długa i szeroka. Warto poczytać doniesienia w językach innych niż polski (polskie media niestety niespecjalnie interesują się tym, co się dzieje w Europie i na świecie), na przykład wystąpienia grupy Marksiści Partii Pracy, której przedstawiciele podczas niedawnej konwencji labourzystów twierdzili, że syjoniści i naziści to jedno, oraz cytowali z aprobatą słowa Reinharda Heydricha (jednego z najbardziej zaciekłych nazistów, esesmana, szefa Gestapo i współtwórcy Holokaustu), że naziści nigdy nie mieli zamiaru prześladować Żydów.

Tymczasem to Polska przedstawiana jest często (dziwnym trafem przez wpływowe ośrodki opiniotwórcze w Polsce) jako kraina zaludniona przez dzikich antysemitów. Naprawdę? Gdzie te nagłówki: „Żydzi wyprowadzają się z Polski”, „Żydowska wycieczka ostrzelana w Polsce”, „Żydowski biznesmen usłyszał: w tym kraju nie ma miejsca dla takich jak ty”? Skoro jest tak strasznie, to dlaczego jest niestrasznie? Doroczne raporty rozmaitych organizacji dotyczą głównie publikacji prasowych, które jako „antysemickie” kwalifikowane są z wielką dowolnością. Tak jak wtedy, gdy Adam Michnik oznajmił, że książki historyczne profesora Marka J. Chodakiewicza powinny stać na jednej półce z Protokołami mędrców Syjonu, albo kiedy profesor Paweł Śpiewak oburzał się na używanie w publikacjach sformułowania „żydokomuna”.

Oczywiście, antysemityzm w Polsce istnieje. Głupi, bezmyślny antysemityzm, biorący się głównie z powtarzania przez głupich, bezmyślnych ludzi idiotycznych stwierdzeń. Nieraz tych samych, którzy równie chętnie powtarzają głupie dowcipy „o klerze”. Dziwnym trafem szczególnie często antysemickie tezy pojawiają się też w publikacjach rosyjskiej piątej kolumny, od Radia Sputnik poczynając, na marginalnych, ale krzykliwych inicjatywach politycznych kończąc.

Wiosną 2017 roku prowadziliśmy wraz z Rafałem Ziemkiewiczem przez chwilę w TVP2 program „Przybliżenie”, gdzie próbowaliśmy pokazywać historię ludzi, którzy zwykle jednostronnie przedstawiani są w gazetach. Paweł Kukiz opowiadał o ojcu i Kresach, Krzysztof Wyszkowski o czasach, kiedy organizował w PRL dyskoteki i nie znał jeszcze Lecha Wałęsy. Jednym z gości był także Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce. Człowiek uratowany z Holokaustu przez polską, chrześcijańską rodzinę.

W pewnym momencie podczas dyskusji na temat stanu współczesnych relacji polsko-żydowskich opowiedział o ciekawej modzie, która zapanowała w ostatnich latach w Izraelu (nie pamiętam, czy ten fragment trafił ostatecznie do zmontowanej wersji programu, mieliśmy chyba ze dwie godziny nagrania). Chodzi o kupowanie weekendowych biletów lotniczych do Polski — przyjazd na krótkie wycieczki, które nie mają już nic wspólnego z martyrologią. Po prostu: członkowie klasy średniej jednego cywilizowanego kraju jadą na city break do innego cywilizowanego kraju. Na spacer po Krakowie, na rybę w Trójmieście, na zakupy w Warszawie, na spacery po Mazurach.

— Czego tu szukają, co im się najbardziej w Polsce podoba? — zapytałem.

— Wszystko im się podoba — odpowiedział Szewach Weiss.

ANTYSYSTEMOWCY

— rower czy guerilla

W PRL mówiono na nich „opozycja antyustrojowa”. Czyli taka, która chce obalić ustrój. Ustroju zdaniem władz nie należało obalać, gdyż był najlepszy pod słońcem. Można go było jedynie reformować. Mieliśmy więc kolejne etapy reformy, po których się okazywało, że jest jeszcze gorzej, niż było. Winą za to obarczano oczywiście opozycję antyustrojową. Największą reformą okazała się transformacja ustrojowa. Polegała na tym, że ci, którzy popsuli, najpierw podzielili się odpowiedzialnością z tymi, którzy protestowali przeciw psuciu, a potem wmówili im, że to wszystko ich wina.

Dzisiejsi kontestatorzy nie mówią o obaleniu ustroju, tylko systemu. Słusznie, ponieważ nie wiadomo, jaki właściwie w Polsce panuje ustrój, więc nie wiadomo byłoby, jak go obalać.

Antysystemowcy mają kłopot. Żeby naprawić system, muszą działać wewnątrz systemu, no, chyba żeby postanowili po prostu podkładać bomby i prowadzić partyzantkę w Górach Świętokrzyskich, ewentualnie guerillę w Warszawie. Pozostając w opozycji — ale już wewnątrz systemu — przerabiają więc ciekawą lekcję, która zwykle jest doświadczeniem rządzących, to znaczy: jak jechać na rowerze i równocześnie go rozkręcać, żeby naprawić? Podpowiadam: zwykle kończy się to upadkiem na zbity pysk albo rezygnacją z rozkręcania.

Antysystemowcy często wołają „PiS, PO — jedno zło”, ale w zależności od tego, czy są antysystemowcami z lewej, czy z prawej strony, mają ku temu inne powody. Kukiści mają pretensje o takie samo zawłaszczanie państwa, zandbergowcy pretensje o to, że obydwie formacje są zanadto prawicowe, kapitalistyczne i klękają przed księdzem, korwino-mikkeaniści zaś o wszystko, gdyż wedle doktryny korwino-mikkeanizmu jedynie Korwin Krul jest prawdziwym antysystemowcem i święte są pomysły jego.

W przypadku antysystemowców zasiadających w parlamencie sprawa jest szczególnie trudna — krzycząc „PiS, PO — jedno zło”, trzeba jednak czasem w głosowaniu poprzeć jednych albo drugich, za każdym razem stając się odrobinę bardziej częścią systemu.

Życie antysystemowca zwykle kończy się w ławach rządowych, kiedy dawny kontestator zamienia się w konserwatora. Sprawy toczą się więc wedle słów z piosenki Jonasza Kofty: „Czy świat się wiele zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni?”.

Czasem zdarza się coś nieoczekiwanego i z młodego gniewnego wyrasta stary nadal gniewny, jak Paweł Kukiz. Nie mając wątpliwości co do autentyzmu gniewu, który go napędza, pozwolę sobie jednak na trzeźwą uwagę: nie da się zrobić rewolucji bez własnej armii. Paweł oczywiście taką buduje, ale armia, jak to armia, może bić wodzowi brawo, gdy wygłasza płomienne przemówienie o wartościach, lecz tak naprawdę zainteresowana jest plądrowaniem.

Politykę (także tę antyustrojową i nie tylko w Polsce) robi się bowiem wedle odwrotności prawa Fischera. Znają państwo tę anegdotę: przedwojenny celebryta Franciszek Fiszer powiedział kiedyś: „Nie będzie porządku w Polsce, jeśli się nie rozstrzela 750 tysięcy szubrawców”. Na co usłyszał pytanie: „Czy myślisz, że w Polsce jest aż 750 tysięcy szubrawców?”. Na to Fiszer: „Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych”.

Odwrotność opisałbym tak: „Nie będzie w Polsce dobrze, póki nie znajdzie się chociaż tysiąca uczciwych polityków”. Niestety, ze względu na słabą podaż zbyt często jesteśmy na etapie dobierania z szubrawców.

ARŁUKOWICZ BARTOSZ

— korzystny zakup za niewielką cenę

Dawno, dawno temu, kiedy Polską wstrząsała afera hazardowa, a w Sejmie powstała nawet komisja śledcza, która miała tę aferę zamieść pod dywan (no bo przecież nie wyjaśnić), wielką nadzieją białych, a właściwie, pardon, czerwonych, był młody charyzmatyczny lekarz ze Szczecina. Po prawdzie od ładnych paru lat bardziej znany był już wtedy ze swych osiągnięć na niwie polityki, ale nie bądźmy drobiazgowi. Jak mówią Anglicy, „once lekarz, always the lekarz”. Politykę zresztą uprawiał ze zmiennym szczęściem. Raz nie udało mu się wejść do Sejmu, innym razem — owszem. Popularność zdobył występem w reality show „Agent” emitowanym przez TVN. W 2001 roku wygrał drugą edycję.

W 2009 roku szczęście uśmiechnęło się do niego szerzej: został członkiem sejmowej komisji wyjaśniającej aferę hazardową i szybko wyrósł na jej gwiazdę. Ależ to były czasy! Bartosz ciął ostrymi tekstami po Platformie niczym doświadczony kosynier! O Tusku mówił, że to bezwzględny typ, który boi się prawdy. Jego partyjnych kolegów piętnował za haniebne praktyki i szemrane kontakty. „Patologie”, „relatywizm”, „podwójne standardy” — to były, zdaniem Arłukowicza, grzechy partii Schetyny i Chlebowskiego.

Doszło do tego, że choć zdobywał polityczne szlify w Socjaldemokracji Polskiej, to wielu działaczy SLD zaczęło widzieć w nim męża opatrznościowego i nowego przewodniczącego Sojuszu. A Arłukowicz krygował się, mówił, że odbudowa lewicy w Polsce to zadanie zespołowe, ale nie mówił głośno „nie”.

Zanim jednak do Arłukowicza odezwali się pragnący nowego przywództwa eseldowcy, ten zdążył już odebrać telefon od Donalda Tuska, ówczesnego premiera i przewodniczącego Platformy. Od tej chwili kariera lekarza ze Szczecina nabrała rozpędu, ale w innym kierunku, niż się spodziewano. Arłukowicz został wiosną 2011 roku ministrem pełnomocnikiem premiera do spraw przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, kilka miesięcy później wszedł do Sejmu z list PO, a potem został ministrem zdrowia, najpierw w gabinecie Tuska, potem w gabinecie Ewy Kopacz, kontynuując dobrą polską tradycję, wedle której minister zdrowia musi palić jak smok.

Uczestniczyłem kiedyś w ciekawej wymianie zdań na temat Arłukowicza, przeprowadzając wywiad z posłanką PO Iwoną Śledzińską-Katarasińską. Było to akurat po skandalu w jednym ze szpitali — zmarło dziecko odesłane pochopnie do domu. Pytana o ewentualną dymisję Arłukowicza posłanka odparła: „Bartosz Arłukowicz nie odpowiada za to, co dzieje się w polskich szpitalach, bo nie jest ich dyrektorem”. Gdy przypomniałem Iwonie Śledzińskiej-Katarasińskiej, że były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski nie był dyrektorem więzienia w Płocku, ale po tajemniczym samobójstwie ważnego świadka podał się do dymisji, odparła: „Bo poczuwał się do odpowiedzialności”.

W tym samym czasie media podawały informację o kolejnym dziecku (trzylatek z Poznania), które zmarło, bo nie przyjęto go do szpitala. Wiadomość ta rywalizowała na portalach ze zdumiewającym przemówieniem premiera Tuska, który żądał od… opozycji, żeby przedstawiła plan ratowania służby zdrowia. Pisałem wtedy w „Do Rzeczy”: „Minister Arłukowicz powinien odejść nie dlatego, że jest odpowiedzialny za każdą złą decyzję każdego polskiego lekarza, ale dlatego, że jest ministrem-maskotką, który fotel dostał w nagrodę (za zdradzenie poprzedniej partii) i na wszelki wypadek (żeby nie wierzgał jak w komisji hazardowej). Nie naprawi służby zdrowia, bo nie może i nie potrafi. Nawet gdyby chciał, nie pozwoli mu na to jego chwilowy patron Donald Tusk, z którym łączy go głównie fakt, że obaj »nie poczuwają się do odpowiedzialności«”.

Stanowisko ministra znajdowało się zdecydowanie powyżej kompetencji Arłukowicza, który wedle relacji ludzi z resortu zdrowia raz przejawiał szaleńczą nadaktywność, innym razem zaś popadał w niezrozumiały bezruch, uciekając od trudnych tematów i decyzji, a winę zwalając na nieprzyjazne media. Do tego analfabetu trafił nie dlatego, że jest postacią wybitną, wręcz przeciwnie.

Jego historia jest doskonałą ilustracją dwóch zjawisk. Po pierwsze, kariera Arłukowicza w PO dowodzi ówczesnej potęgi Tuska, który mógł na dowolne stanowisko przeforsować dowolnego kandydata, niezależnie od jego kompetencji. Cóż, mówimy wszak o człowieku, który Bronisława Komorowskiego uczynił prezydentem, a Ewę Kopacz — premierem. W porównaniu z tymi osiągnięciami historia Arłukowicza to małe miki.

Po drugie, dzieje nerwusa ze Szczecina pokazują efektywność metody Tuska, polegającej na wyciąganiu z szeregów politycznej konkurencji pojedynczych osób, z których przejęcia mógł mieć wizerunkowe korzyści. Wszak dawna gwiazdka PiS, czyli Joanna Kluzik-Rostkowska, też została ministrem w rządzie PO, a z list tej partii kandydowali ludzie tak odlegli od jej korzeni, jak Roman Giertych czy Michał Kamiński. Metoda Tuska zwiększała jednocześnie jego kontrolę nad rządem, bo tacy importowani polityczni single traktowani byli przez PO jako ciała obce, nie mieli więc szans na budowę własnego zaplecza politycznego, o frakcji nie wspominając. Ich kariera w całości zależała od jednego groźnego ściągnięcia Tuskowych brwi. Takim ciałem obcym był w rządach PO Arłukowicz, podobnie jak Radosław Sikorski.

Arłukowicz mógł być kimś na lewicy. Kimś dużym. Miał świeżość, charyzmę, energię — kiedy gardłował przeciw PO i patologiom jej rządów, słychać było, że mówi szczerze. Zamiast tego wybrał drogę bezpieczną i łechcącą ego. Dokąd go zaprowadziła? Dziś znany jest przede wszystkim z tego, jak ściga się z Niesiołowskim w telewizjach na bluzgi pod adresem PiS. W wyborach 2015 roku zdobył w swoim okręgu pięć razy mniej głosów niż w roku 2011 (wtedy 100 tysięcy, teraz 20 tysięcy). Wymienił niepewną przyszłość przywódcy na bezpieczne osiem (jak dotąd) lat w parlamencie, z czego cztery spędził jako minister.

Nie każdy rodzi się liderem. Wielu rodzi się frajerami. Większość próbuje po prostu związać koniec z końcem. Arłukowicz wybrał po swojemu. To, co miał, sprzedał najlepszemu, ze swojego punktu widzenia, oferentowi. Dla Tuska był to bez wątpienia korzystny zakup za niewielką cenę. Niewiele ryzykował — po fatalnych latach z Ewą Kopacz w resorcie mógł ministrem zdrowia zrobić nawet Sławka Nowaka albo słomianego misia z komedii Stanisława Barei.

AUDYT

— nie taki straszny

Audyt to dowód na poczucie humoru, i to nie byle kogo, bo oficerów Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Mało kto wie, że CBA posiada swój ośrodek wypoczynkowy w Lucieniu. Obiekt wcześniej podlegał kancelarii prezydenta i z tego właśnie powodu został uwieczniony na jednym z nagrań w aferze taśmowej. Chodzi o fragment rozmowy Pawła Wojtunika (wówczas szefa CBA) z Elżbietą Bieńkowską (wówczas wicepremier). Wojtunik, proponując Bieńkowskiej tani pobyt i kąpiel w jacuzzi Lecha Kaczyńskiego, miał na myśli właśnie ośrodek w Lucieniu.

Ale miało być o poczuciu humoru. Otóż w ośrodku ulubieńcem wszystkich funkcjonariuszy jest niezwykle sympatyczny pies. Wabi się Audyt.

AUTOSTRADA WOLNOŚCI

— żart raczej ponury

Na pomysł ten wpadł Bronisław Komorowski w czasach, gdy jeszcze był prezydentem. Podzielił się nim z narodem w orędziu noworocznym na koniec roku 2013, a słowo stało się ciałem 4 czerwca 2014 roku, w dwudziestą piątą rocznicę pierwszych wolnych wyborów. Ponury to żart, bo jest to autostrada prowadząca na Zachód, a przecież o Polakach w czasach PRL uciekających na Zachód mówiono, że „wybrali wolność”. Nie jestem więc do końca pewien, co właściwie chciał uczcić prezydent Komorowski.

Kiedy się przyjrzeć bliżej, okaże się, że ów żart może być także ciekawym symbolem III RP. Po pierwsze, mimo że budowana od początku XXI stulecia, autostrada A2 wciąż nie jest ukończona — tak jak budowa normalnego państwa po roku 1989. Jej najsłynniejszy kawałek, wiodący od Świecka w głąb kraju, zwany jest autostradą Kulczyka, nieżyjącego już biznesmena, który sam jest symbolem dziwnych transakcji zawieranych w III RP na styku polityki i biznesu. Kulczyk słynął z robienia interesów ze Skarbem Państwa, o czym można przeczytać w książce Jan Kulczyk. Biografia niezwykła, którą napisali Cezary Bielakowski i Piotr Nisztor. Kulisy wielu z tych interesów wciąż nie do końca są znane, jedno jest natomiast oczywiste — swojej fortuny (15 miliardów złotych) Kulczyk nie zdobył dzięki wrodzonemu geniuszowi, tylko dzięki temu, że był mile widziany w gabinetach niektórych polityków.

Jak dobre były to interesy? Latem 2017 roku Komisja Europejska zdecydowała, że firma Kulczyków, czyli spółka Autostrada Wielkopolska, musi oddać Polsce 895 milionów złotych (plus odsetki) nienależnej pomocy publicznej. Chodziło o pieniądze, które kiedyś otrzymała od państwa z tytułu rekompensaty po zmianach w prawie dotyczących opłat za przejazdy samochodów ciężarowych po autostradach. Oto po latach okazało się, że firma miała do tego prawo, ale szacunki, na podstawie których otrzymała rekompensatę, były mocno zawyżone. Oczywiście nie mam wątpliwości, że stało się tak przez przypadek i że gdyby ktokolwiek z szanownych czytelników tej książki prowadził jakiekolwiek interesy ze Skarbem Państwa, także mógłby liczyć na to, iż państwo pomyli się na swoją niekorzyść. Prawda?

Autostrada miała być otwarta na Euro 2012 rozgrywane w Polsce i otwarta została — dwa dni przed pierwszym meczem, ale nie była wtedy ukończona, ponieważ nie położono na niej jeszcze (mówimy o odcinku Łódź — Warszawa) ostatniej warstwy nawierzchni. Kierowcy mogli więc jeździć po szorstkim „czymś” zwanym „warstwą wiążącą”, czyli przedostatnią warstwą bitumiczną. Na otwartym naprędce odcinku nie było oczywiście żadnych stacji benzynowych, nie wspominając już o toaletach. Słusznie. Któż by tam sobie zawracał głowę tankowaniem czy sikaniem, kiedy spieszy się na mecz. To osiągnięcie również jest charakterystyczne (i symboliczne), nie tylko jeśli idzie o dzieje III RP, ale także o rządy Platformy Obywatelskiej.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki