Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chłopcy z Olewic nie zaznają nudy w wakacje! Kończy się rok szkolny,
a zaczyna czas letniej beztroski, pełnej zabaw i (nie zawsze rozsądnych) pomysłów.
Przyjaciół z ulicy Zamkowej w Olewicach zajmie wyjątkowa sprawa. Postanowili odkryć, jaki sekret skrywa ich sąsiadka, starsza dama – pani Matylda Gens. Wszyscy ją znają i trochę się jej boją… Czy to prawda, że skrada się nocą pod mury olewickiego zamku? I co tam robi?
Tajemnica Matyldy Gens to barwna, pełna przygód powieść, która rozgrywa się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Książka ukazuje wartość relacji przyjacielskich i rodzinnych, ciekawości świata i samodzielności w rozwoju dziecka. To propozycja, która łączy pokolenia oraz będzie idealnym pretekstem do wspólnego śmiechu, rozmów o dzieciństwie i dawnej Polsce.
Notatka o Autorze
Andrzej Mateusz Silski
Na tym zdjęciu mam 11 lat, marzyłem wtedy o wielu rzeczach, także o tym, kim zostanę w przyszłości. Chciałem być odkrywcą, detektywem lub piłkarzem… A w nogę byłem naprawdę dobry! Lubiłem czytać, znajdowałem w szkolnej bibliotece wspaniałe książki, m.in. Podróż za jeden uśmiech i Wakacje z duchami Adama Bahdaja, Księgę urwisów Edmunda Niziurskiego oraz Szatana z siódmej klasy Kornela Makuszyńskiego. Ostatecznie nie zostałem piłkarzem, ale zrealizowałem marzenie o życiu (literackiego) odkrywcy i detektywa. Książka, którą trzymacie w rękach, to spełnienie jednego z moich dziecięcych marzeń. Oddaję ją Wam z przyjemnością!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Ewa Tadrowska
Korekta
Słowa na warsztatEwa AmbrochAgata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Aleksandra Sobieraj
© Copyright by Andrzej Mateusz Silski© Copyright by Borgis 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2025
ISBN 978-83-68322-75-0ISBN (e-book) 978-83-68322-76-7
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Wydrukowano w Polsce
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Wstęp
Sygnał
Table of Contents
Cover
Wstęp
Drogie Czytelniczki, Drodzy Czytelnicy!
Trzymacie w rękach opowieść o wspaniałych chłopakach, którzy mieszkają w małym mieście położonym w Wielkopolsce – Olewicach.
Akcja powieści rozgrywa się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. To, choć może się Wam tak wydawać, wcale nie tak odległe czasy. Zapytajcie dziadków, co pamiętają z tego okresu. Z pewnością chętnie podzielą się swoimi wspomnieniami.
Bohaterowie tej książki przeżywają niesamowite przygody. Jak ciekawie spędzić czas wolny, muszą wymyślać sami – o smartfonach, wyszukiwarce Google i grach komputerowych nikt jeszcze wtedy nie słyszał… Jednak wiem, że nastolatkowie z ulicy Zamkowej są do Was bardzo podobni! Również mają swoje radości, smutki i marzenia, które realizują, używając do tego dostępnych wówczas środków, sprytu i życiowej zaradności.
Najważniejszą z przygód będzie poznanie tajemnicy starszej damy – sąsiadki, tytułowej Matyldy Gens. Jakie tajemnice skrywa Pani Matylda? Przekonacie się o tym na kolejnych stronach.
Zapraszam do świata przyjaciół z ulicy Zamkowej. Wierzę, że przygody chłopców zainspirują Was do odkrywania świata w podobny sposób.
Autor
Sygnał
Trzy długie gwizdki rozlegały się głośnym echem po ulicy Zamkowej. Ten sygnał znamy bardzo dobrze. Sami go wymyśliliśmy. Pamiętam, przyrzekliśmy sobie wówczas, że ilekroć go usłyszymy, każdy z nas zrobi wszystko, aby przyjść na schody domu pana Paterki. To nasze miejsce zbiórki. Gospodarz nie ma nic przeciwko temu, że właśnie na jego posesji spotykają się dzieciaki z naszej ulicy. Wręcz przeciwnie. Lubi podglądać, jak własnymi tyłkami szlifujemy jego chropowate schody. Czasami przyczaja się w znajdującym się nad nami okienku, lekko je uchyla i podsłuchuje, o czym rozmawiamy. Oczywiście Paterce wydaje się, że jest niewidzialny i niesłyszalny. My jednak zawsze wiemy, kiedy czuwa nad nami jak anioł stróż.
Jan Paterka – emerytowany kolejarz, maszynista pierwszej klasy – jest przyjaznym człowiekiem dla naszej ulicznej kompanii. Lubimy go i on nas lubi. Na co dzień nosi kolejowy kombinezon składający się ze spodni na szelkach, drelichowej bluzy z napisem PKP i niebieskiej czapeczki z długim daszkiem. Nigdy nie przegonił nas z posesji, a czasem zaprasza na podwórko. Najczęściej dzieje się tak w wakacje, kiedy przyjeżdżają do niego wnuki z Poznania. Sadza wtedy towarzystwo na ławeczkę pod wielkim orzechem, stawia na przykryty kolorową ceratą stół lemoniadę owocową przygotowaną według własnej receptury i rozpoczyna opowieści o przeżyciach związanych z prowadzeniem lokomotyw parowych. Bardzo się emocjonuje, gdy mówi o prędkościach, jakie wyciągały jego parowozy, kiedy stał za ich sterami. Wygląda to podobnie jak w wierszu Juliana Tuwima Lokomotywa. Zaczynał powoli jak żółw, ociężale, aby pod koniec opowieści pędzić jak szalony z prędkością przynajmniej stu kilometrów na godzinę. Jak już wyhamował na jakiejś stacji, dokładał szczegóły związane z ilością węgla wrzuconego do paleniska, litrami wody w zbiorniku i codziennym przygotowaniem maszyny do wyjazdu na kolejowe szlaki. „Nawet do Berlina niekiedy jeździłem” – podkreślał z dumą. Nasz maszynista to bardzo zdyscyplinowany mieszkaniec Zamkowej. Nienawidzi bałaganiarstwa. W każdą sobotę dokładnie sprząta swoje obejście.
– Możecie siedzieć u mnie na schodach – powiedział nam kiedyś poważnie. – Ale nie chcę tu widzieć żadnych papierków ani innych śmieci.
Przestrzegamy tych zasad.
Mieszkamy w Olewicach. Nasze małe miasteczko można przemierzyć na piechotę z jednego krańca na drugi w niecałe pół godziny. Jest u nas wiele ulic, głównych i pobocznych. Każda jest fajna. Jednak ulica Zamkowa wyróżnia się tym, że kiedyś w tym miejscu stał piękny olewicki zamek. Szkoda, że zostały z niego tylko ruiny. Kilka razy mój dziadek Janek próbował w dużym skrócie przybliżyć mi jego historię. Taką, którą zna z przekazu swoich przodków. Ta wiedza, jak sam zawsze podkreśla, zawiera wiele luk. W szkole na ten temat też wiele się nie mówi. Raz nasz pan od historii przyniósł na lekcję opasłe naukowe opracowanie, w którym zaledwie kilka kartek poświęconych było naszemu zamkowi. Nie przykładaliśmy się jednak szczególnie do słuchania. Jak ktoś chce zobaczyć, jak wyglądał, to może sobie spojrzeć na fotografię wiszącą na szkolnym korytarzu.
Z książki, z której korzystał nasz historyk, zapamiętałem tyle, że zamek stał w Olewicach już na początku piętnastego wieku. Ten „początek” nie ma konkretnej, potwierdzonej daty. Dopiero około szesnastego stulecia przybrał docelową postać i na pewno był murowany. Długo jednak nie cieszył się świetnością. W połowie następnego wieku strawił go pożar. Odbudowany przez Jana Olewickiego, protoplastę olewickiego rodu, ponownie został spustoszony przez Szwedów, po czym stracił pierwotne znaczenie. Kolejna przebudowa nastąpiła w połowie osiemnastego stulecia. Z niewyjaśnionych ponoć przyczyn na przełomie wieków osiemnastego i dziewiętnastego opustoszał. Właśnie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku został najpierw rozgrabiony, a później rozebrany. Do naszych czasów zostało z niego naprawdę niewiele. Kikut urwanej w połowie ściany z fragmentem półkolistego okna, jakieś pojedyncze murki, posadzki i resztka konstrukcji, która prawdopodobnie była bramą wjazdową.
Tak czy inaczej, fakt, że właśnie tutaj stała kiedyś najwspanialsza olewicka budowla, czyni to miejsce wyjątkowym i w naszym przekonaniu żadna inna ulica nie może się równać z ulicą Zamkową. Mieszkańcy miasta, zwłaszcza starsi, przemycają o zamku i jego mieszkańcach dziwne i oczywiście niczym niepotwierdzone legendy i przekazy. Krążą one po olewickich ulicach i domach jak złe duchy. Chociażby to, że zamek połączony jest siecią podziemnych korytarzy z różnymi, często odległymi od siebie o wiele kilometrów obiektami. Wielu z nich na własne oczy widziało albo słyszało o tym od dziadków, jak podczas wojennych zawieruch, które przechodziły przez nasze tereny, w okolicach ruin znikali ścigani przez wojska uciekinierzy. Działy się po prostu cuda.
Wyjątkowość naszej ulicy nie wynika jednak wyłącznie z tego że kiedyś stał tutaj wspaniały zamek. Jest po prostu piękna od początku do końca. Nie tylko dlatego, że my tak o niej myślimy, ale dlatego, że tak jest naprawdę. Zamkowa rozpoczyna się ogrodami i kończy na ogrodach. Od skrzyżowania z ulicą Poznańską po jednej i po drugiej stronie dominują dwa zielone obszary. Jeden to ogród pana Hojana, który płotem dotyka aż placu Walki Młodych i gdyby nie posesja pani Tereski Stankowskiej, właścicielki naszego ulubionego kiosku, w którym kupujemy słynne suche wafle z marmoladą, sięgałby praktycznie do łączącej się z placem króciutkiej uliczki Kościuszki.
Drugi to znajdujący się po przeciwnej stronie działki pana Hojana ogród miejski. Ogrodzony betonowym murkiem z drewnianymi sztachetami, monumentalną bramą wjazdową i przeraźliwie skrzypiącą podczas otwierania żelazną furtką. Ogród jest oddalony od jezdni o jakieś piętnaście metrów. Pomiędzy płotem a prowizorycznym chodnikiem na długości ponad stu metrów rośnie trawa. Idealne miejsce na boisko piłkarskie. Wykorzystujemy je w tym celu. Fakt ten doprowadza do szału pana Osickiego spod szóstki, który uzurpuje sobie niezbywalne prawo do tej łączki jako pastwiska dla hodowanych przez niego baranów.
Wchodząc w Zamkową od strony Poznańskiej, znajdziemy się w pięknym świecie zagajników czerwonych i czarnych porzeczek, na biało kwitnących wiosennych drzew, zwisających kiściami letnich czereśni, błyszczących we wrześniowym słońcu jabłek, spadających jesiennych orzechów, inspektów ze wschodzącymi sadzonkami i niewysokich szklarni z dojrzewającymi pomidorami i sałatą. Bezpośrednio z ogrodem sąsiaduje „żółta budka” – nazwany tak przez nas budynek firmy energetycznej – a obok niej stara zielona pompa do pompowania wody pitnej. Dach żółtej budki wykorzystujemy jako miejsce naszych tajnych spotkań i doskonały punkt obserwacyjny. Z pompy zwyczajnie pijemy wodę podczas regularnych i wyczerpujących meczów piłkarskich. Korzystają z niej też mieszkańcy naszej ulicy, kiedy zawodzi miejski wodociąg. Płot szczelnie otulony jest wysokimi krzewami czarnego bzu zwanego u nas „hyćką”. Ta naturalna zasłona praktycznie uniemożliwia obserwację z ulicy tego, co dzieję się w środku.
Tył ogrodu i zarazem jego koniec stanowi przepływająca przez Olewice rzeka Młynica. Ona też wyznacza granicę większości posesji znajdujących się po wschodniej stronie ulicy Zamkowej.
Na przeciwległym krańcu, zaraz za ostatnimi budynkami, jest duża kolorowa łąka. Przebiega przez nią wąska ścieżka prowadząca do niewielkiego drewnianego mostku nad strumykiem wpadającym do Młynicy. Zaraz za nim są ogródki działkowe, na których gospodarują ci olewiczanie, którzy nie posiadają własnych przydomowych ogrodów. Dla nas, dzieciaków z ulicy, cały ten obszar obok oczywistych walorów przyrodniczych stanowi doskonałe schronienie w sytuacjach krytycznych. Na przykład wtedy, gdy z różnych przyczyn musimy po prostu uciekać. Wpadając na ogródki, przepadamy. Praktycznie niemożliwe jest, aby ktoś mógł nas tam dorwać.
Pomiędzy początkiem i końcem Zamkowej stoją nasze domy. Mieszkamy w nich z rodzicami, dziadkami, rodzeństwem, z psami, kotami i pozostałym inwentarzem. Cieszymy się w nich i martwimy. Tutaj żyjemy.
Gdy kolejna seria gwizdków dotarła na koniec naszego wielkiego przydomowego ogrodu, w którym zajmowałem się przymusowym pieleniem zagonków, musiałem natychmiast coś wymyślić. Szczęście tego dnia najwyraźniej mi sprzyjało. Z kciuka mojej lewej ręki siąpiła czerwona ciecz.
– Mamo, popatrz! – krzyknąłem. – To krew.
– Pokaż, co się stało, synku. – Podbiegła zaniepokojona. – Zaraz musimy to opatrzyć.
– Mamo, ale ja powinienem jeszcze dokończyć tę grządkę – wydałem z siebie ostatnie słowo troski o nasze dobro wspólne, czyli zadbany ogród.
– Dobrze już, zostaw. Zrobię to za ciebie. Bylebyś zakażenia nie dostał albo innego paskudztwa – marudziła, polewając palec jodyną.
Nieco mnie paliło. Za to po chwili już byłem wolny.
– Wyjdę trochę na ulicę, mamo.
– No dobrze, dobrze. Tylko nie siedź długo. Wiesz, że jak cię nie ma, to ojciec się denerwuje.
– Nie będę długo. Chyba zaraz wrócę, bo trochę boli mnie palec – złożywszy takie oświadczenie, zamknąłem furtkę i wybiegłem na zewnątrz.
Na schodach siedzieli już Aciu, który nie ustawał w podawaniu sygnału, Aguś, Witek i Włodzio. Nie było Mirka, który na dwa dni wyjechał do babci. Wróci dopiero jutro. Zresztą to teraz nieważne.
– Co się stało? – zapytałem. – Po co gwiżdżesz jak opętany? Umawialiśmy się, że sygnał powtarzamy trzy razy.
Pozostali koledzy też byli jacyś podenerwowani. Żaden z nich nie gwizdałby jak nawiedzony przez bite pół godziny. Wiadomo – sygnał najwyżej trzy razy i jeśli nikt się nie zjawi, to znaczy, że zbiórkę trzeba odłożyć na inny termin. Tymczasem Aciu wcale nie przejął się naszymi minorowymi minami.
– W porządku. Koniec sygnału – odpowiedział mi na odczepnego. – Po co was wezwałem? Też pytanie. Czy człowiekowi już nudzić się nie wolno? Zwyczajnie nie miałem co robić, więc pomyślałem, że dobrze byłoby pogadać.
– Ale ty wiesz, ile trzeba było… – gorączkował się Aguś.
– Tak, wiem. Oczywiście, że wiem – przerwał mu sygnalista. – Komu jak komu, ale mi nie musicie tego tłumaczyć. Być może nuda to niejedyny powód, dla którego chciałem się z wami spotkać. Skoro jednak jesteście tacy mądrzy, to figę wam powiem. Zresztą i tak nie uwierzycie.
– No dobrze, dawaj, co tam masz w tej główce – wtrącił się Witek. – Uwierzymy ci na pewno. Tylko gadaj zaraz, o co chodzi, bo muszę wracać do domu.
– Ale nie będziecie się śmiać! – zastrzegł stanowczo.
Wiedział doskonale, że ilekroć rozpoczyna swoje opowieści o „starej damie” spod piątki, bo tak właśnie nazywamy mieszkającą pod tym numerem Matyldę Gens, zawsze wybuchamy chóralnym śmiechem. Ponieważ wszystkim zależało na czasie, daliśmy zgodną obietnicę zachowania powagi. Nasze oświadczenie uspokoiło Acia. Bardzo lubi takie małe zwycięstwa. Wie, że niejeden raz dawał do pieca i „uliczna” ocena jego inteligencji nie jest najwyższa. Ma w pamięci zakręt związany z przejściem do piątej klasy. Ledwo się z niego wykaraskał. „Nauka to nie pępek świata – powtarza często maksymę swojego ojca Adama Ciulkiewicza. – Najważniejszy jest dzisiaj dobry fach. Na pewno znajdzie się i dla mnie coś odpowiedniego”.
Na chwilę pogrążył się w myślach. Ocknął się jednak i zaczął mówić:
– Ona wieczorem chodzi do ruin. Widziałem na własne oczy. Od trzech dni ją obserwuję. Poza tym nie szczeka pies. Nie wiem, co się dzieje. Może zabiera go ze sobą? – mówił coraz szybciej, głęboko łapiąc powietrze. – Tak całkiem to do końca nie jestem pewien, czy ona tam chodzi. Nie szedłem za nią. To jest najszczersza prawda. Jak chcecie się przekonać, to zapraszam o dziesiątej na moje podwórko.
Dom z numerem siedem, w którym mieszkają Ciulkiewiczowie, jest dwulokalowy i z tego też powodu odróżnia się od pozostałych budynków na ulicy Zamkowej. Większość z nich to wolnostojące domy jednorodzinne, choć często, tak jak w naszym przypadku, zamieszkiwane przez dwie rodziny, ponieważ są z nami dziadkowie. Po naszej stronie jest numeracja parzysta, a po drugiej – nieparzysta. Ciulkiewiczowie mieszkają na parterze, mieszkanie na piętrze zajmują państwo Plaskowscy. Starsze już małżeństwo. Dwójka ich dorosłych dzieci wyprowadziła się z Olewic i założyła własne rodziny. Do budynku wchodzi się przez dużą, półkolistą drewnianą bramę, w środku której znajdują się normalne drzwi, tak aby mieszkańcy, chcąc wejść do domu, nie musieli za każdym razem otwierać dwóch ciężkich skrzydeł. Zaraz za drzwiami jest wielki korytarz, z którego wchodzi się bezpośrednio do mieszkania Ciulkiewiczów, a skręcając lekko na prawo, do klatki schodowej prowadzącej na piętro.
Ten zamknięty z jednej i drugiej strony tunel często przysparza nerwów domownikom. Nie tylko z powodu szerokości – z trudem mieści się w nim na przykład wóz z węglem – lecz także dlatego, że dzieciaki wchodzą tam wyłącznie po to, aby wydać z siebie okrzyk, który w przepastnym korytarzu odbija się wielokrotnym echem. Jest też sylwestrowa moda wrzucania do „tunelu” świec dymnych własnoręcznie zrobionych z piłeczek pingpongowych. Zaniechaliśmy jednak tego uciążliwego zwyczaju. Za duże ryzyko. Przechodząc przez drzwi z drugiej strony, jesteśmy na niewielkim podwórku, na którym dominują dwie szopki należące odpowiednio do Ciulkiewiczów i Plaskowskich oraz mała obórka, w której ojciec Acia trzyma dwie świnie. Zaraz za nimi jest niski drewniany płotek oddzielający część gospodarczą od podzielonego na dwóch użytkowników ogrodu kończącego się przed Młynicą. Prawie wszystkie działki po tej stronie ulicy sięgają rzeki. Są szerokie, długie i piękne.
Dom numer siedem graniczy po lewej bezpośrednio z numerem pięć, czyli z posesją Matyldy Gens. Natomiast nasz, numer cztery, znajduje się dokładnie po drugiej stronie ulicy. Po prawej numer siódmy sąsiaduje z numerem dziewiątym. Jest to dom pana Hilarego Zielonackiego – namiętnego pszczelarza, zawziętego ogrodnika i posiadacza jedynego na naszej ulicy pojazdu mechanicznego: pikapa marki Warszawa.
Podwórko Acia od posesji Matyldy Gens oddziela mocno podziurawiony ceglany mur, który Adam Ciulkiewicz odbudowuje już kilka lat. Siedząc na nim, widać budynek pani Gensowej, jej drewnianą szopę, kojec psa i ogród.
Ten stary parterowy dom z czerwonej cegły, ze spadzistym dachem i doklejoną do drzwi wejściowych od podwórza drewnianą werandą stoi tu od zawsze. Z przekazu mojego dziadka Janka wynika, że był tutaj, kiedy on zaczął budowę swojego, naszego domu, a był to przecież 1932 rok. Jego ojciec i dziadek, rodowici olewiczanie, też potwierdzają istnienie tego budynku w ich czasach. Pomimo tak zacnego wieku jest w całkiem niezłym stanie. Solidne mury trzymają się dobrze, a w ceramicznych dachówkach, którymi pokryty jest dach, nie ma dziur. Choć od północnej strony cały jest we mchu. W niezłym stanie jest też szopa. Mimo że drewniana, mocno jeszcze trzyma się kupy.
Od dziadka dowiedziałem się, że pani Matylda przybyła do Olewic po drugiej wojnie światowej. Wcześniej w tym domu długo nikt nie mieszkał. Ponoć pierwotnie był własnością osadników, którzy zjeżdżali do nas z różnych części Europy i chętnie zostawali na tych terenach. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Pewnego dnia załadowali swój dobytek na wozy i wyjechali. Nie jest też jasne, jaki jest dziś status całej tej posesji.
W każdym razie tak jak poprzednicy nagle stąd wyjechali, tak samo nagle zjawiła się tutaj samotna kobieta, Matylda Gens. Dużo się o niej mówi na mieście. Ponoć pochodzi z jakiegoś arystokratycznego rodu i miała męża generała, który zginął podczas wojny. To jednak tylko niepotwierdzone informacje. Kobieta prowadzi raczej samotny tryb życia. Rzadko komunikuje się z otoczeniem. Być może fakt, że jest jakąś tam arystokratką, powoduje blokadę lub zwyczajny strach przed kontaktem z taką osobą. W Olewicach nie ma żadnego arystokraty. Jedyną osobą, która nie ma z tym żadnego problemu, jest Magda, uczennica siódmej klasy Szkoły Podstawowej nr 1, wolontariuszka w miejscowej placówce PCK. My też raczej unikamy jej spojrzeń i nieczęsto zdarzających się słownych zaczepek. Podejmowała takie sporadyczne próby. Coś zagadać, o coś nieśmiało poprosić. Bez jakiegoś wytłumaczalnego powodu wzbranialiśmy się przed tym. Nawet Aciu, który jest przecież jej sąsiadem przez płot. Jak tylko pojawia się na podwórku, ucieka, gdzie pieprz rośnie.
Tak wszyscy mamy. To zapewne wina magicznej otoczki, którą w naszych wyobraźniach tworzymy wokół tej tajemniczej kobiety.
Umówiliśmy się około dwudziestej drugiej na schodach Paterki. Nikt w tym momencie nie zastanawiał się nad tym, jak o tej godzinie wyjdzie z domu – to drugorzędny problem. Postanowiliśmy dowiedzieć się trochę więcej o życiu Matyldy Gens.
