Tai-Pan - James Clavell - ebook + audiobook + książka

Tai-Pan audiobook

James Clavell

0,0

Opis

Na przekór przeciwnościom losu dwie handlowe potęgi rywalizują ze sobą o władzę nad brytyjską kolonią na Hongkongu i monopol na handel z Chinami, dwóch kupców-żeglarzy i jednocześnie śmiertelnych wrogów, Dirk Struan zwany Tai-Panem, głowa spółki handlowej Noble House oraz Tyler Brock, właściciel spółki Brock i Synowie walczą o dominację, nie przebierając w środkach. W wirze nieudolnej polityki, szalejącej malarii, uknutych intryg, rosnącej zazdrości i podsycanej nienawiści toczy się ta pasjonująca opowieść o XIX-wiecznych przemytnikach opium i kupcach, którzy w pogoni za fortuną i prestiżem przemierzali częstokroć nieznane wody, walczyli z piratami i zawijali swoimi pięknymi statkami do niezbadanych przystani, a czyhające na nich na każdym kroku niebezpieczeństwo traktowali jak chleb powszedni...

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 30 godz. 58 min

Lektor: Marek Walczak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kawczak3

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
pte15

Nie oderwiesz się od lektury

klasyk
00
Zakochani

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita.
00
maja00013

Nie oderwiesz się od lektury

imponująca
00
annalice

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wciągająca i bardzo nieoczywista!
00

Popularność




Spis treści

Księga pierwsza

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Księga druga

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdziałjedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Księgatrzecia

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dwudziesty piąty

Księgaczwarta

Rozdział dwudziesty szósty

Rozdział dwudziesty siódmy

Rozdział dwudziesty ósmy

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Rozdział trzydziesty

Księgapiąta

Rozdział trzydziesty pierwszy

Rozdział trzydziesty drugi

Rozdział trzydziesty trzeci

Rozdział trzydziesty czwarty

Rozdział trzydziesty piąty

Rozdział trzydziesty szósty

Rozdział trzydziesty siódmy

Rozdział trzydziesty ósmy

Rozdział trzydziesty dziewiąty

Rozdział czterdziesty

Rozdział czterdziesty pierwszy

Księga szósta

Rozdział czterdziesty drugi

Rozdział czterdziesty trzeci

Rozdział czterdziesty czwarty

Rozdział czterdziesty piąty

Rozdział czterdziesty szósty

Rozdział czterdziesty siódmy

Rozdział czterdziesty ósmy

Rozdział czterdziesty dziewiąty

Rozdział pięćdziesiąty

Chciałbym wyrazić serdeczne podziękowanie mieszkańcom Hongkongu za to, że poświęcili mi tyle czasu i trudu, odsłaniając przede mną karty przeszłości i zapoznając z dniem dzisiejszym. Naturalnie książka ta jest powieścią, a nie dziełem historycznym. Występujące w niej postacie zrodziły się w wyobraźni autora, który nie nawiązuje do żadnych osób ani przedsiębiorstw, jakie kiedykolwiek działały w Hongkongu.

Księga pierwsza

Dirk Struan wspiął się na pokład rufowy okrętu flagowego „Zemsta” i skierował do schodni. Siedemdziesięcioczterodziałowy liniowiec rzucił kotwicę w odległości pół mili od wyspy. Wokoło kotwiczyły pozostałe okręty wojenne angielskiej flotylli i transportowce brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego oraz statki handlowe i kupieckie klipry do przewozu opium dla Chin.

Tego dnia – w czwartek 26 stycznia 1841 roku – świt wstał szary i zimny.

Krocząc po głównym pokładzie, Struan spojrzał na brzeg wyspy i ogarnęło go podniecenie. Wojna z Chinami potoczyła się zgodnie z jego przewidywaniami, kończąc się zwycięstwem. Tej wyspy, stanowiącej wojenny łup, pożądał od dwudziestu lat. Teraz wreszcie miał zejść na brzeg i być świadkiem oficjalnej ceremonii objęcia jej w posiadanie przez Brytyjczyków, na własne oczy widzieć, jak ta chińska wysepka staje się perłą w koronie Imperium Brytyjskiego za miłościwego panowania Jej Wysokości Królowej Wiktorii.

Wysepką tą był Hongkong. Skalisty skrawek pagórkowatego gruntu o powierzchni trzydziestu mil kwadratowych leżący po północnej stronie ujścia Wielkiej Rzeki Perłowej w południowych Chinach, tysiąc jardów od stałego lądu. Niegościnny. Nieurodzajny. Niezamieszkany, jeśli nie liczyć malutkiej wioski rybackiej na południowym brzegu wyspy. Znajdujący się na samym środku drogi, którą co roku przewalały się potworne sztormy znad Pacyfiku. Nieprzydatny dla mandaryna – tytuł ten nosili wszyscy cesarscy urzędnicy – w którego prowincji leżał. Ale Hongkong miał największą na świecie zatokę morską. A dla Struana stanowił punkt oparcia. Stąd jednym skokiem mógł się znaleźć w Chinach.

–Wartownik! – zawołał oficer wachtowy do ubranego w szkarłatną bluzę żołnierza piechoty morskiej. – Barkas pana Struana do furty śródokręcia!

–Rozkaz! – odparł żołnierz i powtórzył polecenie, wychylając się przez burtę.

–W tej chwili, panie Struan – zapewnił oficer, ukrywając lęk, jaki w nim budził ten książę handlu, będący legendą mórz chińskich.

–Nie ma pośpiechu, chłopie – odrzekł Struan.

Ten czterdziestotrzyletni rudowłosy olbrzym o szmaragdowozielonych oczach miał twarz wychłostaną przez setki burz i sztormów. Jego granatowy surdut zdobiły srebrne guziki, a obcisłe białe spodnie były wetknięte niedbale w długie żeglarskie buty za kolana. Jego broń stanowiły jak zwykle noże: jeden schowany w fałdzie surduta na plecach, drugi w prawym bucie.

–Miły dzionek – dodał.

–Tak, proszę pana.

Struan zszedł po trapie, przedostał się na dziób barkasu i uśmiechnął się do młodszego od siebie przyrodniego brata Robba, który siedział pośrodku łodzi.

–Jesteśmy spóźnieni – rzekł z uśmiechem Robb.

–Owszem. Jego ekscelencja i admirał mieli wiele do powiedzenia odparł Struan. Przez chwilę przyglądał się wyspie, a potem dał znak bosmanowi. – Odbijamy. Do brzegu, panie McKay!

–Tak jest!

–Nareszcie, co, Tai-panie? – zagadnął Robb.

–Tak – odparł Struan.

„Tai-pan” znaczyło po chińsku „wszechpotężny władca”. W spółce handlowej, wojsku, flocie, narodzie nazywano tak tylko jednego człowieka: tego, który faktycznie dzierżył władzę.

W firmie Noble House – Wspaniały Dom Handlowy – tym człowiekiem był Struan.

Rozdział pierwszy

–Ażeby ją zaraza, tę zapowietrzoną wyspę! – zaklął Brock, rozglądając się wokół po plaży i zadzierając wzrok na skaliste wzniesienia.

–Chiny u naszych stóp, a bierzemy tylko tę jałową, zasraną skałę.

Stał na podwodziu wraz z dwoma innymi kupcami. Rozproszeni wokół kupcy i oficerowie korpusu ekspedycyjnego potworzyli małe grupki. Wszyscy czekali na oficera Królewskiej Marynarki Wojennej, który miał rozpocząć ceremonię objęcia wyspy w posiadanie. Przy maszcie flagowym trzymało wartę honorową, stojąc w dwóch równych szeregach, dwudziestu żołnierzy piechoty morskiej, a ich szkarłatne mundury tworzyły na tle otoczenia zaskakującą barwną plamę. Nie opodal nich stali zbici w bezładne gromadki marynarze, którzy właśnie przed chwilą z wielkim trudem umocowali maszt flagowy w kamienistym gruncie.

–Mieliśmy podnieść flagę o ośmiuszklankach – wychrypiał ze zniecierpliwieniem Brock. – Godzinę temu. Po ki diabeł taka zwłoka?

–To zły dżos1 przeklinać we wtorek, panie Brock – upomniał go Jeff Cooper, chudy bostończyk z haczykowatym nosem, w czarnym surducie i filcowym cylindrze zawadiackoprzekrzywionym nabakier.

–Bardzo zły!

Krępy i czerstwy Wilf Tillman, też Amerykanin, ale rodem z Alabamy, zesztywniał, wyczuwając w nosowym głosie swojego młodszego wspólnika skrywaną uszczypliwość.

–Powiem bez ogródek, panowie: zły dżos to ta wyspa, mikra, jakby mucha nasrała! – odrzekł Brock.

Chińskie słowo dżos oznaczało zarówno szczęśliwą gwiazdę, jak i fatum, Boga, a zarazem diabła.

–Oby nie, panie Brock – powiedział Tillman. – Dżos dobry czy zły w każdym razie od tej wyspy zależy przyszłość naszego handlu z Chinami.

Brock spojrzał na niego z góry.

–Hongkong nie ma przyszłości – odparł. – Dobrze pan wiesz, na psa urok, że nam trza otwartych portów w Chinach, na lądzie!

–Nie ma lepszej zatoki na tych wodach – wtrącił Cooper. – Będziemy mieli gdzie konserwować i naprawiać wszystkie nasze statki. Będziemy mieli gdzie pobudować sobie domy i składy. A w dodatku nareszcie uniezależnimy się od Chińczyków.

–Kolonia powinna mieć ziemię orną i chłopów do jej uprawiania, panie Cooper. No i być dochodowa – odparł mu niecierpliwie Brock.

–Obszedłem całą wyspę i pan też. Nic się tu nie urodzi. Nie ma tu ani pól, ani strumieni, ani pastwisk. A więc także samo ani mięsa, ani gruli. Wszystko trza by sprowadzać statkami. Pomyślcie tylko o kosztach! Nawet z połowami ryb będzie krewa! A kto będzie utrzymywał Hongkong, co?! My i nasz handel, psiamać!

–O, a więc o takiej kolonii pan myśli, panie Brock? – spytał Cooper.

–Wydawało mi się, że Imperium Brytyjskie – po tych słowach splunął zręcznie pod wiatr – ma już takich pod dostatkiem.

Brock zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć po nóż.

–Plujesz pan, żeby przeczyścić gardło czy też może na Imperium Brytyjskie? – spytał.

Potężny jednooki i brodaty Tyler Brock miał bez mała pięćdziesiątkę i zaczynał już siwieć. Był twardy i niespożyty jak żelazo, którym zmuszony był handlować w młodych latach w Liverpoolu, mocny i niebezpieczny jak bojowy statek handlowy, na który uciekł; z czasem posiadł, jako głowa firmy Brock i Synowie, wiele mu podobnych. Ubrany był bogato, a nóż u jego pasa zdobiły drogie kamienie.

–Chłodno dziś, panie Brock – wtrącił szybko Tillman, rozgniewany w duchu na młodszego wspólnika za jego długi język. Z Brockiem lepiej się było nie drażnić, nie mogli sobie jeszcze pozwolić względem niego na otwartą wrogość. – I wiatr taki zimny, no nie, Jeff?

Cooper skinął niedbale głową, nie odrywając spojrzenia od Brocka. Nie miał noża, lecz za to nosił w kieszeni ciężką krócicę. Dorównywał Anglikowi wzrostem, choć był od niego szczuplejszy, i wcale się go nie bał.

–Coś panu powiem, panie Cooper – rzekł Brock. – Radzę panu nie spluwać po słowach „Imperium Brytyjskie”. Bo znajdą się tacy, co nie puszczą tego panu płazem.

–Dzięki, panie Brock, zapamiętam to sobie – odparł niezmieszany Cooper. – Ja też mam dla pana dobrą radę: przeklinać we wtorek to zły dżos.

Brock powściągnął złość. Pewien był, że kiedyś zetrze w proch spółkę handlową Cooper-Tillman, największą spośród amerykańskich. Ale w tej chwili potrzebował ich jako sprzymierzeńców w walce przeciwko Dirkowi i Robbowi Struanom. Przeklął dżos. Dżos bowiem uczynił firmę Struan i Spółka największym przedsiębiorstwem handlowym w Azji, tak potężnym i bogatym, że inni kupcy nazywali ją z podziwu i zazdrości Noble House – Wspaniałym Domem Handlowym, wspaniałym nie tylko dlatego, że przodował pod względem bogactwa, szerokiego gestu, obrotów handlowych, liczby kliprów, lecz przede wszystkim dlatego, że Dirk Struan był Tai-panem, Tai-panem przez duże „t” pośród wszystkich tai-panów w Azji. Natomiast jemu, Brockowi, przed siedemnastu laty, kiedy Struan założył swoje imperium, dżos zabrał oko.

Zdarzyło się to nie opodal wyspy Czuszan, leżącej tuż na południe od ogromnego portu Szanghaj, w pobliżu ujścia Wielkiej Rzeki Jangcy. Udało mu się przedrzeć z dużym ładunkiem opium przez monsun i zostawić płynącego również z opium Struana o kilka dni w tyle. Dotarł do Czuszan jako pierwszy, sprzedał swój ładunek i zawrócił, ciesząc się na myśl, że Struan będzie musiał teraz popłynąć dalej na północ i podjąć ryzyko handlu na nieznanym wybrzeżu. Sam pożeglował szybko na południe, do domu w Makau, z kuframi pękającymi od srebra, pod pełnymi żaglami, z wiatrem wiejącym od rufy. I wówczas na morzach chińskich rozpętała się nagle burza. Chińczycy nazywali takie burze tai-fung – Wszechpotężnymi Wichrami. Zamorscy kupcy mówili na nie „tajfuny”. Były one piekłem na ziemi.

Tajfun ten bezlitośnie sponiewierał statek Brocka, którego przygwoździły do pokładu walące się drzewca i maszty. Kiedy leżał bezradny, zdzielił go jak cepem porwany przez wicher fał. Załoga oswobodziła go, ale przedtem niestety zerwana zakończona szeklą lina wyłupiła mu lewe oko. Ponieważ przechylonemu statkowi groziło zatonięcie, Brock najpierw pomógł odciąć takielunek i drzewca, dzięki czemu kliper jakimś cudem odzyskał równowagę. Dopiero wtedy zalał krwawiący oczodół koniakiem; do tej pory pamiętał ten ból.

Przypomniało mu się też, jak dowlókł się do portu w długi czas po uznaniu go za straconego, a z jego pięknego trójmasztowego klipra pozostał zaledwie pokiereszowany i popękany kadłub, bez masztów, dział i takielunku. A zanim uzupełnił olinowanie, drzewca, maszty, działa, proch, kule i załogę oraz kupił następną partię opium, cały zysk z tej wyprawy przepadł.

W ten sam tajfun wpadł również Struan płynący na małej lorszy – statku z chińskim kadłubem i angielskim ożaglowaniem, używanym przy pięknej pogodzie do przybrzeżnego szmuglu. Ale Struan jak zwykle wyszedł z burzy bez szwanku, by potem w eleganckim stroju i z kpiną wyzierającą z dziwnych zielonych oczu powitać go w portowym doku.

Niech szlag trafi Dirka i jego dżos, pomyślał Brock. To dżos dopomógł mu rozmnożyć jedną śmierdzącą lorszę we flotyllę kliprów i setki lorsz, w składy towarów i góry srebra. W przeklęty Noble House! To dżos zepchnął firmę Brock i Synowie na podrzędne miejsce. Podrzędne miejsce! To właśnie dżos zapewniał Struanowi przez te wszystkie lata posłuch u naszego przeklętego bezwolnego pełnomocnika, Jego Zasranej Mości Longstaffa. A teraz do spółki sprzedali nas!

–Do kata z Hongkongiem, do kata ze Struanem! – zaklął.

–Gdyby nie plan Struana, nie wygralibyście tak łatwo tej wojny rzekł Cooper.

Wojna zaczęła się przed dwoma laty w Kantonie, kiedy cesarz chiński postanowił poskromić Europejczyków i próbował zlikwidować przemyt opium, stanowiący ostoję brytyjskiego handlu. Namiestnik cesarski Ling otoczył oddziałami wojska kolonię obcokrajowców w Kantonie, domagając się jako okupu za życie bezbronnych angielskich kupców wydania mu co do skrzynki całego opium znajdującego się w Azji. W końcu przekazano mu dwadzieścia tysięcy skrzynek opium, które zostały zniszczone, a Anglikom pozwolono schronić się w Makau. Brytyjczycy nie mogli jednak przejść obojętnie wobec faktu mieszania się do ich handlu ani gróźb wobec rodaków. Pół roku temu przypłynął na Daleki Wschód Brytyjski Korpus Ekspedycyjny, który nominalnie przeszedł pod rozkazy Longstaffa, Naczelnego Inspektora do Spraw Handlu.

Ale to właśnie Struan obmyślił inteligentny plan, aby zamiast do

Kantonu, gdzie zaczęła się cała afera, wyprawić korpus ekspedycyjny na północ do Czuszanu. Wyspa ta da się łatwo wziąć bez strat, argumentował, bo Chińczycy są nieprzygotowani, a poza tym bezradni wobec nowoczesnej europejskiej armii i floty. Zostawiwszy niewielki oddział okupacyjny na Czuszanie i kilka okrętów do blokady rzeki Jangcy, korpus ekspedycyjny mógł popłynąć na północ do ujścia rzeki Pei Ho i zagrozić Pekinowi, stolicy Chin leżącej zaledwie sto mil w dół rzeki. Struan wiedział, że tylko takie bezpośrednie zagrożenie zmusi cesarza do natychmiastowej prośby o pokój. Był to wyśmienity pomysł i sprawdził się wspaniale. Korpus przybył na Daleki Wschód w czerwcu ubiegłego roku. W lipcu zdobył Czuszan. W sierpniu zakotwiczył u ujścia rzeki Pei Ho. Po dwóch tygodniach cesarz przysłał swego pełnomocnika na pertraktacje pokojowe – po raz pierwszy w dziejach chiński władca uznał istnienie jednego z europejskich narodów. I tak zakończyła się ta wojna, z której obie strony wyszły prawie bez strat.

–Longstaff bardzo mądrze zrobił, że poparł ten plan – dodał

Cooper.

–Każden kupiec wie, jak rzucić żółtków na kolana – odparł gburowato Brock. Odsunął cylinder z czoła i rozluźnił opaskę na oku. – Ale czemu toLongstaff i Struan poszli na to, żeby ugadzać się znowuż w Kantonie, a? Każden dureń wie, że dla żółtków ugadzanie się togra na zwłokę. Powinniśmy zostać na północy, przy Pei Ho, aż do podpisania układu. Ale nie, zawróciliśmy tu flotę i pół roku czekamy z założonymi rękami, aż te antychrysty przyłożą pióro do papieru. – Splunął. – To głupota, skończona głupota. Tyle czasu i pieniędzy zmarnowane na tę zatraconą skałę. Powinniśmy zatrzymać Czuszan. To dopiero wyspa, którą warto mieć! – Wyspa Czuszan, o wymiarach dziesięć mil na dwadzieścia, miała ziemię żyzną i urodzajną, a poza tym dobry port i duże miasto Tinghai. – Nie dusi się tam człowiek, ma czym oddychać. Tak jest, wystarczyłyby tam trzy, cztery nasze fregaty, żeby raz-dwa zablokować rzekę Jangcy. A kto włada tą rzeką, ma w ręku stolicę Chin. Tam właśnie powinniśmy osiąść, psiamać!

–Czuszan jest nadal w naszych rękach, panie Brock.

–Tak. Ale nie ma jej zapisanej w tym zasranym traktacie pokojowym, więc nie będzie nasza.

Brock zatupał nogami, bo lodowaty wiatr wzmógł się.

–Może powinien pan o tym wspomnieć Longstaffowi – podsunął Cooper. – On chętnie słucha rad.

–Tylko nie moich! Jak pan świetnie wiesz. Głowę dam, że kiedy dowiedzą się o tym w parlamencie, gorzko pożałuje.

Cooper zapalił krótkie cygaro.

–Skłonny jestem przyznać panu rację – rzekł. – To zdumiewający dokument, panie Brock. Jak na nasze czasy, kiedy wszystkie mocarstwa europejskie zagarniają ziemię i władzę gdzie się da.

–A Stany Zjednoczone to niby nie? – odparł Brock, marszcząc twarz. – A Indianie? A zakup od Napoleona Luizjany? A hiszpańska Floryda? Łypiecie chciwym okiem na Meksyk i rosyjską Alaskę. Z ostatnio przysłanej poczty wynika, że chcecie nawet ukraść Kanadę. Ha?

–Kanada nie jest angielska, tylko amerykańska. Nie będziemy o nią walczyć, dołączy do nas z własnej woli – odparł Cooper, maskując niepokój. Skubnął nerwowo faworyty i otulił się szczelniej surdutem, osłaniając przed zacinającym wiatrem.

Wiedział, że gdyby w tej chwili wybuchła wojna z Imperium Brytyjskim, zrujnowałaby kraj, a wraz z nim spółkę Cooper-Tillman. Do diabła z wojnami! Ale i tak był pewien, że jeżeli nie dojdzie do porozumienia, Stany stoczą wojnę o Meksyk i Kanadę. Tak jak Wielka Brytania z konieczności wszczęła wojnę z Chinami.

–Wojny nie będzie – powiedział Tillman, starając się dyplomatycznie powstrzymać wspólnika. Westchnął, tęskniąc do Alabamy. Tam człowiek może być dżentelmenem, pomyślał. Nie ma na co dzień do czynienia z tymi przeklętymi Anglikami ani z takim diabłem wcielonym jak Struan, ani nawet z takim zapalczywym młodzikiem jak Cooper, który stoi na czele naszej spółki i uważa Boston za pępek świata. – A tutejsza wojna tak czy owak dobiegła końca.

–Zapamiętaj pan moje słowa, panie Tillman – powiedział Brock.

–Ten zasrany traktat nie przyniesie nic dobrego ani nam, ani im. Musimy utrzymać Czuszan i otwarte porty na lądzie. Za kilka tygodni znowuż wybuchnie wojna. W czerwcu, przy sprzyjającym wietrze i pogodzie, nasza flota znów popłynie do Pei Ho. A jak znowu będziemy prowadzić wojnę, to jak zdobędziemy tegoroczną herbatę i jedwab, ja się pytam? W zeszłym roku prawie nie handlowaliśmy z powodu wojny, a w zaprzeszłym nie handlowaliśmy w ogóle, na dobitkę ukradli nam całe opium. Mnie jednemu zabrali osiem tysięcy skrzynek. Kosztowało mnie to dwa miliony liangów2 srebra. Gotówką!

–Te pieniądze nie przepadły – sprostował Tillman. – Longstaff polecił nam oddać opium. Jako okup za nasze życie. Wystawił nam za to weksle angielskiego rządu. A w traktacie z Chinami jest zapis – o wypłaceniu za nie sześciu milionów liangów srebra.

Brock roześmiał się chrapliwie.

–Myśliszpan, że parlament uhonoruje weksle Longstaffa? – spytał.

– Akurat! Niechby tylko jakiś rząd zażądał forsy za opium, w tejże chwili zostałby obalony. A co do tych sześciu milionów to pójdą na pokrycie kosztów tej wojny. Znam parlament lepiej niż pan. Radzę obu wam pożegnać się z waszym pół milionem liangów srebra. Tak więc jeżeli w tym roku znowuż będziem wojować, to znów se nie pohandlujemy. A jak nie pohandlujemy w tym roku, to zbankrutujem – wy, ja, wszyscy, którzy handlują z Chinami. Nawet ten sakramencki Noble House.

Wyszarpnął z kieszonki zegarek. Uroczystość miała się rozpocząć przed godziną. Czas ucieka, pomyślał. Tak, ale dalibóg, nie dla Brocka i Synów! Dirkowi dobry dżos szczęścił przez siedemnaście lat, pora, żeby to się odmieniło!

Rozanielił się na myśl o swoim drugim synu, Morganie, który umiejętnie i bez skrupułów prowadził ich rodzinne interesy w Londynie. Ciekaw był, czy udało mu się podkopać wpływy Struana w parlamencie i kołach finansowych. Zniszczymy cię, Dirk, poprzysiągł w duchu, a wraz z tobą Hongkong. Ki diabeł tak zwlekają? – zawołał, podchodząc szybko do oficera marynarki wojennej, który długimi krokami przechadzał się przy oddziale piechoty morskiej.

–Co cię naszło, Jeff? Przecież wiesz, że ma rację co do Hongkongu rzekł Tillman. – Zgłupiałeś chyba, żeby go tak drażnić.

Cooper uśmiechnął się bez przekonania.

–Brock jest diabelnie pewny siebie – odparł. – Nie mogłem się powstrzymać.

–Jeżeli się nie myli co do tegopół miliona liangów, jesteśmy zrujnowani.

–Tak, ale Struan straci dziesięć razy tyle, jeżeli nam nie zapłacą. Nie bój się, zapłacą mu. A jak jemu, to i nam. – Cooper posłał spojrzenie w kierunku Brocka. – Myślisz, że wie o naszej umowie ze Struanem?

Tillman wzruszył ramionami.

–Nie mam pojęcia – odparł. – Ale Brock ma rację co do traktatu: jest głupi. I będzie nas kosztował kawałek grosza. Przez ostatnie trzy miesiące spółka Cooper-Tillman pośredniczyła potajemnie w transakcjach handlowych z Noble House.

Angielskie okręty utrzymywały blokadę Kantonu i Rzeki Perłowej, a angielskich kupców obowiązywał zakaz handlu. Idąc za podszeptem Struana, Longstaff nałożył jako jeszcze jeden środek wymuszenia traktatu pokojowego embargo na handel z Chińczykami, wiedząc, że magazyny w Kantonie pękają od herbaty i jedwabiu. Ale ponieważ Ameryka nie wypowiedziała Chinom wojny, amerykańskie statki mogły swobodnie i bez przeszkód przepływać przez angielską blokadę. Tak więc Cooper i Tillman zakupili cztery miliony funtów herbaty od najbogatszego z kupców chińskich, Czen-tse Żin Ana – zwanego inaczej Żin-cia – i przewieźli ją do Manili, rzekomo dla kupców hiszpańskich. Tamtejszy urzędnik hiszpański za pokaźną łapówkę wydał im niezbędne zezwolenia na import i eksport, po czym herbatę przeładowano – nie płacąc cła – na klipry Struana, te zaś wyruszyły pośpiesznie do Anglii. Żin-cia otrzymał zapłatę w postaci transportu opium, który Struan dostarczył potajemnie statkiem w umówione miejsce na wybrzeżu.

Doskonały plan, pomyślał Cooper. Wszyscy się wzbogacili i każdy dostał to, co chciał. Gdyby jednak to nasze statki mogły dostarczyć tę herbatę bezpośrednio do Anglii, zbilibyśmy majątek. Przeklął w duchu angielską ustawę o żegludze zakazującą cudzoziemskim statkom przywozu towarów do angielskich portów. A niech ich diabli, cały świat do nich należy!

–Jeff!

Cooper podążył wzrokiem za spojrzeniem wspólnika. Przez chwilę nie bardzo wiedział, na jaki szczegół w zatłoczonej zatoce pragnie zwrócić jego uwagę Tillman. I nagle spostrzegł odbijający od okrętu flagowego barkas, a w nim wysokiego rudowłosego Szkota, który dzierżył w ręku władzę pozwalającą mu nakłaniać parlament angielski do podejmowania decyzji po jego myśli i pchnąć do wojny najpotężniejszy naród świata.

–Nie można chyba liczyć na to, że Struan utonie – powiedział Tillman.

Cooper roześmiał się.

–Mylisz się co do niego, Wilf – odrzekł. – Zresztą morze i tak się nie ośmieli o niego upomnieć.

–Nigdy nic nie wiadomo, Jeff. Ma na to dość czasu. Jak Bóg na niebie.

Dirk Struan stał na dziobie barkasu tańczącego na kapryśnych falach. Był wprawdzie spóźniony na uroczystość, ale nie popędzał wioślarzy. Wiedział, że bez niego się ona nie rozpocznie.

Barkas znajdował się trzysta jardów od brzegu i okrzyk bosmana „tak trzymać!” współbrzmiał przyjemnie z szelestem rześkiego północno-wschodniego monsunu. Hen wysoko w górze wiatr przybierał na sile i przeganiał znad lądu kłębiaste obłoki, pędząc je ponad wyspą i dalej, nad rozpościerający się za nią ocean.

W zatoce panował ścisk, a wśród najrozmaitszych statków handlowych tylko kilka należało do Amerykanów i Portugalczyków, reszta do Anglików. Przed wojną opiumową statki kotwiczyły w Makau, malutkiej kolonii portugalskiej usadowionej na cyplu stałego lądu, czterdzieści mil na południowy zachód, po przeciwległej stronie wielkiego rozlewiska u ujścia Rzeki Perłowej. A ponadto także u brzegów wyspy Whampoa, trzynaście mil na południe od Kantonu, do którego na mocy chińskiego rozporządzenia nie mógł podpłynąć bliżej żaden europejski statek. Cały handel z Europejczykami został cesarskim dekretem ograniczony do tego miasta. Krążyły pogłoski, że w obrębie jego murów mieszka milion Chińczyków. Ale nikt nie miał co do tego pewności, bo na ulicach Kantonu nie postała jeszcze noga żadnego Europejczyka.

Z dawien dawna obowiązywały w Chinach surowe prawa zamykające ten kraj przed Europejczykami. Ich nieugięte stosowanie, pozbawienie Europejczyków swobody poruszania się i handlu, doprowadziło do wojny.

Kiedy barkas przepływał obok statku handlowego, kilkoro dzieci na jego pokładzie zamachało rączkami do Struana, który odwzajemnił im się tym samym gestem. Pomyślał, że dziatwie dobrze zrobią nareszcie własne domy na własnej ziemi. Wraz z wybuchem wojny wszyscy obywatele brytyjscy – około stu pięćdziesięciu mężczyzn, sześćdziesiąt kobiet i osiemdziesięcioro dzieci – zostali dla bezpieczeństwa ewakuowani na statki. Niektóre rodziny przebywały na statkach od blisko roku.

Wokół statków handlowych stały okręty wojenne Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego: siedemdziesięciocztero-, czterdziestocztero– i dwudziestodwudziałowe liniowce, brygi i fregaty, stanowiące drobną cząstkę marynarki wojennej, najpotężniejszej w dziejach, a do tego dziesiątki transportowców z czterema tysiącami angielskich i hinduskich żołnierzy na pokładach, cząstką najliczniejszej armii na świecie.

A pośród tych wszystkich jednostek kotwiczyły piękne klipry z ukośnymi masztami – najszybsze statki, jakie kiedykolwiek zbudowano.

Przyglądając się wyspie i królującej nad nią górze, która wyrastała niemal pionowo z morza, wznosząc się na wysokość tysiąca ośmiuset stóp, Struan poczuł, jak ogarnia go i przenika podniecenie.

Znał tę wyspę lepiej od innych, choć do tej pory ani razu nie zszedł na jej brzeg. Poprzysiągł sobie, że nie zrobi tego dopóty, dopóki nie stanie się ona własnością Brytyjczyków. Dogadzała mu taka władcza postawa. Nie przeszkodziło mu to wszakże posłać na rekonesans kilku swoich kapitanów i młodszego brata, Robba. Znał każdy wąwóz i wzniesienie, wszystkie skały i rafy, wiedział też, gdzie zbuduje składy, swoją siedzibę i którędy pobiegnie droga.

Obrócił się, żeby spojrzeć na swój dwudziestodwudziałowy kliper „China Cloud” – „Chińska Chmura”. Wszystkie klipry firmy Struan i Spółka miały w nazwie wyraz „Cloud”, na cześć jego zmarłej przed laty matki, z domu McCloud. Marynarze malowali i czyścili i tak już lśniący statek. Sprawdzano działa i takielunek. Na rufie łopotała dumnie bandera brytyjska, a na marsie bezanmasztu flaga jego firmy.

Flaga Noble House przedstawiała królewskiego czerwonego lwa Szkocji splecionego z cesarskim zielonym smokiem Chin. Powiewała ona na dwudziestu uzbrojonych kliprach rozproszonych po oceanach świata i na setce wiatroskrzydłych uzbrojonych lorsz, które dowoziły przemycane opium do wybrzeży Chin. Powiewała też na trzech dużych statkach-bazach, gdzie przechowywano opium, przerobionych do tego celu handlowcach, stojących obecnie w zatoce wyspy Hongkong. Powiewała również na „Spokojnej Chmurze”, ogromnym, zakotwiczonym na stałe statku będącym kwaterą główną przedsiębiorstwa i mieszczącym komory do przechowywania srebra, biura, luksusowe apartamenty i jadalnie.

Urodziwa jesteś, moja flago – pomyślał z dumą Struan.

Po raz pierwszy wciągnięto ją na maszt na pirackiej, lorszy, którą zdobył przemocą, wraz z ładunkiem opium. Piraci i korsarze byli plagą tych wybrzeży, a za każdego schwytanego Chińczycy i Portugalczycy nie skąpili srebra. Ilekroć wiatry nie pozwalały na przemyt opium, lub nie miał go na sprzedaż, wówczas uganiał się po chińskich morzach za piratami. Zdobyte w ten sposób srebro inwestował w opium.

Przeklęte opium! – pomyślał. Wiedział jednak, że jest związany na śmierć i życie z tym narkotykiem, bez którego upadłyby zarówno Noble House, jak i Imperium Brytyjskie.

Aby wyjaśnić powód tego stanu, należało sięgnąć wstecz, aż do roku 1699, kiedy to pierwszy angielski statek zawinął w celach pokojowych do Chin i przywiózł stamtąd jedwabie, a także – po raz pierwszy – niezrównane ziele zwane zielem „te” – herbatą, której Chiny jako jedyne na świecie miały w bród dzięki taniej uprawie. Cesarz chiński kazał płacić sobie wyłącznie srebrem. I nic się od tamtej pory w tym względzie nie zmieniło.

Po pół wieku z okładem herbatę pito już powszechnie w Europie, zwłaszcza w Anglii, w światowej potędze handlowej. Nie minęło lat siedemdziesiąt, a stała się ona głównym źródłem dochodów podatkowych brytyjskiego rządu. Przed upływem stulecia potok bogactw płynących nieprzerwanie do Chin niebezpiecznie uszczuplił angielski skarb, a niezrównoważona wymiana handlowa z Chinami zatrzęsła całym krajem.

W ciągu tego stulecia Brytyjska Spółka Wschodnioindyjska, olbrzymia, na poły prywatna, na poły państwowa firma, która na mocy uchwały parlamentu dzierżyła całkowity monopol na handel z Indiami i Azją, z rosnącą desperacją proponowała Chińczykom zamiast srebra co tylko się dało: wyroby bawełniane, warsztaty tkackie, a nawet broń i okręty. Jednakże cesarze wyniośle odmawiali. Pogardzali „barbarzyńcami”, jak nieodmiennie nazywali cudzoziemców, i uważając swój kraj za samowystarczalny, patrzyli na wszystkie narody świata z góry, traktując je jako coś gorszego.

I wówczas, trzydzieści lat temu, angielski statek handlowy „Wędrowna Gwiazda” wpłynął na Rzekę Perłową i rzucił kotwicę nie opodal wyspy Whampoa. Wiózł w tajemnicy ładunek opium, którego obfitość zapewniały tanie uprawy w brytyjskim Bengalu. Wprawdzie opium było używane w Chinach od wieków – choć tylko przez bogaczy i mieszkańców prowincji Jünnan, gdzie również bujnie rosły maki – ale stanowiło kontrabandę. Spółka Wschodnioindyjska w sekrecie upoważniła kapitana „Wędrownej Gwiazdy” do zaoferowania Chińczykom opium. Jednak wyłącznie za srebro. Chińska gildia kupiecka, która dekretem cesarskim otrzymała monopol na handel z Zachodem, zakupiła cały ładunek i sprzedała go skrycie z wielkim zyskiem. Kapitan „Wędrownej Gwiazdy” dyskretnie przekazał uzyskane srebro przedstawicielom Spółki w Kantonie, odebrał swój zysk w londyńskich wekslach bankowych i pośpieszył z powrotem do Kalkuty po następną partię opium.

„Wędrowna Gwiazda” wryła się Struanowi w pamięć. Służył na niej jako chłopiec do posług. To właśnie na tym statku poznał życie – i zobaczył Azję. A także poprzysiągł sobie, że zniszczy Tylera Brocka, który w owym czasie pełnił na „Wędrownej Gwieździe” funkcję młodszego oficera. Struan miał wtedy lat dwanaście, a Brock osiemnaście. Był bardzo silny. Brock zapałał do niego nienawiścią od pierwszego wejrzenia i z upodobaniem wytykał mu błędy, obcinał racje żywnościowe, wyznaczał dodatkowe wachty, wysyłał na maszty w niepogodę, dręczył go i poniżał. Najmniejsze uchybienie Struana, a kazał go przywiązywać do takielunku i chłostać dziewięciorzemiennym kańczugiem.

Struan służył na „Wędrownej Gwieździe” przez dwa lata. Którejś nocy statek wpadł w cieśninie Malakka na rafę i zatonął. Struan dopłynął wpław do brzegu i dotarł do Singapuru. Później dowiedział się, że Brock również ocalał, co go ogromnie ucieszyło.

Pragnął zemsty, ale takiej, którą by wymierzył po swojemu i w dogodnym czasie.

Zaciągnął się na inny statek. W owym czasie Spółka Wschodnioindyjska wydawała już po cichu wiele pozwoleń upatrzonym kapitanom posiadającym własne statki na handel bengalskim opium, które sprzedawała im jako monopolista po korzystnych cenach. Zaczęła ciągnąć wielkie zyski i zdobywać ogromne ilości srebrnego kruszcu. Chińska gildia kupiecka i mandaryni patrzyli przez palce na ten nielegalny handel, bo i oni czerpali z niego olbrzymie zyski. A zyski te, z racji swego utajenia, nie były im wydzierane przez cesarza.

Opium stało się podporą handlu. Spółka Wschodnioindyjska w krótkim czasie zmonopolizowała jego dostawy na całym świecie, z wyjątkiem prowincji Jünnan i Imperium Otomańskiego. Przed upływem dwudziestu lat srebro uzyskane z przemytu opium zrównało się ilościowo ze srebrem należnym za herbatę i jedwabie.

Osiągnięto wreszcie równowagę handlową. A potem doszło do nadwyżek, ponieważ klientów chińskich było dwudziestokroć więcej niż tych z Zachodu, co zapoczątkowało odpływ zawrotnych ilości srebra z Chin, przekraczających możliwości finansowe nawet tego kraju. Ażeby temu przeciwdziałać, Spółka zaproponowała inne towary. Jednak cesarz pozostał nieugięty: srebro za herbatę.

Już jako dwudziestolatek w randze kapitana Struan przewoził opium własnym statkiem, mając za głównego rywala Brocka. Współzawodniczyli ze sobą, nie przebierając w środkach. W ciągu sześciu lat we dwóch zdominowali handel tym towarem.

Przemytnicy opium – Anglicy, Szkoci i paru Amerykanów – zyskali miano indywidualnych kupców chińskich. Stanowili przedsiębiorczą grupę nieustraszonych, zahartowanych kapitanów, a zarazem właścicieli statków, którzy jak gdyby nigdy nic wpływali swoimi małymi jednostkami na nieznane wody i narażali się na nieznane niebezpieczeństwa, traktując je jako chleb powszedni. Celem ich wypraw nie był rozbój, lecz spokojny, przynoszący zyski handel. Zdarzało się jednak, że musieli stawić czoło wzburzonemu morzu lub jakiemuś nieprzyjacielowi. Jeżeli któryś nie sprawił się dzielnie, ślad po nim ginął i wkrótce o nim zapominano.

Indywidualni kupcy szybko się zorientowali, że choć oni podejmują całe ryzyko, to lwia część zysków z handlu opium przypada Spółce. W dodatku wyłączono ich całkowicie z legalnego i wielce intratnego handlu herbatą i jedwabiem. Więc choć nadal zażarcie rywalizowali pomiędzy sobą, za namową Struana wspólnie wszczęli kampanię przeciwko Spółce, żeby przełamać jej monopol. Gdyby go nie było, kupcy mogliby wymieniać opium na srebro, srebro na herbatę, a po przywiezieniu jej do swojego kraju sprzedać bezpośrednio na światowe rynki. Tym samym indywidualni kupcy chińscy przejęliby kontrolę nad światowym handlem herbatą, a ich zyski wzrosłyby niepomiernie.

Forum dla ich kampanii stał się angielski parlament. Przed dwustu laty obdarzył on Spółkę monopolem i tylko on mógł go cofnąć. Dlatego też kupcy, wdając się w bardzo ryzykowną grę, zaczęli kupować głosy, popierać członków parlamentu będących zwolennikami swobodnej konkurencji i nieskrępowanego handlu, pisać do gazet i członków rządu. Działali stanowczo, a wraz z bogactwem rosła też, ich potęga. Byli cierpliwi, wytrwali i nieugięci, jak tylko potrafią być ludzie, których życia nauczyło morze.

Spółka, której nie było śpieszno do utraty monopolu, wściekała się na buntowników. Jednakże nie mogła się obyć bez kupców indywidualnych dostarczających jej srebra na zakup herbaty, gdyż jej działalność opierała się na ogromnych dochodach ze sprzedaży bengalskiego opium. Dlatego w parlamencie zwalczała ich z umiarem. Parlament też znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Publicznie potępiał handel opium, jednakże potrzebował wpływów z herbaty i Imperium Indyjskiego. Próbował dawać posłuch tak kupcom, jak i Spółce, nie zadowalając żadnej ze stron.

Wówczas Spółka postanowiła zrobić kozły ofiarne ze Struana i Brocka, swoich głównych przeciwników. Cofnęła im pozwolenia na handel opium i zrujnowała ich.

Brockowi został jeden statek, Struanowi żaden. Brock wszedł po cichu w spółkę z innym kupcem indywidualnym, nie przerywając kampanii w parlamencie. Natomiast Struan wraz ze swoją załogą napadł na piracką przystań leżącą na południe od Makau, zniszczył ją i wziął sobie najszybszą lorszę3. A potem zaczął potajemnie przewozić opium dla innych kupców, bez skrupułów zdobył kolejne statki pirackie i coraz bardziej się bogacił. Wspólnie z innymi kupcami indywidualnymi wdał się w jeszcze bardziej ryzykowną grę, zakupując coraz to nowe głosy poselskie, nieustannie się naprzykrzając, aż doszło do tego, że w parlamencie zaczęto głośno domagać się całkowitej likwidacji Spółki Wschodnioindyjskiej. Przed siedmiu laty parlament uchwalił ustawę o zniesieniu monopolu Spółki w Azji i zezwolił tam na swobodny handel. Zostawił jednakże Spółce wyłączne prawo handlu z brytyjskimi Indiami, a więc światowy monopol na opium. Parlament potępił sprzedaż opium. Spółka Wschodnioindyjska nie pragnęła nim handlować, a kupcy woleliby sprzedawać inny, choć równie dochodowy towar, jednakże wszyscy zainteresowani wiedzieli, że bez równowagi w transakcjach związanych z herbatą, srebrem i tym narkotykiem Imperium upadłoby. Tak oto wyglądała rzeczywistość światowego handlu.

W warunkach nieskrępowanej wymiany handlowej Struan i Brock stali się kupieckimi potentatami. Ich zbrojne flotylle rozrosły się, a rywalizacja zaostrzyła ich wzajemną wrogość.

Aby wypełnić polityczną próżnię, jaka powstała w Azji po zniesieniu władzy Spółki i ograniczeń handlu, rząd angielski dla ochrony swoich interesów mianował dyplomatę wielmożnego Williama Longstaffa Naczelnym Inspektorem Handlu na tym kontynencie. W interesie Korony Brytyjskiej leżał stały wzrost obrotów handlowych – źródło rosnących dochodów z podatków – oraz stałe niedopuszczanie innych potęg europejskich do handlu ze Wschodem. Longstaff odpowiadał za bezpieczeństwo angielskiego handlu i swoich rodaków, ale jego pełnomocnictwa były nieokreślone i nie miał on żadnej rzeczywistej władzy pozwalającej wcielić w życie jakikolwiek program działania.

Biedaczek Willie – pomyślał Struan bez złośliwości. – Przez te ostatnie osiem lat cierpliwie mu wszystko wyjaśniałem, a mimo to Jego Ekscelencja Naczelny Inspektor Handlu jest nadal ślepy jak szczeniak.

Spojrzał na brzeg, bo spoza gór wychynęło nagle słońce, oblewając promieniami zgromadzonych tam rywali, zarówno zaprzyjaźnionych z nim, jak i mu wrogich. Obrócił się do Robba.

–Jak uważasz, to komitet powitalny? – spytał z mocnym szkockim akcentem. Długie lata spędzone z dala od Szkocji nie zatarły doszczętnie jego wymowy.

Robb Struan roześmiał się i nacisnął filcowy kapelusz na czoło.

–Zdaje mi się, Dirk, że oni wszyscy liczą nato, że utoniemy – odparł. Był gładko ogolonym, ciemnowłosym trzydziestotrzylatkiem z głęboko osadzonymi oczami, cienkim nosem i szerokimi faworytami. Z wyjątkiem aksamitnej zielonej marynarki, białej marszczonej koszuli i białego halsztuka ubrany był na czarno. Guziki na gorsie koszuli i przy mankietach miał z rubinów. – O mój Boże, czyżby to komandor Glessing? – spytał, patrząc na brzeg.

–Owszem – potwierdził Struan. – Uznałem, że dobrze będzie, jeżeli to właśnie on odczyta proklamację.

–A co powiedział na to Longstaff?

–„Jeżeli sądzi pan, że tak trzeba, to słowo daję, zgadzam się” – odparł Struan i uśmiechnął się. – Dalibóg, przebyliśmy szmat drogi.

–To dzięki tobie, Dirk. Ja tu przyjechałem nagotowe.

–Ty wszystkim kierujesz. Robb. Ja tylko wcielam to w życie.

–Tak, Tai-panie. Ty tylko wcielasz w życie – odparł Robb, dobrze wiedząc, że przyrodni brat jest Tai-panem firmy Struan i Spółka i że w Azji Dirk Struan jest Tai-panem przez duże „T”. – Piękny dzień na wciągnięcie flagi, co?

–Owszem.

Robb przyglądał się bratu, który znów obrócił się twarzą do brzegu. Stojąc na dziobie barkasu wydawał się taki wielki, większy niż te góry i jak one twardy i niezłomny. Pomyślał, że chciałby być taki jak on.

Wkrótce po przybyciu na Wschód Robb jeden jedyny raz wziął udział w przemycie opium. Okropnie się przeraził, kiedy ich statek zaatakowali chińscy piraci. Do tej pory wspomnienie to napawało go wstydem, mimo zapewnień brata, który powiedział wtedy: „Nie szkodzi, braciszku. Chrzest bojowy nigdy nie jest przyjemny”. Ale on wiedział, że nie jest odważny i że żaden z niego wojownik. Służył swojemu przyrodniemu bratu na inne sposoby. Kupował herbatę, jedwab i opium. Załatwiał pożyczki i pilnował srebra. Orientował się w coraz większych zawiłościach międzynarodowego handlu i finansów. Sprawował pieczę nad bratem, ich spółką i flotą, zapewniając im bezpieczeństwo. Sprzedawał herbatę w Anglii. Prowadził księgi rachunkowe i robił wszystko, co potrzeba, aby nowoczesna firma handlowa mogła funkcjonować. Tak, ale bez Dirka byłbyś zerem – przyznał w duchu. Struan przyglądał się z uwagą zgromadzonym na brzegu. Zostało mu jeszcze do przepłynięcia ze dwieście jardów, ale widział już wyraźnie ludzkie twarze. Większość była zwrócona w stronę jego łodzi.

Uśmiechnął się do siebie.

Tak, pomyślał. W tym dniu jakże brzemiennym w skutki nie brakuje tu nikogo.

Oficer marynarki wojennej komandor Glessing, który miał rozpocząć ceremonię wciągnięcia flagi, czekał cierpliwie. Ten dwudziestosześcioletni dowódca okrętu liniowego był synem wiceadmirała i Królewską Marynarkę Wojenną miał we krwi. Na wybrzeżu raptownie się rozjaśniło, a niebo nad horyzontem po wschodniej stronie przecinały powłóczyste chmury.

Sprawdzając siłę i kierunek wiatru, Glessing pomyślał, że za kilka dni zerwie się sztorm. Oderwał wzrok od Struana i odruchowo sprawdził, gdzie stoi jego okręt, dwudziestodwudziałowa fregata. Był to ogromnie doniosły dzień w jego życiu. Nieczęsto obejmowano w posiadanie w imieniu królowej nowe ziemie, a zaszczyt odczytania proklamacji, którego dostąpił, sprzyjał jego karierze. W tej flocie było wielu dowódców okrętów starszych od niego stopniem. Wiedział jednak, że wybrano go, ponieważ najdłużej pływał po tych wodach, a jego okręt „Syrena” bardzo czynnie uczestniczył w całej kampanii wojennej. Zresztą to wcale nie była kampania, pomyślał z pogardą. Raczej incydent, który mogliśmy rozstrzygnąć dwa lata temu, gdyby ten głupi Longstaff miał choć odrobinę charakteru. A już na pewno, gdyby pozwolono mu podpłynąć fregatą do bram Kantonu. Do diaska, zatopiłem całą flotę nędznych dżonek i droga była wolna. Mógłbym ostrzelać Kanton z dział, schwytać tego pogańskiego czorta cesarskiego namiestnika Linga i powiesić go na foku rei!

Rozzłoszczony kopnął nogą w ziemię. Mniejsza o to – myślał – że poganie okradli nas z opium. Rozumiem chęć zlikwidowania szmuglu. Ale to zniewaga naszej bandery narodowej! Żeby jakieś pogańskie czorty żądały okupu za życie Anglików?

Longstaff powinien był pozwolić mi popłynąć niezwłocznie dalej. Ale nie! Potulnie wycofał się i ewakuował wszystkich na statki handlowe, a mnie powstrzymał. Mnie, na miły Bóg, którym ochraniał całą flotę handlową! Żeby go pokręciło! A razem z nim Struana, który wodzi go za nos!

Mimo wszystko i tak masz szczęście, że tu jesteś – powiedział sobie w duchu. – W tej chwili nigdzie indziej nie prowadzimy wojny. A przynajmniej na morzu. Reszta to po prostu incydenty: zwyczajne przejęcie pogańskich państewek hinduskich – i pomyśleć, że oni tam czczą krowy, palą wdowy na stosach i biją pokłony bałwanom – no i wojny w Afganistanie. Poczuł przypływ dumy, że służy w największej flocie na świecie. Na szczęście urodził się Anglikiem!

–Raptem spostrzegł zbliżającego się Brocka i odetchnął z ulgą, widząc, że zagadnął go niski trzydziestokilkuletni grubas z głową wciśniętą w ramiona i z wielkim brzuchem przelewającym się mu przez spodnie. Był to Morley Skinner, właściciel „Wschodnich Czasów”, najważniejszej angielskiej gazety na Dalekim Wschodzie. Glessing czytał każdy jej numer. Była dobrze redagowana. Dobra gazeta to skarb pomyślał. – To ważne, żeby prowadzone kampanie zostały dobrze udokumentowane na chwałę Anglii. Ale Skinner był odrażającym osobnikiem. Tak jak i wszyscy pozostali. No, nie wszyscy. Arystoteles Quance nie był odrażający.

Podniósł wzrok na strome wzniesienie ponad plażą, na szczycie którego siedział samotnie na stołku przy sztalugach drobny, brzydki mężczyzna, najwyraźniej pochłonięty malowaniem. Glessing zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, jak pysznie się bawił z tym malarzem w Makau.

Oprócz Quance’a Glessing nie lubił nikogo z zebranych na plaży, z wyjątkiem Horatia Sinclaira. Horatio był jego rówieśnikiem i przez dwa lata spędzone na Dalekim Wschodzie dobrze go poznał. Horatio był poza tym adiutantem, tłumaczem i sekretarzem Longstaffa, jedynym tutaj Anglikiem, który biegle mówił i pisał po chińsku, tak więc siłą rzeczy współpracowali ze sobą.

Glessing przesunął wzrokiem po plaży i z przykrością spostrzegł, że Horatio stoi w strefie przyboju, rozmawiając z Austriakiem Wolfgangiem Maussem, człowiekiem, którym on sam gardził. Pastor Mauss był drugim oprócz Sinclaira Europejczykiem na Wschodzie, który pisał i mówił po chińsku. Ten potężny siwiejący brunet o skołtunionych długich włosach i brodzie, ksiądz renegat, przewoźnik opium i tłumacz Struana, nosił za pasem pistolety i chodził w surducie o zapleśniałych połach. Pociemniałe resztki zębów miał połamane, czerwony nos jak kartofel, a w jego ordynarnych rysach królowały oczy.

Zupełne przeciwieństwo Horatia – pomyślał Glessing. Horatio był jasnowłosy, drobny i schludny jak Nelson, którego imię mu nadano na pamiątkę bitwy pod Trafalgarem, gdzie zginął jego wuj.

W rozmowie tych dwu uczestniczył też wysoki, gibki Eurazjata, młodzieniec, którego Glessing znał tylko z widzenia. Gordon Czen – bękart Struana.

Do diaska – zgorszył się – jak Anglicy mogą tak otwarcie pokazywać się w towarzystwie nieślubnych mieszańców! A ten tu w dodatku paraduje jak ci wszyscy przeklęci poganie: w długim chałacie i z warkoczem opadającym na plecy. Do diaska! Gdyby nie te niebieskie oczy i jasna cera, człowiek nie miałby pojęcia, że płynie w nim angielska krew. Czemu ten czort nie ostrzyże się jak człowiek? Ohyda!

Glessing odwrócił się do nich tyłem i zaczął się przechadzać. Ten mieszaniec jest chyba w porządku – pomyślał – nic tu nie zawinił. Ale ten przeklęty Mauss to niewłaściwe towarzystwo. Niewłaściwe i dla Horatia, i dla jego siostry, drogiej Mary. Oto mi młoda dama godna bliższej znajomości. Do diaska, to dopiero byłaby żona!

Zwolnił kroku. Właściwie po raz pierwszy pomyślał o Mary jako swojej ewentualnej żonie.

A czemu by nie? – zadał sobie pytanie. – Znasz ją od dwóch lat. Jest pięknością, której zdrowie piją w całym Makau. Nienagannie prowadzi dom Sinclairów i traktuje Horatia jak księcia. Stół jest u niej najlepszy w mieście, świetnie też zarządza służbą. Na klawikordzie gra jak marzenie i śpiewa jak anioł, do pioruna! Na pewno cię lubi, no bo jak inaczej wytłumaczyć, że szczerze zaprasza cię na obiady, ilekroć odwiedzasz z Horatiem Makau? Czemu więc nie jako żona, hę? Tylko że ona nigdy nie była w kraju. Całe życie spędziła wśród pogan. Nie ma własnych dochodów. Jej rodzice nie żyją. Ale czy to naprawdę takie ważne? Za życia wielebny Sinclair cieszył się szacunkiem w całej Azji, a Mary jest piękna i ma zaledwie dwadzieścia lat. Mam wspaniałe widoki na przyszłość. Zarabiam pięćset funtów rocznie i z czasem odziedziczę dwór i włości. Do diaska, to może być moja jedyna. Moglibyśmy wziąć ślub w kościele anglikańskim w Makau, wynająć dom aż do wygaśnięcia mojego kontraktu, a potem wrócić do kraju. W stosownej chwili zagadnę Horatia: „Posłuchaj, stary, chcę z tobą pomówić”…

–Skąd ta cała zwłoka, komandorze Glessing? – wyrwał go nagle z zamyślenia szorstki głos Brocka. – Mieliśmy wciągnąć flagę na osiem szklanek, a jest już godzina po.

Glessing odwrócił się raptownie. Takim napastliwym tonem mógł się do niego zwracać admirał, ale nikt inny niższy stopniem.

–Flaga zostanie wciągnięta, panie Brock, kiedy jego ekscelencja zejdzie na brzeg albo okręt flagowy da znak wystrzałem z działa. Jedno z dwojga – odparł.

–A kiedy to będzie?

–Widzę, że jeszcze nie jesteście w komplecie.

–Chodzi o Struana?

–Oczywiście. Czyż nie jest tai-panem Noble House? – spytał z umyślnym naciskiem Glessing, wiedząc, że rozdrażni tym Brocka, po czym dodał: – Radzę uzbroić się w cierpliwość. Nikt nie kazał wam handlarzom schodzić na brzeg.

Brock poczerwieniał.

–Mógłbyś pan nauczyć się odróżniać kupców od handlarzy – burknął. Przesunął prymkę tytoniu pod policzkiem i splunął na kamienie u stóp Glessinga.

Kilka kropelek śliny zmąciło blask ozdobionych srebrnymi sprzączkami butów komandora.

–Pardą – zadrwił Brock z udaną pokorą i odszedł. Glessing zesztywniał. Gdyby nie to „pardą”, wyzwałby Brocka na pojedynek. Parszywy, nikczemny łyk – pomyślał przepełniony pogardą.

–Przepraszam, panie komandorze – odezwał się dowódca żandarmerii okrętowej salutując. – Sygnał z okrętu flagowego.

–Glessing przymrużył oczy na zacinającym wietrze. Wiadomość przekazana zapomocą flag sygnałowych brzmiała: „Dowódcy okrętów zameldują się na pokładzie o czterech szklankach”. Poprzedniego wieczoru Glessing brał udział w prywatnym spotkaniu admirała i Longstaffa. Admirał oświadczył, że przyczyną wszystkich kłopotów w Azji jest przemyt opium. „Do kata, drogi panie, brak im poczucia przyzwoitości! wybuchnął. – W głowie im tylko pieniądze. Zakażmy przemytu opium, a skończą się wszystkie nasze kłopoty z tymi przeklętymi poganami i handlarzami. Na miły Bóg, już Królewska Marynarka dopilnuje, żeby wcielono w życie pańskie zarządzenie!”. I Longstaff słusznie przyznał mu rację. Przypuszczam, że dziś je ogłosi – pomyślał Glessing, z trudem kryjąc zadowolenie. – Doskonale! W samą porę. Ciekawe, czy Longstaff powiedział właśnie Struanowi, że wydaje zarządzenie.

Obejrzał się na barkas, który nadpływał bez pośpiechu. Struan fascynował go. Podziwiał i nienawidził zarazem tego kapitana, który przeżeglował wszystkie oceany świata, rujnując ludzi, spółki i okręty na chwałę firmy Noble House. Jakże niepodobny do Robba, którego lubię – pomyślał.

Mimo woli zadrżał. A może prawdą były opowieści krążące wśród żeglarzy, jak morza chińskie długie i szerokie, że Struan czci potajemnie samego Diabła i że w zamian Diabeł dał mu władzę na ziemi? Bo dlaczego właściwie wygląda tak młodo i ma tyle sił, białe zęby, gęstą czuprynę i sprawność młodzieńca, skoro większość jego rówieśników jest niedołężna, schorowana i stoi jedną nogą w grobie? Chińczycy boją się go z całą pewnością. Przezwali go Starym Zielonookim Podłym Diabłem i wyznaczyli za niego nagrodę, podobnie zresztą jak za wszystkich Europejczyków. Ale nagroda za Tai-pana wynosi sto tysięcy liangów srebra. Za martwego! Bo nie wierzą, żeby dał się schwytać żywcem.

Rozzłoszczony tymi myślami Glessing rozprostował palce nóg w cisnących butach ze sprzączkami. Stopy paliły go, a szamerowany złotem mundur krępował ruchy. Przeklęte opóźnienie! Przeklęta wyspa i zatoka, to przez nie marnotrawi się dobre okręty i dobrych marynarzy! Pamiętał słowa ojca: „Przeklęci cywile! Myślą tylko o pieniądzach i władzy. A honoru nie mają za grosz. Kiedy dowodzi cywil, synu, to bacz, co masz za plecami. I pamiętaj, że nawet Nelson musiał przytykać lunetę do ślepego oka, kiedy dowódcą był idiota”. Jak ktoś taki jak Longstaff może być do tego stopnia głupi? Pochodzi z dobrej rodziny, odebrał dobre wychowanie, jego ojciec był dyplomatą na dworze hiszpańskim. A może portugalskim?

Czemu jednak Struan nakłonił go do przerwania tej wojny? Naturalnie, dostajemy zatokę, która pomieściłaby niejedną flotę. Ale co poza tym?

Przyjrzał się uważnie statkom w zatoce: była wśród nich dwudziestodwudziałowa „Chińska Chmura” Struana, dwudziestodwudziałowa

–„Biała Czarownica”, którą chlubił się Brock, i dwudziestodziałowy bryg amerykańskiej spółki Cooper-Tillman „Księżniczka Alabamy”. Statek w statek same wspaniałości. O tak, wartałoby z nimi powalczyć pomyślał. – Amerykanów zatopiłbym na pewno. Brocka? Z trudem, ale jestem lepszy od niego. A Struana?

Wyobraził sobie morską bitwę ze Struanem. I wtedy pojął, że się go boi. A z tej obawy porwał go gniew i obrzydzenie, że musi udawać, że Struan, Brock, Cooper i reszta tych handlarzy nie są piratami.

Do diaska – zaklął w duchu – natychmiast po ogłoszeniu tego zarządzenia poprowadzę flotyllę, która rozbije ich w proch.

Arystoteles Quance, filigranowy szpakowaty malarz, siedział markotnie przed swoim niedokończonym obrazem na sztalugach. Ubranie, co do którego był niesłychanie wybredny, miał skrojone i dobrane podług najnowszej mody: czarny wełniany surdut z wysokim kołnierzem, halsztukiem i szpilką z perłą, kamizelkę z perłowego atłasu, szare obcisłe spodnie, białe jedwabne skarpetki i czarne półbuty z kokardkami. Ten pięćdziesięcioośmioletni pół Irlandczyk, pół Anglik był najstarszym Europejczykiem na Dalekim Wschodzie.

Zdjął okulary w złotej oprawie i przecierając je nieskazitelną koronkową chusteczką, myślał: „Żałuję, że doczekałem tego dnia. Przeklęty Dirk Struan. Gdyby nie on, nie byłoby tego diabła wartego Hongkongu”.

Wiedział, że jest świadkiem końca pewnej epoki. Hongkong zniszczy Makau – pomyślał. – Przechwyci cały handel. Wszyscy angielscy i amerykańscy kapitanowie przeniosą tu swoje siedziby. Zamieszkają tu i będą się budować. A za nimi ściągną na tę wyspę portugalscy urzędnicy. I Chińczycy, żyjący z obcokrajowców i handlu z Zachodem. No ale ja tu w życiu nie zamieszkam – poprzysiągł sobie. – Będę z musu przyjeżdżał co jakiś czas, żeby zarobić, ale moją siedzibą na zawsze pozostanie Makau.

Mieszkał w Makau od przeszło trzydziestu lat. On jeden spośród Europejczyków czuł się mieszkańcem Dalekiego Wschodu. Pozostali przyjeżdżali tu na kilka lat i wracali tam, skąd przybyli. Zostawali tylko ci, którzy zmarli, a przed śmiercią nie mogli sobie pozwolić na zastrzeżenie w swoich testamentach, żeby zwłoki ich przewieziono i pochowano w „ojczyźnie”.

Mnie dzięki Bogu pogrzebią w Makau – rzekł do siebie. – Świetnie się tam bawiłem, tak jak i wszyscy. A teraz koniec z tym. Niech Bóg skarze cesarza Chin, który był na tyle głupi, żeby zburzyć stuletni przemyślnie skonstruowany gmach!

Wszystko funkcjonowało tak wspaniale, a teraz koniec z tym – pomyślał z goryczą. – Sprawiliśmy sobie Hongkong. A ponieważ tym samym potęga Anglii została zaangażowana na Dalekim Wschodzie, a kupcy zakosztowali smaku władzy, nie zadowolą się samym Hongkongiem.

–No cóż – wyrwało mu się niechcący na głos – cesarz zbierze to, co zasiał.

–Co pan taki skwaszony, panie Quance?

Quance założył okulary. U podnóża nadbrzeżnej skarpy stał Morley Skinner.

–Wcale nie skwaszony, młody człowieku. Smutny. Artyści mają prawo – ba, obowiązek! – być smutni– odparł. Odłożył na bok niedokończony malunek i umieścił na sztalugach czysty arkusz papieru.

–Całkowicie się z panem zgadzam, całkowicie. – Skinner wgramolił się na skarpę, spoglądając na niego mętnymi piwnymi oczami.

–Chciałem zasięgnąć pana opinii o tym historycznym dniu. Zamierzam wydać specjalny numer, który nie może się obejść bez kilku słów wypowiedzianych przez naszego najstarszego obywatela.

–Całkiem słusznie, panie Skinner. Może pan napisać: „Pan Arystoteles Quance, nasz wybitny malarz, bon vivant, jak również kochany przyjaciel, skwitował odmownie naszą prośbę o wypowiedź, gdyż zajęty był tworzeniem swojego kolejnego arcydzieła”. – Quance zażył niuch tabaki i potężnie kichnął. Potem chusteczką strzepnął z surduta jej resztki i starł mokre kropki z kartonu. – Do widzenia panu – rzekł, zabierając się znów do malowania. – Przeszkadza pan nieśmiertelności.

–Doskonale pana rozumiem – odparł Skinner z uprzejmym skinieniem głowy. – Doskonale. Odczuwam to samo, kiedy mam napisać coś ważnego – dodał i odszedł ociężałym krokiem.

Quance nie ufał Skinnerowi. Nie ufał mu nikt. A przynajmniej nikt, kto zostawił za sobą niewygodną przeszłość, wszyscy zaś tu mieli coś do ukrycia. Skinner z lubością wskrzeszał przeszłość.

Przeszłość… Na wspomnienie swojej żony Quance zadrżał. Do stu śmiertelnych piorunów! Co mnie zaślepiło – pomyślał – że ta irlandzka potwora wydała mi się godną mnie połowicą? Dzięki Bogu powróciła na te ohydne irlandzkie moczary i już nigdy nie zawita w moje progi. Kobiety są przyczyną wszelkich utrapień męskich. No, nie wszystkie – zastrzegł się ostrożnie. – Najmilsza Maria Tang do nich nie należy. O nie, jak się na tym znam, to rozkoszne dziewczątko. A jeżeli ktoś natknął się na nieskazitelną krzyżówkę krwi chińskiej i portugalskiej, to właśnie ty, drogi łebski Quansie! Do diabła, miałem cudowne życie.

I nagle pojął, że chociaż jest świadkiem końca epoki, uczestniczy również w powstawaniu nowej. Miał być teraz naocznym świadkiem i kronikarzem nowo tworzonej historii. Rysować nowe twarze. Malować nowe okręty. Uwieczniać nowe miasto. Flirtować z nowymi dziewczętami i podszczypywać nowe kuperki.

–Smutny? Przenigdy! – zakrzyknął. – Bierzsię do roboty, Arystotelesie, stary pryku!

Ci na plaży, którzy usłyszeli okrzyk Quance’a, roześmiali się, wymieniając spojrzenia. Cieszył się ogromną popularnością i szukano jego towarzystwa. A jego skłonność mówienia do siebie nikogo nie dziwiła.

–Dzisiejsza uroczystość nie mogłaby się odbyć bez naszego drogiego Arystotelesa – rzekł z uśmiechem Horatio Sinclair.

–Tak – potwierdził Wolfgang Mauss, drapiąc się w zawszoną brodę. – Jest tak brzydki, że aż sympatyczny.

–Pan Quance to wielki malarz– rzekł Gordon Czen. – Dlatego jest piękny.

Potężny Mauss przestąpił z nogi na nogę i wbił wzrok w Eurazjatę.

–Mówi się „przystojny”, chłopcze – poprawił go. – Po to cię uczyłem tyle lat, żebyś nadal nie odróżniał słów „przystojny” i „piękny”, hein? A poza tym to nie jest wielki malarz. Styl ma wyśmienity i jest moim przyjacielem, ale brak mu geniuszu prawdziwego mistrza.

–Użyłem słowa „piękny” w sensie artystycznym, proszę pana. Horatio dostrzegł na twarzy GordonaCzena błysk gniewu. Biedny

Gordon – pomyślał, żałując go. – Nie należy ani do jednego świata, ani do drugiego. Strasznie pragnie być Anglikiem, a mimo to nosi chiński chałat i warkocz. Wszyscy wiedzą, że jest bękartem Tai-pana zrodzonym z chińskiej dziewki, ale nikt, nawet jego ojciec, nie przyznaje się do niego.

–Uważam, że maluje cudownie – rzekł cicho Horatio. – I sam jest cudowny. Dziwne, że wszyscy tak za nim przepadają, a mój ojciec gardził nim.

–A, pański ojciec – powiedział Mauss. – To był święty człowiek. Żył według surowych chrześcijańskich zasad, nie tak jak my, zwykli grzesznicy. Pokój jego duszy.

O nie – pomyślał Horatio. – Wieczne męki piekielne jego duszy!

Pastor Sinclair należał do grupy angielskich misjonarzy, która jako pierwsza osiedliła się w Makau przed trzydziestu kilku laty. Brał udział w pracach nad przekładem Pisma Świętego na chiński i nauczał w szkole angielskiej założonej przez jego misję. Przez całe życie był poważany przez wszystkich – z wyjątkiem Tai-pana – jako uczciwy człowiek, a kiedy zmarł przed siedmiu laty, pochowano go jak świętego.

Horatio mógł wybaczyć ojcu wpędzenie matki do grobu w tak młodym wieku, jego doktrynerstwo i tyranię wypływające z surowych zasad, jakie wyznawał, fanatyczną cześć oddawaną straszliwemu Bogu, obłąkaną jednostronność misjonarskiego zapału i wszystkie chłosty, jakie mu wymierzył. Ale nawet po tylu latach nie był w stanie wybaczyć mu bicia Mary i klątw miotanych na głowę Tai-pana.

To właśnie Tai-pan znalazł małą, sześcioletnią Mary, kiedy przerażona uciekła z domu. Uspokoił ją i odprowadził do domu ojca, ostrzegając go, że jeżeli choć raz jeszcze tknie ją choćby palcem, to wywlecze go zza kazalnicy i wybatoży, pędząc przez ulice Makau. Od tej pory Horatio darzył Tai-pana najgłębszą czcią. Chłosty ustały, ale nastąpiły inne kary. Biedna Mary.

Na myśl o niej serce zabiło mu żywiej i spojrzał na okręt flagowy, na którym chwilowo mieszkali. Wiedział, że siostra obserwuje wybrzeże i tak jak on liczy dni, które zostały im do powrotu do Makau. To tylko czterdzieści mil stąd na południe, a jednak tak daleko. Z wyjątkiem pobytu w Anglii, gdzie się uczył, resztę swojego dwudziestosześcioletniego życia spędził w Makau. Nie znosił szkoły, zarówno w kraju, jak i tu. Nie znosił tego, że go uczy ojciec; stawał na głowie, żeby go zadowolić, ale nigdy mu się to nie udało. Przeciwnie Gordon Czen, który był pierwszym Eurazjatą przyjętym do angielskiej szkoły w Makau. Gordon Czen uczył się wyśmienicie i zawsze udawało mu się zadowolić wielebnego pastora Sinclaira. Jednak Horatio nie zazdrościł mu, bo z kolei jego katem był Mauss. Gordon zbierał od Maussa trzykroć więcej cięgów niż on od swojego ojca. Austriak był również misjonarzem. Uczył angielskiego, łaciny i historii.

Horatio rozluźnił napięte mięśnie pleców. Spostrzegł, że Mauss i Gordon znów wpatrują się uporczywie w barkas, i zaczął się zastanawiać, czemu Austriak tak surowo traktował w szkole tego chłopaka, dlaczego tak wiele od niego wymagał. Podejrzewał, że powodem tego jest nienawiść Wolfganga do Tai-pana. Bo Tai-pan przejrzał go na wylot, proponując mu pieniądze i rolę tłumacza podczas przemytniczych wypraw z opium wzdłuż wybrzeży Chin. W zamian za to pozwolił mu rozdawać chińskie Biblie, odezwy i wygłaszać poganom kazania wszędzie tam, gdzie zawijał statek, ale zawsze dopiero po sprzedaniu opium. Przypuszczał, że Wolfgang gardzi sobą za swoją hipokryzję i przykładanie ręki do takiego zła, zmuszony bowiem był udawać, że cel uświęca środki, wiedząc, że to nieprawda.

Dziwny z ciebie człowiek, Wolfgang – pomyślał. Pamiętał, jak w zeszłym roku popłynął na okupowaną wyspę Czuszan. Za zgodą Tai-pana Longstaff mianował Maussa tymczasowym urzędnikiem sądowym, który miał wcielić w życie prawa stanu wojennego i zaprowadzić brytyjską sprawiedliwość.

Wbrew obowiązującemu zwyczajowi wprowadził on na Czuszanie srogie zarządzenia zakazujące grabieży i rabunków. Mauss zapewnił wszystkim rabusiom: Chińczykom, Hindusom, Anglikom, sprawiedliwy proces przy drzwiach otwartych, po czym skazywał ich na powieszenie, wygłaszając nieodmienną sentencję: „Gott im Himmel, zlituj się nad tym biednym grzesznikiem. Powiesić go”. I grabieże wkrótce ustały.

Ponieważ w sądzie, w przerwach między egzekucjami, Mauss z upodobaniem snuł wspomnienia, Horatio dowiedział się, że był on trzykrotnie żonaty, za każdym razem z Angielką. Że dwie pierwsze żony zmarły mu na czerwonkę, a obecna miewała się nie najlepiej. Że chociaż był oddanym mężem, to diabeł nadal z powodzeniem wodził go na pokuszenie do burdelu i piwnicznych spelunek w Makau. Że chińskiego wyuczył się od pogan w Singapurze, dokąd posłano go jako młodego misjonarza. Że dwadzieścia ze swoich czterdziestu lat przeżył w Azji i ani razu nie odwiedził w tym czasie ojczyzny. Że obecnie nosił przy sobie pistolety, bo „nigdy nie wiadomo, kiedy jaki poganin albo pogański pirat zechce człowieka zabić albo obrabować”. Że wszystkich ludzi uważał za grzeszników, a nade wszystko siebie samego. Że jedynym jego celem w życiu było nawracanie pogan i zamienienie Chińczyków w naród chrześcijański.

–O czym pan myśli? – wyrwało Horatia z zamyślenia pytanie Maussa.

Spostrzegł, że Austriak bacznie mu się przygląda.

–Och, o niczym – odparł szybko. – Tylko tak… tak tylko się zamyśliłem.

Mauss w zadumie podrapał się w brodę.

–Ja też – powiedział. – To dzień na przemyślenia, hein? W Azji wszystko się teraz zmieni.

–Tak. Nie wątpię. Przeprowadzi się pan tutaj z Makau? Pobuduje się pan?

–Tak. Dobrze będzie mieć własną ziemię, z dala od tego gniazda papistów. Mojej żonie to się spodoba. Ale mnie? Czy mnie, nie wiem rzekł Mauss. – Moje miejsce jest tam – dodał pożerany tęsknotą i wielką dłonią zaciśniętą w pięść wskazał ląd.

Horatio spostrzegł, że oczy spoglądającego w dal Austriaka pociemniały. Co aż tak fascynującego mają w sobie Chiny? – zadał sobie w duchu pykanie.

Ze znużeniem przesunął wzrokiem po wybrzeżu, wiedząc, że nie znajdzie tam żadnej odpowiedzi. Żebym tak był bogaty – pomyślał.

–Nie tak bogaty jak Tai-pan czy Brock. Ale na tyle, żeby wybudować piękny dom, przyjmować w nim kupców i zabrać Mary w zbytkowną podróż do kraju przez Europę.

Odpowiadała mu praca tłumacza i osobistego sekretarza jego ekscelencji, ale potrzebował więcej pieniędzy. Na tym świecie nie można się było bez nich obejść. Mary powinna mieć balowe suknie i brylanty. O tak. Lecz mimo to cieszył się, że nie jest zmuszony zarabiać na chleb powszedni jak ci kupcy. Kupcy z konieczności byli bezwzględni, o, jakże bezwzględni, i wciąż nadstawiali karku. Wielu, którzy dziś uważali siebie za bogatych, mogło za miesiąc splajtować. Wystarczyło stracić statek, żeby przepaść. Straty nie omijały nawet Noble House. Statek Struana „Szkarłatna Chmura” miał już dwa miesiące spóźnienia i możliwe, że remontowano właśnie jego pokiereszowany przechylony kadłub na jakiejś niezaznaczonej na mapie wyspie pomiędzy Hongkongiem a Ziemią Van Diemena, dwa tysiące mil w bok od trasy rejsu. Najprawdopodobniej zaś spoczywał na dnie morza z komorami wypełnionymi ładunkiem opium wartym pół miliona gwinei.

No a do jakiego traktowania innych ludzi, a nawet przyjaciół, byli zmuszeni kupcy, żeby tylko przetrwać, nie mówiąc już o zapewnieniu sobie dobrobytu? Okropność!

Spostrzegł, że Gordon Czen wpatruje się w barkas, i ciekaw był, o czym myśli. Wyobrażam sobie, jakie to straszne być mieszańcem – pomyślał. – Przypuszczam, że gdyby prawda wyszła na jaw, okazałoby się, że także nienawidzi Tai-pana, choć udaje coś przeciwnego. Ja na jego miejscu bym go nienawidził… Gordon Czen myślał o opium i błogosławił je. Bez opium nie byłoby Hongkongu, a Hongkong – pomyślał, nie posiadając się z radości stwarza mi niepowtarzalną bajeczną szansę zarobienia pieniędzy i jest niewiarygodnym uśmiechem dżosu dla Chin.

Gdyby nie opium – rozumował w duchu – w ogóle nie byłoby handlu z Chinami. A gdyby nie było handlu z Chinami, to Tai-pan nigdy nie zdobyłby pieniędzy na wykupienie mojej matki z burdelu, a ja wcale bym się nie narodził. To opium opłaciło dom w Makau, który ojciec podarował matce wiele lat temu. To opium opłaciło nasze jedzenie i ubrania. To opium opłaciło moje wykształcenie, nauczycieli chińskich i angielskich, dzięki czemu teraz, obecnie, jestem najlepiej wykształconym młodzieńcem na całym Wschodzie.

Zerknął z ukosa na Horatia Sinclaira, który ze zmarszczonymi brwiami rozglądał się po plaży. Poczuł ukłucie zawiści na myśl, że Horatia posłano do szkoły w ojczyźnie. On nigdy tam nie był.

Stłumił jednak w sobie tę zawiść. Na ojczyznę przyjdzie czas później – przyrzekł sobie radośnie. – Za kilka lat.

Obrócił się, żeby znów spojrzeć na barkas. Wielbił Tai-pana. Ani razu nie nazwał Struana ojcem i ani razu nie został nazwany przez niego synem. Prawdę mówiąc, rozmawiał z nim najwyżej ze trzydzieści razy w życiu. Ale dokładał starań, żeby ojciec był z niego dumny, i w skrytości ducha, w myślach zawsze nazywał go ojcem. Kolejny raz pobłogosławił go za to, że sprzedał matkę Czen Szengowi na trzecią żonę. Miałem olbrzymi dżos – pomyślał.

Czen Szeng, miejscowy faktor firmy Noble House, zastępował Gordonowi Czenowi ojca. Faktorem nazywano chińskiego agenta, który kupował i sprzedawał w imieniu zagranicznego przedsiębiorstwa. Każdy bez wyjątku towar przechodził przez jego ręce. Przyjęło się, że do każdego towaru faktor doliczał sobie procent, który stanowił jego osobisty zysk. Ale zarobki faktora, z których pokrywał on nieściągalne długi, zależały od powodzenia jego firmy. Tak więc żeby się wzbogacić, musiał zachowywać daleko posuniętą ostrożność i postępować chytrze i przebiegle.

Och, jakże bym chciał być tak bogaty jak Czen Szeng! – westchnął w duchu Gordon Czen. – A jeszcze lepiej jak Żin-cia, wuj Czen Szenga. Uśmiechnął się do siebie, ubawiony tym, że Anglikom tak trudno wymówić chińskie nazwiska i nazwy. Naprawdę Żin-cia nazywał się Czen-tse Żin An, ale nawet Tai-pan, który znał go od bez mała trzydziestu lat, nadal nie potrafił wymówić jego imienia i nazwiska w pełnym brzmieniu. Dlatego wiele lat temu przezwał go „Żin”. Zniekształcone „cia” oznaczało po chińsku „pan”.

Gordon Czen wiedział, że Chińczycy nie mają nic przeciwko przezwiskom. Tylko ich one bawiły, stanowiąc jeszcze jeden dowód braku kultury u barbarzyńców. Pamiętał, jak wiele lat temu, będąc chłopcem, obserwował z ukrycia przez dziurę w ogrodowym płocie palących opium Czen-tse Żin Ana i Czen Szenga. Słyszał, jak śmieją się z jego ekscelencji – z tego, że mandaryni nazwali Longstaffa4 „wstrętnym interesem”, co było żartem z jego nazwiska – oraz z tego, że przez rok tytułowano go tym mianem w urzędowych listach pisanych chińskimi hieroglifami w przekładzie na dialekt kantoński, aż do czasu, gdy dowiedział się o tym Mauss, powiedział Longstaffowi i zepsuł świetny żart.

Gordon Czen spojrzał ukradkiem na Maussa. Poważał go jako bezlitosnego nauczyciela i był mu wdzięczny za to, że zmuszał go, aby był najlepszym uczniem w szkole. Niemniej pogardzał nim za jego okrucieństwo oraz za to, że jest brudny i śmierdzi.

Gordonowi podobało się w szkole misyjnej, lubił się uczyć i lubił przebywać wśród uczniów. Ale pewnego dnia spostrzegł, że różni się od innych dzieci. W obecności ich wszystkich Mauss wyjaśnił mu, co to znaczy „bękart”, „nieślubny” i „mieszaniec”. Gordon Czen uciekł przerażony do domu. I wtedy po raz pierwszy zdał sobie jasno sprawę, kim jest jego matka, i wzgardził nią za to, że jest Chinką.

A potem, zapłakany, dowiedział się od niej, że dobrze jest być choć w części Chińczykiem, bo Chińczycy to najczystsza rasa na ziemi. I dowiedział się też, że jego ojcem jest Tai-pan.

–No to dlaczegomieszkamy tutaj? – spytał. – Dlaczego nazywam ojcem Czen Szenga?

–Barbarzyńcy mają tylko jedną żonę i nie żenią się z Chinkami, synu – wytłumaczyła mu Kai-sung.

–Dlaczego?

–Taki mają zwyczaj. Głupi zwyczaj. Ale tacy już oni są.

–Nienawidzę Tai-pana! Nienawidzę! Nienawidzę! – wybuchnął.

Matka uderzyła go wtedy w twarz, z całej siły. Zrobiła to po raz pierwszy w życiu.

Padnij na kolana i błagaj o przebaczenie! – wykrzyknęła z gniewem. – Tai-pan jest twoim ojcem. Dał ci życie. Dla mnie jest bogiem. Kupił mnie dla siebie, a potem uszczęśliwił, odprzedając mnie na żonę Czen Szengowi! Jak inaczej Czen Szeng wziąłby sobie kobietę z dwuletnim nieczystym rasowo synem, skoro mógł sobie kupić tysiąc dziewic, jeśli nie dlatego, że tak chciał Tai-pan? Jak inaczej Tai-pan podarowałby mi dom, gdyby nas nie kochał? Jakżeby inaczej dochód z niego trafiał do moich rąk, a nie Czen Szenga, gdyby Tai-pan tego nie nakazał? Jak inaczej Czen Szeng traktowałby mnie tak dobrze, nawet w tak podeszłym wieku, jeśli nie ze względu na nieustającą życzliwość Tai-pana? Czemu to Czen Szeng traktuje cię jak syna, ty niewdzięczny półgłówku, jeśli nie ze względu na Tai-pana? Idź do świątyni, bij pokłony i błagaj o przebaczenie. Tai-pan dał ci życie. Dlatego kochaj go, szanuj go i błogosław tak jak ja. Jeżeli jeszcze raz usłyszę z twoich ust takie słowa, odwrócę się od ciebie na zawsze!

Gordon Czen uśmiechnął się do siebie. Jakąż słuszność miała matka, jakże się mylił i jaki był głupi. Ale nie tak głupi jak mandaryni i ten przeklęty cesarz, żeby chcieć zlikwidować sprzedaż opium. Każdy dureń wie, że bez niego nie byłoby srebra za herbatę i jedwabie.

Spytał kiedyś matkę, jak się wyrabia opium, ale nie wiedziała ani ona, ani nikt z domowników. Nazajutrz spytał o to Maussa, który wyjaśnił mu, że opium to sok zbierany z dojrzałych makówek.

–Hodowca wytwarzający opium delikatnie nacina główkę maku i z tego nacięcia wypływa kropla białego płynu, hein? Kropla po kilku godzinach twardnieje i z białej robi się ciemnobrązowa. A wtedy zdrapuje się ją, odkłada i robi nowe delikatne nacięcie. Potem zeskrobuje się tę nową kroplę i nacina znowu. Zbiera się te krople do kupy i ulepia z nich kulę – zwykle dziesięciofuntową. Najlepsze opium pochodzi z Bengalu w Indiach Brytyjskich. Albo z Malwy. Gdzie leży Malwa, chłopcze?

–W Indiach Portugalskich, proszę pana!

–Należała do Portugalczyków, ale teraz jest własnością Spółki Wschodnioindyjskiej. Zajęli ją, żeby zdobyć światowy monopol na opium i zrujnować portugalskich handlarzy opium tu, w Makau. Za często się mylisz, chłopcze, dlatego idź po dyscyplinę, hein?

Gordon Czen dobrze pamiętał, jak tamtego dnia znienawidził opium. Ale teraz błogosławił je. I dziękował swojemu dżosowi za takiego ojca i za Hongkong. Spodziewał się, że Hongkong go wzbogaci. I to bardzo.

–Zrodzi się tu niejedna fortuna– rzekł do Horatia.

–Owszem, niektórzy kupcy będą prosperować – odparł z roztargnieniem Horatio, przyglądając się nadpływającemu barkasowi. – Niewielu. Handel to diablo ryzykowne zajęcie:

–Zawsze myślisz o pieniądzach, Gordon, hein? – spytał szorstko Mauss. – Lepiej pomyśl o zbawieniu swojej nieśmiertelnej duszy, chłopcze. Pieniądze nie są ważne.

–Oczywiście, proszę pana – odparł Gordon Czen, ukrywając uśmieszek rozbawienia głupotą tego człowieka.

–Tai-pan wygląda jak możny książę, który przybywa objąć w posiadanie królestwo – mruknął głównie do siebie Horatio.

Mauss przeniósł spojrzenie na Struana.

–Prawda, hein?

Barkas znajdował się już na przybrzeżnych falach.

–Wiosła na wałki! – krzyknął bosman i wioślarze wciągnęli wiosła, przeleźli przez burty i śpiesznie pociągnęli łódź przez strefę kipieli.

Struan stał przez chwilę niezdecydowanie na dziobie. Potem zeskoczył. W chwili gdy wysokimi żeglarskimi butami dotknął brzegu, przeczuł, że ta wyspa go uśmierci.

–Jezu miłosierny! – wykrzyknął.

Robb, który stał przy nim, spostrzegł jego nagłą bladość.

–Co się stało, Dirk? – spytał.

–Nic. – Struan zmusił się do uśmiechu. – Nic, bracie.

Starł z czoła wodny pył i ruszył szybkim krokiem w stronę masztu. Na rany Chrystusa – pomyślał – tyrałem całe lata, żeby cię zdobyć, wyspo, więc teraz mnie nie pokonasz! Dalibóg, nie!

Robb obserwował swego brata i jego lekko utykający chód. Pomyślał, że znowu dokucza mu noga. Zastanawiał się, jak boli stopa, której pół brakuje. Zdarzyło się to podczas jedynej wyprawy przemytniczej, na którą popłynął. Na Struana, który ratował mu, bezradnemu i porażonemu strachem, życie, napadli piraci. Kula z muszkietu odstrzeliła mu zewnętrzną część kostki u nogi i dwa małe palce. Po odparciu ataku lekarz okrętowy przyżegł Dirkowi rany i polał je płynną smołą. Robb do tej pory miał w nozdrzach swąd przypiekanego ciała. Gdyby nie ja, nigdy by do tego nie doszło – pomyślał.

Dręczony wyrzutami sumienia podążył za bratem.

–Dzień dobry, panowie – przywitał się Struan, podchodząc do grupki kupców stojących nie opodal masztu. – Dalibóg piękny ranek.

–Ino zimny – odparł Brock. – Bardzo to grzecznie z twojej strony, żeś taki punktualny.

–Pośpieszyłem się. Jegoekscelencji jeszcze nie ma na brzegu i nie dano znaku wystrzałem z działa.

–Aha, spóźniłeś się półtorej godziny, i głowę dam, żeś wszystko ustalił z tym mimozowatym lokajczykiem.

–Zechce pan z łaski swojej nie wyrażać się w taki sposób o jego ekscelencji, panie Brock! – wypalił komandor Glessing.

–A pan z łaski swojej zachowaj swoje poglądy dlasiebie. Nie służę w marynarce i nie jestem pańskim podwładnym! – Brock splunął z wprawą. – Lepiej pomyśl pan o wojnie, której nie toczysz.

Glessing zacisnął dłoń na rękojeści szpady.

–W głowie mi nie postało, że doczekam dnia, w którym Królewską Marynarkę Wojenną wezwie się do ochrony szmuglerów i piratów. Oto, kim jesteście – wyrzucił z siebie i spojrzał na Struana. – Wszyscy bez wyjątku.

Raptem zrobiło się cicho, a Struan zaśmiał się.

–Jego ekscelencja nie podziela pańskiej opinii – rzekł.

–Do diabła, mamy ustawy parlamentu, ustawy o żegludze. Jedna z nich głosi: „Każdy uzbrojony bez pozwolenia statek może być zajęty jako pryz przez marynarkę wojenną każdego z państw”. Czy pańska flota ma takie pozwolenie?

–Na tych wodach jest mnóstwopiratów, komandorze. Dobrze pan o tym wie – odparł swobodnie Struan. – Mamy akurat tyle broni, ile nam potrzeba dla bezpieczeństwa.

–Handel opium to łamanie prawa. Ile tysięcy skrzynek przemycił pan do Chin, łamiąc prawa tego kraju i zasady człowieczeństwa? Trzy tysiące? Dwadzieścia tysięcy?

–O naszej działalności tutaj wiedzą wszyscy sędziowie w Anglii.

–Wasz niby handel okrywa hańbą naszą flagę narodową.

–Lepiej dziękuj pan Bogu za ten handel, bo bez niego Anglia miałaby nie herbatę i jedwabie, ale powszechną nędzę, która wtrąciłaby ją w przepaść!

–Racja, Dirk – poparł Struana Brock i ponownie zwrócił się do Glessinga. – Lepiej zakonotuj pan to sobie w głowie, że bezkupców nie byłoby Imperium Brytyjskiego i podatków na zakup okrętówwojennych i prochu. – Obrzucił spojrzeniem nieskazitelny mundur komandora, trójkątny kapelusz, białe bryczesy, pończochy i buty ze sprzączkami. – No i nie byłoby forsy, żeby wydawać krocie na ich dowódców!

Wśród