Kreta subiektywnie - Piotr Gociek - ebook + książka

Kreta subiektywnie ebook

Piotr Gociek

3,8
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kreta subiektywnie – czyli wesołe zapiski dyletanta. Przewrotna opowieść o wyspie, na której im więcej zobaczysz, tym więcej pozostaje do odkrycia

– Co można robić nad zatoką, przy której tańczył Grek Zorba?

– Dlaczego król Grecji musiał nocować w wąwozie Samaria?

– Czego absolutnie nie należy mówić Kreteńczykom?

– Czy Knossos to archeologiczny Disneyland?

– Jak trafić na urodziny Giorgiosa i pozostać trzeźwym?

– Co polscy żołnierze w służbie rosyjskiego cara robili na Krecie?

– Które miasto wyspy było dumą Rzymu i dlaczego nic o tym nie wiecie?

– Dlaczego autor spacerował po Rethymnonie w górze od pidżamy, żółtych szortach i z fuksjową parasolką?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Rok wydania: 2017

Oceny
3,8 (19 ocen)
6
7
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Z braku laku…

Trochę dziaderskie podejście do tematu, średnio mi się podobała.
00
dorbie1975

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa Jak ktoś poznał fenomen Krety, to będzie wracał do lektury jak ja
00



PRO­LOG

Sa­mo­lot od­la­ty­wał z Okę­cia o ja­kiejś nie­ludz­kiej po­rze, ale kie­dy by­li­śmy o pół go­dzi­ny od celu, świe­ci­ło już pięk­ne słoń­ce.

– Mamo, mamo! – za­wo­łał pię­cio­let­ni, może ciut star­szy chło­piec. – Czy to są Kre­ty?

Mi­ja­li­śmy aku­rat wy­brze­że Gre­cji kon­ty­nen­tal­nej. Z mo­rza wy­ra­sta­ły ko­lej­ne sza­ro­zie­lo­ne wy­spy, spe­cjal­nie dla nas przy­stro­jo­ne czer­wo­no­zło­tym świa­tłem po­ran­ka. Śmia­li­śmy się wte­dy z Anią jak sza­le­ni, zresz­tą przez dłu­gie lata wspo­mnie­nie tam­tej chwi­li wpra­wia­ło nas w we­so­łość. Szcze­rość i zdu­mie­nie w gło­sie tego chłop­ca oka­za­ły się nie­za­po­mnia­ne. Bar­dzo spodo­bał mi się ten po­mysł: każ­da grec­ka wy­spa jest Kre­tą.

To było daw­no temu, kie­dy jesz­cze ni­ko­mu się nie śni­ło, że mo­rze nie­le­gal­nych imi­gran­tów bę­dzie sztur­mo­wać po­łu­dnio­wą flan­kę Unii Eu­ro­pej­skiej; kie­dy Gre­cy, po­dob­nie jak mi­lio­ny miesz­kań­ców in­nych kra­jów wspól­no­ty, do­pie­ro się uczy­li no­wej wa­lu­ty. Ni­ko­mu wte­dy pew­nie nie przy­szło­by do gło­wy, że będą przez unij­nych urzęd­ni­ków obar­cza­ni winą za kry­zys w stre­fie euro.

To były inne cza­sy. Z wła­ści­cie­lem sym­pa­tycz­nej knajp­ki w Sta­li­dzie dys­ku­to­wa­li­śmy przy obie­dzie ła­ma­nym an­giel­skim na te­mat za­let ciem­no­skó­re­go pol­skie­go na­past­ni­ka Ema­nu­ela Oli­sa­de­be, wów­czas w bar­wach Pa­na­thi­na­iko­su Ate­ny. Do­bry, ale Kri­stof Wa­rzi­ka lep­szy, twier­dził (nie bez ra­cji) go­spo­darz, wiel­ce zmar­twio­ny fak­tem, że w tym se­zo­nie mi­strzo­stwa dla jego uko­cha­ne­go Pa­na­thi­na­iko­su nie bę­dzie. Oli­sa­de­be szy­ko­wał się do wy­jaz­du na mun­dial w Ko­rei i Ja­po­nii, tre­ne­rem re­pre­zen­ta­cji był Je­rzy En­gel, w War­sza­wie do­pie­ro co za­koń­czo­no pro­duk­cję sa­mo­cho­du Po­lo­nez, Lew Ry­win nie wy­brał się jesz­cze do Ada­ma Mich­ni­ka z pro­po­zy­cją ko­rup­cyj­ną, Ja­me­sem Bon­dem wciąż był Pier­ce Bro­snan, Matt Da­mon cze­kał na pre­mie­rę pierw­sze­go fil­mu, w któ­rym gra Ja­so­na Bo­ur­ne’a, a w Gre­cji wszy­scy wie­dzie­li, kim jest Krzysz­tof Wa­rzy­cha.

To był nasz pierw­szy wy­jazd na Kre­tę. Za­ra­zem pierw­szy i ostat­ni, pod­czas któ­re­go od­da­li­śmy się pod opie­kę biu­ra po­dró­ży. Bio­rąc pod uwa­gę to, co wy­da­rzy­ło się póź­niej – re­ko­ne­sans. Po­tem za­wsze po­dró­żo­wa­li­śmy na wła­sną rękę. I ja­koś zwy­kle wy­cho­dzi­ło tak, że dys­ku­sje „a do­kąd po­je­chać w tym roku” koń­czy­ły się pró­bą nie­śmia­łe­go kom­pro­mi­su: „a może jesz­cze raz na Kre­tę?”. Lata mi­ja­ły, a my wra­ca­li­śmy na wy­spę w roz­ma­itych kon­fi­gu­ra­cjach, ra­zem lub osob­no. Roz­nie­co­na wte­dy mi­łość do wszyst­kie­go, co grec­kie i wy­spo­we, po­pro­wa­dzi­ła nas w ko­lej­nej de­ka­dzie i da­lej – na Kos, Ni­si­ros, Ro­dos, Si­ros, Pa­ros, Na­ksos, wresz­cie na Cypr, któ­ry jest za­ra­zem i osob­ny, i grec­ki.

I tak mi­nę­ło pięt­na­ście lat, pod­czas któ­rych po­dró­żo­wa­łem po Kre­cie, kie­dy tyl­ko mo­głem, nie zwa­ża­jąc na pory roku. W tych po­dró­żach naj­cie­kaw­sze było to, że im wię­cej wi­dzia­łem, tym wię­cej zo­sta­wa­ło do od­kry­cia. Tak, ma­cie ra­cję – je­że­li ktoś po ko­lej­nej daw­ce chce tyl­ko za­żyć jesz­cze jed­ną, naj­le­piej więk­szą, ten zdra­dza ob­ja­wy uza­leż­nie­nia. Je­stem w Kre­cie nie tyl­ko za­ko­cha­ny, ale i od niej uza­leż­nio­ny. Lecz pro­szę nie wy­sy­łać mnie na de­toks. To nie jest tok­sycz­na mi­łość.

Znam lu­dzi, któ­rzy zna­leź­li na Kre­cie dru­gi dom i nie wy­obra­ża­ją so­bie, by mie­li się prze­nieść gdzie in­dziej. Wiem też, że to nie dla mnie. Nie chcę, żeby mi spo­wsze­dnia­ła. Każ­dy po­trze­bu­je swo­jej wy­spy skar­bów, wy­spy cu­dów, miej­sca wy­tchnie­nia. Kie­dy jest do cze­go tę­sk­nić, wte­dy wiem, że żyję, a za Kre­tą tę­sk­nię nie­ustan­nie. Nie chcę też ob­wo­ły­wać się ja­kimś szcze­gól­nym znaw­cą te­ma­tu. Tak jak wy, je­stem tu w po­dró­ży.

Ta książ­ka jest dla Ani Pio­trow­skiej. To ona pierw­szy raz za­bra­ła mnie na Kre­tę i to z nią pierw­szy raz pró­bo­wa­łem ret­si­ny, ma­sze­ro­wa­łem przez Sa­ma­rię (w jed­nym bu­cie), wsze­dłem do praw­dzi­we­go mi­noj­skie­go to­lo­sa i ką­pa­łem się w Mo­rzu Li­bij­skim. Dzię­ku­ję ci, Aniu.

Przed po­dró­żą.

Fum czy Fi­le­mon?

Wszyst­ko spro­wa­dza się do jed­ne­go: czy je­steś Fu­mem, czy Fi­le­mo­nem. Fumy to stwo­rze­nia wy­my­ślo­ne i opi­sa­ne przez Ma­cie­ja Woj­tysz­kę w książ­ce Brom­ba i inni – ka­pi­tal­nej opo­wia­st­ce nie tyl­ko dla dzie­ci, któ­ra do­cze­ka­ła się tak­że fil­mo­wej wer­sji ani­mo­wa­nej. Fumy za­dzi­wia­ją­co przy­po­mi­na­ją opa­słą cio­cię przy­uwa­żo­ną na bał­tyc­kiej pla­ży albo prze­py­cha­ją­ce­go się przez tłum do sto­iska z go­fra­mi jesz­cze bar­dziej pę­ka­te­go wuj­cia, któ­ry wła­śnie wpadł na po­mysł po­pchnię­cia po­dwój­nej por­cji fry­tek po­trój­ną daw­ką cze­go­kol­wiek z bitą śmie­ta­ną. Woj­tysz­ko por­tre­to­wał Fumy z nie­od­łącz­ny­mi tor­ba­mi, wa­li­za­mi, ręcz­ni­ka­mi, pa­ra­so­la­mi pla­żo­wy­mi i le­ża­ka­mi. Oczy­wi­ście w prze­ciw­sło­necz­nych oku­la­rach.

„Wszyst­kie Fumy uwa­ża­ją, że głów­nym ich za­ję­ciem jest wy­po­czy­wa­nie, w związ­ku z czym usi­łu­ją wy­po­czy­wać z ca­łych sił i bar­dzo je to mę­czy, ale po­nie­waż je­dy­ną for­mą dzia­ła­nia po zmę­cze­niu po­win­no być wy­po­czy­wa­nie, więc znów wy­po­czy­wa­ją, co je bar­dzo mę­czy, i tak w kół­ko”1 – tak kre­śli ob­raz Fu­mów ich twór­ca.

1M. Woj­tysz­ko: Brom­ba i inni, Mło­dzie­żo­wa Agen­cja Wy­daw­ni­cza, War­sza­wa 1975.

Kota Fi­le­mo­na oraz jego więk­sze­go i star­sze­go kum­pla Bo­ni­fa­ce­go wy­my­ślił Ma­rek Nej­man, sce­na­rzy­sta se­ria­lu ani­mo­wa­ne­go Dziw­ny świat kota Fi­le­mo­na (1972). Pa­mię­ta­cie na pew­no tę parę: Bo­ni­fa­cy (więk­szy i czar­ny) to kot do­świad­czo­ny i by­wa­ły w świe­cie (zna­czy na po­dwór­ku). „Z nie­jed­ne­go pie­ca chleb jadł i nie­jed­nej my­szy na ogon na­dep­nął”2, jak pi­sze Nej­man. Bo­ni­fa­cy nie­zbyt chęt­ny jest do wy­ściu­bia­nia nosa poza cie­płą izbę. Jego ulu­bio­ne za­ję­cie to drzem­ka na za­piec­ku. Do­sko­na­ły kan­dy­dat na Fuma.

2S. Gra­bow­ski, M. Nej­man: Noc kota Fi­le­mo­na, Na­sza Księ­gar­nia, War­sza­wa 1987.

Kot mniej­szy, bia­ły i ru­chli­wy, to Fi­le­mon. Se­kun­dy w miej­scu spo­koj­nie nie usie­dzi, za­sy­pu­je Bo­ni­fa­ce­go proś­ba­mi („na­ucz mnie ła­pać mysz­ki”) i cią­gle do­ma­ga się wy­cie­czek. Wszyst­kie­go chce do­tknąć, po­wą­chać, po­sma­ko­wać, wszę­dzie wściu­bić wą­si­ki i łap­ki. No i nie­ustan­nie za­da­je głu­pie py­ta­nia. „Czy ja w ciem­no­ści też je­stem taki, jak­by mnie nie było?” – za­sta­na­wia się na przy­kład, od­kry­wa­jąc, że w nocy czar­ne­go Bo­ni­fa­ce­go nie wi­dać.

Je­śli pla­nu­jąc urlop, dbasz moc­no o to, by je­dy­ny­mi ścież­ka­mi, ja­kie wy­dep­czesz, były te z ja­dal­ni nad ba­sen i z pla­ży do baru na pla­ży – bez wąt­pie­nia je­steś Fu­mem. Je­śli bu­dzisz się ran­kiem i ma­rzysz tyl­ko o tym, by było już po śnia­da­niu, wszak tyle rze­czy jest do zo­ba­cze­nia – je­steś Fi­le­mo­nem.

Na szczę­ście oby­dwa typy rzad­ko spo­ty­ka się w sta­nie czy­stym. Na­wet w śro­do­wi­sku na­tu­ral­nym Fu­mów, ja­kim są za­mknię­te ho­te­lo­we en­kla­wy, zwy­kle nie bra­ku­je oka­zji do ru­chu. Mam zresz­tą po­dej­rze­nie, że wła­ści­cie­le ho­te­lo­wych sie­ci in­we­stu­ją w atrak­cje głów­nie po to, by dzię­ki zmu­sze­niu go­ści do odro­bi­ny ru­chu unik­nąć pła­ce­nia za usłu­gi kar­dio­lo­gów, gra­ba­rzy oraz stra­ży wy­brze­ża, któ­ra mo­gła­by nie­któ­rych by­wal­ców le­ża­ków omył­ko­wo wziąć za wy­rzu­co­ne na brzeg i cze­ka­ją­ce na po­moc wa­le­nie. W ho­te­lach (lub w po­bli­żu) moż­na też za­wsze zna­leźć biu­ro po­dró­ży lub agen­ta sprze­da­ją­ce­go wy­ciecz­ki do po­bli­skich atrak­cji albo przy­naj­mniej prze­jażdż­ki po mo­rzu w ło­dziach ze szkla­nym dnem. Fumy opusz­cza­ją więc swo­je leże cza­sem na­wet kil­ka razy pod­czas urlo­pu, sta­jąc się tym sa­mym w mniej­szym stop­niu Fu­ma­mi.

Z dru­giej stro­ny – na­wet naj­bar­dziej za­pa­mię­ta­ły Fi­le­mon ma chwi­le sła­bo­ści. Zdy­sza­ny po wspi­nacz­ce, pół­ży­wy po wę­drów­ce, z po­dej­rze­niem zwy­rod­nie­nia krę­go­słu­pa szyj­ne­go w wy­ni­ku nad­mier­ne­go po­chy­la­nia się nad mu­ze­al­ny­mi ga­blo­ta­mi – czu­je, że dłu­żej nie wy­trzy­ma, że pil­nie po­trzeb­ny jest mu ka­wa­łek pla­ży, po­rząd­ny le­żak, do­rod­ny pa­ra­sol sło­necz­ny oraz so­lid­na daw­ka nic­nie­ro­bie­nia. To zdro­wy ob­jaw wa­ka­cyj­ne­go sfu­mie­nia.

Każ­dy przed wa­ka­cja­mi po­wi­nien spró­bo­wać okre­ślić wła­sny wskaź­nik FF (Fum/Fi­le­mon), bo to bar­dzo po­ma­ga w pla­no­wa­niu wy­pra­wy. Po­ży­tecz­ną rze­czą jest na przy­kład pró­ba przy­po­mnie­nia so­bie, o co naj­czę­ściej się kłó­ci­li­ście po­przed­nie­go lata. Je­śli o to, że on obie­cał za­nieść na pla­żę ręcz­ni­ki, żeby za­jąć le­żak, ale za­spał – je­ste­ście Fu­ma­mi. Je­śli o to, z czy­jej winy ba­te­rie w czo­łów­kach prze­sta­ły dzia­łać wła­śnie wte­dy, kie­dy były naj­bar­dziej po­trzeb­ne (to zna­czy we wnę­trzu ja­ski­ni, pół go­dzi­ny dro­gi od wyj­ścia) – z pew­no­ścią je­ste­ście Fi­le­mo­na­mi. No i idio­ta­mi, bo kto nie za­bie­ra ze sobą do ja­ski­ni za­pa­so­wych ba­te­rii…

Oby­dwa typy po­tra­fią być rów­nie iry­tu­ją­ce. Pierw­szy, kie­dy za­mie­nia wy­ciecz­kę w se­rię awan­tur o to, że prze­ką­ski w sa­mo­lo­cie nie po­win­ny być do­dat­ko­wo płat­ne, śnia­da­nia są zbyt mało uroz­ma­ico­ne, woda w ba­se­nie za zim­na, pla­ża zbyt ka­mie­ni­sta, mo­rze za­nad­to wzbu­rzo­ne, per­so­nel nie­do­uczo­ny (bo nie mówi po pol­sku), a ceny wszyst­kie­go wprost skan­da­licz­ne. Dru­gi, gdy na wszel­kie spo­so­by pró­bu­je dać ci od­czuć, że je­śli nie po­ko­nu­jesz na pie­cho­tę 40 ki­lo­me­trów dzien­nie, nie pod­cie­rasz tył­ka li­ść­mi, nie za­chwy­casz się każ­dym ka­mie­niem, przy któ­rym stoi ta­blicz­ka „ar­che­olo­gi­cal site”, nie znasz na pa­mięć roz­kła­du wszyst­kich ga­blot w miej­sco­wym mu­zeum oraz nie czer­piesz ca­łej swo­jej wie­dzy z prze­wod­ni­ka, to nie je­steś praw­dzi­wym tu­ry­stą. A daj­cież wy mi wszy­scy świę­ty spo­kój! O tym, kto jest tu­ry­stą na mo­jej wy­ciecz­ce, de­cy­du­ję ja!

Kre­ta jest cu­dow­nym miej­scem mię­dzy in­ny­mi z tego po­wo­du, że oby­dwu ty­pom tu­ry­stów daje mnó­stwo oka­zji do szyb­kich sko­ków w bok, do wyj­ścia z roli. A je­śli nie chcą tego ro­bić, to też nie szko­dzi – rów­nież będą za­do­wo­le­ni. Moż­na tu zna­leźć wszyst­ko – i wy­pa­sio­ne ho­te­le, i mi­kro­sko­pij­ne po­ko­iki z wi­do­kiem na sta­re mia­sto. Wspa­nia­łe pla­że i ka­mie­ni­ste bez­dro­ża. Ru­iny cy­wi­li­za­cji mi­noj­skiej, grec­kiej, rzym­skiej oraz po­zo­sta­ło­ści po We­ne­cja­nach i Tur­kach. Wszech­obec­ne Wi-Fi. Naj­lep­szą wodę mi­ne­ral­ną na świe­cie (tak, jes­tem stron­ni­czy, ale schło­dzo­na woda Za­ros to dla mnie ósmy cud świa­ta). Bar­dzo ob­cia­cho­we sta­tecz­ki ofe­ru­ją­ce nie­zwy­kle po­cią­ga­ją­ce w swo­jej ob­cia­cho­wo­ści rej­sy w kie­run­ku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Za­to­kę, w któ­rej tań­czył fil­mo­wy Grek Zor­ba (przy czym ani gra­ją­cy go An­tho­ny Qu­inn nie był Gre­kiem, ani jego wy­ma­chi­wa­nie no­ga­mi nie było praw­dzi­wym grec­kim tań­cem). Wą­wo­zy jak z in­nej pla­ne­ty. Al­bań­czy­ka ze spi­ło­wa­ny­mi w stoż­ki zę­ba­mi. Kozy na drze­wach. Do­mek Na­po­le­ona. Bazy NATO. Je­dy­ny na­tu­ral­ny gaj pal­mo­wy w Eu­ro­pie. Sztucz­ne di­no­zau­ry. Naj­smacz­niej­szą oli­wę pod słoń­cem. Pen­sjo­na­ty z dra­bi­na­mi za­miast scho­dów. Ogór­ki w kształ­cie kuli. Dwa ob­ra­zy El Gre­ca (przy czym je­den nie zo­stał na­ma­lo­wa­ny przez El Gre­ca). Żół­wie dzi­kie i oswo­jo­ne. Tu­rec­ką łaź­nię prze­ro­bio­ną na knaj­pę. Kwia­ty, któ­rych smród po­wa­li sło­nia. Cmen­tarz pol­skich żoł­nie­rzy z car­skiej ar­mii. Bar­dzo wścib­skie kre­wet­ki. Mia­sto, w któ­rym świę­ty Ty­tus czy­tał list od świę­te­go Paw­ła. Całą masę ko­tów.

Pi­szę z wła­sne­go do­świad­cze­nia.

No to w dro­gę!

***

W księ­gar­niach cze­ka­ją na was dzie­siąt­ki pro­fe­sjo­nal­nych prze­wod­ni­ków po Kre­cie. Pod­po­wie­dzą, co ko­niecz­nie trze­ba obej­rzeć, któ­rą re­stau­ra­cję wy­brać, po­ka­żą na zdję­ciu, jak ład­nie wy­glą­da słyn­na pla­ża albo świa­to­wej kla­sy za­by­tek. Nie mam am­bi­cji do­kła­da­nia ko­lej­ne­go tomu do tej po­kaź­nej gro­mad­ki. Nie zro­zum­cie mnie źle, prze­wod­ni­ki nie­sły­cha­nie uła­twia­ją ży­cie, sam ko­lek­cjo­nu­ję je na­ło­go­wo, tak­że ta­kie sta­re i teo­re­tycz­nie bez­u­ży­tecz­ne. W tych ostat­nich znaj­du­ję to, co we wszel­kich po­dró­żach naj­waż­niej­sze – kon­tekst. Sta­re prze­wod­ni­ki i re­la­cje z po­dró­ży oprócz tego, że od­kry­wa­ją przed nami świat, któ­ry nie­kie­dy prze­stał już ist­nieć, peł­nią tak­że funk­cję po­dob­ną do za­po­mnia­nych fo­to­gra­fii z ro­dzin­ne­go ar­chi­wum. Od wiel­kie­go dzwo­nu wy­cią­ga­my za­ku­rzo­ne al­bu­my czy bla­sza­ne pu­dła ze zdję­cia­mi, roz­kła­da­my je na świą­tecz­nym sto­le po­mię­dzy ta­le­rza­mi z reszt­ka­mi je­dze­nia i cała ro­dzi­na po­chy­la się nad za­ma­za­nym czar­no-bia­łym ka­drem. Na pa­mięć zna­my wła­sne miny z cza­sów, gdy le­ża­ło się na­gim tył­kiem do góry na ko­cy­ku obok mi­sia, za to wy­bu­chy we­so­ło­ści oraz nie­do­wie­rza­nia wzbu­dza­ją co chwi­la inne rze­czy. „Skąd ja wte­dy mia­łam taką su­kien­kę”, „wu­jek Ro­man chy­ba za­brał tę sza­fę i po­rą­bał”, „jaki śmiesz­ny ka­pe­lusz” – krót­ko mó­wiąc: ojej, to ja na­praw­dę tak wte­dy wy­glą­da­łem? Wte­dy tak, po­tem ina­czej, a te­raz jesz­cze ina­czej, a świat nie­po­strze­że­nie pod­mie­niał nam za ple­ca­mi de­ko­ra­cje. Tyl­ko gdy do­strze­że­my ten ruch, je­ste­śmy w sta­nie zo­ba­czyć to, co waż­ne, to zna­czy za­sta­no­wić się nad tym, skąd się wzię­li­śmy, co wła­ści­wie się z nami dzie­je i do­kąd pę­dzi­my.

Nie, nie cho­dzi mi o wy­ja­śnie­nie za­gad­ki „co sta­ło się z ko­cy­kiem”. Cho­dzi o to, co dzie­je się z nami wszyst­ki­mi.

Szu­kam więc miejsc, któ­re – jak ogry i ce­bu­la – mają war­stwy. Wie­cie, o czym mó­wię. Naj­lep­szym przy­kła­dem ta­kie­go miej­sca do­pro­wa­dzo­ne­go aż do wy­wo­łu­ją­cej oczo­pląs prze­sa­dy jest oczy­wi­ście Rzym. Tu jed­no­cze­śnie trwa­ją wszyst­kie epo­ki: na fre­skach, pła­sko­rzeź­bach i ob­ra­zach wciąż są to­czo­ne wszyst­kie woj­ny wszyst­kich stu­le­ci; re­pu­bli­ka kwit­nie obok ce­sar­stwa, bar­ba­rzyń­cy trium­fu­ją obok apo­sto­łów, śre­dnio­wie­cze współ­gra z re­ne­san­sem, a re­ne­sans z ba­ro­kiem, lecz żad­ne­mu z nich nie prze­szka­dza fa­szy­stow­ski mo­der­nizm. In­ten­syw­ność Rzy­mu jest wspa­nia­ła i trud­na do znie­sie­nia. Gdy tam je­stem, każ­de­go dnia czu­ję się ab­so­lut­nie za­chwy­co­ny tym prze­kła­dań­cem, a każ­de­go wie­czo­ru okrut­nie nim zmę­czo­ny.

Kre­ta też ma war­stwy, ale to cał­kiem inny styl. Mi­noj­skie pa­ła­ce i mia­sta wy­da­ją się wro­śnię­te w ka­mie­ni­stą wy­spę. Grec­kie i rzym­skie po­zo­sta­ło­ści fa­scy­nu­ją głów­nie osob­ni­ków za­ko­cha­nych w sta­ro­żyt­nej hi­sto­rii, a część z nich po­zo­sta­je w ła­god­nym pół­za­po­mnie­niu. Po We­ne­cja­nach zo­sta­ły nad­mor­skie for­te­ce i miej­skie mury, któ­re słu­żą głów­nie jako tło efek­tow­nych sel­fie. Do tu­rec­kie­go dzie­dzic­twa wy­spa przy­zna­je się nie­chęt­nie, inna spra­wa, że za wie­le z nie­go nie po­zo­sta­ło, a i dla Im­pe­rium Oto­mań­skie­go nie było to miej­sce ja­kichś szcze­gól­nie cie­ka­wych in­we­sty­cji. Bi­twa o Kre­tę i nie­miec­ka in­wa­zja wy­da­je się wy­da­rze­niem nie­istot­nym i od­le­głym, jak bi­twy to­czo­ne z rzym­ską flo­tą przez miej­sco­wych pi­ra­tów. Kre­ta to pla­że, Kre­ta to Knos­sos, Kre­ta to Spi­na­lon­ga, Kre­ta to wą­wóz Sa­ma­ria, a prócz tego grec­kie wino, mu­zy­ka, śpiew, no i kuch­nia oczy­wi­ście.

Nic złe­go w ta­kim skró­co­nym pro­gra­mie, ale jest tu rów­no­cze­śnie tak wie­le in­nych rze­czy! I w od­róż­nie­niu od Rzy­mu, ich na­tłok nie wy­wo­łu­je po­czu­cia przy­mu­su. Mo­żesz sma­ko­wać po­wo­li, mo­żesz od­kry­wać po ka­wał­ku, mo­żesz od­wró­cić się do tłu­mu ple­ca­mi.

Bar­dzo po­do­ba mi się po­mysł wy­da­wa­nia prze­wod­ni­ków su­biek­tyw­nych – mi­strzem jest dla mnie Law­ren­ce Dur­rell, któ­ry pi­sał je, za­nim jesz­cze sta­ły się mod­ne i za­nim w ogó­le uku­to ten ter­min. Jego opo­wie­ści (nie­ste­ty te o grec­kich wy­spach nie zo­sta­ły wy­da­ne po pol­sku, mo­że­my cie­szyć się za to Gorz­ki­mi cy­try­na­mi Cy­pru) były po­łą­cze­niem pry­wat­ne­go dzien­ni­ka po­dró­ży z ga­wę­dą o uro­dzie, hi­sto­rii i kul­tu­rze miejsc, w któ­rych miesz­kał lub któ­re od­wie­dzał. Mało kto do­rów­nu­je mu ta­len­tem i eru­dy­cją.

Je­śli idzie o Po­la­ków, to zde­cy­do­wa­nie wy­róż­nia się Zbi­gniew Her­bert i jego La­bi­rynt nad mo­rzem. Książ­ka, któ­ra nie mo­gła uka­zać się w PRL-u (naj­pierw nie chcie­li jej to­wa­rzy­sze, po­tem, po sta­nie wo­jen­nym, nie chciał tego sam au­tor), to opo­wieść, któ­rą otwie­ra­ją im­po­nu­ją­ce wraż­li­wo­ścią, wie­dzą i sty­lem roz­dzia­ły o Kre­cie. Nie ma dru­gie­go ta­kie­go ese­isty pod słoń­cem. Pra­wie tak do­bry, ale mniej po­etyc­ki, był Je­rzy Cie­cha­no­wicz: się­gnij­cie po Cień Mi­no­tau­ra i Wę­drów­ki śród­ziem­no­mor­skie (w tej aku­rat nic o Kre­cie, ale dużo o Gre­cji, no i pięk­nie na­pi­sa­na). A naj­bar­dziej za­ska­ku­ją­ce były dla mnie dwa tomy grec­kich wspo­mnień pol­skie­go księ­dza Mar­ci­na Czer­miń­skie­go – Z Gre­cyi i Kre­ty (1902) oraz Wy­pra­wa na Pat­mos, Efez i Kre­tę (1904). Wię­cej o nim póź­niej.

Pa­ku­ję więc ple­cak na wy­ciecz­kę. Jesz­cze książ­ka Ni­ko­sa Ka­zant­za­ki­sa. No i dru­ga, o Ni­ko­sie Ka­zant­za­ki­sie. I jesz­cze coś z se­rii Do­oko­ła świa­ta… Hen­ry Mil­ler, tak, skan­da­li­sta od Zwrot­ni­ka Raka, też opi­sał swo­ją po­dróż po Kre­cie. Ko­niecz­nie coś o dru­giej woj­nie świa­to­wej, no to bach, wpa­da do wora An­to­ny Be­evor i jego Kre­ta: pod­bój i opór. Cho­le­ra, nie zmie­ści­ła mi się bio­gra­fia El Gre­ca…

***

Wę­dru­jąc z ki­lo­gra­ma­mi pa­pie­ru na ple­cach, bo­le­śnie od­czu­wam nie­dzi­siej­szość tego przy­zwy­cza­je­nia. Po­pu­lar­ny współ­cze­sny prze­wod­nik to prze­cież pół na pół zdję­cia i krót­kie in­for­ma­cje, wszyst­ko więc od razu wi­dać: to dzwon­ni­ca, za któ­rą po­wi­nie­neś się roz­glą­dać, ten de­tal oł­ta­rza po­więk­szy­li­śmy spe­cjal­nie dla cie­bie, że­byś nie mu­siał wy­si­lać wzro­ku, a tą pa­no­ra­mą oszczę­dzi­my ci wspi­nacz­ki na po­bli­skie wzgó­rze.

Przy­po­mi­na mi się spór o de­fi­ni­cję por­no­gra­fii. Zda­niem wie­lu od ero­ty­ki róż­ni ją przede wszyst­kim fakt, że wszyst­ko wi­dać. Wszyst­ko. Czyż­by na­sze świe­cą­ce kre­do­wym pa­pie­rem fo­to­prze­wod­ni­ki były więc w isto­cie wy­daw­nic­twa­mi por­no­gra­ficz­ny­mi? Prze­cież wszyst­ko od­sła­nia­ją.

Do tego do­cho­dzi, rzecz ja­sna, ama­tor­skie por­no. To zna­czy na­sza wła­sna wy­ciecz­ko­wa nadak­tyw­ność w uwiecz­nia­niu wszyst­kie­go i wszę­dzie. Oraz prze­le­wa­nie po­tem owo­ców tej nadak­tyw­no­ści do zbior­ni­ka bez dna, ja­kim jest In­ter­net. Nie­zno­śna lek­kość baj­tów – strze­la­my fot­ki na lewo i pra­wo, nie trosz­cząc się wca­le o to, ile ich zro­bi­my i co na nich jest. Pstry­ka­my na wszel­ki wy­pa­dek, pstry­ka­my po raz trze­ci i pią­ty, bo może za dru­gim i czwar­tym ra­zem wy­szło krzy­wo, pstry­ka­my, bo to nic nie kosz­tu­je – kto dziś przej­mu­je się wy­dat­ka­mi na kli­szę, wy­wo­ła­nie fil­mu, od­bit­ki? Wszyst­ko jest cy­fro­we i wszyst­ko ta­kie prze­past­ne: kar­ty pa­mię­ci w apa­ra­tach i ko­mór­kach, twar­de dys­ki w lap­to­pach. Pstry­ka­my w nad­mia­rze, obie­cu­jąc so­bie, że po­sor­tu­je­my te fot­ki póź­niej. Nic z tego póź­niej zwy­kle nie wy­ni­ka, ale kto by się tym przej­mo­wał, pstry­ka­my da­lej.

Cio­cia Eu­fe­mia nie musi już cze­kać, aż wró­ci­my z wa­ka­cji, żeby z na­masz­cze­niem prze­glą­dać wraz z nami lśnią­ce kar­ty świe­żo ode­bra­ne z za­kła­du fo­to­gra­ficz­ne­go; cio­cia Eu­fe­mia ma kon­to na Fa­ce­bo­oku i wi­dzi, co wrzu­ca­my. Syn cio­ci Eu­fe­mii, ku­zyn Eu­fe­miusz, po­ka­zu­je jej resz­tę na Twit­te­rze albo In­sta­gra­mie. Cio­cia nie czu­je się wy­klu­czo­na, bo sama pstry­ka – o, tu szar­lot­ka, tu ko­tek Mru­czek, tam taka spód­nicz­ka, któ­ra może jesz­cze się przy­da wnu­si, a czy jest lep­szy spo­sób, by się o tym prze­ko­nać, niż wrzu­ce­nie fot­ki spód­nicz­ki na fej­si­ka?

W tym na­tło­ku wi­zu­al­nych bodź­ców umie­ra wy­obraź­nia, za­ni­ka ory­gi­nal­ność, bo ilość nie prze­cho­dzi w ja­kość. Cięż­ka cho­ro­ba dzi­siej­szych cza­sów – fo­to­gra­ficz­na mo­no­to­nia, po­wta­rzal­ność. Spójrz­cie poza ekran wła­sne­go smart­fo­na i przy­pa­trz­cie się, jak za­baw­nie wy­glą­da­ją tu­ry­ści prze­py­cha­ją­cy się, by sta­nąć do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, z któ­re­go fot­ki pstry­kał przed chwi­lą nie­zna­ny nam wą­sacz z Nie­miec albo ta sym­pa­tycz­na para z Fran­cji. Sko­ro tam sta­nę­li, wi­dać mie­li po­wód. Sko­ro mie­li po­wód, to i my mamy po­wód. Bę­dzie­my mie­li ta­kie same, ale wła­sne zdję­cia… Po­suń­że się, chiń­ska wy­ciecz­ko!

I tak nasz urlop za­mie­nia się w fejs­bu­ko­wy tajm­lajn, ko­lek­cję ko­pii ujęć zna­nych z prze­wod­ni­ków i fol­de­rów, ale gor­szych, lecz za­ra­zem lep­szych, bo na­szych. Świe­żo prze­ży­te wa­ka­cje za­mie­nia­ją się w prze­glą­dar­kę nie­po­sor­to­wa­nych ujęć wy­my­ślo­nych przez ko­goś in­ne­go. A kie­dy po mie­sią­cach czy la­tach za­sia­da­my, by się im uważ­niej przyj­rzeć, od­kry­wa­my, jak bar­dzo by­li­śmy nie­wol­ni­ka­mi cu­dze­go spoj­rze­nia. Bo fo­to­gra­fie wrzu­ca­ne hur­tem do In­ter­ne­tu za­dzi­wia­ją mo­no­to­nią, tak jak­by pro­fe­sjo­nal­ne zdję­cia za­miesz­czo­ne w prze­wod­ni­kach były trak­to­wa­ne przez tu­ry­stów jako obo­wią­zu­ją­ce i je­dy­ne ofi­cjal­ne in­struk­cje upa­mięt­nia­nia zna­nych miejsc i obiek­tów, in­struk­cje wy­da­ne po to, by ści­śle ich prze­strze­gać.

Nie je­stem lep­szy. Też pstry­kam.

No i kłó­cę się o to, jak zi­lu­stro­wać tę opo­wieść. „Sko­ro pi­sze pan, pa­nie Pio­trze, o za­tocz­ce w Cha­nii, to może by­śmy ją po­ka­za­li?”. Do dia­bła, każ­dy może zo­ba­czyć za­tocz­kę w Cha­nii, jest tych zdjęć w In­ter­ne­cie trzy kwa­dry­lio­ny i pół bim­ba­lio­na! Mam inny po­mysł. W pry­wat­nym ogród­ku pod Sudą stoi faj­ny za­rdze­wia­ły au­to­bus. Ma ze czter­dzie­ści lat. Ni­ko­mu nie chcia­ło się na­wet wy­jąć z nie­go ta­bli­cy z na­zwą punk­tu do­ce­lo­we­go: „Cha­nia”. Au­to­bus sku­bią kozy. W środ­ku śpi kot. „Pa­nie Pio­trze, ale ni­ko­go nie za­in­te­re­su­je zdję­cie za­rdze­wia­łe­go au­to­bu­su”.

Pew­nie spo­tka­my się gdzieś w po­ło­wie.

Roz­dział 1

Tam, gdzie gło­śno. He­ra­klion

„Za­ka­lec, z któ­re­go na­le­ża­ło wy­dłu­by­wać we­nec­kie ro­dzyn­ki”3 – tak oce­nił He­ra­klion pol­ski po­dróż­nik Jan Mar w książ­ce Po­wrót do ko­leb­ki. To sfor­mu­ło­wa­nie krzyw­dzą­ce, ale tyl­ko tro­chę. Kil­ka lat przed nim, tuż po wy­lą­do­wa­niu, zgo­ła ina­czej wi­dział to po­eta Zbi­gniew Her­bert: „He­ra­klion. Port i mury we­nec­kie, ba­stio­ny ota­cza­ją­ce mia­sto bia­łych do­mów. Ci­sza za­trza­śnię­tych okien­nic. Idę do mia­sta uli­cą wio­dą­cą pod górę, któ­ra wy­da­je się nie­skoń­cze­nie dłu­ga, choć świa­dec­two oczu temu prze­czy. Wy­mia­ry świa­tła za­sty­gły i choć sły­szę zgrzyt pia­sku pod no­ga­mi i stu­kot wła­snych kro­ków, nie po­ru­szam się chy­ba wca­le, za­nu­rzo­ny po gło­wę w upa­le, za­to­pio­ny w bla­sku. Za­czy­na się bo­le­sny uby­tek re­al­no­ści”4.

3J. Mar: Po­wrót do ko­leb­ki, Iskry, War­sza­wa 1986.

4Z. Her­bert: La­bi­rynt nad mo­rzem, „Ze­szy­ty Li­te­rac­kie”, War­sza­wa 2000.

Re­al­ny czy nie, z za­kal­cem czy bez – nie omi­niesz He­ra­klio­nu; każ­dy albo tu przy­la­tu­je, albo stąd od­le­ci, w naj­gor­szym ra­zie (we­dle nie­któ­rych – w naj­lep­szym) po­ja­wi się prze­jaz­dem w dro­dze do Knos­sos lub zaj­rzy na parę go­dzin do naj­więk­sze­go na wy­spie mu­zeum ar­che­olo­gicz­ne­go, peł­ne­go mi­noj­skich cu­de­niek. A sko­ro nie da się go omi­nąć, zaś wiel­ce trud­ny jest do po­ko­cha­nia, to może spró­bo­wać go tro­chę po­lu­bić?

Za­nim za­bie­rzesz się za wy­dłu­by­wa­nie ro­dzyn­ków, mu­sisz naj­pierw do mia­sta do­trzeć. Daw­ni po­dróż­ni­cy z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­li na po­kła­dzie stat­ków, aż Kre­ta po­ja­wi się na ho­ry­zon­cie. Naj­pierw zza kra­wę­dzi świa­ta wy­ra­stał szczyt Idy, czę­sto uko­ro­no­wa­ny chmu­ra­mi. Dziś cią­gle do He­ra­klio­nu przy­bi­ja­ją pro­my z Pi­reu­su oraz z San­to­ry­nu, ale głów­ny szlak wio­dą­cy na Kre­tę to szlak po­wietrz­ny.

A za­tem trze­ba za­cząć od lot­ni­ska. Leży przy mor­skim brze­gu; ciem­ną toń wi­dać już wte­dy, gdy ma­szy­na bie­rze prze­chył, by zna­leźć się na wła­ści­wym to­rze do lą­do­wa­nia. Masa czar­te­rów, ale i re­gu­lar­ne, po­rząd­ne po­łą­cze­nia z kon­ty­nen­tem są utrzy­my­wa­ne głów­nie przez Aege­an Air­li­nes. Kie­dyś la­ta­ły też li­nie Olym­pic. Kon­ku­ren­cja mię­dzy tymi dwo­ma gra­cza­mi bar­dzo opła­ca­ła się wszyst­kim, któ­rzy szu­ka­li nie­dro­gich po­łą­czeń z Aten na grec­kie wy­spy, ale Olym­pic nie prze­trzy­mał grec­kie­go kry­zy­su.

Pły­ta lot­ni­ska w He­ra­klio­nie nie jest wiel­ka: prze­jazd bu­sem spod schod­ków sa­mo­lo­tu do hali przy­lo­tów trwa do­słow­nie mi­nu­tę. Tu przy­jezd­ni na­po­ty­ka­ją pierw­sze wą­skie gar­dło. Tłum na­ra­sta, nie­cier­pli­wi się. Ko­lej­ki usta­wia­ją się do to­a­let po le­wej stro­nie, resz­ta pcha się do po­daj­ni­ków ba­ga­żu. Do ob­słu­gi wszyst­kich lo­tów, za­rów­no re­gu­lar­nych, jak i czar­te­ro­wych, mu­szą wy­star­czyć dwa kon­we­je­ry. W se­zo­nie ścisk bywa ogrom­ny. Kto ode­rwie wzrok od wy­lo­tu po­daj­ni­ka ba­ga­żu, wpa­da w pierw­sze re­kla­mo­we pu­łap­ki na tu­ry­stów: Cre­ta­qu­arium, Di­no­sau­ria Park, Wa­ter­ci­ty. Dzie­cia­ki szar­pią ro­dzi­ców za rę­ka­wy – kto nie chciał­by zo­ba­czyć di­no­zau­ra (sztucz­ne­go) albo wiel­kie­go żół­wia Ca­ret­ta ca­ret­ta (ży­we­go). Jest i am­bit­niej­sza pro­po­zy­cja: wiel­ki ba­ner re­kla­mu­ją­cy mu­zeum Ni­ko­sa Ka­zant­za­ki­sa, naj­więk­sze­go spo­śród uro­dzo­nych na Kre­cie pi­sa­rzy i jed­ne­go z naj­więk­szych uro­dzo­nych w dwu­dzie­sto­wiecz­nej Gre­cji. Na­wet je­śli na­zwi­sko wy­da­je się obce, to na ha­sło Grek Zor­ba każ­dy za­czy­na ki­wać gło­wą ze zro­zu­mie­niem. Dzie­dzic­two pi­sa­rza ob­ja­wia się tak­że na spo­sób ko­mer­cyj­ny, bo wi­dzę bil­l­bo­ard re­kla­mu­ją­cy wodę mi­ne­ral­ną Za­ros wła­śnie cy­ta­tem z Ka­zant­za­ki­sa.

Wa­ter­ci­ty. Hm. Per­wer­sja – w koń­cu Kre­ta, jak wie­le grec­kich wysp, cier­pi na nie­do­bór wody. Ale nasz klient, nasz per pan. „For­get the rest & try the best” gło­si ha­sło re­kla­mo­we. Gdzie? Ano­po­lis. Chwi­la pa­ni­ki – jak to, Ano­po­lis to prze­cież wio­ska po dru­giej stro­nie wy­spy, nie­da­le­ko ma­low­ni­czej Cho­ra Sfa­kion. Czyż­by in­wa­zja par­ków roz­ryw­ki do­tar­ła tak da­le­ko? Wbi­jam w elek­tro­nicz­ną mapę współ­rzęd­ne GPS – uff, to inne Ano­po­lis; trze­ba z He­ra­klio­nu je­chać dro­gą na Her­so­nis­sos i po­tem od­bić w pra­wo. O, jest i ulot­ka! Po­sęp­ny Po­sej­don z har­pu­nem i we­so­ły tu­ry­sta z na­dmu­chi­wa­ną opon­ką o śred­ni­cy me­tra. Roz­glą­dam się do­oko­ła. Nie­któ­rzy klien­ci biur po­dró­ży swo­je opon­ki mają ze sobą. Wo­kół pasa. I nie trze­ba ich na­dmu­chi­wać. Są ta­kie, któ­re może i mają metr śred­ni­cy.

Wod­nej per­wer­sji ciąg dal­szy – tu­taj re­kla­my wzy­wa­ją­ce do plu­ska­nia się w nie­zli­czo­nych ba­se­nach i na wod­nych zjeż­dżal­niach, a w to­a­le­tach nie­bie­skie świn­ki przy­kle­jo­ne do ścia­ny pod lu­stra­mi przy umy­wal­kach ze smut­ną miną i ko­mu­ni­ka­tem: „Wa­ter is too pre­cio­us to wa­ste!”.

Ludz­ka rze­ka wi­ru­ją­ca wo­kół dwóch po­daj­ni­ków ba­ga­żu przy wyj­ściu roz­dzie­la się na stru­my­ki za­rzą­dza­ny­mi da­lej przez prze­wod­ni­ków i opie­kun­ki grup z nie­od­łącz­ny­mi pla­sti­ko­wy­mi pod­kład­ka­mi, do któ­rych przy­pię­to do­ku­men­ty. Pod­kład­ki są oczy­wi­ście fir­mo­we, żeby z od­da­li było wi­dać logo. W XXI wie­ku po­ro­zu­mie­wa­my się głów­nie przy po­mo­cy ob­raz­ków.

Jed­no z ro­syj­skich biur po­dró­ży wy­ku­pi­ło re­kla­my na au­to­ma­tycz­nych drzwiach lot­ni­ska – tak przy­naj­mniej było w se­zo­nie 2016 – ale inne rze­czy nie zmie­nia­ją się w ogó­le, jak choć­by wy­glą­da­ją­ce wy­jąt­ko­wo sta­ro­mod­nie ga­blo­ty z lo­kal­ny­mi pro­duk­ta­mi kre­teń­skich rol­ni­ków i sa­dow­ni­ków. Jed­ną doj­rzy­cie w hali przy­lo­tów, po dru­giej stro­nie sta­no­wisk od­bio­ru ba­ga­żu, dru­ga znaj­du­je się w hali od­lo­tów. Czym chwa­li się Kre­ta? Oli­wa, my­deł­ka z oli­wą, ko­sme­ty­ki z oli­wą, wino, raki. Żad­nych nie­spo­dzia­nek.

Lot­ni­sko w He­ra­klio­nie – w dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu przy­pad­kach na sto tra­fi­cie wła­śnie tu. Co da­lej? Zor­ga­ni­zo­wa­ne gru­py prze­sia­da­ją się do fir­mo­wych au­to­ka­rów, ja wę­dru­ję w kie­run­ku przy­stan­ku. Znaj­du­je się kil­ka­dzie­siąt me­trów od wej­ścia do hali od­lo­tów, więc kie­ruj­cie się na nie­wiel­kie ron­do za po­sto­jem tak­só­wek. Kil­ka au­to­bu­sów na­grze­wa w słoń­cu bla­chy. Jest na­pis „Bus sta­tion”, jest kiosk z bi­le­ta­mi. Sprze­daw­ca dys­ku­tu­je z kie­row­ca­mi szu­ka­ją­cy­mi cie­nia. Nie zgu­bi­cie się.

Kil­ka miej­skich li­nii od­jeż­dża z lot­ni­ska i nie­mal wszyst­kie jadą przez cen­trum, ale na wszel­ki wy­pa­dek war­to się upew­nić przed wej­ściem do po­jaz­du. Jaz­da trwa kwa­drans, dwa­dzie­ścia mi­nut, cza­sem dłu­żej, je­śli tra­fi­li­śmy na go­dzi­ny szczy­tu. Po obu stro­nach ni­ska za­bu­do­wa, zwy­czaj­ne przed­mie­ścia: sa­lo­ny sa­mo­cho­do­we, skle­py z AGD, ka­wiar­nie, piz­ze­rie, tu fry­zjer, tam ga­bi­net ko­sme­tycz­ny. Skle­py i za­kła­dy usłu­go­we z dumą pre­zen­tu­ją swo­je wnę­trza – szkla­na ścia­na od uli­cy to nor­ma.

Grec­kie mia­sta wy­glą­da­ją po­dob­nie, bia­łe gra­nia­ste bu­dyn­ki, parę kon­dy­gna­cji, pła­skie da­chy, z któ­rych czę­sto wy­sta­ją dru­ty zbro­ją­ce be­ton, bo ni­g­dy nie wia­do­mo, kie­dy bę­dzie trze­ba do­bu­do­wać ko­lej­ne pię­tro. Nie mó­wię tu kwar­ta­łach za­byt­ko­wych, tyl­ko o tak zwa­nej co­dzien­no­ści, któ­ra nas ota­cza. Gre­cja to nie jest kraj dla mi­ło­śni­ków dra­pa­czy chmur, za duże tu za­gro­że­nie trzę­sie­nia­mi zie­mi, więc za­bu­do­wa wszę­dzie jest mało im­po­nu­ją­ca. Zło­śli­wi mó­wią, że przez to całe Ate­ny wy­glą­da­ją jak jed­no wiel­kie przed­mie­ście. Coś w tym jest. A He­ra­klion wy­glą­da jak przed­mie­ście przed­mie­ścia Aten.

Na po­bo­czach sznu­ry za­par­ko­wa­nych na wa­ria­ta sa­mo­cho­dów, mo­to­cy­kli, sku­te­rów. Sztu­ka jeż­dże­nia „na la­kier” to pod­sta­wo­wa umie­jęt­ność, któ­rą musi opa­no­wać kie­row­ca w Gre­cji. No i po­trzeb­ny jest luz, kie­dy za­trzy­mu­jesz po­jazd, bo ktoś zo­sta­wił swój na świa­tłach awa­ryj­nych na środ­ku dro­gi i po­szedł ku­pić kawę. Nie ma się co de­ner­wo­wać, za­raz wró­ci, a kie­dyś i ty bę­dziesz w po­trze­bie – nie miej wów­czas skru­pu­łów, za­cią­gnij ręcz­ny, włącz awa­ryj­ne, a kie­dy ktoś za­cznie trą­bić, uspo­ka­ja­ją­co po­ma­chaj ręką: „okej, po co się tak go­rącz­ko­wać!”. I idź po kawę.

Wresz­cie au­to­bus po­ko­nu­je pod­jazd i kil­ka ostrych za­krę­tów, po czym wjeż­dża na po­ziom cen­trum. Oto plac Ele­fthe­rias, ty­leż ob­szer­ny, co wie­lo­funk­cyj­ny. W cią­gu dnia sto­ją tu sprze­daw­cy kwia­tów w do­nicz­kach, sa­dzo­nek i in­ne­go zie­lo­ne­go ta­ła­taj­stwa, cza­sem ktoś z uży­wa­ny­mi książ­ka­mi. Wie­czo­rem masa tu lu­dzi, głów­nie mło­dych, bo to wy­god­ne miej­sce spo­tkań: ła­two do­je­chać, a do po­pu­lar­nych knajp nie­da­le­ko. Na rogu ki­no­te­atr, któ­ry oprócz wy­świe­tla­nia fil­mów udo­stęp­nia rów­nież sce­nę śpie­wa­kom i ka­ba­re­cia­rzom, więc kie­dy przy­jeż­dża ja­kaś gwiaz­da, na pla­cu robi się na­praw­dę tłocz­no. Ale by­łem też świad­kiem ofi­cjal­nych uro­czy­sto­ści z oka­zji dnia Ochi (na­ro­do­we świę­to Gre­cji, 28 paź­dzier­ni­ka; pre­mier Gre­cji po­wie­dział tego dnia „ochi!”, czy­li „nie!”, nie­miec­kie­mu ul­ti­ma­tum). Sta­ła tu wów­czas mała try­bu­na, były pa­ra­dy, or­kie­stra, wy­wia­dy te­le­wi­zyj­ne z we­te­ra­na­mi woj­ny (Kre­ta ma kil­ka lo­kal­nych ka­na­łów), ho­no­ro­we war­ty Kre­teń­czy­ków w tra­dy­cyj­nych stro­jach.

Na­wet ci, któ­rzy kom­plet­nie nie są za­in­te­re­so­wa­ni He­ra­klio­nem, i tak wy­lą­du­ją na pla­cu Ele­fthe­rias, bo tuż obok znaj­du­je się słyn­ne Mu­zeum Ar­che­olo­gicz­ne. Obok nie­go, nie­co w głę­bi ulicz­ki po pra­wej stro­nie kry­je się par­king dla au­to­ka­rów, więc je­śli przy­by­wa­cie do He­ra­klio­nu z gru­pą zor­ga­ni­zo­wa­ną, to za­pew­ne zo­sta­nie­cie wy­sa­dze­ni wła­śnie tu. Kto przy­je­chał sa­mo­dziel­nie, au­to­bu­sem mię­dzy­mia­sto­wym, ten od dwor­ca znaj­du­ją­ce­go się pod mu­ra­mi bę­dzie mu­siał jesz­cze ka­wa­łek po­dejść. Kto je­dzie au­to­bu­sem miej­skim z lot­ni­ska, może pod­je­chać jesz­cze przy­sta­nek i wy­siąść obok ho­te­lu El Gre­co, skąd jest kil­ka kro­ków do słyn­nej fon­tan­ny Mo­ro­si­nie­go.

Au­to­bus je­dzie uli­cą Di­ke­osi­nis. Ob­szar na pół­noc od niej – czy­li w kie­run­ku mo­rza – to naj­chęt­niej od­wie­dza­na i naj­cie­kaw­sza część mia­sta. No i stre­fa pie­sza, przy czym pierw­sza rów­no­le­gła ulicz­ka – De­da­lou – to ulu­bio­ne miej­sce za­ku­pów. Są tu skle­py mię­dzy­na­ro­do­wych gi­gan­tów (jak Zara), są ce­nio­ne wło­skie mar­ki śred­niej kla­sy (jak Car­pi­sa, pro­du­cent to­re­bek i wa­li­zek), są oczy­wi­ście i grec­kie fir­my, jak choć­by Skon­dras, re­pre­zen­to­wa­ny przez sa­lon swo­jej bar­dziej mło­dzie­żo­wej i tań­szej li­nii pro­duk­tów sprze­da­wa­nej pod szyl­dem Ful­lah Su­gah. Buty, ma­ry­nar­ki, ko­szu­le, su­kien­ki, pa­ski, ale tak­że tro­chę pa­mią­tek i cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie sklep ze sta­ro­cia­mi, któ­ry wi­dzia­łem po raz pierw­szy w 2002 roku. Nie zmie­nił lo­ka­li­za­cji i nie zmie­ni­ło się też jed­no – pro­wa­dzi go si­wiu­teń­ki Kre­teń­czyk, obok któ­re­go ni­g­dy ni­ko­go w środ­ku nie wi­dzia­łem, więc pew­nie han­del ory­gi­nal­ny­mi iko­na­mi oraz srebr­ny­mi pa­pie­ro­śni­ca­mi od­by­wa się na za­ple­czu (taki żart).

Za uli­cą De­da­la – wła­ści­wie dep­ta­kiem – jest nie­wiel­ki la­bi­rynt knajp, ka­wiar­ni i ba­rów, jak bar­dzo po­pu­lar­nych, zro­zu­mie­cie do­pie­ro wte­dy, gdy wy­bie­rze­cie się na spa­cer o pół­no­cy. Praw­dzi­we ży­cie za­czy­na się tu­taj po zmro­ku i za­uł­ki wy­glą­da­ją­ce w cią­gu dnia na wy­mar­łe za­peł­nia­ją się wte­dy gło­śny­mi ludź­mi, któ­rzy świet­nie się ba­wią. Efekt ma­gicz­nej różdż­ki jest po­głę­bio­ny przez fakt, że re­stau­ra­to­rzy do per­fek­cji opa­no­wa­li sztu­kę zwi­ja­nia in­te­re­su – do­słow­nie. Kie­dy idzie­my więc so­bie taką ulicz­ką, po­wiedz­my o je­de­na­stej przed po­łu­dniem, to wi­dzi­my je­dy­nie ciem­ne wnę­trza za­mknię­tych knajp, a w tych wnę­trzach pię­trzą­ce się krze­sła i sto­li­ki. Wo­kół hula wiatr, ulot­ki smęt­nie wi­szą na mu­rach, wa­łę­sa­ją się psy.

Wie­czo­rem – pstryk, ma­gia! Sto­li­ki są po­usta­wia­ne tak cia­sno, że trud­no się prze­ci­snąć, mu­zy­ka łu­pie, tłum sza­le­je, na la­tar­niach wi­szą łań­cu­chy lam­pek, ja­cyś fa­ce­ci brzdę­ka­ją na gi­ta­rach, tu ktoś tań­czy, tam ktoś pod­śpie­wu­je, a obok wi­dzi­my żywy do­wód na to, że sześć osób po­chy­lo­nych nad mi­kro­sko­pij­nym sto­li­kiem może jed­no­cze­śnie ge­sty­ku­lo­wać z pręd­ko­ścią stu mach­nięć na mi­nu­tę, a mimo to nie wy­dłu­bać so­bie na­wza­jem oczu trzy­ma­ny­mi mię­dzy pal­ca­mi pa­pie­ro­sa­mi.

Dep­tak De­da­la pro­wa­dzi od pla­cu Ele­fthe­rias do fon­tan­ny Mo­ro­si­nie­go, któ­ra jest z ko­lei ulu­bio­nym punk­tem orien­ta­cyj­nym tu­ry­stów. A po­nie­waż to tak­że jed­na z naj­czę­ściej ko­ja­rzo­nych z mia­stem atrak­cji, to też po­wszech­nie od­wie­dza­ne miej­sce, więc do­słow­nie każ­dy metr, jak okiem się­gnąć, jest za­go­spo­da­ro­wa­ny przez knaj­py, ka­wiar­nie, lo­dziar­nie, piz­ze­rie i ke­ba­by. A fon­tan­na na tle tego ko­lo­ro­we­go szaj­su wy­glą­da dziw­nie li­cho: we­nec­kie ka­mien­ne lwy po­win­ny bu­dzić po­dziw swą po­stu­rą i groź­ny­mi mi­na­mi, tym­cza­sem ro­bią wra­że­nie, jak­by chcia­ły z pod­ku­lo­ny­mi ogo­na­mi do­kądś czmych­nąć.

Spod fon­tan­ny Mo­ro­si­nie­go dłu­gim dep­ta­kiem zej­dzie­my wprost ku mo­rzu (uli­ca 25 Au­gu­stou), mi­ja­jąc kil­ka za­byt­ków, plac z ko­ścio­łem Świę­te­go Ty­tu­sa, sie­dzi­bę Mi­no­an Li­nes i wie­le skle­pów, któ­re im bli­żej we­nec­kie­go por­tu, tym czę­ściej za­mie­nia­ją się w ty­po­wo tu­ry­stycz­ne szwarc, my­dło i po­wi­dło.

Plac wo­kół fon­tan­ny nosi ofi­cjal­nie imię Ele­fthe­rio­sa We­ni­ze­lo­sa – jak wszyst­ko, co waż­ne na Kre­cie. We­ni­ze­los to ro­do­wi­ty Kre­teń­czyk, któ­re­go przod­ko­wie po­ja­wi­li na wy­spie pod ko­niec XVIII stu­le­cia – ucie­kli przed tu­rec­ki­mi re­pre­sja­mi z Pe­lo­po­ne­zu, a do­kład­nie z Mi­stry, ostat­niej sto­li­cy Bi­zan­cjum. We­ni­ze­los to ab­so­lut­nie klu­czo­wa po­stać w dzie­jach Kre­ty pierw­szej po­ło­wy XX stu­le­cia. Jest bo­ha­te­rem naj­czę­ściej upa­mięt­nia­nym na­zwa­mi ulic i pla­ców, po­mni­ka­mi i po­pier­sia­mi. Ale to tak­że gi­gant po­li­ty­ki grec­kiej w ogó­le – wie­lo­krot­ny pre­mier rzą­du, uczest­nik po­ko­jo­wej kon­fe­ren­cji w Pa­ry­żu w 1919 roku, gdzie wal­czył o in­te­res od­ra­dza­ją­cej się Gre­cji rów­nie sku­tecz­nie, jak Ro­man Dmow­ski o in­te­res Pol­ski.

„Miał głos praw­ni­ka: ła­god­ny, pre­cy­zyj­ny, opa­no­wa­ny, bez zbęd­nych emo­cji” – tak o nim pi­sał jego an­giel­ski bio­graf An­drew Dal­by. „Po­słu­gi­wał się gre­ką kla­sycz­ną w gra­ma­ty­ce i nie­co pe­dan­tycz­ną w do­bo­rze słów. Prócz gre­ki wła­dał nie­miec­kim i an­giel­skim, ale wo­lał fran­cu­ski”5. Świet­nie od­naj­dy­wał się wśród mę­żów sta­nu in­nych na­cji, mó­wił roz­sąd­nie, śmiał się przy­ja­ciel­sko, a spoj­rze­nie zza zło­tych bi­no­kli miał nie­co na­uczy­ciel­skie. Po­sia­dał tak­że inną, su­row­szą twarz. W 1933 roku pol­ski re­por­ter Kon­rad Wrzos, któ­ry prze­pro­wa­dził se­rię wy­wia­dów z We­ni­ze­lo­sem, pod­kre­ślał, że „nie umiał prze­ba­czać – 9 razy rzą­dził Gre­cją i 8 razy do­ko­ny­wał re­wo­lu­cji. Za każ­dym ra­zem wy­rów­ny­wał swe ra­chun­ki z prze­ciw­ni­ka­mi. Aż stał się tu­ła­czem, uzna­nym za wro­ga pań­stwa”6. Wrzos tro­chę ko­lo­ry­zu­je, We­ni­ze­los jako pre­mier rzą­dził Gre­cją tyl­ko sie­dem razy (ład­ne „tyl­ko”!). Po­zo­sta­łe funk­cje peł­nił w rzą­dzie nie­pod­le­głej Kre­ty. Był zresz­tą ar­chi­tek­tem nie­za­leż­no­ści wy­spy, a po­tem tak­że tym, któ­ry pra­co­wał na rzecz przy­łą­cze­nia jej do Gre­cji. Bez wąt­pie­nia to po­stać god­na osob­nej książ­ki i szko­da, że taka jesz­cze w ję­zy­ku pol­skim nie po­wsta­ła.

5A. Dal­by: Ele­fthe­rios Ve­ni­ze­los: Gre­ece, Haus Pu­bli­shing, Lon­don 2010.

6K. Wrzos: 11 głów na­ro­dów i ar­mii, To­wa­rzy­stwo Wy­daw­ni­cze Rój, War­sza­wa 1938.

W He­ra­klio­nie wiel­ki po­mnik We­ni­ze­lo­sa stoi po wschod­niej stro­nie pla­cu Ele­fthe­rias. Spod nie­go wy­ru­szam na spa­cer, idąc pod prąd wszel­kich tu­ry­stycz­nych re­ko­men­da­cji. Nie po­le­cam go na pierw­sze spo­tka­nie ze sto­li­cą Kre­ty, ale z per­spek­ty­wy cza­su uwa­żam, że jest bar­dzo po­ucza­ją­cy.

Spa­cer to wy­ciecz­ka po we­nec­kich mu­rach, czy­li okrą­że­nie mia­sta, by z nie­co in­nej stro­ny spoj­rzeć na jego to­po­gra­fię.

Na pla­nie sta­ry He­ra­klion oto­czo­ny we­nec­ki­mi mu­ra­mi wy­glą­da jak po­łów­ka cy­try­ny – zo­sta­ła roz­cię­ta nie­rów­no od góry mor­skim brze­giem, a na dole mamy ogo­nek, czy­li przy­kle­jo­ny do mu­rów nie­wiel­ki sta­dion. Pierw­si mu­ra­mi opa­sa­li mia­sto Bi­zan­tyj­czy­cy, któ­rzy wła­da­li Kre­tą przez pięć stu­le­ci; kil­ka wie­ków po nich do pra­cy za­bra­li się nowi wład­cy, We­ne­cja­nie, któ­ry za­czę­li w XV stu­le­ciu i skoń­czy­li po nie­mal stu la­tach.

Spa­cer naj­ła­twiej za­cząć od po­mni­ka Na­ro­do­we­go Opo­ru, któ­ry stoi przy alei Di­mo­kra­tias, nie­mal na­prze­ciw po­mni­ka We­ni­ze­lo­sa, o któ­rym już wspo­mnia­łem (cały czas znaj­du­je­my się tuż przy pla­cu Ele­fthe­rias). Tak do­sta­nie­my się na ba­stion Vit­to­urie­go. Po­nie­waż jed­nak kie­dyś już go od­wie­dzi­łem, wy­bie­ram inną dro­gę – wy­cho­dzę z pla­cu Ele­fh­te­rias uli­cą Pe­dia­dos, kie­ru­jąc się naj­pierw ku mu­rom, a po­tem wzdłuż nich. Bar­dzo szyb­ko tra­fiam do zu­peł­nie in­ne­go He­ra­klio­nu niż ten z tu­ry­stycz­ne­go cen­trum. Zni­ka­ją skle­py, zo­sta­ją tyl­ko bu­dyn­ki miesz­kal­ne; dro­ga robi się wą­ska, na sze­ro­kość jed­ne­go sa­mo­cho­du, a domy po mo­jej le­wej, wra­sta­ją­ce w dzi­kie chasz­cze ro­sną­ce u stóp we­nec­kich mu­rów, czę­sto są opusz­czo­ne. Tu żad­na ga­lo­pu­ją­ca XXI-wiecz­na no­wo­cze­sność nie do­tar­ła. Tak ów za­ułek mu­siał wy­glą­dać i pięć­dzie­siąt lat temu, w cza­sach dru­cia­nych an­ten te­le­wi­zyj­nych. Nie­któ­re domy to po pro­stu ru­iny, stra­szą­ce ciem­ny­mi wy­rwa­mi okien. Pu­sto. Nie­licz­ni na­po­tka­ni miej­sco­wi pa­trzą na mnie z mie­sza­ni­ną zdu­mie­nia i po­dejrz­li­wo­ści.

I na­gle pstryk, zno­wu zmia­na to­na­cji, po­now­nie je­stem w środ­ku ru­chli­we­go mia­sta, bo wy­sze­dłem z Pe­dia­dos na róg uli­cy Evan­sa. Po le­wej stro­nie wiel­ka bra­ma w mu­rach, pie­czo­ło­wi­cie od­re­stau­ro­wa­na. Tędy wy­jeż­dża­ło się na dro­gę wio­dą­cą ku po­łu­dnio­wym brze­gom wy­spy. To New Gate, zwa­na też Je­sus Gate, od na­zwy ba­stio­nu Je­zu­sa, a w niej wiel­ka prze­strzeń wy­sta­wo­wa, któ­ra aku­rat te­raz (je­sień 2016 roku) jest wy­peł­nio­na plan­sza­mi upa­mięt­nia­ją­cy­mi Ni­ko­sa Ka­zant­za­ki­sa. Wy­sta­wa nosi ty­tuł Moja Ody­se­ja. Za­glą­dam. Je­stem je­dy­nym go­ściem. Pil­nu­ją­cy wnętrz Gre­cy mają prze­wa­gę: jest ich sze­ściu plus pies – wiel­ki zło­ty la­bra­dor le­żą­cy na ka­mien­nej po­sadz­ce. Pies zie­wa. Na­wet łba nie chce mu się pod­nieść na mój wi­dok.

Na plan­szach zdję­cia, frag­men­ty z ksią­żek, cy­ta­ty z li­stów. „Sta­ram się od­two­rzyć He­ra­klion z mo­ich dzie­cię­cych lat” – mówi pi­sarz o po­wie­ści Ka­pe­tan Mi­chał. Są i eg­zem­pla­rze ksią­żek na ma­łych pul­pi­tach, moż­na przej­rzeć, po­czy­tać. Osob­no wy­eks­po­no­wa­no okład­ki ksią­żek Ka­zant­za­ki­sa wy­da­nych w in­nych ję­zy­kach. Szu­kam pol­skich śla­dów – jest! Pierw­sze wy­da­nie Bie­da­czy­ny z Asy­żu, pierw­sze wy­da­nie Gre­ka Zor­by z cha­rak­te­ry­stycz­nym czar­no-bia­łym zdję­ciem twa­rzy An­tho­ny’ego Qu­in­na. Wszę­dzie opi­sy po an­giel­sku – nasi or­ga­ni­za­to­rzy roz­ma­itych wy­staw upa­mięt­nia­ją­cych pol­skich pi­sa­rzy mo­gli­by się pod­szko­lić i o tym pa­mię­tać. Na dru­gim koń­cu wiel­kie­go po­miesz­cze­nia drew­nia­ne krzy­że, te­atral­ne re­kwi­zy­ty z przed­sta­wie­nia we­dle pro­zy Ka­zant­za­ki­sa.

Że­gnam wy­sta­wę, wy­cho­dzę, skrę­cam na scho­dy wio­dą­ce na mury. Cóż to zresz­tą za my­lą­ce sfor­mu­ło­wa­nie – to nie są zwy­kłe mury, to mu­rzy­ska, gru­ba­śne pasy umoc­nień, co da się oce­nić do­pie­ro wte­dy, kie­dy je­ste­śmy na gó­rze i wi­dzi­my, że są nie­mal sze­ro­ko­ści au­to­stra­dy. Przy ba­stio­nie Je­zu­sa wiel­ki par­king; na mu­rze wita mnie wy­ma­za­ny czar­nym spray­em na­pis: „Clo­se bor­ders for to­uri­sts, open bor­ders for re­fu­ge­es” – „Za­mknij­cie gra­ni­ce dla tu­ry­stów, otwórz­cie dla uchodź­ców”. Na ra­zie jed­nak gra­ni­ce dla tu­ry­stów są otwar­te. Mogę iść da­lej.

Krót­ko o uchodź­cach – Kre­ta nie ucier­pia­ła jesz­cze w wy­ni­ku ostat­nich mi­gra­cji. Nie leży na głów­nym szla­ku prze­rzu­to­wym przez Kos czy Les­bos, do któ­rych do­cie­ra­ją duże gru­py mi­gran­tów pró­bu­ją­cych do­stać się do Eu­ro­py przez Tur­cję. Da­le­ko na za­chód od niej leży dru­gi szlak ucie­czek, czy­li prze­pra­wa z Tu­ne­zji i Li­bii ku wy­spom Lam­pe­du­sa i Mal­ta, ku osta­tecz­ne­mu ce­lo­wi, ja­kim jest Sy­cy­lia. Naj­czę­ściej ucie­ki­nie­rzy tra­fia­ją tu przy­pad­kiem. Pierw­sza duża gru­pa (113 osób, w więk­szo­ści Afgań­czy­ków) przy­bi­ła do brze­gów Kre­ty pod ko­niec maja 2016 roku. Że­glo­wa­li z tu­rec­kiej An­ta­lyi ku Wło­chom, ale wiatr i prą­dy znio­sły ich w kie­run­ku Kre­ty, na któ­rej wy­lą­do­wa­li w pre­fek­tu­rze Si­tia, na jed­nej z plaż pół­noc­no-wschod­nie­go wy­brze­ża. Prze­rzut był or­ga­ni­zo­wa­ny przez prze­myt­ni­ków z Chor­wa­cji i Czar­no­gó­ry, któ­rych zresz­tą aresz­to­wa­ła grec­ka po­li­cja. W tym sa­mym cza­sie w in­nym miej­scu wy­lą­do­wa­ła gru­pa 64 ucie­ki­nie­rów, w tym 17 dzie­ci. To wszyst­ko nie­wiel­ka kro­pla w mi­lio­no­wym stru­mie­niu.

Na Kre­cie nie ma squ­atów za­ję­tych przez nie­le­gal­nych imi­gran­tów, co jest zmo­rą wie­lu du­żych miast Gre­cji kon­ty­nen­tal­nej, przede wszyst­kim Aten. Nie ma ar­mii sprze­daw­ców pod­ra­bia­nych to­re­bek i per­fum, któ­ra oto­czy was, gdy tyl­ko po­sta­wi­cie sto­pę w Pi­reu­sie (ar­mii zor­ga­ni­zo­wa­nej zresz­tą przez prze­stęp­cze pod­zie­mie, któ­re z ucie­ki­nie­rów uczy­ni­ło nie­koń­czą­cy się re­zer­wu­ar ta­niej siły ro­bo­czej). Na uli­cach He­ra­klio­nu tu­ry­stów za­cze­pia­ją ko­lo­ro­wo ubra­ne śnia­de ko­bie­ty, ale to nie efekt kry­zy­su sy­ryj­skie­go, tyl­ko na­pły­wu na Kre­tę za­rob­ko­wych emi­gran­tów z Bał­ka­nów, w tym wie­lu Ro­mów. Na port­fe­le i te­le­fo­ny trze­ba uwa­żać tak jak wszę­dzie, a naj­bar­dziej uciąż­li­wym zja­wi­skiem oprócz pro­ste­go że­brac­twa jest wci­ska­nie tu­ry­stom kwia­tów – niby za dar­mo, bo miło wy­glą­da­ją, a po mi­nu­cie po­wrót z żą­da­niem za­pła­ty „za sprze­da­ne bu­kie­ty”.

Wła­dze Kre­ty do­sko­na­le wie­dzą, jak wiel­ką część do­cho­dów wy­spy ge­ne­ru­ją tu­ry­ści (zresz­tą więk­szość tej kwo­ty Kre­ta musi trans­fe­ro­wać do Aten) i pa­mię­ta­ją o tu­ry­stycz­nej ka­ta­stro­fie, jaka do­tknę­ła grec­kie wy­sep­ki w po­bli­żu tu­rec­kie­go brze­gu. Nikt tu nie chce po­wtór­ki, nikt nie wy­cze­ku­je przy­by­szów ani nie za­mie­rza im po­bła­żać. Biz­nes musi się krę­cić.

Na ra­zie to ja się krę­cę po we­nec­kich mu­rach wo­kół He­ra­klio­nu. Ka­pi­tal­ny stąd wi­dok na ma­syw Idy, ale tu­ry­stów jak na le­kar­stwo; wi­dać, że umoc­nie­nia słu­żą głów­nie miej­sco­wym – w ma­łym par­ku na ła­wecz­ce sie­dzi para eme­ry­tów, tam dziew­czy­na przy­pię­ta słu­chaw­ka­mi do smart­fo­na za­wzię­cie od­da­je się jog­gin­go­wi. Na­stęp­ny punkt spa­ce­ru to ba­stion Mar­ti­nen­go. Gi­gant. Tak duży, że jego część od­da­no de­ka­dy temu w użyt­ko­wa­nie lo­kal­ne­mu to­wa­rzy­stwu lek­ko­atle­tycz­ne­mu, któ­re po wschod­niej stro­nie po­sta­wi­ło sta­dion. Kto cie­kaw we­nec­kich ko­ry­ta­rzy, może zejść do tu­ne­lu Ma­ka­si, mnie jed­nak cią­gnie w górę, na szczyt. To wła­śnie tu­taj, po­śród drzew i kwia­tów, we­wnątrz kwa­dra­tu wy­zna­czo­ne­go przez schlud­nie utrzy­ma­ną alej­kę, spo­czy­wa Ni­kos Ka­zant­za­kis.

Gro­bu na ni­skim ka­mien­nym pod­wyż­sze­niu strze­że pro­sty krzyż. Wi­dok otwie­ra się na góry i mo­rze, a w od­da­li wi­dać dro­gę ku Agia Pe­la­gia. Sa­me­go ku­ror­tu nie doj­rzy­cie, bo jest scho­wa­ny za cy­plem, ale wi­dać ma­leń­kie za­bu­do­wa­nia miej­sco­wo­ści Pa­da­nas­sa i Pa­le­oka­stro (nie my­lić z mia­stem o tej sa­mej na­zwie po dru­giej stro­nie wy­spy).

Ka­zant­za­kis cięż­ko za­cho­ro­wał pod­czas jed­nej ze swych po­dró­ży na Da­le­ki Wschód. Prze­wie­zio­ny do Eu­ro­py, zmarł we Fre­ibur­gu 26 paź­dzier­ni­ka 1957 roku. Jego do­cze­sne szcząt­ki prze­wie­zio­no naj­pierw do Aten, a po­tem na Kre­tę.

„5 li­sto­pa­da wszyst­ko w He­ra­klio­nie za­mar­ło. Fla­gi opusz­czo­no do po­ło­wy masz­tu. Ty­sią­ce lu­dzi zgro­ma­dzi­ły się na uli­cach, by po­że­gnać pi­sa­rza” – pi­sze Lit­sa Chat­so­po­lu. „Na prze­dzie kon­duk­tu ża­łob­ne­go idą stu­den­ci nio­są­cy eg­zem­pla­rze jego ksią­żek, na sa­mym prze­dzie z po­ema­tem «Ody­se­ja». Trum­na prze­wo­żo­na jest na la­we­cie, po­grzeb od­by­wa się z za­cho­wa­niem wszel­kich za­sad ce­re­mo­nia­łu pań­stwo­we­go”7. Po­tem męż­czyź­ni ubra­ni w tra­dy­cyj­ne kre­teń­skie stro­je wno­szą trum­nę na szczyt ba­stio­nu Mar­ti­nen­go. Na gro­bie pi­sa­rza po­ja­wi się jego wła­sne zda­nie: „I hope for no­thing. I fear no­thing. I’m free”. „Nie mam na nic na­dziei. Ni­cze­go się nie oba­wiam. Je­stem wol­ny”. To cy­tat z ese­ju me­ta­fi­zycz­ne­go Sztu­ka asce­zy: zbaw­cy Boga, wy­da­ne­go w 1923 roku (pol­skie wy­da­nie – 1993). Esej jest klu­czo­wy dla zro­zu­mie­nia pi­sar­stwa Ka­zant­za­ki­sa, a sam au­tor zwykł ma­wiać, że to z tych kil­ku­dzie­się­ciu stron wy­kieł­ko­wa­ły wszyst­kie idee, któ­re zna­leźć moż­na w jego książ­kach.

7L. Chat­so­po­lu: Ka­zan­taz­kis Thro­ugh the Mu­seum Col­lec­tions, Ni­kos Ka­zan­taz­kis Mu­seum 2008.

Na po­łu­dnio­wym skra­ju po­ro­śnię­tej gę­stą tra­wą kwa­te­ry, w cie­niu drzew wi­dać osob­ny grób. Tu spo­czy­wa żona Ka­zant­za­ki­sa, Ele­ni. Prze­ży­ła go o pra­wie pół wie­ku. Zmar­ła w 2004 roku.

Idę da­lej. Ko­lej­ny ba­stion – Be­tle­jem­ski. I ko­lej­ny sta­dion za mu­ra­mi. Mia­sto nie opie­ra­ło swej obro­ny je­dy­nie na tych głów­nych umoc­nie­niach: po dru­giej stro­nie mu­rów cią­gnę­ły się for­ty i rowy. Ich po­zo­sta­ło­ści znik­nę­ły po dru­giej woj­nie świa­to­wej. He­ra­klion roz­bu­do­wy­wał się zbyt szyb­ko, by zaj­mo­wać się ich oca­la­niem.

Wresz­cie Cha­nia Gate. Z góry pa­trzę po raz pierw­szy na uli­cę, któ­rą nie­raz opusz­cza­łem sta­re mia­sto, idąc do dwor­ca au­to­bu­so­we­go B. Po mi­nię­ciu bra­my do­cie­ram do ba­stio­nu Pan­to­kra­to­ra. Czte­ro­ki­lo­me­tro­wy spa­cer koń­czy się w ba­stio­nie Świę­te­go An­drze­ja, zwa­nym cza­sem ba­stio­nem Du­cha Świę­te­go, od ma­łe­go ko­ścio­ła z cza­sów we­nec­kich (stał już poza mu­ra­mi). Wczy­tu­ję się w ta­bli­cę in­for­ma­cyj­ną – tu upa­mięt­nio­no po­stać nie­sław­ną, nie­ja­kie­go An­dre­asa Ba­rot­si­sa, któ­ry zdra­dził po­bra­tym­ców i Tur­kom ob­le­ga­ją­cym mia­sto w 1669 roku wska­zał naj­słab­szy punkt obro­ny. Kie­dyś ba­stion wraz z for­ta­mi wspie­rał się o mor­ski brzeg, te­raz od wody od­dzie­la go nowa dro­ga. Nic to. Upar­łem się, że obej­dę całe sta­re mia­sto, i zro­bię to!

Idę za­tem wzdłuż mo­rza, po­wra­ca­jąc do naj­po­pu­lar­niej­szej wśród tu­ry­stów czę­ści He­ra­klio­nu, to zna­czy ku we­nec­kie­mu por­to­wi u stóp sta­rów­ki, gdzie na krań­cu dłu­gie­go cy­pel­ka stoi we­nec­ka twier­dza, za cza­sów ital­skich pa­nów zwa­na Roc­ca a Mare albo Ca­stel­lo a Mare, a od cza­sów tu­rec­kiej oku­pa­cji już tyl­ko Ko­ules. To że­la­zny punkt zwie­dza­nia. Ko­lek­cja zdjęć bez Ko­ules jest po pro­stu nie­waż­na. Znów po­tęż­ne, gru­be mury i chłod­ne ka­mien­ne wnę­trza. Roz­rzu­co­ne tu i ów­dzie kule ar­mat­nie i dzia­ła. W nie­któ­rych miej­scach świa­tło wpa­da gdzieś od góry. Wy­glą­da to jak plan Pi­ra­tów z Ka­ra­ibów albo se­ria­lu Pi­ra­ci. Fil­mow­cy do­ce­nia­ją urok miej­sca: to właś­nie w sta­rym we­nec­kim por­cie He­ra­klio­nu krę­co­no mię­dzy in­ny­mi grec­ki film bio­gra­ficz­ny El Gre­co (2007); z wnętrz twier­dzy ko­rzy­stał tak­że Fran­co Zef­fi­rel­li pod­czas zdjęć do ekra­ni­za­cji ope­ry Ver­die­go Otel­lo (1986). „Bevi, bevi, bevi con me!” – tak, to do­bre miej­sce do ta­kie­go pod­śpie­wy­wa­nia. (Przy oka­zji – zbu­do­wa­ny na po­trze­by fil­mu ga­le­on wciąż ist­nie­je i cu­mu­je w Mar­sy­lii).

Ale to nie ko­niec wiel­kiej pę­tli. Mi­jam we­nec­ki port, prze­cho­dzę przez małe ron­do, kro­czę wzdłuż bu­dyn­ku dwor­ca au­to­bu­so­we­go A – do miej­sca, z któ­re­go wy­ru­szy­łem, wciąż mam jesz­cze ka­wa­łek. W por­cie pro­mo­wym cze­ka już pły­wa­ją­cy po­twór, gi­gan­tycz­na jed­nost­ka Mi­no­an Li­nes, wie­lo­pię­tro­wa, wy­plu­wa­ją­ca z wnętrz­no­ści cię­ża­rów­ki ni­czym pest­ki. Moż­na było wcze­śniej iść w górę uli­cą Bo­for, mi­ja­jąc ko­lej­ne bo­isko, do ko­szy­ków­ki, w ba­stio­nie Sam­pio­na­ra, ale ja tym ra­zem ob­cho­dzę umoc­nie­nia do­łem, więc skrę­cam do­pie­ro w uli­cę Efe­sou, tuż przed kor­ta­mi te­ni­so­wy­mi, i ma­sze­ru­ję u pod­nó­ża mu­rów. To nie był do­bry po­mysł. Wi­dać, że ten ka­wa­łek dzi­kie­go par­ku umi­ło­wa­li so­bie zwo­len­ni­cy za­pra­wia­nia się ta­ni­mi al­ko­ho­la­mi, a i po­zo­sta­ło­ści in­ne­go ro­dza­ju roz­ry­wek się tu znaj­dzie. Przy­spie­szam, wspi­nam się po schod­kach na uli­cę Ika­ra i już po chwi­li znów je­stem przy Mu­zeum Ar­che­olo­gicz­nym, czy­li wi­dzę przed sobą plac Ele­fthe­rias.

Z po­rad­ni­ka po­dróż­ni­ka: je­śli czas was goni albo nie­spe­cjal­nie krę­cą was sta­re umoc­nie­nia, po­win­ni­ście oszczę­dzić so­bie ta­kiej wy­pra­wy. Ale na pew­no war­to zbo­czyć z głów­nych tras tu­ry­stycz­nych w cen­trum, by wspiąć się na ba­stion Mar­ti­nen­go i zo­ba­czyć grób Ka­zant­za­ki­sa.

Z we­nec­kich mu­rów He­ra­klio­nu moż­na uj­rzeć to, cze­go z po­zio­mu ulic nie zo­ba­czy­cie – że to współ­cze­sne mia­sto, ten „za­ka­lec, z któ­re­go na­le­ży wy­dłu­by­wać we­nec­kie ro­dzyn­ki”, jest fan­ta­stycz­nie po­ło­żo­ny, bo kie­dy wi­do­ku nie za­sła­nia­ją cia­sno sto­ją­ce bu­dyn­ki, pa­no­ra­ma wzgórz od po­łu­dnio­we­go wscho­du i gór, z Idą na cze­le, od po­łu­dnio­we­go za­cho­du, jest im­po­nu­ją­ca. Zi­gno­ruj­cie mo­rze brzyd­kich przed­mieść. Po­pa­trz­cie, jak ukła­da się li­nia ho­ry­zon­tu, po­pa­trz­cie na brzeg mo­rza, do­strzeż­cie kształt wiel­kiej za­to­ki.

Spoj­rze­nie z ba­stio­nu Mar­ti­nen­go po­zwo­li tak­że do­strzec, że sta­rów­ka leży na zbo­czu, że wy­pię­trza się od po­zio­mu mo­rza, a róż­ni­ca wy­so­ko­ści jest wy­raź­nie za­uwa­żal­na – oczy­wi­ście bę­dzie­cie tego świa­do­mi, je­śli ma­cie za sobą spa­cer dep­ta­kiem od sta­re­go por­tu do fon­tan­ny Mo­ro­si­nie­go, ale wła­ści­wą ska­lę uj­rzy­cie do­pie­ro z po­łu­dnio­wych mu­rów. Resz­tę in­for­ma­cji przy­dat­nych do tego, by wy­obraź­nia pra­co­wa­ła jak na­le­ży pod­czas ukła­da­nia so­bie w gło­wie pej­za­żu we­nec­kie­go mia­sta, znaj­dzie­cie w Mu­zeum Hi­sto­rii Kre­ty, dzię­ki wiel­kiej ma­kie­cie mia­sta (wów­czas zna­ne­go jako Kan­dia) po­ka­zu­ją­cej jego kształt w 1645 roku.

We­ne­cja­nie de­cy­do­wa­li o ob­li­czu Kre­ty przez pięć stu­le­ci; pierw­si ko­lo­ni­ści przy­by­li w roku 1211, a w ręce tu­rec­kie wy­spa wpa­dła osta­tecz­nie na prze­ło­mie XVII i XVIII stu­le­cia. W cza­sach we­nec­kich Kre­ta dzie­li­ła się na czte­ry kasz­te­la­nie: Cha­nia, Re­thym­non, Kan­dia (He­ra­klion) i Si­tia. By unik­nąć nie­po­trzeb­nej kon­fu­zji, gdy przy­glą­da­my się w tu­tej­szych mu­ze­ach roz­ma­itym ry­ci­nom z tam­tych cza­sów: te opi­sa­ne „La Ca­nea” przed­sta­wia­ją Cha­nię; te z na­zwą „Can­dia” mia­sto zna­ne dziś jako He­ra­klion. Ła­two się po­my­lić.

Nie­wie­le zo­sta­ło po We­ne­cja­nach we współ­cze­snym ru­chli­wym i, przy­znaj­my szcze­rze, dość brzyd­kim mie­ście, oprócz mu­rów i ba­stio­nów oraz for­te­cy i ruin przy sta­rym por­cie. Wspo­mnia­na fon­tan­na Mo­ro­si­nie­go, któ­rej dzie­je są dużo cie­kaw­sze, niż moż­na po­dej­rze­wać, spo­glą­da­jąc na in­try­gu­ją­ce pła­sko­rzeź­by, to za­koń­cze­nie wiel­kie­go akwe­duk­tu, któ­rym z od­le­głych wzgórz do­pro­wa­dzo­no wodę do mia­sta cier­pią­ce­go do­tkli­wie na jej nie­do­bór. Hi­sto­ria za­cho­wa­ła na­zwi­ska jej bu­dow­ni­czych. Pra­ce nad­zo­ro­wał ge­ne­rał Fran­ce­sco Mo­ro­si­ni, ale czar­ną ro­bo­tę wy­ko­na­li in­ży­nie­ro­wie: Fran­ce­sco Ba­si­li­ca­ta, Ra­fa­el­lo Mon­na­ni i Zo­rzi Cor­ner.

Co da­lej? Kil­ka po­mniej­szych fon­tann: Sa­gre­do, Bem­bo, Priu­li. Trud­na do prze­ga­pie­nia bry­ła we­nec­kiej log­gii, daw­ne­go miej­sca spo­tkań we­nec­kich wiel­mo­żów (po pra­wej stro­nie, gdy ma­sze­ru­je­my od fon­tan­ny w stro­nę por­tu). Ko­ściół Świę­te­go Mar­ka (w cza­sach we­nec­kich ka­te­dra), któ­ry dziś jest ga­le­rią sztu­ki, ko­ściół Świę­te­go Ty­tu­sa, spo­śród lo­kal­nych świą­tyń ro­bią­cy chy­ba naj­więk­sze wra­że­nie (prócz pra­wo­sław­nej ka­te­dry Świę­te­go Me­na­sa), ale nie zo­stał przez We­ne­cjan zbu­do­wa­ny, tyl­ko prze­ję­ty po Bi­zan­tyj­czy­kach i prze­ro­bio­ny na nową mo­dłę. Wo­kół Mu­zeum Ar­che­olo­gicz­ne­go wi­dać od­ko­pa­ne mury klasz­to­ru Fran­cisz­ka­nów, któ­ry stał kie­dyś w tym miej­scu. Nie­wie­le wię­cej. Za­in­te­re­so­wa­nych te­ma­tem od­sy­łam do cie­ka­wej książ­ki Mi­che­le Bu­on­san­tie­go i Al­ber­ty Gal­li Can­dia Ve­ne­zia­na, któ­rą moż­na na Kre­cie ku­pić mię­dzy in­ny­mi w wer­sjach an­giel­skiej i nie­miec­kiej. Dro­go, ale za bzi­ka się pła­ci. W tym przy­pad­ku 20 euro.

Kto jed­nak jest cie­kaw po­zo­sta­ło­ści po we­nec­kich cza­sach, po­je­dzie prze­cież wprost do We­ne­cji i za­nu­rzy w chwa­le Re­pu­bli­ki Świę­te­go Mar­ka. To nie We­ne­cja­nie są głów­nym po­wo­dem, dla któ­re­go tu­ry­ści cią­gną do He­ra­klio­nu i po­bli­skie­go Knos­sos. To Mi­noj­czy­cy. Dla­te­go nie­za­leż­nie od tego, czy ma­cie na od­wie­dze­nie sto­li­cy wy­spy trzy dni, czy trzy go­dzi­ny, jest tyl­ko jed­no miej­sce, któ­re­go nie mo­że­cie omi­nąć – to Mu­zeum Ar­che­olo­gicz­ne w He­ra­klio­nie.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

spis tre­ści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

PRO­LOG

Przed po­dró­żą. Fum czy Fi­le­mon?

Roz­dział 1

Tam, gdzie gło­śno. He­ra­klion

Roz­dział 2

Tam, gdzie skar­by. Mu­zea Kre­ty

Prze­rwa w po­dró­ży. Noc­le­gi

Roz­dział 3

Tam, gdzie wszy­scy. Od Her­so­nis­sos do Ma­lii

Roz­dział 4

Tam, gdzie wszy­scy. Oko­li­ce Agios Ni­ko­la­os

Prze­rwa w po­dró­ży. Sa­mo­cho­dy

Roz­dział 5

Tam, gdzie da­le­ko. Do Si­tii i da­lej

Roz­dział 6

Tam, gdzie da­le­ko. Kato Za­kros i Xe­ro­kam­pos

Prze­rwa w po­dro­ży. Au­to­bu­sy

Roz­dział 7

Tam, gdzie wszy­scy. Cha­nia

Roz­dział 8

Tam, gdzie Zor­ba. Sta­vros

Prze­rwa w po­dró­ży. Pla­że

Roz­dział 9

Tam, gdzie bom­by. Za­to­ka Suda

Roz­dział 10

Tam, gdzie bom­by. Ma­le­me

Prze­rwa w po­dró­ży. Ru­iny

Roz­dział 11

Tam, gdzie Rzy­mia­nie. Gor­ty­na i da­lej

Roz­dział 12

Tam, gdzie nasi. Re­thym­non

Prze­rwa w po­dró­ży. Sa­ma­ria

Roz­dział 13

Tam, gdzie gło­śno. Do zo­ba­cze­nia

BI­BLIO­GRA­FIA

Wkład­ka zdję­cio­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na